Strona główna » Obyczajowe i romanse » Pokój

Pokój

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-703-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pokój

"Opowiedziana głosem małego chłopca ciepła i wzruszająca powieść nominowana mi. in. do Nagrody Bookera i Orange Prize for Fiction!  PRZECZYTAJ KSIĄŻKĘ, KTÓRA ZAINSPIROWAŁA TWÓRCÓW FILMU „Pokój”. „Ta książka to coś więcej niż tylko wyobrażenie traumy potwornie skrzywdzonych ludzi”. Zwierciadło „To niezwykle zapadająca w pamięć lektura, którą można odczytywać na wielu płaszczyznach – psychologicznej, socjologicznej i politycznej. To zupełnie wyjątkowy sposób pisania o miłości, dający nowe spojrzenia na świat, w którym żyjemy”. The New York Times „Powieść napisana trzeźwym, przekonującym stylem jest mądra, a chwilami, o zgrozo, nawet zabawna”. Gazeta Wyborcza, Duży Format Dla pięcioletniego Jacka Pokój jest całym światem. To tu się urodził, to tu bawi się i uczy ze swoją mamą. Na noc mama układa go do snu bezpiecznie w szafie na wypadek, gdyby przyszedł Stary Nick.                                                                                                                                                       Dla Jacka Pokój jest domem, dla jego Mamy więzieniem, w którym została zamknięta przed siedmioma laty. Dzięki ogromnej determinacji, pomysłowości i bezgranicznej matczynej miłości udało jej się stworzyć dla synka namiastkę normalności. Niestety ciekawość chłopca rośnie z wiekiem i Mama zdaje sobie sprawę, że Pokój nie wystarczy mu na długo… Porywająca historia o matce i synu oraz ich miłości pozwalającej przetrwać to, czego przetrwać niepodobna. To powieść przejmująca, chwytająca za serce, poruszająca najczulsze struny naszej wrażliwości."

Polecane książki

Poszukiwanie sensu życia daje większe poczucie spełnienia niż dążenie do szczęścia. Jak wieść życie dobre, bogate i satysfakcjonujące. Gdzie szukać źródeł sensu życia i jak je wykorzystać, aby dodać głębi własnej egzystencji. Ta książka wyjaśnia również, jakie są korzyści z życia z ...
Autor bestsellerowej Cyfrowej Demencji powraca nową książką, w której postuluje radykalne ograniczenie cyfrowej konsumpcji – dla dobra całego społeczeństwa.Cyfryzacja naszej codzienności prze naprzód ogromnymi krokami – z tragicznym skutkiem dla naszego zdrowia. Dawniej internet służył swobodnej wym...
Mary to mała, kapryśna dziewczynka, której życie z dnia na dzień zmienia się całkowicie. Traci rodziców i zostaje przygarnięta przez swego bogatego wuja. Trafia do Misselthwaite Manor - domu pełnego niezwykłych tajemnic. Z czasem dziewczynka zmienia się pod wpływem nowo poznanych ludzi, a jeden z se...
Autor ukazuje systemowe mechanizmy i historyczny przebieg pogarszania się sytuacji pracowników w globalnej gospodarce kapitalistycznej pod koniec XX i na początku XXI wieku. Przyglądając się sytuacji w tak pozornie odległych krajach jak Polska, Chiny i Bangladesz analizuje destabilizację stosunków p...
Z policyjnej broni padają strzały. Ginie mężczyzna podejrzany o porwanie. Sprawę prowadzi Driver — outsider z konieczności, rozwodnik z wyboru, glina z krwi i kości. Czwórka obecnych przy zdarzeniu stróżów prawa trafia pod lupę Biura Spraw Wewnętrznych Policji. Ich zeznania są wyjątkowo spójne, ale ...
Zuzanna Morawska, na przełomie XIX i XX w. autorka poczytnych powieści historycznych dla młodzieży, uwagę czytelnika koncentruje na całkowicie zapomnianych, dawnych zabawach. Autorka wyśmienicie na kartach książki oddaje atmosferę miejską, np. Warszawy końca XVIII wieku, kiedy w wolny dzień zarówno ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Emma Donoghue

Tytuł oryginału:

ROOM

Copyright © 2010 by Emma Donoghue Ltd.

This edition published by arrangement with Little,

Brown and Company, New York, New York, USA.

All rights reserved.

Copyright © 2011 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Przekład Danae tłumaczka zaczerpnęła z pozycji: Feliks Nowowiejski, Przyjdź śnie, Danae, Baśń, Chór męski a capp., Kraków 1979.

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: Sonia Draga

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

SKład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Pokój jest dla Finna i Uny, moich najdoskonalszych dzieł.

Motto:

O synu, trwoga w sercu mym,

gdy ty spokojnie śpisz!

Gdy ciebie wiedzie błogi sen

w czarownych, dziwnych marzeń kraj,

my w łodzi strasznej, która

gdzieś płynie hen w bezkresny mrok.

Simonides z Keos (556-468 p.n.e.)

Danae

PREZENTY

Dziś mam pięć lat. Wczoraj wieczorem, jak kładłem się spać w Szafie, miałem cztery, ale gdy budzę się po ciemku w Łóżku, już mam pięć, abrakadabra. Wcześniej miałem trzy, dwa, jeden, potem zero.

– Miałem kiedyś poniżej zera?

– Hmm? – Mama przeciąga się szeroko.

– Tam w górze, w Niebie. Miałem minus jeden, minus dwa, minus trzy lata?

– E, nie, odliczanie zaczęło się dopiero, jak śmignąłeś na Ziemię.

– Przez Okno w dachu. Cała byłaś smutna, zanim ci się przytrafiłem w brzuszku.

– To ty tak twierdzisz. – Mama wychyla się z Łóżka, żeby włączyć Lampę, a ona robi wszędzie widność szszszust.

Zamykam oczy w samą porę, potem uchylam jedno, a potem obydwa.

– Płakałam, aż brakło mi łez – mówi. – Leżałam tu i odliczałam sekundy.

– Ile sekund? – pytam.

– Całe miliony.

– Ale ile dokładnie?

– Straciłam rachubę – mówi Mama.

– A potem życzyłaś i życzyłaś swojemu jajeczku, aż utyłaś.

Uśmiecha się.

– Czułam, jak kopiesz.

– Co kopałem?

– Mnie oczywiście.

W tym momencie zawsze się śmieję.

– Od środka, łup łup. – Mama unosi koszulkę do spania i pokazuje, jak podskakuje jej brzuszek. – Pomyślałam: „Jack jest już blisko”. A z samego rana wysunąłeś się z szeroko otwartymi oczami prosto na dywan.

Patrzę na Dywan, czerwone zygzakuje się z brązowym i czarnym. A tu plama, którą zrobiłem niechcący, jak się rodziłem.

– Przecięłaś sznurek i byłem wolny – mówię Mamie. – A potem stanąłem się chłopcem.

– Tak naprawdę już byłeś chłopcem. – Wychodzi z Łóżka i idzie do Termostatu nacieplić powietrze.

Chyba nie przyszedł wczoraj po dziewiątej, powietrze zawsze jest inne, jak przychodzi. Nie pytam, bo ona nie lubi o nim mówić.

– Powiedz mi pan, Panie Piątaku, chcesz pan dostać prezent teraz czy po śniadaniu?

– A co to, a co to?

– Wiem, że nie możesz się doczekać, ale nie skub palucha, bo zarazki wejdą przez dziurkę – mówi.

– I zrobią mi niedobrze, jak wtedy, kiedy miałem trzy lata i wymioty i biegunkę?

– Gorzej – mówi Mama. – Przez zarazki mógłbyś umrzeć.

– I wrócić wcześniej do Nieba?

– Dalej go gryziesz. – Odsuwa moją rękę.

– Przepraszam – siadam na niedobrej dłoni. – A nazwij mnie jeszcze raz Panem Piątakiem.

– No to jak, Panie Piątaku? Teraz czy później?

Wskakuję na Bujak, żeby spojrzeć na Zegarek, pokazuje 07.14. Umiem jeździć na Bujaku jak na deskorolce, bez trzymanki, a potem robię ziuuuz powrotem na Kołdrę i teraz jadę na snowboardzie.

– A kiedy się otwiera prezenty?

– I tak, i tak jest fajnie. Wybrać za ciebie? – pyta Mama.

– Mam już pięć lat, to muszę sam wybrać. – Palec znów jest w buzi, wkładam go pod pachę i zatrzaskuję. – No to wybieram: teraz.

Wyciąga takie coś spod poduszki, chyba się tam kryło całą noc niewidocznie. To zrolowana kartka papieru w linie, cała owinięta czerwoną wstążką z tysiąca czekoladek, które dostaliśmy, jak przyszedła Gwiazdka.

– Rozwiń – mówi. – Tylko ostrożnie.

Udaje mi się rozplątać supeł, rozpłaszczam papier, to rysunek, samym ołówkiem, bez kolorów. Nie wiem co to, a potem odwracam.

– Ja!

Jak w Lusterku, ale więcej, moja głowa, ramię i ręka w koszulce do spania.

– A dlaczego ten ja ma zamknięte oczy?

– Bo to było we śnie – mówi Mama.

– Jak zrobiłaś obrazek we śnie?

– Nie, ja nie spałam. Wczoraj rano i dzień wcześniej, i jeszcze dzień wcześniej włączałam lampę i cię rysowałam.

Już się nie uśmiecha.

– Co jest, Jack? Nie podoba ci się?

– Nie. Jak ty coś robisz, jak ja jestem wyłączony, to mi się nie podoba.

– Przecież nie mogłam cię narysować, jak nie śpisz, bo to by nie była żadna niespodzianka, prawda?

Mama czeka.

– Myślałam, że się ucieszysz z niespodzianki.

– Wolę taką niespodziankę, że wiem.

Śmieje się niby.

Wchodzę na Bujak, żeby wyjąć Pinezkę z Pudełka; minus jedna, czyli teraz z pięciu zostało zero. Kiedyś było sześć, ale jedna się zgubiła. Jedna podtrzymuje Nr 3. z serii „Arcydzieła sztuki Zachodu”: Karton do obrazu Święta Anna Samotrzecia, jedna:Nr 8. z serii „Arcydzieła sztuki Zachodu”: Impresja, wschód słońca, jeszcze jedna trzyma niebieską ośmiornicę, a inna obrazek z oszalałym koniem pod tytułem Nr 11. z serii „Arcydzieła sztuki Zachodu”: Guernica. Arcydzieła dołączono do płatków owsianych, ale ośmiornicę narysowałem sam, to moja najlepsza marcowa praca, tylko zaczyna się trochę zwijać od pary z Wanny. Przypinam rysunek niespodziankę od Mamy na korkowej płytce nad Łóżkiem, tej na samym środku.

Mama kręci głową.

– Nie tam.

Nie chce, żeby go zobaczył Stary Nick1.

– A może w Szafie, z tyłu? – pytam.

– Dobry pomysł.

Szafa ma drewno, więc muszę wciskać pinezkę supermocno. Zamykam jej niemądre drzwi; zawsze skrzypią, chociaż posmarowaliśmy zawiasy olejem kukurydzianym. Patrzę przez szczeliny między listwami, ale jest za ciemno. Otwieram troszkę i zaglądam, tajemny rysunek jest biały oprócz cienkich szarych linii. Niebieska sukienka Mamy zwisa nad kawałkiem mojego śpiącego oka, znaczy się oko jest na rysunku, a sukienka naprawdę, w Szafie.

Czuję zapach Mamy, mam najlepszy węch w rodzinie.

– Oj, zapomniałem się poczęstować po obudzeniu.

– Nie szkodzi. Może skoro masz już pięć lat, odpuścimy sobie raz na jakiś czas?

– Nic z tego, kolego.

No to kładzie się na bieli Kołdry, i ja też, i częstuję się dużo dużo.

* * *

Odliczam sto płatków i robię mlekospad, prawie tak biały jak miseczki, bez rozchlapywania; dziękujemy Dzieciątku Jezus. Wybieram Łyżkę-Roztopkę; biała rączka ma bąble, bo oparła się niechcący o garnek z gotującym makaronem. Mama nie przepada za Łyżką-Roztopką, ale dla mnie jest ulubiona, bo nie taka sama.

Gładzę rysy Stołu, żeby je wyleczyć; okrąg Stołu jest całkiem biały, tylko ma szarość w rysach po siekaniu jedzenia. Przy jedzeniu gramy w Mruczando, bo nie trzeba do tego ust. Zgaduję Makarenę i Zza góry wyjedzie i Kołysz się lekko, miły rydwanie, ale to tak naprawdę Za oknem deszcz. Czyli mój wynik to dwa, dostaję dwa buziaki.

Nucę Płyń, płyń łódką swą, Mama zgaduje od razu. Potem lecę z tym krzyczaną piosenką Chumbawamby, a ona się krzywi i mówi:

– Wrrr, wiem, to o tym, że ktoś upada pod ciosem i zaraz wstaje, jak to było?

W końcu sobie przypomina.

W trzeciej rundzie nucę Nie mogę cię wykreślić z pamięci Kylie Minogue. Mama zupełnie nie wie.

– Ale trudny numer wybrałeś… Znasz go z telewizji?

– Nie, od ciebie. – Zaczynam śpiewać refren, a Mama mówi, że niezły z niej ciemniak.

– Matołek. – Daję jej dwa całusy.

Przysuwam swoje krzesło do Umywalki, żeby umyć naczynia; z miseczkami trzeba delikatnie, za to z łyżkami mogę brzdęku brzdęku brzdęk. Wystawiam język do Lusterka. Mama stoi za mną, widzę swoją twarz przyklejoną do jej twarzy jak maska, którą zrobiliśmy, jak było Halloween.

– Szkoda, że rysunek nie jest za dobry – mówi. – Ale przynajmniej pokazuje, jaki jesteś.

– A jaki jestem?

Stuka w Lusterko tam, gdzie widać moje czoło; palec zostawia kółko.

– Skóra zdjęta ze mnie.

– Dlaczego jestem skóra zdjęta z ciebie?

Kółko znika.

– To znaczy, że wyglądasz jak ja. Chyba mówi się tak dlatego, że jesteś częścią mnie, tak jak moja skóra. Te same brązowe oczy, te same duże usta, ta sama spiczasta broda…

Patrzę na nas oboje naraz, a nas oboje w Lusterku też patrzy.

– Nos nie ten sam.

– Na razie masz dziecięcy nosek.

Łapię się za niego.

– Czyli odpadnie i wyrośnie mi dorosły?

– Nie, nie, po prostu się powiększy. Te same brązowe włosy…

– Ale moje sięgają aż do pasa, a twoje tylko do ramion.

– To prawda – mówi Mama i sięga po Pastę. – Twoje komórki są dwa razy żywsze niż moje.

Nie wiedziałem, że coś może być tylko półżywe. Patrzę znów w Lusterko. Nasze koszulki do spania są inne i nasza bielizna też; jej nie ma misiów.

Kiedy pluje po raz drugi, Szczoteczka wędruje do mnie; szoruję każdy ząb z osobna. Skóra Mamy nic a nic nie wygląda jak ja, moja zresztą też nie. Odkręcam wodę i robię uśmiech wampira.

– Ooo! – Mama zakrywa oczy. – Twoje zęby są tak czyste, że aż mnie oślepiły.

Sama ma je dosyć popsute, bo pozapomniała je myć, smutno jej jest i już nie zapomina, ale i tak są popsute.

Spłaszczam krzesła i ustawiam je przy Drzwiach, obok Suszarki Na Pranie, która zawsze burczy, że nie ma miejsca, ale jeśli naprawdę się wyprostuje, miejsca jest mnóstwo. Ja też umiem się złożyć na płasko, ale nie aż tak bardzo, bo mam mięśnie, od bycia żywym. Drzwi są zrobione z czarodziejskiej błyszczącej stali i robią pik pik po dziewiątej, kiedy mam być już wyłączony w Szafie.

Żółta buzia Pana Boga dzisiaj nie wyjdzie, Mama mówi, że nie może się przecisnąć przez śnieg.

– Jaki śnieg?

– Sam zobacz – mówi i wskazuje ręką w górę.

Na samej górze Okna widać trochę światła, a poza tym cały jest ciemny. Śnieg z telewizora jest biały, a ten naprawdę – nie. Dziwne.

– Dlaczego na nas nie pada?

– Bo jest na zewnątrz.

– W Kosmosie? Szkoda, że nie w środku, mógłbym się nim pobawić.

– Ale wtedy by się roztopił, bo u nas jest przytulnie i ciepło.

Zaczyna nucić i od razu zgaduję, że to Zima, zima, zima. Śpiewam drugą zwrotkę. Potem przechodzę do Pada śnieg, a Mama dołącza wysokim głosem.

Co dzień rano mamy tysiąc rzeczy do zrobienia, na przykład dajemy Roślinie szklankę wody – w Umywalce, żeby nie rozlewać – a potem stawiamy ją z powrotem na podstawce na Komodzie. Kiedyś Roślina mieszkała na Stole, ale buzia Pana Boga wypaliła jej jeden liść. Zostało dziewięć; są szerokie jak moja dłoń i całe futrzate, jak psy, tak mówi Mama. Ale psy są tylko z telewizora. Nie lubię dziewiątki. Malutki listek się przebija, widziałem go dwa razy, więc liczy się jako dziesięć.

Pająk jest naprawdę. Szukam go teraz, ale widać tylko pajęczynę między nogą Stołu a tym płaskim. Stół się nie chwieje, to nie takie łatwe; kiedy ja staję na jednej nodze, to mogę tak stać wieki, ale potem zawsze się przewracam. Nie mówię Mamie o Pająku. Ona wymiata pajęczyny, mówi, że są brudne, ale dla mnie wyglądają jak supercienkie srebro. Mama lubi zwierzęta, które ganiają i zjadają się nawzajem na planecie przyrodniczej, ale nie te naprawdę. Kiedy miałem cztery lata, patrzyłem, jak mrówki wchodzą na Kuchenkę, a ona podbiegła i rozklapała je, żeby nie wyjadły nam zapasów. Płakałem, aż prawie wytopiłem sobie oczy. A innym razem jakieś coś mnie w nocy gryzło bzzz bzzz bzzz i Mama łupnęła nim, znaczy się komarem, o Ścianę pod Szafką. Wciąż jeszcze widać ślad na korku, chociaż Mama szorowała; to była moja krew, komar ją ukradł jak jakiś wampirek. Ani wcześniej, ani później już nie wypadła mi krew.

Mama bierze pigułkę ze srebrnego opakowania, w którym jest dwadzieścia osiem stateczków kosmicznych, a ja biorę witaminę z fiolki z chłopcem stojącym na rękach, i jeszcze ona bierze tabletkę z wielkiej fiolki z obrazkiem kobiety grającej w Tenisa. Witaminy to lekarstwa na niezachorowanie i niepójście z powrotem do Nieba. Ja nigdy nie chcę tam iść, nie lubię umierać, ale Mama mówi, że może będzie okej, jak będziemy mieć sto lat i nie będziemy już mieli siły się bawić. Mama bierze też lek na ból. Czasem bierze dwa, nigdy więcej, bo to jest tak, że niektóre rzeczy nam służą, ale co za dużo, to nagle niezdrowo.

– To ten Bolący Ząb? – pytam. Ten jest na górze, z tyłu, on jest najgorszy.

Mama kiwa głową.

– A dlaczego nie bierzesz dwóch leków nacodziennie?

Krzywi się.

– Bobym się uzależniła.

– A co…?

– To znaczy, że bym ich potrzebowała cały czas. A nawet mogłabym potrzebować coraz więcej i więcej.

– A co jest złego w potrzebowaniu?

– To trudno wyjaśnić.

Mama wie wszystko poza tym, czego nie pamięta za dobrze, albo czasem mówi, że jestem za mały, żeby mogła mi coś wytłumaczyć.

– Moje zęby aż tak nie bolą, gdy o nich nie myślę – mówi.

– Jak to?

– To się nazywa stwórcza moc myśli. Jak o czymś myślimy, nadajemy temu moc.

Kiedy boli mnie jakaś część mnie, zawsze myślę. Mama masuje mi ramię, moje ramię nie boli, ale i tak mi się to podoba.

Jeszcze jej nie powiedziałem o pajęczynie. To dziwne mieć coś, co jest moje, a Mamy nie. Wszystko inne jest nasze razem. Chyba moje ciało jest moje i pomysły, które mi się trafiają w głowie. Ale moje komórki są zrobione z jej komórek, więc jestem trochę jej. Albo kiedy mówię jej, o czym myślę, a ona mówi mi, o czym myśli, to wtedy jedne pomysły wskakują do drugiej głowy; to tak jak rysować niebieską kredką po żółtym i się robi zielone.

O 8.30 wciskam guzik telewizora i sprawdzam wszystkie trzy planety, znajduję bajkę Dora poznaje świat, hurrra! Mama naprawdę powoli przenosi Króliczka dookoła, żeby poprawić obraz jego uszami i łebkiem. Kiedyś, jak miałem cztery lata, telewizor zdechł i płakałem, ale w nocy Stary Nick przynosił czarodziejski konwerter, żeby ożywić telewizora. Inne kanały po trójce są całkiem niewyraźne, to ich nie oglądamy, żeby nie psuć oczu, chyba że jest muzyka, to nakładamy Koc i słuchamy przez jego szarość i potrząsamy tyłeczkami.

Dzisiaj kładę palce na głowie Dory – tak ją przytulam – i mówię jej o moich supermocach pięciolatka, uśmiecha się. Ma przenajwiększe włosy, które wyglądają jak brązowy hełm z takimi wyciętymi szpiczastymi kawałkami; są tak wielkie jak cała ona. Rozsiadam się oglądać na Łóżku na kolanach Mamy; wiercę się, aż nie czuję wystających kości. Miękkich części ma nie za dużo, ale są supermięciutkie.

Dora mówi nie w prawdziwym języku, tylko po hiszpańsku, na przykład lo hicimos. Zawsze nosi Plecak, który ma więcej w środku niż na zewnętrzu; wszystko, co potrzebuje Dora: drabiny i kombinezon astronauty, rzeczy do tańczenia i grania w piłę i na flecie, i do przygodowania z Butkiem, jej najlepszym przyjacielem małpiszonem. Dora zawsze mówi, że przyda jej się pomoc, moja pomoc, tak jakbym umiał coś wyczarować; czeka, aż powiem „Tak”. Krzyczę: „Za palmą!” i niebieska strzałka klika tuż za palmą, a Dora mówi „Dziękuję”. Żadna inna osoba z telewizora nie słucha. Na Mapie pokazują się zawsze trzy miejsca, musimy iść do pierwszego, żeby dostać się do drugiego, żeby dostać się do trzeciego. Idę z Dorą i Butkiem, trzymam ich za ręce i śpiewam też wszystkie piosenki, szczególnie z fikołkami, przybijaniem piątki albo tańcem kaczuch. Musimy uważać na przebiegłego liska Rabusia, krzyczymy: „Rabuś, nie kradnij!” trzy razy, żeby się znerwował, powiedział „O jeny!” i uciekł. Kiedyś Rabuś zrobił motyla-robota na pilot, ale coś nie wyszło i robot ukradł mu maskę i rękawiczki, to było śmieszne. Czasem łapiemy gwiazdy i wkładamy jej do kieszeni Plecaka, wybieram Gromką Gwiazdę, która wszystko budzi, i Przejściową Gwiazdę, która umie się zmienić w każdy kształt.

Na innych planetach są głównie osoby; na ekranie są ich setki, ale jedna zawsze robi się duża i blisko. Mają ubrania zamiast skóry, ich twarze są różowe albo żółte, albo brązowe, albo mieszane, albo owłosione; mają bardzo czerwone buzie i wielkie oczy z czarnymi brzegami. Ciągle się śmieją i krzyczą. Bardzo bym chciał oglądać telewizor cały czas, ale on ogłupia. Zanim zeszłem z Nieba, Mama miała go włączony ciągle i stanęła się zombi, co jest jak duch, ale chodzi łup łup łup. I teraz zawsze wyłącza po jednym odcinku, potem komórki się rozmnażają na nowo przez dzień i po kolacji możemy obejrzeć następny program i wymądrzeć we śnie.

– Jeszcze jeden, bo mam urodziny? Proszę?

Mama otwiera usta i zaraz zamyka. A potem mówi: „Czemu nie?”. Ścisza reklamy, bo one jeszcze szybciej mielą nasze szare komórki, aż mogą nam wycieknąć uszami.

Oglądam zabawki, pokazują doskonałą ciężarówkę i trampolinę, i Bionicle. Dwa chłopcy walczą z Transformersami w dłoniach, ale są dobrzy, a nie jakieś zbiry.

A potem idzie bajka, to SpongeBob Kanciastoporty. Podbiegam, żeby dotknąć jego i Patryka rozgwiazdy, ale nie Skalmara, on jest okropny. To straszna historia o ołówku gigancie; oglądam przez palce Mamy, które są całkiem dwa razy dłuższe niż moje.

Mama się niczego nie boi. Może tylko Starego Nicka. Najczęściej mówi o nim on, nawet nie znałem jego nazwy, aż nie zobaczyłem bajki o takim gościu, co przychodzi w nocy i nazywa się Stary Nick. Nazywam tak tego prawdziwego, bo przychodzi w nocy, ale nie wygląda jak ten z telewizora z brodą i rogami i w ogóle. Kiedyś spytałem Mamy, czy naprawdę jest stary, a ona powiedziała, że ma dwa razy tyle co ona, czyli raczej stary.

Mama wstaje i wyłącza telewizor, jak tylko wychodzą napisy.

Moje siki są żółte od witamin. Siadam do kupy, mówię jej: „Pa, pa, leć do morza”. Spuszczam wodę i patrzę, jak zbiornik się wypełnia i robi bul dul gul. Potem szoruję ręce, aż czuję, że zlezie skóra, to wtedy wiem, że wystarczy mycia.

– Pod Stołem jest pajęczyna – mówię, nie wiedziałem, że to zrobię. – Od Pająka, on jest naprawdę. Widziałem go dwa razy.

Mama się uśmiecha, ale na niby.

– Nie wymieciesz jej? Proszę! Go tam nawet nie ma, ale może wróci.

Mama klęka i zagląda pod Stół. Nie widzę jej twarzy, a potem zakłada włosy za ucho.

– Powiedzmy, że zostawię ją aż do sprzątania, dobra?

Czyli do wtorku, czyli trzy dni.

– Dobra.

– A wiesz co? – Wstaje. – Skoro masz już pięć lat, to trzeba zaznaczyć twój wzrost.

Podskakuję wysoko w powietrze.

Na ogół nie wolno mi rysować na żadnych częściach Pokoju ani mebli. Jak miałem dwa lata, to pobazgrałem nogę Łóżka, tę przy Szafie, i teraz jak sprzątamy, Mama stuka palcem bazgroły i mówi: „Widzisz, teraz już zawsze będziemy musieli z tym żyć”. Ale moja urodzinowa wysokość to co innego, to małe cyferki przy Drzwiach, czarne 4, pod spodem czarne 3, czerwone 2 – taki kolor miał nasz stary Długopis, a potem się wykończył – a na dole czerwone 1.

– Stań prosto – mówi Mama. Długopis łaskocze mnie w czubek głowy.

Kiedy staję dalej, kawałek nad 4 jest czarne 5. Lubię pięć najbardziej z każdej liczby, mam po pięć palców na każdej dłoni i tyle samo na stopach, tak samo Mama, jesteśmy skóra zdjęta z siebie. Dziewięć to moja najgorzej ulubiona liczba.

– Jaką mam wysokość?

– Wzrost. Hmm, dokładnie nie wiem – mówi. – Może w ramach niedzielnej rozpusty poprosimy kiedyś o miarkę.

A ja myślałem, że miarki są tylko z telewizora.

– E tam, poprośmy o czekoladki.

Przystawiam palec do 4 i staję twarzą do niego; palec jest na włosach.

– Tym razem niezbyt urosłem.

– Normalne.

– Co normalne?

– To… – Mama przygryza buzię. – To znaczy, że wszystko gra. No hay problema.

– Ale popatrz się za to na moje mięśnie. – Podskakuję na Łóżku, jestem Jack Pogromca Wielkoludów w siedmiomilowych butach.

– Ogromne.

– Gigantyczne.

– Potężne.

– Wielgachne.

– Olbrzymie.

– Wielbrzymie.

Jak ścieśnimy dwa słowa, to jest słówkowy przekładaniec.

– Dobre.

– A wiesz co? – mówię. – Jak będę miał dziesięć lat, to będę dorośnięty.

– Serio?

– Stanę się większy i większy, i większy, aż się zmienię w dziecinę.

– Właściwie już jesteś dzieciną – mówi Mama. – Ludzie są dziecinami w dzieciństwie, a my jesteśmy ludźmi.

Myślałem, że jesteśmy naprawdziwi, a nie ludzie. Osoby z telewizora są tylko poskładane z kolorów.

– Może ci chodziło o dziewczynę?

– Tak – mówię. – Dziewczynę z chłopczykiem w jajeczku w brzuszku, i on też będzie naprawdę. Albo wyrosnę na wielkoluda, ale takiego miłego, aż potąd. – Podskakuję i dotykam Łóżkościanki bardzo wysoko, prawie tam, gdzie zakrzywia się Dach.

– Zapowiada się super – mówi Mama.

Buzia jej się smuci, a to znaczy, że powiedziałem coś źle, tylko nie wiem co.

– Przebiję się przez Okno prosto do Kosmosu i zrobię fru fru fru między każdymi planetami – mówię jej. – Odwiedzę Dorę i SpongeBoba i wszystkich moich przyjaciół, będę miał też psa, co się nazywa Lucky.

Mama założyła uśmiech. Porządkuje Długopis z powrotem na Półkę.

Pytam jej:

– A ty ile będziesz miała lat w swoje urodziny?

– Dwadzieścia siedem.

– Uuu.

Chyba jej to nie poprawiło humoru.

Chodzi Wanna, a Mama w tym czasie zdejmuje z Szafy Labirynt i Fort. Labirynt robimy, odkąd skończyłem dwa lata, to środki z papieru toaletowego zlepione taśmą w tunele, które zakręcają dużo razy. Skacząca Piłeczka uwielbia się gubić w Labiryncie i chować, muszę ją wołać i trząść nim i obracać go na boki i do góry nogami, żeby się wyturlała fiu. Potem wpuszczam do Labiryntu inne rzeczy, na przykład orzeszek i ułamany kawałek Niebieskiej Kredki i krótkie spaghetti nieugotowane. Ścigają się w tunelach, zakradają do siebie i krzyczą „Ła!”, nie widzę ich, ale słucham przez karton i odgaduję, gdzie są. Szczoteczka do zębów też chce, ale mówię jej sorry, za długa jesteś. Wskakuje za to do Fortu, żeby strzec wieży. Fort jest z puszek i fiolek po witaminach, budujemy go większego za każdym razem, jak mamy jakiegoś pustaka. Fort ma oczy ze wszystkich stron, umie strzykać we wrogów gorącym olejem, oni nie wiedzą o jego ukrytych szczelinach, ha ha. Chciałbym go wziąć do Wanny, żeby zrobił wyspę, ale Mama mówi, że w wodzie taśma zrobiłaby się nieklejąca.

Rozpuszczamy swoje kucyki i dajemy włosom popływać. Leżę na Mamie, nawet nie rozmawiając, lubię, jak jej wali serce. Kiedy oddycha, unosimy się po trochu i opadamy. A Penis pływa.

Mam urodziny, więc mogę wybrać, w co się ubierzemy. Rzeczy Mamy mieszkają w górnej szufladzie Komody, a moje w dolnej. Wybieram jej ulubione niebieskie dżinsy z czerwonymi szwami, które wkłada tylko na specjalne okazje, bo na kolanach robią się sznurki. Dla siebie wybieram żółtą kangurkę, uważam na szufladę, ale prawa krawędź ciągle wystaje i Mama musi ją rąbnąć, żeby wskoczyła na miejsce. Razem wciągamy bluzę, wgryza mi się w buzię, ale potem pyk już założona.

– Może chociaż trochę rozetnę dekolt? – pyta Mama.

– Nic z tego, kolego.

Na wuef nie zakładamy skarpetek, bo bose stopy się lepiej trzymią ziemi. Dzisiaj na początek wybieram Tor, dajemy Stół do góry nogami na Łóżko, na niego Bujak, a na nich obu Dywan. Tor biegnie wokół Łóżka od Szafy do Lampy, na podłodze ma kształt czarnego C.

– Patrz, patrz, umiem pobiec tam i z powrotem szesnastoma krokami.

– Ooo! Kiedy miałeś cztery lata, kroków było osiemnaście, prawda? – mówi Mama. – A jak myślisz, ile takich rundek uda ci się dzisiaj zrobić?

– Pięć.

– A może pięć razy pięć? Wyszłaby twoja ulubiona liczba do kwadratu.

Razujemy na palcach, mi wychodzi dwadzieścia sześć razy, ale Mama mówi, że to dwadzieścia pięć, więc powtarzam i też mi wychodzi dwadzieścia pięć. Teraz Mama liczy mnie na Zegarku.

– Dwanaście! – krzyczy. – Siedemnaście! Brawo, brawo!

Oddychamuf uf uf.

– Szybciej!

Biegnę jeszcze szybciej, jak Superman w locie.

Kiedy przychodzi kolej Mamy, muszę zapisywać w Skoroszycie w Linie liczbę na początku i na końcu, potem je odejmniemy, żeby sprawdzić, jak szybko pobiegła. Dzisiaj jej wynik jest o dziewięć sekund większy niż mój, czyli wygrałem; skaczę góra-dół i robię pierdziuszka buzią.

– Pogońmy się razem.

– Byłoby fajnie, nie ma co – mówi. – Ale pamiętasz, jak kiedyś próbowaliśmy i rąbnęłam się barkiem w komodę?

Czasem jak czegoś zapominam, Mama mówi mi o tym i potem już pamiętam.

Zdejmujemy umeblowania z Łóżka, kładziemy Dywan na miejsce i przykrywamy Tor, żeby Stary Nick nie zobaczył brudnego C.

Mama wybiera Trampolinę, tylko ja skaczę po Łóżku, bo Mama mogłaby je złamać. Za to robi sprawozdanie:

– Młody mistrz ze Stanów Zjednoczonych wykonuje brawurowy obrót w powietrzu…

Znów moja kolej i wybieram Ojca Wirgiliusza, potem Mama mówi, żeby założyć z powrotem skarpetki do zabawy w Umarlaka – leżymy na orzełka, z oklapłymi paznokciami u nóg, oklapłym pępkiem, oklapłym językiem i nawet oklapłym mózgiem. Mama się porusza, bo swędzi ją pod kolanem, i znowu wygrywam.

12.13, więc można jeść lunch. Moja ulubiona część modlitwy to ta o chlebie poślednim. Ja jestem królem zabawy, ale Mama to królowa posiłków, na przykład nie pozwala jeść płatków na śniadanie, lunch i kolację, żebyśmy się nie pochorowali, zresztą w ten sposób za szybko by się zużyły. Jak miałem 0 i 1 lat, Mama siekała i przeżuwała dla mnie jedzenie, ale potem urosło mi moje dwadzieścia zębów i teraz już sam je rozgryzuję. Dziś na lunch mamy pieczywo chrupkie z tuńczykiem; do mnie należy odwinięcie wieczka puszki, bo Mama nie da rady swoim nadgarstkiem.

Jestem trochę wiercipiętek, więc Mama mówi zagrajmy w Orkiestrę; rozbiegamy się i szukamy, jakie hałasy możemy wybębnić. Łomoczę w Stół, a Mama robi stuku puku w nogi Łóżka, a potem puf puf w poduszki; ja robię brzdęku brzdęku w Drzwi widelcem i łyżką, a nasze palce u nóg robią bam w kuchenkę, ale najbardziej lubię deptać pedał Śmietnika, bo wtedy pokrywa odskakuje i robi dęg. Mój najlepszy instrument to Twang, czyli pudełko po płatkach, na którym skolażowałem różnokolorowe nogi i buty i kurtki i głowy ze starego katalogu, a potem naciągnąłem na środku trzy gumki. Stary Nick już nam nie przynosi katalogów i nie możemy sami wybierać ubrań. Mama mówi, że z niego skąpiradło.

Wdrapuję się na Bujak, żeby zdjąć książki z Półki, i buduję na Dywanie dziesięciopiętrowy blok.

– Blog literacki – mówi ze śmiechem Mama.

To wcale nie było zabawne.

Kiedyś mieliśmy dziewięć książek, ale tylko cztery z rysunkami w środku:

Wielka księga rymowanek

Koparka Delma

Króliczek ucieka

Na lotnisku – książka z okienkami

I pięć z rysunkami tylko na okładce:

Chata

Zmierzch

Anioł stróż

Miłość na zakręcie

Kod Leonarda Da Vinci

Mama rzadko kiedy czyta te bez obrazków, chyba że w ostateczności. Jak miałem cztery lata, to na Niedzielną Rozpustę poprosiliśmy kiedyś o jeszcze jedną książkę z obrazkami i pojawiła się Alicja w Krainie Czarów; lubię ją, ale ma za dużo słów, i to często takich starodawnych.

Dzisiaj wybieram Delmę, leży prawie na samym dole, więc burzy cały wieżowiec baaach!

– Znowu Delma. – Mama grymasi, ale zaraz zaczyna najbardziej dziarskim głosem:

Jeeeeedzie Delma, chwacka koparka!

Fury ziemi dźwiga na barkach!

Spójrz, ręka długa w ziemię już wnika,

Delma wprost kocha błoto połykać.

Toczy się, kręci po placu budowy

Ta wielka motyka, co dzień od nowa.

Na drugim obrazku widać kota, na trzecim siedzi na stercie kamieni. Kamienie to odłamki skalne, czyli są ciężkie jak ceramika, z której są zrobione Wanna, Umywalka i Sedes, ale nie takie gładkie. Koty i kamienie są tylko z telewizora. Na piątym obrazku kot spada, ale koty żyją dziewięć razy, a nie raz, tak jak ja i Mama.

Mama prawie zawsze wybiera książkę Króliczek ucieka, bo lubi, jak mama królica łapie na końcu króliczka i mówi: „Zjedz marchewkę”. Króliki są z telewizora, ale marchewki są naprawdę, lubię, że tak głośno chrupią. Mój ulubiony obrazek przedstawia króliczka, który zmienił się w kamień na szczycie góry i mama królica musi się wdrapać wysoko, wysoko, żeby go znaleźć. Góry są tak duże, że nie mogą być naprawdę; widziałem kiedyś w telewizorze taką, z której zwisa kobieta na linach. Kobiety nie są naprawdę tak jak Mama, i dziewczynki i chłopcy też nie są. Mężczyźni nie są naprawdę, oprócz Starego Nicka, chociaż nie jestem pewny, czy on jest naprawdę naprawdę. Może tylko trochę? Przynosi zakupy i Niedzielną Rozpustę, i znika śmieci, ale nie jest człowiekiem jak my. Przydarza się tylko nocą, jak nietoperze. Może Drzwi go wymyślają, jak robią pik pik i zmienia się powietrze. Chyba Mama nie lubi o nim mówić, dlatego że przez to on może stać się bardziej naprawdę.

Wiercę się na jej kolanach, żeby spojrzeć na mój ulubiony obrazek Dzieciątka Jezus bawiącego się z Janem Chrzcicielem, który jest jednocześnie jego kolegą i starszym kuzynem też. Maryja też tam jest, siedzi na kolanach u swojej Mamy, która jest Babcią Dzieciątka Jezus, jak abuela Dory. To dziwny obrazek bez kolorów i bez niektórych rąk i nóg, Mama mówi, że jest niedokończony. Dzieciątko Jezus zaczęło rosnąć w brzuszku Maryi przez Anioła, który śmignął z Nieba, jak duch, ale taki naprawdę fajny, z piórami. Maryja się zdziwiła i w ogóle, i powiedziała: „Jak to możliwe?”, a potem „Dobrze, niech tak będzie”. Kiedy Dzieciątko na Gwiazdkę wyskoczyło jej z pochwy, włożyła je do żłobu, ale nie po to, żeby pogryzły je krowy, ale żeby je ogrzać ich podmuchami, bo było zaczarowane.

Mama wyłącza teraz Lampę i leżymy, najpierw odmawiamy modlitwę pasterza o zielonych pastwiskach; chyba są jak Kołdra, ale mechate i zielone, a nie białe i płaskie (jak się coś wyleje z kubka, to na pewno wszystko jest strasznie upaprane). Teraz wreszcie mogę się poczęstować, z prawej, bo w lewej już za dużo nie ma. Jak miałem trzy lata, to jeszcze się częstowałem dużo dużo o każdej porze, ale odkąd skończyłem cztery lata, mam tyle do roboty, że częstuję się tylko kilka razy w dzień i w nocy. Szkoda, że nie mogę mówić i się częstować w tym samym czasie, ale mam tylko jedną buzię.

Prawie się wyłączam, ale nie do końca. A Mama chyba tak, słyszę po oddechu.

* * *

Po drzemce Mama mówi, że coś wykombinowała i nie musimy prosić o miarkę, możemy sami zrobić linijkę.

Przerabiamy Starożytną Piramidę Egipską z pudełek po płatkach, Mama pokazuje mi, jak wyciąć pasek, który jest tak długi jak jej stopa – dlatego to się nazywa stopa – a potem zaznacza dwanaście kreseczek. Mierzę jej nos, ma dwa cale. Mój nos ma cal i jedną czwartą, zapisuję ten wynik. Mama pomału koziołkuje Linijkę po Drzwiościance, gdzie są moje wysokości, i mówi, że mam trzy stopy i trzy cale.

– Chodź, zmierzymy Pokój – mówię.

– Cały?

– A mamy co innego do roboty?

Patrzy na mnie dziwnie.

– Chyba nie.

Zapisuję wszystkie liczby, na przykład wzrost Drzwiościanki aż do kreski, gdzie zaczyna się sufit, równa się sześć stóp siedem cali.

– Nie zgadniesz – mówię do Mamy. – Każda płytka korkowa jest prawie trochę większa niż Linijka.

– No przecież! – mówi i klepie się w czoło. – Pewnie mają stopę do kwadratu, widocznie zrobiłam odrobinę za krótką linijkę. Policzmy więc płytki, tak będzie łatwiej.

Zaczynam liczyć wzrost Łóżkościanki, ale Mama mówi, że wszystkie ściany są takie same. Kolejna zasada jest taka, że ściany są takie duże na szerokość jak Podłoga; odliczam po jedenaście stóp w obie strony, a to znaczy, że Podłoga jest kwadratem. Stół jest kołem i nie wiem co i jak, ale Mama mierzy go przez środek, gdzie jest najbardziej najszerszy; ma trzy stopy i dziewięć cali. Moje krzesło jest wysokie na trzy stopy i dwa cale, a krzesło Mamy jest takie samo, czyli o cal mniejsze niż ja. Kończymy, bo Mamie już się trochę znudziło mierzenie.

Koloruję tło zapisanych liczb – każdej inaczej – naszymi pięcioma kredkami: niebieską, pomarańczową, zieloną, czerwoną, brązową, w końcu kartka wygląda jak Dywan, tylko bardziej rozszalały. Mama mówi może użyjesz jej jako podkładki pod talerz?

Dzisiaj wybieram spaghetti, mamy też świeżego brokuła, ale go nie wybieram, on jest po prostu zdrowy. Kroję brokuła na kawałki Nożem z Piłką, czasem trochę połykam, jak Mama nie patrzy, i potem mówi: „O nie, a gdzie się podział ten duży kawałek?”, ale nie złości się naprawdę, bo surowe rzeczy dają nam jeszcze więcej życia.

Mama robi gorąco na dwóch kółkach na Kuchence i stają się czerwone. Mi nie wolno dotykać gałek, bo do Mamy należy pilnowanie, żeby nigdy nie było ognia jak w telewizorze. Jeśli kółka dotkną na przykład ściereczki kuchennej albo naszego ubrania, to płomienie ogarną wszystko pomarańczowymi językami i spalą Pokój na proch, a my będziemy kaszleć, dusić się i krzyczeć z najgorszego bólu na świecie.

Nie lubię zapachu gotującego się brokuła, ale on jest lepszy niż fasolka szparagowa. W ogóle warzywa są naprawdę, ale lody tylko z telewizora, szkoda, że też nie są naprawdę.

– Czy Roślina to coś surowego?

– Tak, ale nie nadaje się do jedzenia.

– A dlaczego już nie ma kwiatów?

Mama wzrusza ramionami i miesza spaghetti.

– Zmęczyła się.

– Powinna pójść spać.

– Po przebudzeniu dalej jest zmęczona. Może w ziemi w doniczce kończy się już jedzenie.

– Mogę jej oddać mojego brokuła.

Mama parska śmiechem.

– Nie to jedzenie, takie dla roślin.

– Może o nie poprosimy na Niedzielną Rozpustę.

– Mam już długą listę rzeczy, o które trzeba poprosić.

– Gdzie?

– W głowie – mówi. Wyjmuje glistę spaghetti i gryzie ją. – Zdaje się, że lubią ryby.

– Kto lubią?

– Rośliny, lubią zepsute ryby. Albo może to były ości?

– Fuj!

– Może następnym razem, jak będziemy jeść paluszki rybne, zakopiemy kawałek pod Rośliną.

– Ale nie mojego paluszka.

– Dobra, mojego.

Spaghetti lubię najbardziej dlatego z powodu piosenki o klopsiku, śpiewam ją, kiedy Mama nam nakłada.

A po kolacji coś niezwykłego, robimy tort urodzinowy. Założę się, że będzie delicioso, z tyle samo świeczek, co ja mam lat, i to zapalonych – tego nigdy nie widziałem naprawdę.

Jestem najlepszym wydmuchawcem jajek, umiem wypluć gluta bez nabierania powietrza. Muszę wydmuchać trzy jajka na tort, biorę pinezkę z obrazka Impresja, wschód słońca, bo wydaje mi się, że oszalały koń by się wnerwił, gdybym zdjął Guernicę, chociaż po wszystkim zawsze wpinam pinezkę na miejsce. Mama uważa, że Guernica to najlepsze arcydzieło, bo najbardziej najprawdziwsze, ale tak naprawdę tam jest wszystko pomieszane, koń krzyczy z zębami, bo ma wbitą dzidę, do tego byk i kobieta, która trzyma obwisłe dziecko z głową do góry nogami, i lampa jak oko, a najgorsza jest wielka napuchnięta stopa w rogu, ciągle myślę, że mnie nadepnie.

Dostaję łyżkę do wylizania i Mama wstawia ciasto do gorącego brzuszka Kuchenki. Próbuję żonglować wszystkimi wydmuszkami naraz i Mama łapie jedną.

– Kilku małych Jacków z różnymi minami?

– E, nie – mówię.

– To może zrobimy im gniazdo z ciasta chlebowego? Jeśli jutro rozmrozimy buraki, możemy zabarwić je sokiem na czerwono.

Kręcę głową.

– Dodajmy je do Jajowęża.

Jajowąż jest bardziej dłuższy niż cały pokój dookoła, zaczęliśmy go robić, jak miałem trzy lata, mieszka pozwijany w Podłóżku i nas pilnuje. Większość jego jajek jest brązowa, ale czasem trafi się białe, a niektóre mają wzorki od ołówków albo kredek albo Długopisa albo rzeczy przylepionych klajstrem; Jajowąż ma koronę z folii i żółty pasek ze wstążki i włosy z nitek i kawałków bibułki. Ma igłę zamiast języka i ona trzyma czerwoną nitkę, która biegnie przez niego całego. Już nie wyciągamy za często Jajowęża, bo czasem się plącze i jego jajka się kruszą przy otworkach albo nawet odpadają i musimy ich używać jako skorupek do mozaiki. Dzisiaj wsadziłem jego igłę w dziurkę jednego nowego jajka, muszę nią wymachiwać, aż wyjdzie ostro drugim otworkiem, to dość trudne. Teraz jest dłuższy o trzy jajka, zwijam go z powrotem superostrożnie, żeby cały się zmieścił w Podłóżku.

Czekamy na mój tort i czekamy i wdychamy wspaniałe powietrze. A potem się studzi, a my robimy z wody i cukru takie coś, co się nazywa lukier, ale nie dlatego, że robi luki. Mama polewa nim cały tort.

– Teraz pozmywam, a ty możesz poukładać drażetki czekoladowe.

– Przecież się skończyły.

– Ha! – mówi, podnosi małą torebeczkę i potrząsa nią grzechotu chotu. – Odłożyłam kilka z niedzielnej rozpusty sprzed trzech tygodni.

– Przebiegły Mamiszonek. Gdzie?

Zamyka buzię na kłódkę.

– A co, jeśli kiedyś mi się jeszcze przyda schowek?

– Powiedz!

Mama już się nie uśmiecha.

– Od krzyku bolą mnie uszy.

– Powiedz, gdzie masz schowka.

– Jack…

– Nie lubię, jak masz tych schowków.

Ale w czym problem?

– Zombi.

– A!

– Albo potwory albo wampiry.

Otwiera Komodę i wyjmuje pudełko ryżu. Pokazuje czarną dziurę.

– Ukryłam je tam, z ryżem. Dobra?

– Dobra.

– Żaden stwór by się tam nie zmieścił. Możesz zaglądać, kiedy chcesz.

W torebeczce jest pięć drażetek: różowa, niebieska, zielona i dwie czerwone. Trochę koloru schodzi mi na palce, jak je nakładam, mam też na sobie lukier i wysysam go do samego końca.

A potem przychodzi czas na świeczki, ale ich nie ma.

– Znowu krzyczysz – mówi Mama, zatykając uszy.

– No bo powiedziałaś: tort urodzinowy to żaden tort urodzinowy, jak nie ma pięciu palących świeczek.

Wypuszcza oddech.

– Źle ci to wyjaśniłam. Chodziło o te pięć drażetek, to one mówią, że masz pięć lat.

– Nie chcę tego tortu.

Nie cierpię, jak Mama czeka cicho i w ogóle.

– Tort-śmierdziel!

– Uspokój się, Jack.

– Trzeba było poprosić o świeczki na Niedzielną Rozpustę.

– W ubiegłym tygodniu potrzebowaliśmy środków przeciwbólowych.

– Ty potrzebowałaś, nie ja! – krzyczę.

Mama patrzy na mnie, jakby mi wyrosła nowa twarz, której wcześniej nie widziała. A potem mówi:

– Poza tym nie zapominaj, że musimy wybierać rzeczy, które łatwo dostanie.

– Przecież on może dostać wszystko.

– No tak – mówi. – Gdyby tylko się pofatygował…

– Jak pofastrygował?

– Chodzi mi o to, że może musiałby pójść do dwóch albo trzech sklepów, a wtedy by marudził. A gdyby nie znalazł tego czegoś niedostępnego? Wtedy pewnie w ogóle byśmy nie dostali niczego w niedzielę.

– Ale Mamo. – Śmieję się. – Przecież on nie chodzi do sklepów. Sklepy są w telewizorze.

Gryzie wargę. A potem patrzy na ciasto.

– No nic, przepraszam, myślałam, że drażetki wystarczą.

– Głuptasek.

– Ciemniak. – Klepie się w czoło.

– Matołek – mówię, ale nie wrednie. – Za tydzień, jak będę miał sześć lat, lepiej załatw świeczki.

– Za rok – mówi Mama. – Chciałeś powiedzieć: za rok.

Jej oczy są zamknięte. Zawsze tak czasem robią i wtedy Mama się nie odzywa przez minutę. Jak byłem mały, to myślałem, że jej się zużyła bateria, jak się kiedyś zdarzyło Zegarkowi, i na Niedzielną Rozpustę musieliśmy poprosić o nową bateryjkę dla niego.

– Obiecujesz?

– Obiecuję – mówi, otwierając oczy.

Kroi dla mnie ogromiasty kawałek i skradam wszystkie pięć dla siebie, jak nie patrzy: dwie czerwone, różową, zieloną i niebieską, a ona mówi:

– O nie, znów jakąś skradziono, jak to się stało?

– Teraz już jej nie znajdziesz, ha, ha, ha!

Mówię jak lisek Rabuś, kiedy kradnie coś Dorze. Sięgam po jedną czerwoną i wsuwam ją pędem Mamie do buzi, a ona przekłada ją na przednie zęby, które są mniej zepsute, i podgryza ją z uśmiechem.

– Patrz – pokazuję. – W moim cieście są dziury tam, gdzie aż do teraz były drażetki.

– Takie kratery – mówi. Wsuwa w jeden koniec palca.

– A co to są kratery?

– Takie dziury, które zostają, jak coś się stanie. Wybuchnie wulkan czy coś w tym rodzaju.

Wsadzam zieloną drażetkę z powrotem do jej krateru i robię dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, bum! Wylatuje w Kosmos i ląduje w mojej buzi. Mój tort urodzinowy to najlepsza rzecz, jaką jadłem.

Mama nie jest teraz na niego głodna. Okno zasysa całe światło, jest już prawie czarne.

– Dziś równonoc wiosenna – mówi Mama. – Pamiętam, jak mówili o tym w telewizji tego ranka, kiedy się urodziłeś. Wtedy też jeszcze leżał śnieg.

– Co to jest równonoc?

– Zrównanie, to znaczy, że jest po równo ciemności i światła.

Przez ciasto jest już za późno na oglądanie czegoś w telewizorze. Zegarek pokazuje 08.33. Moja żółta kangurka prawie odrywa mi głowę, jak Mama ją ściąga. Wskakuję w koszulkę do spania i szczotkuję zęby, a Mama zawiązuje worek ze śmieciami i stawia go przy Drzwiach razem z naszą listą, którą zrobiłem, dzisiaj tam pisze: Prosimy o Makaron, Soczewicę, Tuńczyka, Ser (jeśli nie za drogi), O. J., Dziękujemy.

– A możemy poprosić o winogrona? Zdrowe są.

Na dole Mama dopisuje Winogrona, jeśli to możl. (albo jakieś inne owoce świeże lub w puszce).

– Opowiesz mi coś?

– Ale coś krótkiego. Może o Piernikowym Jacku?

Opowiada naprawdę szybko i śmiesznie; Piernikowy Jack wyskakuje z pieca i biegnie, i się toczy, i się toczy, i biegnie, i nikt nie może go złapać, ani staruszka, ani staruszek, ani młocarze, ani rolnicy na polu. Ale na koniec Piernikowy Jack wychodzi na idiotę, bo pozwala lisowi przenieść się przez rzekę i ten lis go pożera jednym kłapnięciem.

Gdybym ja był zrobiony z ciastka, to sam bym siebie zjadł, zanim kto inny by zdążył.

Szybko, szybciutko odmawiamy modlitwę; dłonie zatrzaśnięte razem, zamknięte oczy. Modlę się o Jana Chrzciciela i Dzieciątko Jezus, żeby przybyli się pobawić z Dorą i Butkiem. Mama modli się o słońce, żeby stopiło śnieg na Oknie.

– Mogę się poczęstować?

– Z samego rana – mówi Mama i obciąga koszulę.

– Nie, dzisiaj.

Wskazuje Zegarek, jest 08.57, czyli tylko trzy minuty do dziewiątej. No to lecę do Szafy, kładę się na poduszce i zawijam w Koc, który jest cały szary i puchaty, z czerwoną lamówką. Leżę tuż pod rysunkiem mnie, zapomniałem, że on tam jest. Mama wtyka głowę.

– Trzy buziaki?

– Nie, pięć dla Pana Piątaka.

Daje mi pięć i skrzypi drzwiami do zamknięcia.

Przez szczeliny jeszcze wpada światło, więc widzę trochę mnie na rysunku, fragmenty takie jak Mamy i nos tylko taki jak mój. Głaskam papier, cały jedwabisty. Prostuję się tak, że głowa napiera na Szafę, i stopy też. Nasłuchuję, jak Mama przebiera się w koszulkę do spania i bierze leki, na noc zawsze dwa, bo mówi, że ból jest jak woda, rozlewa się, jak tylko ona się położy. Właśnie wypluwa pastę do zębów.

– Nasz przyjaciel Zack lubi chodzić wspak – mówi.

Myślę przez chwilę.

– Nasz przyjaciel Za gada bla bla bla.

– Nasz przyjaciel Ebenezer nosi czerwony blezer.

– Nasza przyjaciółka Dora ma dziś złego humora.

– To jakiś oszukańczy rym – twierdzi Mama.

– O jeny! – jęczę jak lisek Rabuś. – Nasz przyjaciel Jezusek… zjada dużo klusek.

– Nasza przyjaciółka Mszyca wyła wczoraj do księżyca.

Księżyc to srebrna buzia Pana Boga, która wychodzi tylko na specjalne okazje.

Siadam i przysuwam twarz do szczelin, widzę paski telewizora wyłączonego, Sedesu, Wanny, mojego rysunku niebieskiej ośmiornicy, co się zwija, i Mamy odkładającej nasze ubrania do Komody.

– Mamo?

– Mhm?

– Dlaczego jestem ukryjony jak czekoladki?

Chyba siedzi na łóżku. Mówi tak cicho, że ledwo słyszę.

– Nie chcę, żeby on na ciebie patrzył. Nawet jak byłeś malutki, zawsze zawijałam cię w koc, kiedy się go spodziewałam.

– Czy to by bolało?

– Co by bolało?

– Gdyby mnie zobaczył.

– Nie, nie. Idź już spać – mówi mi Mama.

– A zrób Pchły.

– Dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy.

Pchły są niewidzialne, ale rozmawiam z nimi i czasem je liczę, ostatnio dotarłem do 347. Słyszę pstryknięcie wyłącznika i Lampa gaśnie cała w jednej chwili. Słyszę, jak Mama wchodzi pod Kołdrę.

Kilka razy nocą widziałem przez szpary Starego Nicka, ale nigdy całego i z bliska. Jego włosy mają trochę białego i są krótsze niż jego uszy. Może jego spojrzenie zmieniłoby mnie w kamień. Zombi gryzą dzieci, żeby się odśmiercić, wampiry ssą, aż dzieci robią się flakowate, a potwory huśtają je za nogi i pożerają. Wielkoludy mogą być tak samo złe, „żyw on czy martwy, rozprawię się z człekiem, kości mu zmielę i chleb z nich upiekę”. Ale Jack uciekł ze złotopiórką i zsuwał się po łodydze fasoli szybko szybko. Wielkolud schodził za nim, ale Jack zawołał do swojej Mamy, żeby podała mu topór, czyli taki nóż jak nasze, tylko większy, i jego Mama bała się ściąć łodygę, ale kiedy Jack zszedł na Ziemię, zrobili to razem i Wielkolud wziął i się roztrzaskał i wyszły mu flaki, ha ha. I wtedy Jack stał się Jackiem Pogromcą Wielkoludów.

Ciekawe, czy Mama już się wyłączyła.

W Szafie zawsze próbuję mocno zaciskać powieki i szybko się wyłączać, żeby nie słyszeć, jak przychodzi Stary Nick, a potem się budzę i jest rano, i leżę w Łóżku z Mamą, i się częstuję, i wszystko okay. Ale dzisiaj jeszcze działam, tort mi bąbelkuje w brzuszku. Liczę językiem górne zęby od prawej do lewej aż do dziesięciu, a potem dolne od lewej do prawej, a potem z powrotem, muszę dojść do dziesięciu za każdym razem, a dwa razy dziesięć równa się dwadzieścia, tyle ich mam.

Nie słychać pik pik, na pewno już dawno po dziewiątej. Liczę zęby jeszcze raz i wychodzi dziewiętnaście, pewnie źle to zrobiłem, chyba że jeden zniknął. Przygryzam palec tylko trochę, a potem jeszcze trochę. Czekam wieki.

– Mamo? – szepczę. – Czy on nie przychodzi czy tak?

– Wygląda na to, że nie. Wskakuj.

Zrywam się i pcham Szafę na oścież, ląduję w Łóżku po dwóch sekundach. Pod Kołdrą jest supergorąco, muszę wystawić stopy, żeby się nie spaliły. Częstuję się dużo dużo, z lewej, a potem z prawej. Nie chcę zasypiać, bo wtedy już nie będzie moich urodzin.

* * *

Światło rozbłyskuje prosto na mnie, kłuje w oczy. Wyglądam spod Kołdry, ale ze zmrużonymi oczami. Mama stoi przy Lampie i wszystko rozjaśnione, potem pstryki znów ciemno. Jeszcze raz jasno, Mama odczekowuje trzy sekundy, i znów ciemno, a potem jasno tylko na sekundę. Mama wpatruje się w Okno. Znów ciemno. Robi tak w nocy, wydaje mi się, że potem łatwiej jej z powrotem zasnąć.

Czekam, aż Lampa zgaśnie jak należy. Szepczę przez ciemność:

– Już koniec?

– Przepraszam, że cię obudziłam – mówi.

– Nic nie szkodzi.

Wraca do Łóżka zimniejsza niż ja, obejmuję ją rękami w pasie.

* * *

No to teraz mam pięć lat i jeden dzień.

Niemądry Penis zawsze stoi z rana, spycham go na dół.

Kiedy szorujemy ręce po sikaniu, śpiewam W jego rękach cały świat, a potem już nie umiem wymyślić niczego innego o rękach, ale jest taka zabawa paluszkowa o dwóch ptaszkach:

Leć, leć, Peter,

leć, leć, Paul.

Moje dwa palce śmigają wokół Pokoju i prawie się zderzają w powietrzu.

Wracaj, Peter,

wracaj, Paul.

– Wydaje mi się, że to anioły – mówi Mama.

– Co?

– Albo nie, przepraszam, święci.

– A co to są święci?

– Tacy superpobożni ludzie. Jak anioły, ale bez skrzydeł.

Nic z tego nie rozumiem.

– No to jak sfruwają ze ściany?

– Nie, mówisz o ptaszkach, one latają, a jakże. Chodzi mi o to, że nazywają się tak jak święty Piotr i święty Paweł, dwaj przyjaciele Dzieciątka Jezus.

Nie wiedziałem, że ma jeszcze przyjaciół po Janie Chrzcicielu.

– Święty Piotr siedział kiedyś w więzieniu i…

Śmieję się.

– Przecież dzidziusie nie idą do więzienia.

– Ale to się zdarzyło, jak już wszyscy byli dorośli.

Nie wiedziałem, że Dzieciątko Jezus dorasta.

– Czy święty Piotr jest zbirem?

– Nie, nie, wsadzili go do więzienia przez pomyłkę, taka zła policja go tam wsadziła. W każdym razie modlił się i modlił, żeby wyjść, i wiesz co? Anioł sfrunął do niego i roztrzaskał drzwi.

– Superowsko – mówię. Ale wolę, jak są dzidziusiami i latają rozgolasowane.

Słychać dziwne bum i szuru szuru. Jasność wpada przez Okno, ciemny śnieg prawie sobie poszedł. Mama też spogląda w górę, uśmiecha się lekko, chyba modlitwa zrobiła cuda.

– A jest jeszcze to równanie?

– A, równonoc? – pyta. – Nie, światło zaczyna troszeczkę wygrywać.

Pozwala mi zjeść tort na śniadanie, nigdy wcześniej tego nie robiłem. Zrobił się trochę chrupiący, ale dalej dobry.

W telewizorze lecą Wspaniałe zwierzaki dość zamazane, Mama przenosi i przenosi Króliczka, ale on ich za bardzo nie zaostrza. Wiążę mu na drucianym uchu kokardkę z czerwonej wstążki. Szkoda, że nie lecą Przyjaciele z Podwórka, nie widzieliśmy się od lat. Jeszcze nie ma Niedzielnej Rozpusty, bo Stary Nick nie przyszedł wczoraj wieczorem, właściwie to było najfajniejsze w moich urodzinach. Zresztą nie prosiliśmy o nic zachwycającego, nowe spodnie, bo moje czarne mają dziury zamiast kolan. Nie przeszkadzają mi dziury, ale Mama mówi, że przez nie wyglądam jak dziecko ulicy, nie umie wytłumaczyć, co to jest.

Po kąpieli bawię się ubraniami. Dziś rano różowa spódnica Mamy jest wężem, kłóci się z moją białą skarpetką.

– Jestem najlepszą przyjaciółką Jacka.

– Wcale że nie, bo to ja jestem najlepszą przyjaciółką Jacka.

– Strzeliłam cię.

– Zakatrupiłam cię.

– Zrobię ci pif-paf moją wystrzałową latającą pompą.

– Phi, a ja mam jumbomegatronową armatę na transformersy…

– Hej – mówi Mama. – Zagramy w Piłkę?

– Przecież już nie mamy Piłki Plażowej – przypamiętuję jej. Rozerwała się niechcący, kiedy kopnąłem nią o Komodę okropnie szybko. Chciałem poprosić o drugą zamiast tych głupich spodni.

Ale Mama mówi, że możemy ją sami zrobić. Zgniatamy wszystkie kartki, na których ćwiczyłem pisanie, wypełniamy nimi torbę po zakupach i ściskamy ją, aż przybiera kształt piłki, a na koniec rysujemy na niej straszną twarz z trzema oczami. Słówkopiłka nie lata tak wysoko jak Plażowa, ale za każdym razem, jak ją łapiemy, robi głośne chrzęstu chrzęstu. Mamie najlepiej idzie chwytanie, tylko czasem Piłka strzela ją w bolący nadgarstek, a ja najlepiej rzucam.

Ponieważ na śniadanie jedliśmy ciasto, niedzielne Naleśniki zjadamy na lunch. Zostało niewiele proszku, więc są cienkie i się rozlewają, podoba mi się to. Mam je składać, niektóre się łamią. Kończy się dżem, więc też go mieszamy z wodą.

Skapuje z rogu mojego naleśnika, Mama szoruje Podłogę Gąbką.

– Korek się ściera – mówi z zaciśniętymi zębami. – Niby jak mamy go utrzymywać w czystości?

– Gdzie?

– Tu, gdzie dotykamy stopami.

Włażę pod stół, w Podłodze jest dziura, a pod spodem coś brązowego, twardszego pod paznokciem.

– Nie psuj jeszcze bardziej, Jack.

– Nie psuję, tylko patrzę palcem.

Dziura wygląda jak maleńki krater.

Przysuwamy Stół do Wanny i możemy się opalać na Dywanie tuż pod Oknem, gdzie jest superciepło. Śpiewam Bez ciebie nie ma słońca, Mama leci z Wychodzi słońce, a ja wybieramJesteś moim promyczkiem. A potem chcę się poczęstować, z lewej jest dzisiaj supergęste.

Żółta buzia Pana Boga robi mi czerwono pod powiekami. Kiedy je otwieram, nie da się patrzeć. Moje palce rzucają cienie na Dywan, małe i rozpłaszczone.

Mama drzemie.

Słyszę cichutki odgłos, więc wstaję, nie budząc jej. Tuż przy Kuchence cichutkie skrob skrob.

Żywe coś, zwierzę, z naprawdę, a nie z telewizora. Siedzi na Podłodze i coś zajada, może kawałek naleśnika. Ma ogon, myślę, że wiem, co to jest, myszka to jest.

Podchodzę bliżej i wtedy fiu znika pod Kuchenką, ledwo ją dostrzegłem, nie wiedziałem w ogóle, że coś może tak szybko zmykać.

– O, Myszko – mówię szeptem, żeby jej nie przestraszyć. Tak się rozmawia z myszką, tak jest w Alicji, tylko że ona mówi o swojej kotce Dinie i myszka robi się nerwowa i odpływa. Składam ręce do modlitwy:

– O, Myszko, wróć tu, proszę, proszę, proszę…

Czekam godzinami, ale ona nie przychodzi.

Mama śpi i śpi.

Otwieram Lodówkę, w środku nie ma za dużo. Myszy lubią ser, ale nam się już skończył. Wyjmuję chleb, kruszę trochę na talerz i stawiam tam, gdzie siedziała Myszka. Przykucam ciasno i czekam jeszcze bardziej godzinami.

A potem coś najcudowniejszego, Myszka wystawia pyszczek, taki spiczasty. Mało brakowało, a bym podskoczył, ale nie, siedzę supernieruchomo. Myszka podchodzi do okruchów i wącha. Jestem tylko jakieś dwie stopy od niej, szkoda, że nie mam Linijki, tobym zmierzył, ale jest uporządkowana w Pudełku w Podłóżku, a ja nie chcę się ruszać, żeby nie przestraszyć Myszki. Patrzę na jej ręce, wąsy, ogonek cały podwinięty. Jest żywa naprawdę, to największa żywa rzecz, jaką widziałem, miliony razy większa niż mrówki i Pająk.

Nagle coś wali w Kuchenkę łuuup! Wrzeszczę i niechcący staję na talerzu, Myszki nie ma, gdzie ona? Czy książka ją złamała? To Na lotnisku, zaglądam między strony, ale tam jej nie ma. Punkt odbioru bagażu jest cały podarty i już nie chce się rozkładać na stojąco.

Mama stoi z dziwną miną.

– Przez ciebie sobie poszła – krzyczę na nią.

Trzyma szufelkę i zamiata popękane skorupy talerza.

– Co to robiło na podłodze? Teraz zostały nam tylko dwa duże talerze i jeden mały, to wszystko.

Kucharka w Alicjirzuca w dziecko półmiskami i rynienką, która prawie strąca mu nos.

– Myszka lubiała okruchy.

– Jack!

– Była naprawdę, widziałem ją.

Wywleka Kuchenkę, na dole Drzwiościanki widać małą szczelinę, Mama sięga po rolkę folii aluminiowej i zaczyna wpychać w szparę foliowe kuleczki.

– Nie rób. Proszę.

– Przykro mi. Ale jak jest jedna, to będzie i dziesięć.

Co za dziwne obliczenia.

Mama odkłada folię i łapie mnie mocno za ramiona.

– Gdybyśmy pozwolili jej zostać, niedługo by się tu zaroiło od jej małych. Wykradałyby nam jedzenie, wnosiły zarazki na brudnych łapkach…

– Mógłbym im oddać jedzenie, nie jestem głodny.

Mama nie słucha. Przysuwa Kuchenkę z powrotem do Drzwiościanki.

Później bierzemy kawałeczek taśmy i przyklejamy w Na lotnisku stronę z Hangarem, żeby lepiej stał, ale punkt odbioru bagażu jest zbyt podarty, żeby dał się naprawić.

Zwijamy się na Bujaku i Mama czyta O koparce Delmietrzy razy, a to znaczy, że przeprasza.

– Poprośmy o nową książkę na Niedzielną Rozpustę – mówię.

Wykrzywia usta.

– Próbowałam, parę tygodni temu, chciałam, żebyś ją dostał na urodziny. Powiedział, żebym przestała mu zawracać głowę, przecież mamy już ich całą półkę.

Spoglądam ponad jej głową na Półkę, pomieściłaby jeszcze setki książek, gdybyśmy przenieśli niektóre inne rzeczy do Podłóżka, koło Jajowęża. Albo na Szafę… ale tam przecież mieszkają Fort i Labirynt. Trudno wyczuć, gdzie co mieszka, Mama mówi czasem, że trzeba wyrzucać różne rzeczy do kosza, ale ja zwykle znajduję dla nich miejsce.

– On uważa, że powinniśmy tylko ciągle oglądać telewizję.

Całkiem fajnie.

– Wtedy byśmy zdurnieli, jak on – mówi Mama i wychyla się, żeby zdjąć Wielką księgę rymowanek. Czyta mi po jednej wybranej przeze mnie z każdej strony. Najlepsze to te o Jacku, na przykład Jack Szprota alboMały Jack Horner.

Nasz Jack jest szybki,

nasz Jack jest chyży,

ognik przeskoczy wyżej i wyżej.

Wydaje mi się, że on chciał sprawdzić, czy uda mu się nie podpalić koszulki do spania. W telewizorze mówią na nią piżama albo koszula nocna, jeśli jest dla dziewczynek. Moja koszulka do spania jest największa ze wszystkich moich koszulek, ma dziurę na ramieniu i jak się wyłączam, to lubię w nią wkładać palec i się łaskotać. Jest taka rymowanka Jackie Wackie pudding i tort, ale jak się nauczyłem czytać, to zobaczyłem, że zamiast Jackie Wackie jestGeorgie Porgie. Mama zmieniła, żeby do mnie pasowało, to nie kłamanie, tylko udawanie. Tak samo jak:

Jack, Jack, dudziarza syn

Wieprzka skradł i czmychnął z nim.

W książce pisze Tom, ale Jack lepiej brzmi. Skradnięcie to jest wtedy, jak chłopiec bierze to, co należy do kogoś innego, bo wszystkie osoby w książkach i w telewizorze mają rzeczy, które należą tylko do nich, to skomplikowane.

Jest 05.39, więc można jeść kolację, dziś kluski błyskawiczne. Moczą się w gorącej wodzie, a Mama w tym czasie sprawdza, czy znam trudne słowa z kartonu z mlekiem, na przykład „żywieniowy”, czyli coś z jedzeniem, albo „pasteryzowany”, czyli że pistolety laserowe przepędziły zarazki. Zjadłbym więcej ciasta, ale Mama mówi, że najpierw posiekane buraki soczyste. Potem jem ciasto, które teraz już jest dość chrupkie, i Mama też je, troszeczkę.

Staję na Bujaku, żeby znaleźć Gry, dzisiaj wybieram Warcaby, zagram czerwonymi. Pionki wyglądają trochę jak drażetki czekoladowe, ale lizałem je dużo razy i smakują niczym. Przylepiają się do planszy, bo działają magnetyczne czary. Mama najbardziej lubi Szachy, ale mnie one bolą w głowę.

W porze telewizora Mama wybiera planetę przyrodniczą, pokazują żółwie, które zakopują swoje jaja w piasku. Kiedy Alicja marudzi z jedzeniem grzyba, gołąb się wścieka, bo myśli, że Alicja to wstrętna żmija, która chce pożreć jej gołębie jaja. O, małe żółwiki wychodzą ze skorupek, ale mamy żółwiowe już sobie poszły, dziwne to. Ciekawe, czy kiedyś się spotkają w morzu, mamy i dzieci, czy się rozpoznają, a może po prostu się miną.

Przyroda bardzo szybko się kończy, więc przełączam na dwóch panów, którzy mają na sobie tylko spodenki i tenisówki, i pot z nich pada.

– No, no, nie wolno się bić – mówię im. – Dzieciątko Jezus się znerwuje.

Ten w żółtych spodenkach wali tego owłosionego w oko.

Mama jęczy, jakby ją bolało.

– Musimy to oglądać?

– Za moment wjedzie policja ijo ijo ijo i zamknie tych zbirów w więzieniu.

– Tak naprawdę boks… no cóż, jest nieprzyjemny, ale to taka gra, tak jakby dozwolona, jeśli tylko noszą specjalne rękawiczki. No, dość tego na dziś.

– Jeszcze tylko Papuga, dobrze robi na słownictwo.

– No zgoda.

Przełącza na planetę z czerwoną kanapą, gdzie kobieta z napuszonymi włosami, czyli szefowa, zadaje różnym osobom pytania, a setki innych osób klaszczą.

Słucham superuważnie, kobieta rozmawia z mężczyzną bez nogi, chyba zgubił ją na wojnie.

– Papuga! – woła Mama i wycisza ich przyciskiem.

– „Zdaje się, że dla wszystkich naszych widzów najbardziej przejmującym, najgłębiej poruszającym aspektem tego, co pan musiał wycierpieć…” – kończą mi się słowa.

– Dobra wymowa – chwali mnie Mama. – „Przejmujący” znaczy smutny.

– Jeszcze raz.

– Ten sam program?

– Nie, inny.

Znajduje wiadomości, czyli jeszcze trudniej.

– Papuga! – i znów wycisza.

– „Pomimo całej tej debaty nad sprawą racy, prowadzonej w bezpośrednim następstwie reformy służby zdrowia, a pamiętajmy oczywiście, że mamy połowę kadencji…”

– Jeszcze? – Mama czeka. – Znów ci