Pokonałem raka. 9 sposobów, dzięki którym wyzdrowiałem
- Wydawca:
- Studio Astropsychologii
- Kategoria:
- Poradniki
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7377-667-8
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- choroby
- dzięki
- każdą
- którym
- pokonałem
- przez
- sposobów
- stosować
- tylko
- wnaszym
- wwalce
- wyzdrowiałem
- zrakiem
- ztych
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Pokonałem raka. 9 sposobów, dzięki którym wyzdrowiałem”
Książka udowadnia, że szanse na pokonanie choroby nowotworowej zwiększają terapie naturalne, które można stosować równolegle do konwencjonalnego leczenia. Autor korzysta z własnych doświadczeń i opisuje myśli oraz uczucia, jakie mogą dominować u chorego po zdiagnozowaniu raka. Przedstawia również najpopularniejsze przyczyny powstawania tej choroby i rozprawia się z istniejącymi w naszym społeczeństwie mitami. Publikacja oferuje szereg sprawdzonych metod samodzielnej walki z nowotworami. Możesz sięgnąć zarówno po lecznicze głodówki, specjalnie skomponowane diety, terapię Gersona, energię drzew, jak i ziołolecznictwo. Każda z tych metod została tu nie tylko opisana, ale również osobiście sprawdzona przez Autora. Zyskaj przewagę w walce z rakiem!
Polecane książki
Internacjonalizacja działalności badawczo-rozwojowej w kształtowaniu procesów innowacyjnych przedsiębiorstw w Polsce. Rozdział 2. Teoretyczne podstawy internacjonalizacji działalności badawczo-rozwojowej
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stanisław Karolewski
Redakcja: Mariusz Warda
Skład komputerowy: Piotr Pisiak
Projekt okładki: Piotr Pisiak
Wydanie I
Białystok 2014
ISBN 978-83-7377-667-8
© Copyright for the Polish edition by Studio Astropsychologii, Białystok, 2013.
All rights reserved, including the right of reproduction in whole or in part in any form.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być powielana ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych bez pisemnej zgody posiadaczy praw autorskich.
Publikacja ma charakter poradnikowy i nie może zastępować profesjonalnego leczenia czy kontaktu z wykwalifikowanym lekarzem.
15-762 Białystok
ul. Antoniuk Fabr. 55/24
85 662 92 67 – redakcja
85 654 78 06 – sekretariat
85 653 13 03 – dział handlowy – hurt
85 654 78 35 – www.talizman.pl – detal
sklep firmowy: Białystok, ul. Antoniuk Fabr. 55/20
Więcej informacji znajdziesz na portalu www.psychotronika.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Moim Aniołom Stróżom dedykuję: Agnieszce i temu, którego imienia nie wyjawię, a który trzymał mnie za rękę tamtego dnia i przez całe życie.
Kapelusz trzeba nosić na głowie, aby go można było zdjąć, kiedy zajdzie potrzeba.
Tomasz Mann „Czarodziejska Góra”
Orfeuszu (…) ja Cię szukam na Ziemi, piętro niżej od piekła.
Jonasz Kofta
Lecz to był śmiech i tylko śmiech, i nic nie było oprócz śmiechu.
Jonasz Kofta
OPOWIEŚĆ
Nie tak dawno temu, gdy zima nie przyniosła mrozu i śniegu, lecz tylko krótkie, pozbawione słońca, zalane deszczem dni, nie tak daleko stąd – w kraju między niebem a piekłem, w którym zwykłe rzeczy nie dzieją się zbyt rzadko, w narodzie, gdzie każdy rodzi się bohaterem, lecz mało kto jako bohater umiera, stało miasto. Nie jakaś fantastyczna metropolia pretendująca do miana Babilonu północy. Zwykły stary czeski gród, dość dobrze pamiętający swoją gotycką świetność i romański rodowód.
Ulice tego miasta ciągnęły się wzdłuż i wszerz, jak również z północy na południe oraz na odwrót. Po tych ulicach co dzień chodził człowiek, który usłyszał wyrok śmierci, lecz nie umarł. Do dziś lekarze zastanawiają się, czy złota księga życia była dla niego wciąż otwarta, czy też to sprawa jego oślego charakteru.
O nim wam dziś opowiem. Baczcie jednak na siebie, byście w czasie tej opowieści nie pootwierali ust ze zdumienia dziwnymi losami tego człowieka. Gdyby jednak to się stało, zamknijcie je prędko, bo mógłby wam do brzucha wlecieć komar i kąsać od środka, a nie jest to przyjemne. Gdy tylko zdołacie zamknąć rozdziawioną gębę, wróćcie zaraz do niesamowitych przygód, jakie stały się udziałem naszego bohatera. Ubrany był staromodnym zwyczajem w długi czarny płaszcz, przewiązany w kołnierzu wełnianym szalem. Na głowę zakładał jeden z trzech czarnych kapeluszy. Tymczasem dwa pozostałe zalegały specjalny wieszak na czapki. Swój najlepszy kapelusz Stanisław nabył w Paryżu. Mieście du Chat Noir i bukinistów. Na stopach nosił wygodne mocne buty. Na jego skórze nie widniał żaden rzemyk ni opaska. Zegarek, starą srebrną cebulę, wydobywał z kieszeni marynarki, po czym upewniwszy się, która jest godzina, wkładał ją wraz z łańcuszkiem, na którym była zawieszona, z powrotem do kieszeni, by następnym razem znów zamaszystym gestem sięgnąć pod płaszcz i ukazać całej ulicy piękno i niezwykłość swojego zegarka. Znaleźli się tacy, którzy twierdzili, że zegar, i owszem, wskazuje upływ czasu, ale obraca się w przeciwnym kierunku, pokazując właścicielowi nie ile już przeżył, ale ile czasu mu jeszcze zostało. Inni mówili nawet, że to nie zegar, ale kompas, który prowadzi do ukrytych skarbów. Do strychów pełnych zapomnianych drogich ksiąg, do piwnic, w których w zniszczonych przez powódź dobrach odnajdywał nietknięte wodą skrzynie, pełne starodruków i złotych spinek do mankietów. Chowano więc przed nim złote zęby i córki.
Stanisław wodził wzrokiem za mijanymi na ulicach kobietami, a kobiety wodziły za nim, czując słodycz i lęk.
Kiedyś nasz bohater pojechał do Telewizji. Jechał długo. Najpierw tramwajem szóstką, potem jedenastką, następnie przesiadł się na pociąg, nim po wielu godzinach podróży dotarł do stolicy.
Ze sobą miał swoją nigdy nową walizkę o wzmocnionych skórą i żelazem rogach. Wypełniały ją cuda, którymi tylko on umiał się posłużyć i których przeznaczenie tylko on znał. Prócz starych ksiąg pełnych niezrozumiałych słów i miłosnych zaklęć woził ze sobą: metalową żabę – zaklętą księżniczkę, wielkie pluszowe kości do gry, kilogram białej tortowej mąki, album zdjęć nagich kobiet, pióro pełne wiecznego atramentu i talerz z bawarskiej porcelany, i srebrny kielich, i butlę wiśniowego wina.
Gdy wrócił, walizka wyglądała na o wiele lżejszą, a rękawy płaszcza nosiły ślady po mące. Wesołą duszę radowało wino. Nikt nie wiedział, po co była ta podróż do Warszawy, ale wkrótce po tym King z piosenki Muńka wyszedł z celi, a premier abdykował, ogłaszając nowe wybory.
O domu Stanisława wiemy niewiele. To, co jest całkowicie jasne i pewne, przekażę wam na tych stronach w opowieści o walce między życiem a śmiercią, jak również o niezmiernej sile miłości, magii otaczającego nas świata i zbuntowanych ludzkich komórkach.
Zapewne, gdyby wybuch I wojny światowej tak brutalnie nie przerwał wieku XIX i ten ciągnąłby się aż do dziś, Stanisław byłby królem wszystkich sztukmistrzów, ale wielkie młyny historii zmełły wszystkie przyczółki magii. Działa Verdun zmiotły cyrkowców z ich linami uwieszonymi hen pod sufitem. Houdini prawie utonął w rozległych nurtach Sekwany. Wielkie zaplecza antykwariatów wypełnione od piwnic po strych rzadkimi księgami, do których lepiej nie zaglądać w nocy, spłonęły doszczętnie w ogniu wznieconym w Serbii. Górale zakarpaccy zajęli się bojem o wolność, a rodziców Nikifora raz po raz trafiał szlag.
Dziś Stanisław mógł najwyżej pretendować do miana prowincjonalnego dziwaka, który w stolicach współczesności – w Tokio i Nowym Jorku – nie budził nawet zainteresowania.
O jego zdolnościach różnie się mówiło „na mieście”. Jedni powiadali, że posiadł jakąś starożytną wiedzę, inni, że to po prostu lotny umysł, najczęściej uważano go jednak za zwyczajnego kuglarza. Wszyscy mieli po trochę racji, a tak naprawdę nikt nie wiedział, czym się właściwie Stanisław zajmuje. Sam zainteresowany, dziennikarzom, którzy go o to nagabywali, za każdym razem mówił co innego. Na to pytanie odpowiemy trochę niżej, a teraz zdradźmy tylko, że w rodzinie miał przodków sztukmistrzów: byli tam malarze, artyści skrzypiec i pianina, była znana pisarka i żongler spod Poznania. Pradawny gen przenikał pokolenia, co jakiś czas objawiając się, by dać rodzinie żołnierza, który zostawał bohaterem Czarnego Lądu, kucharza – mistrza patelni na dworze napoleońskim lub młynarza, który spał w łóżku pełnym przeterminowanych banknotów. Aktorzy pojawiali się w niemal każdym pokoleniu.
Gdy Stanisław siadał do kieliszka lub do pióra, gdy błogosławił swojego ślepego psa albo przyzywał świetliste anioły, zawsze wtedy mrużył oczy, jak gdyby przez nieskończenie krótką chwilę rozważał, czy warto, i nieodmiennie dochodził do wniosku, że nie. Nie warto, ale to przecież wszystko żart. A tylko żart i kpina mają sens, więc jeszcze raz unosił w górę dłoń, by.
Ostatnio było w nim coś dziwnego… chociaż potężne systemy obliczeniowe nowoczesnych lustrzanek migały wcześniej czerwonym oczkiem ostrości, pokrywając ciemne, lekko skośne oko, nieodmiennie na odbitkach wychodził coraz bardziej rozmyty. Choć osoby stojące obok, przed nim i za jego plecami, miały uśmiechy i nosy ostre jak broda Salvadora Dali, to Stanisław rozpływał się w tle, jak gdyby tracił swą namacalną materialność. Choć ludzie wokół jeszcze nic nie dostrzegali, jednak zimna japońska technika wyprzedzała ich spojrzenia… albo rejestrowała coś, co stało tuż przy Stanisławie, a czego ludzie oduczyli się dostrzegać.
Któregoś z zimowych dni Stanisław – a działo się to podczas wystawy sztuki współczesnej – przyglądał się zgrabnym nogom w brązowych kozakach odsłaniających kolana jednej ze współzwiedzających wystawę. Pomyślał, że boli go jądro. Po czym złożył to na karb nowych spodni, które nabył był tydzień wcześniej. I już nie głowiąc się dłużej nad tym problemem, wrócił do kontemplacji szczupłych nóg, szukając ich wśród obrazów.
Przez kolejny tydzień opuchlizna z wyraźnie powiększonego jądra nie chciała zejść, jednak Staś nie dawał jej wiary.
W piątek zamknął swój antykwariat równo o osiemnastej. Zarzucił plecak na barki. Wstukał osiem cyfr alarmu, przekręcił klucz w Gerdzie i ruszył przez zimowe popołudnie w noc czarnoszarą, wprost na miejscowy dworzec PKS-u. Ciągłe przyjazdy i odjazdy wyznaczały rytm jego życia już od dwóch lat.
Zaczęło się niewinnie. Niebieską różą, która nie istnieje w przyrodzie, lecz bogato rozkwita w legendzie. Gdy ją ujrzał, pomyślał: Znalazłem metal, który nie istniał!1 Wyjął różę z wiadra, wysupłał wymaganą kwotę siedmiu złotych i pięćdziesięciu groszy, po czym pognał na spotkanie przeznaczenia.
Przeznaczenie miało koszulę z czerwonym kołnierzykiem, blond główkę i miękką szyję, o czym dowiedział się wkrótce. A później był nieregularny tykot ciągłych rozstań na dworcu PKS-u we Wrocławiu. Zdarzały się też powitania, chwile wzniosłe i piękne, i to dla nich właśnie przemierzał życie.
Owego piątku, jak zwykle o 19:15 wsiadł do busa i ruszył w stronę końca świata. Tak, jego narzeczona mieszkała bowiem na końcu świata. Nie był to koniec wyznaczony przez inkaskich kapłanów, uczonych w piśmie faryzeuszy, ale zwykły koniec świata, jaki otacza ziemię ze wszech stron. Już wkrótce jego oczom ukazała się Bogatynia – miasteczko położone na ziemiach ostatecznych. By do niej wjechać, trzeba najpierw wdrapać się na wzgórza za Zgorzelcem, skąd rozciąga się daleki widok na równinę, na której leży miasto, oraz na Dziurę. Po drodze widać też kominy elektrowni Turów. Grube i niskie, górujące nad wielkimi piecami, zanurzonymi częściowo poniżej poziomu ziemi. Przywodzące na myśl tytany z czasów przed czasem lub olbrzymie kuźnie godne krasnoludzkich królów Tolkiena.
W Bogatyni można zjeść i napić się. Poszukiwacze mogą nabyć tu swój sprzęt i uzyskać odpuszczenie grzechów. Miejscowi mają swój język i obyczaje, które Szarlatan badał z zaciekłością Malinowskiego. Zszedł między ludzi, żyjąc z nimi, weseląc się i smucąc. Razem przemierzając mroźną zimową noc i cmentarne wzgórze. Krok w krok brał udział w promocjach lokalnej sieci handlowej i kieliszek w kieliszek, a raczej szklanka w szklankę wznosił toasty.
Za Bogatynią jest jeszcze mała wioska – Jasna Góra – nieprzypadkowo tak nazwana. Zamieszkują ją głównie strażnicy wciąż potrzebujący opieki Matki Boskiej. Gdyby opuścić Jasną Górę i pojechać dalej, natrafi się na Dziurę. Poprzedzają ją hałdy porośnięte lasem i tablicami ostrzegawczymi, ale gdy je zignorujemy i wdrapiemy się na górę, przed sobą ujrzymy kraniec wszystkiego.
Miejsce, gdzie ziemia się kończy.
Wszystkie inne zaś drogi prowadzą do granic, za którymi ludzie mówią w sposób niezrozumiały i piją więcej piwa.
W przepełnionym busie Stanisław jak zwykle znalazł miejsce, gdzie mógł luźno wyciągnąć nogi. Wsunął słuchawki odtwarzacza do uszu i oddał się mistrzom jazzu. Czarnemu jak smoła Milesowi Daviesowi z koncertu w Avinionie, trąbce Stańki i Adze Zaryan vel Agnieszce Skrzypek.
Rozmyślał o tych dniach minionych, kiedy jedna prawda goniła inną prawdę. Szczęście przeplatało się ze zgryzotą, a kuglarz los kazał dokonać wyboru. Jak zwykle, wybór był niejednoznaczny i pokręcony, a systemy religijne i filozoficzne mogły zdać się tylko psu na budę. Cóż z tego, że święty Augustyn z wysokości ksiąg lśniących wysoko przemawiał o miłości? Na nic Kartezjusz ze swoją mądrością zamkniętą w rozumie. Cóż z tego, że The Beatles wskazywali jasno: All You Need is Love, Love…
Wybór dotyczył bowiem właśnie miłości.
Staś musiał spróbować raz jeszcze znaleźć odpowiedź na pytanie, które dręczyło go od dzieciństwa. I raz jeszcze poczuł, że ani doktryny religijne, ani lata nauki w szkole, ani nawet przeczytane księgi nie przybliżyły go do odpowiedzi. Cóż z tego, że znajdował analogie i podobieństwa do sytuacji już opisanych, że mógł westchnąć i szepnąć sam do siebie: Czuję twój oddech Kreonie, Stendhalu, mój biedny Stendhalu… Nic. Zupełnie nic. Wybór nie stawał się bowiem przez to łatwiejszy.
Choć przybyło mu lat, czuł się znów dwunastoletnim chłopcem, który zastanawia się, co by było, gdyby rodzice się rozwiedli? Czy chciałby zostać z mamusią, czy z tatusiem? Jak, na litość boską, wybrać między miłością a miłością? Tego Staś nie wiedział. Nie wiedział tego także Stanisław.
A było to tak: od dzieciństwa czuł sentyment do starych drobiazgów: puzderek kryjących listy – pamiątki po skończonych miłościach, szkatułek z połamaną biżuterią i tych pełnych guzików zbieranych przez skrzętne kobiety. Z zachwytem skrobał zardzewiały bagnet i szorował lampę naftową. Nęciły go strychy, zapomniane pawlacze i ukryte skarby. Bacznie śledził wymiany rur na pobliskich osiedlach, snując się wśród wykopów i wybierając z ziemi a to fragment stłuczonej porcelany, a to kilka marek niemieckich. Wodził palcami po tynku wrocławskich kamienic, noszącym ślady kul drugiej wojny światowej. Odwiedzał bazary i place ze starzyzną. Lubił wizyty w starych domach pełnych zapachów i szpargałów, wylewających się z każdego kąta.
Czas spędzał również w bibliotekach, księgarniach i antykwariatach. Marząc o spokoju płynącym z poznania oraz o przygodach zamkniętych pomiędzy stronicami. Często otwierał książki, a wraz z nimi nowe i fascynujące światy, niekiedy drgające na granicy rzeczywistości, kiedy indziej tak od niej odległe, że aż pociągające tylko ową odległością. Przepełniony pragnieniem ujrzenia elfów, zaczął dostrzegać rzeczy niewidoczne dla innych. Po lekturze Chmielewskiej, wypatrując śladów po szajce kradnącej auta pod blokiem, począł inaczej postrzegać parkujące samochody. Żyjąc wciąż w dwóch światach, raz w świecie wyśnionym przez literatów i marzycieli od pędzla, a potem w świecie zwyczajnym szkoły i wynoszonych śmieci, zaczął łączyć te rzeczywistości w jedną. Choć wciąż twardo stąpał po ziemi, przymierzając się do kariery w naukach ścisłych, jedną nogą zahaczał o wyśnione polany. Idąc krok po kroku, wśród mijających lat, szedł coraz dalej i coraz pewniej, aż okazało się, że stoi zupełnie pośrodku, że Raskolnikow jest nawet bardziej realny niż sąsiadka z ulicy Prusa. Tego pierwszego znał dość dobrze, ta druga była tylko ulotną smugą perfum i burzą loków porywaną przez uliczny wiatr. Niepostrzeżenie ze zwykłego chłopca stał się Sztukmistrzem. Rozumiał, że to co zmyślone, jest prawdziwsze od tego, co materialne, że ręka uzbrojona w ołówek i cyrkiel nie wyjaśni świata. Może go jedynie opisać i udoskonalić, ale nie odda jego istoty. Tak jak skład chemiczny chleba nie mówi nic o jego smaku, zapachu ani o tym, dlaczego nie wolno po nim chodzić. Tylko w micie dostrzegał szczęście, spełnienie i sens istnienia. A największym z mitów na jego niebie stała się miłość.
Podstawy technicznego wykształcenia, którego mimo wszystko liznął, a może analityczny umysł, pozwoliły mu później zrozumieć, że nauka fizyki zaprowadziłaby go w to samo miejsce, w które zaszedł o wiele przyjemniejszą, choć nie zawsze łatwiejszą drogą. Wiadomości o falach prawdopodobieństw budujących materię w zależności od tego, kto ją tworzy, zbywał uśmiechem. Od dawna o nich wiedział. Rozumiał o wiele więcej: że jeżeli pomyśli o studni, zobaczy ją, a jeśli zechce, wypełni się wodą, której będzie mógł skosztować. Wiedział, że Sanepid nie poinformuje go, czy nie jest zatruta, bo na to każdy musi sam uważać. A mało komu wychodziła ta sztuka.
Staś dorósł niepostrzeżenie. Od zawsze wysoki, od zawsze nad wiek dojrzały i błąkający się w świecie widocznym jedynie przez zmrużone powieki, przeszedł od stanu dzieciństwa do wieku młodzieńczego płynnie i z godnością. Ten czy ów zauważył może, że to już inne dzieci grają w piłkę na placyku pod jego domem, ale ponieważ taka była naturalna kolej rzeczy, nikt nie zaprzątał sobie tym głowy.
Sam Stanisław także nie czuł wielkich zmian. Cieszyło go jedynie, że piękne kobiety, których tyle kręci się po miejskich ulicach, teraz patrzyły na niego już inaczej. A jeżeli któraś z nich targała jego fryzurę, to był to już zupełnie inny dotyk niż ten, którego doświadczał, mając lat dwanaście. Nie pora i nie miejsce dalej ciągnąć te rozważania, które prowadzą nas do jednej z jego miłości – antykwariatu. O tym zauroczeniu przeczytacie w następnym akapicie.
Przejście od czytelnictwa do handlu książkami Stanisław planował przez lata. Był to wszak jedyny rozsądny sposób na zgromadzenie porządnej biblioteki. A przeogromny zbiór ksiąg chciał mieć tak samo mocno, jak czuć miękkie usta na swoich ustach. Najbardziej na świecie.
Bezpośrednią przyczyną, dla której sprzedał pierwszą, drugą i dwudziestą książkę był Paryż. Miasto, którego nie trzeba nikomu przedstawiać. Otóż szykowała się okazja wyjazdu. Tak okazyjna, że nie sposób było z niej nie skorzystać. Zwłaszcza że marzył o odwiedzeniu tego miasta od lat kilku. Jednak na przeszkodzie jak zwykle stały pieniądze. Właśnie wtedy rozpoczęły się słynne już wędrówki Stanisława. Początkowo, by sprzedać książki, potem, by kupić i znów sprzedać z zyskiem. Następnie przewędrował cały Paryż wzdłuż i wszerz. A później już poszło.
Raz lub dwa razy na tydzień nakładał wysokie buty, przetartą kangurkę, zarzucał plecak, do plecaka ładował wino owocowe i paczkę papierosów. Po czym pieszo lub po szynach ruszał na poszukiwanie książek.