Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Polityczne samobójstwo

Polityczne samobójstwo

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7985-272-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Polityczne samobójstwo

Doktor Gary McHugh, znany lekarz waszyngtońskiej elity politycznej i finansowej, dzwoni do swojego przyjaciela Lou Welcome’a. Jest przerażony. Informuje go, że za chwilę zostanie aresztowany pod zarzutem morderstwa. Znaleziono go zamroczonego alkoholem w rozbitym samochodzie, gdy wracał od pacjenta, Eliasa Colstona, przewodniczącego Komisji Sił Zbrojnych w Izbie Reprezentantów. Wkrótce po wyjściu lekarza, w domu pojawiła się żona kongresmena i znalazła w garażu zwłoki męża.  Zmagający się z alkoholizmem McHugh, zupełnie nie pamięta, co się stało, zanim jego samochód zderzył się z drzewem. Policja uznaje go za głównego podejrzanego i nikt poza przyjacielem nie wierzy w jego niewinność. W miarę jak na światło dzienne wychodzą nowe fakty, a McHugh wyznaje, że był kochankiem żony zamordowanego kongresmena, nawet Lou Welcome zaczyna mieć wątpliwości co do niewinności przyjaciela. Mimo to postanawia mu pomóc. Próbując wyjaśnić okoliczności zbrodni, trafia na trop niejasnych powiązań i układów wojskowo-politycznych sięgających szczytów władzy. Drążąc zdobyte informacje, sam może się znaleźć w niebezpieczeństwie.

Polecane książki

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Historia dzieje się w 1891, gdzie to pojawia się największy wróg Holmesa, przestępczy geniusz, nazywany przez Holmesa Napoleonem zbrodni, profesor Moriarty. Holmes przybywa pewnego wieczora do domu d...
Gdy firma się rozwija, przewoźnik podejmuje czasem decyzję o zmianie dotychczasowej formy prowadzenia działalności. Co w takim przypadku dzieje się z licencją wspólnotową na wykonywanie transportu międzynarodowego na obszarze Unii Europejskiej? Czy przedsiębiorca ma obowiązek występować o nową? Czy ...
Umowę o zakazie konkurencji stosuje się, aby zabezpieczyć pracodawcę przed prowadzeniem działalności konkurencyjnej przez pracownika – w trakcie zatrudnienia oraz przez określony czas po jego ustaniu. Przy czym umowę o zakazie konkurencji po ustaniu zatrudnienia można zawrzeć z pracownikiem mającym ...
Książka Finanse w oświacie stanowi kompleksowe opracowanie zagadnień związanych z finansową stroną funkcjonowania szkół i placówek oświatowych, ujęte w czytelną formę pytań i odpowiedzi. Publikacja ułatwi Czytelnikom poruszanie się w gąszczu czasem bardzo skomplikowanych przepisów dotyczących prawa ...
„Aktualności kadrowe” stawiają sobie za cel, aby z szumu informacji wyłowić tylko takie, które naprawdę w danym czasie mają znaczenie praktyczne dla pracodawcy, kadrowego czy specjalisty ds. HR oraz aby informacje te zapakować w krótką, zwięzłą formę. Stąd liczne wzory, przykłady i schematy, które u...
Bo talent to dopiero początek Dziesięć lat temu cały świat oszalał na punkcie Freddy’ego Adu, największego talentu w historii piłki nożnej. W tym samym czasie Robert Lewandowski uchodził za słabszego z dwójki młodych napastników Znicza Pruszków… Dlaczego największe sukcesy odnoszą jednostki, na k...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michael Palmer

O książce

Doktor Lou Welcome, znany z „Przysięgi”,wkracza w świat polityków,wojskowych i prawników, nie mając pojęcia,co jest stawką w tej grze!

„Sposób, motyw i okazja – wobec braku niezbitegodowodu lub naocznego świadka – to kluczoweelementy przestępstwa konieczne do przekonaniaławy przysięgłych o winie”.

Kiedy zostaje zamordowany kongresmen Elias Colston, policja nie ma kłopotów ze znalezieniem podejrzanego. Wszystkie trzy elementy jednoznacznie wskazują na Gary’ego McHugh, lekarza obracającego się w kręgach waszyngtońskiej elity politycznej. Zwłaszcza motyw – doktor był kochankiem żony ofiary.

Pierwszą osobą, do której zwraca się Gary z prośbą o pomoc, jest przyjaciel, Lou Welcome. Choć nie do końca przekonany o jego niewinności, Lou rozpoczyna śledztwo. Mając przeciwko sobie niekompetentną – a może skorumpowaną – policję i młodą, piękną adwokatkę, z którą teoretycznie powinien współpracować, odkrywa zaskakujące fakty.

I nie zdaje sobie sprawy, że uwolnienie przyjaciela od stawianych przez policję zarzutów może być tylko wierzchołkiem góry lodowej sięgającej najwyższych szczebli rządu i pierwszym krokiem do ujawnienia gigantycznego spisku.

MICHAEL PALMER(1942-2013)

Amerykański pisarz, z zawodu lekarz internista. Praktykował w szpitalach w Bostonie i Massachusetts, zajmował się także leczeniem uzależnień. Pełnił funkcję wicedyrektora Massachusetts Medical Society. Autor około dwudziestu thrillerów medycznych tłumaczonych na 35 języków. Najbardziej znane to: Krytyczna terapia, Szczepionka, Piąta fiolka, Pierwszy pacjent, Ostatni chirurg, Jedno uderzenie serca, Przysięga i Polityczne samobójstwo.

www.michaelpalmerbooks.com

Tego autora

PACJENTRECEPTA COREYASZCZEPIONKAPRZEBŁYSKI PAMIĘCISTOWARZYSZENIE HIPOKRATESAPIĄTA FIOLKASIOSTRZYCZKIEKSPERYMENTDRUGA DIAGNOZAPIERWSZY PACJENTOSTATNI CHIRURGKRYTYCZNA TERAPIACICHA KURACJAJEDNO UDERZENIE SERCAPRZYSIĘGAPOLITYCZNE SAMOBÓJSTWO

Tytuł oryginału: POLITICAL SUICIDE

Copyright © Michael Palmer 2013All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015

Polish translation copyright © Łukasz Praski 2015

Redakcja: Monika Strzelczyk

Zdjęcie na okładce: copyright © Trish Mistric/Arcangel Images

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-272-7

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Doktorowi Lloydowi Axelrodowioraz doktorowi Michaelowi Fiferowiz Massachusetts General Hospitalz wyrazami wdzięczności i najgłębszego szacunku

PROLOG

3 maja, 2003

Trzej członkowie kompanii Mantis wyskoczyli przez otwarty luk transportowca C-130 lecącego na wysokości dwudziestu tysięcy metrów nad ziemią. Ćwiczyli ten skok setki razy. Bezpieczne lądowanie zapewniał im sprzęt, o który pedantycznie dbali, hełmy balistyczne, maski tlenowe, regulatory Airox i awaryjne butle z tlenem. Według wskazań wysokościomierzy, opadali z prędkością stu osiemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Przez kilka minut spadali swobodnie, wyprostowani i nieruchomi, w szyku. Spadochrony otworzyły się automatycznie dwieście pięćdziesiąt metrów nad ziemią, na najniższej dopuszczalnej wysokości w przypadku desantu wykonywanego tą techniką.

Przelecieli jak rakiety przez niską warstwę chmur i ukazali się jak znikąd na bezgwiezdnym, ciemnym niebie przedświtu. Z lądowania każdego z nich, wykonanego z gracją pumy, byliby dumni ich instruktorzy z Quantico. Perfekcja. Mantis wymagała tylko doskonałości. Trzej mężczyźni w milczeniu zdjęli polipropylenową bieliznę, chroniącą przed odmrożeniami na dużych wysokościach, i przebrali się w białe bawełniane stroje i tradycyjne nakrycia głowy talibskich bojowników. Następnie spakowali i zapięli plecaki bojowe ważące ponad dwadzieścia kilogramów.

Spodziewali się, że w zakurzonych ubraniach nie wzbudzą żadnych podejrzeń, przynajmniej początkowo. Każdy miał opaleniznę z solarium uzupełnioną profesjonalnie wykonanym makijażem oraz krótko przystrzyżone wąsy i gęstą brodę. Poruszając się chyłkiem, trójka mężczyzn wtopiła się w otoczenie – górski i kamienisty region południowego Afganistanu, nagi i pusty jak krajobraz księżycowy.

– Jakieś obrażenia?

– Nie, sierżancie – odpowiedzieli chórem dwaj pozostali.

– Miller, ile kilometrów do celu?

Miller zerknął na podręczny lokalizator GPS.

– Jesteśmy pięć kilometrów na południowy zachód od celu, sierżancie.

– Gibson, wyrzuć sprzęt.

Gibson wiedział, że nie ma sensu poświęcać czasu na szukanie odpowiedniego miejsca, aby ukryć spadochrony i pozostały ekwipunek. Mieli nadzieję, że minie trochę czasu, zanim Afgańczycy natkną się na stertę nowoczesnego sprzętu wojskowego upchniętą za ostrym głazem.

Szli jeden za drugim, poruszając się bezszelestnie po kamienistym terenie, z Millerem na czele, zaopatrzonym w lokalizator GPS. Za ich plecami wstawał świt, wspinając się na niebo wstęgami różu, żółci i błękitu, które jak gigantyczne palce wyciągały się w górę, przywołując skinieniem nowy dzień. Gdyby ktoś zbadał w tym momencie puls trójce mężczyzn, u żadnego z nich częstotliwość nie przekroczyłaby pięćdziesięciu uderzeń na minutę.

Miller znalazł drogę – zryty koleinami szlak, który miał ich zaprowadzić na obrzeża Khewy, dwudziestotysięcznego miasteczka, które dziś wyglądało tak samo jak półtora wieku wcześniej. Młode kobiety w czadorach przerywały pracę na przydrożnych polach pszenicy, ryżu i warzyw, aby obrzucić przelotnym spojrzeniem trójkę podróżnych, po czym szybko wracały do swojego zajęcia. Przebranie marines było na tyle dobre, że żadna z kobiet nie zadała sobie trudu, by przyjrzeć się im uważniej. Oceniali, że jeśli im się nie przytrafi żadne wyjątkowe nieszczęście, może minąć około dwunastu godzin, zanim zostaną zidentyfikowani przez żołnierzy albo któregoś z mieszkańców miasteczka.

Czasu aż nadto.

Mężczyźni z kompanii Mantis bez żadnych incydentów dotarli do kruszących się ceglanych murów na obrzeżach Khewy. W oczy rzucał się przede wszystkim brak wielu rzeczy – w miasteczku nie było samochodów, elektryczności, bieżącej wody. Wszędzie było widać ślady dwudziestu lat wojny. Kratery po bombach i minach znacznie utrudniały pokonywanie skromnej liczby dróg, nawet pieszo. Zniszczonych przez bombardowania budynków i chat było więcej niż tych nadających się do zamieszkania.

Do celu prowadziły ich zapachy bazaru. W końcu zaczęli się kręcić między nędznymi straganami skleconymi z desek, blachy i gliny, które stały stłoczone jeden przy drugim po obu stronach wąskiej gruntowej drogi. Mimo wczesnej pory targowisko w centrum miasteczka tętniło już życiem. Na niektórych straganach wisiały płaty mięsa upstrzone muchami i jak makabryczne dzwoneczki poruszane wiatrem, a poplamieni krwią rzeźnicy wykrzykiwali po pasztuńsku ceny dnia. Z głośników tandetnych odbiorników radiowych łomotała perska muzyka, a trzej marines dalej spacerowali między kramikami z owocami, pieczywem i podstawowymi artykułami gospodarstwa domowego.

Zwrócili na siebie uwagę jednego z członków starszyzny miasteczka dopiero po dwóch godzinach, gdy poranek zmienił się w parne przedpołudnie.

– Nie patrzcie – rzekł przyciszonym głosem Gibson. – Ale zdaje się, że nas zauważyli.

Afgańczyk z długą siwą brodą spływającą na pierś i kałasznikowem na ramieniu zbliżył się do nich, jak gdyby podchodził do jadowitego węża.

Trzej marines odwrócili się do niego plecami i odeszli jak najdalej od kobiet i dzieci na zatłoczonym bazarze. Operacja w miarę możliwości miała objąć tylko żołnierzy. Kiedy się zatrzymali, Afgańczyk ostrożnie zrobił dwa kroki w ich stronę… potem trzeci. Przymrużył ciemne oczy. A po chwili zaczął wrzeszczeć jak opętany, pokazując na nich palcem.

Jego piskliwy głos wzniósł się ponad harmider bazaru, przyciągając uwagę mężczyzn ubranych na szaro i biało, z których chyba każdy miał przy sobie broń innej marki i wyprodukowaną w różnych latach. Zgiełk szybko przybrał na sile, przechodząc w crescendo, i ze wszystkich stron zbiegli się Afgańczycy, żeby otoczyć intruzów. Wrzeszczeli po pasztuńsku, wskazując długimi palcami z brudnymi paznokciami trzech mężczyzn zamkniętych w coraz gęstszym kręgu ciał.

– Jak ci się podoba przedstawienie, Miller? – zapytał sierżant, prawie nie poruszając wargami.

– Na razie dokładnie tak, jak pan mówił, sierżancie – odrzekł Miller bez żadnego drżenia głosu. – Pod warunkiem że sprowadzą pana Ważniaka. – Zwilżył wargi językiem.

Otaczało ich już co najmniej stu pięćdziesięciu talibów, ciasnym pierścieniem złożonym z dziesięciu rzędów. Wielu z nich celowało do nich z broni – karabinów maszynowych PK, przedpotopowych lee-enfieldów oraz rozmaitych pistoletów. Przepychali się, żeby lepiej widzieć trzech mężczyzn, którzy tak bezczelnie wkroczyli w sam środek ich miasta.

– Nie opuszczajcie rąk – zwrócił się do swoich ludzi sierżant – i szukajcie w tłumie Al-Baszira. Jeżeli nasz wywiad się nie mylił, nikt tu nie odważy się na żaden krok, dopóki on się nie zjawi.

Najbliżsi ludzie w falującym kręgu tłoczyli się nie dalej niż półtora metra od nich.

Miller pierwszy dostrzegł Al-Baszira, którego zdradzały charakterystyczna płomiennoruda broda i kartoflowaty nos.

– Jest, sierżancie – powiedział, kiedy tłum się rozstąpił, aby zrobić miejsce swojemu przywódcy, jednemu z najważniejszych i najbardziej wpływowych bojowników w tym regionie.

Al-Baszir zamaszyście przeszedł przez szeregi. Sierżant uśmiechnął się, skinął głową i trzej marines błyskawicznie ustawili się w trójkąt, zwróceni twarzami na zewnątrz, stykając się ramionami. Nagły ruch sprawił, że niektórzy z otaczających ich ludzi, zaskoczeni, cofnęli się o krok.

Ale nie Al-Baszir.

– Gotowi na wszystko – rzekł sierżant.

– Gotowi na wszystko – powtórzyli Miller i Gibson.

Jednym ruchem zrzucili ubranie.

Tłum znów zaczął wrzeszczeć.

Każdy z intruzów miał przymocowane taśmami do piersi kostki materiałów wybuchowych – trzy z prawej strony i trzy z lewej – a przewody były podłączone do baterii zawieszonej na pasie.

– Gotowi na wszystko – powiedział znowu sierżant.

Przy wciśnięciu przycisku rozległo się ciche kliknięcie i w ułamku sekundy wszyscy zbici w krąg wokół trzech żołnierzy wyparowali w gorącej białej kuli starannie skupionego światła.

ROZDZIAŁ 1

Doktor Louis Francis Welcome potrafił robić dobrze wiele rzeczy, nie należało do nich jednak obijanie się. Na jego biurku w waszyngtońskim Ośrodku Opieki dla Lekarzy, stojącym w jednym z czterech boksów w pomieszczeniu o powierzchni osiemdziesięciu metrów kwadratowych, nigdy nie panował taki porządek. Zwykle po południu lampka w jego telefonie Nortel sygnalizująca wiadomości pozostawione na poczcie głosowej mrugała na czerwono – zapowiadając, że jeden lub więcej jego klientów potrzebuje porady i wsparcia w związku ze swoim wychodzeniem z choroby psychicznej, zaburzeń w zachowaniu albo problemów z uzależnieniem od narkotyków czy alkoholu. W tej chwili lampka była ciemna, tak jak przez kilka ostatnich dni.

Lou dostawał pensję za prowadzenie spraw i nadzorowanie postępów przydzielonych mu lekarzy, za wskazanie im drogi powrotu do zdrowia i pomoc w ostatecznym przywróceniu im prawa do wykonywania zawodu, którego musieli się zrzec. Okres świąteczny zwykle przynosił napływ nowych kandydatów, których do OOL często kierowała stołeczna rada lekarska.

Ale ostatnio już nie.

Przypuszczał, że brak klientów nie oznacza wcale zmniejszenia popytu na usługi OOL. Wprost przeciwnie, podobnie jak w całym społeczeństwie ostatnie sześć tygodni roku ujawniały, jak wielu lekarzy ma kłopoty z rozmaitych powodów. Dlaczego więc, u diabła, zastanawiał się – w roztargnieniu budując łańcuch z zawartości inkrustowanej masą perłową skrzyneczki na spinacze – nie dostaje żadnych nowych spraw?

Wiedział, że jest tylko jedno logiczne wytłumaczenie – doktor Walter Filstrup, dyrektor programu.

Rytmicznie ściskając w ręku piłeczkę relaksacyjną z napisem PFIZER PHARMACEUTICALS, Lou wolnym krokiem wyszedł do recepcji, gdzie siedząca za biurkiem Babs Peterbee wydawała się bardzo zajęta.

– Doktorze Welcome – powiedziała, zwracając ku niemu okrągłą twarz emanującą mieszaniną troskliwości i niepokoju. – Nie widziałam, jak pan wchodził.

– Doktor Ninja – odparł Lou, przybierając pozę nieuchwytnego wojownika. – Były jakieś telefony?

– Dzwonił jakiś człowiek i chciał z panem porozmawiać o szefie swojego oddziału, który za dużo pije. Odesłałam go do poczty głosowej doktora Filstrupa.

– Zanotowałaś jego nazwisko?

Peterbee przywołała na twarz wymuszony uśmiech.

– To nie należy do moich obowiązków.

Był to jej ulubiony zwrot. Lou wypowiedział te słowa równocześnie z nią. Kobieta z pewnością wiedziała, jak bez szwanku przeżyć dzień w pracy. „To nie należy do moich obowiązków”.

– Walter jest u siebie? – spytał Lou. – Odkąd przyszedłem, drzwi są zamknięte.

– Ma właśnie telekonferencję – odrzekła Peterbee, przechylając głowę w prawo, w kierunku jedynych drzwi w biurze, nie licząc drzwi naprzeciwko niej, prowadzących do niewielkiej sali konferencyjnej. Były to również jedyne drzwi opatrzone tabliczką z brązu, na której wytłoczono wytwornymi literami nazwisko i tytuł Filstrupa.

– Prawdziwą konferencję czy konferencję Filstrupa?

Peterbee znów uśmiechnęła się sztucznie.

– Co słychać u pańskiej córki? – zapytała.

– Emily ma się znakomicie, dziękuję – odparł Lou, przenosząc ciężar ciała o wzroście stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów z nogi na nogę i przekładając piłeczkę do lewej ręki. – Niedługo kończy czternaście lat i bardzo chce być dorosła, a w umiejętności unikania tematów, na które nie ma ochoty rozmawiać, bije na głowę nawet naszego szanownego szefa. Pytam jeszcze raz, czy Walter naprawdę jest zajęty?

Tym razem Peterbee zerknęła na swój szereg telefonów i pokręciła głową, jak gdyby przestała łamać obietnicę złożoną Filstrupowi.

– Zdaje się, że już odłożył słuchawkę.

– Kiedy będziemy przyznawać nagrody dla najlepszego pracownika roku, nominuję ciebie. Co za niewzruszona lojalność.

– Chyba wzruszające ubóstwo.

– To też. Jak oceniasz ogólny nastrój?

– Powiedziałabym, że mieści się w dwójce.

Nieliczny personel OOL mierzył nieprzewidywalne zachowanie swojego dyrektora za pomocą skali Saffira-Simpsona stosowanej przez meteorologów do klasyfikacji intensywności huraganów.

– Dwójka nie jest taka zła – rzucił Lou, raczej do siebie. – Wieje, ale nie zagraża życiu.

– To się zmieni, jeżeli pan tam wtargnie, doktorze Welcome – przestrzegła go Peterbee.

Lou posłał jej całusa.

– Bez obaw – odparł. – Pod koszulą mam kamizelkę z kevlaru.

Zapukał do drzwi Filstrupa i od razu je otworzył. Gabinet dyrektora, pełen starannie ustawionych podręczników medycznych i roczników czasopism psychiatrycznych, był jeszcze mniej zabałaganiony niż boks Lou – nie w związku ze skromną liczbą wpisów w kalendarzu, lecz z powodu jego przemożnej potrzeby porządku.

Szczupły i wysportowany Filstrup, ubrany jak zwykle w granatowy garnitur, białą koszulę bez żadnego zagniecenia i krawat w jednolitym kolorze – dziś w odcieniu szarości – zerwał się na nogi, a jego twarz z każdą nanosekundą coraz bardziej czerwieniała.

– Natychmiast wyjdź, Welcome, a potem zapukaj i zaczekaj.

– I wtedy zaprosisz mnie do środka?

– Nie, powiem ci, że czekam na ważny telefon i możesz przyjść za godzinę.

Lou odsunął krzesło Aeron stojące naprzeciwko Filstrupa i usiadł. Na biurku po prawej od niego leżał stos równiutko ułożonych dokumentów do przejrzenia, a obok plik kart klientów. Nikt nie mógłby zarzucić dyrektorowi, że nie ma bacznego oka na wszystko, co dzieje się w firmie.

– Nie widziałem cię prawie przez cały tydzień, szefie, więc pomyślałem, że wpadnę i dowiem się, jak leci.

– Złośliwość nigdy nie należała do twoich najsympatyczniejszych cech, Welcome, chociaż muszę przyznać, że i nie do najgorszych.

– Kto nadzoruje te wszystkie sprawy? – zapytał Lou, wskazując na pliki dokumentów. – Na pewno nie ja.

Filstrup spuścił głowę, zaszczycając widokiem swojej łysiny, po czym teatralnym gestem złożył podpis na formularzu, który, jak sądził Lou, mógł być równie ważny jak ankieta z urzędu statystycznego.

– Zarząd ciągle przedłuża ci umowę, ale nie mówi mi, do czego mam cię wykorzystać – odrzekł Filstrup.

– Może dać mi coś do roboty? – spytał Lou, nie całkiem, lecz prawie błagalnym tonem. – Nie umiem sobie znaleźć miejsca.

– Przecież masz swoje sprawy i swoich podopiecznych – zauważył Filstrup.

– Mam tylko paru lekarzy, którzy nadspodziewanie szybko wychodzą na prostą – rzekł Lou. – Jestem tu po to, żeby pomagać. Lubię tę pracę i nigdy nie czekałem tak długo na nową sprawę. Co jest grane, Walter?

– To jest grane, że zatrudniliśmy kogoś w pełnym wymiarze i muszę go wdrożyć w to, co robimy, i nauczyć go, jak to robić. Sam wiesz, że najlepiej wpoić coś komuś, wyciskając z niego siódme poty w terenie, żeby ledwie dyszał.

– Żeby ledwie dyszał – powtórzył Lou. – Podoba mi się taka wizja. Barwna. Wręcz astmatyczna.

– Dowcipniś – mruknął Filstrup.

– Czyli zostałem ukarany, bo nie pracuję w pełnym wymiarze godzin, mimo że sam wyciskałem z siebie siódme poty i ledwie dyszałem?

Lou pracował w OOL od pięciu lat. Pięć lat wcześniej sam był klientem biura, które objęło go nadzorem z powodu uzależnienia od amfetaminy i alkoholu. To pierwsze miało mu pomóc znosić morderczą pracę w wielu miejscach, a drugie – zwolnić obroty. Lou wierzył, że fakt, iż udało mu się zwalczyć własny nałóg, pomaga lekarzom będącym pod jego opieką. Filstrup, zatrudniony przez radę nadzorczą dużo później niż Lou, chyba nie podzielałby jego zdania.

– Zupełnie nie o to chodzi – powiedział dyrektor. – Pracujesz na prawie całym etacie na oddziale ratunkowym w Eisenhower Memorial, a tutaj dwadzieścia godzin tygodniowo.

– Znasz słowo „alimenty”? Słuchaj, Walter, lubię jedną i drugą pracę i potrzebuję tych pieniędzy, dlatego poświęcam na to trochę więcej czasu. Były jakieś skargi?

– Odkąd przeniosłeś się z dobudowanego skrzydła szpitala na duży oddział ratunkowy, zauważyłem, że jesteś zestresowany.

– Tylko z powodu zmniejszenia liczby klientów. Powinno być dość pracy zarówno dla Olivera, jak i dla mnie.

– Mówiłem już – rzekł Filstrup. – Olivera trzeba wdrożyć.

– To chyba nie ma nic wspólnego z tym, że tak jak ty jest psychiatrą? A może ma?

– Oczywiście, że nie – odparł Filstrup, odrzucając jego sugestię lekceważącym ruchem ręki.

Lou wiedział jednak swoje. Od początku nie zgadzali się z Filstrupem co do tego, czy uzależnienie jest chorobą, czy problemem natury moralnej.

– Czy Oliver uważa, że każdy nadzorowany przez nas klient powinien przejść pogłębioną psychoterapię?

– Nie zawsze musi być pogłębiona – odrzekł Filstrup.

Nie pij, chodź na spotkania i zwróć się o pomoc do siły wyższej.

Lou wiedział, że ta zwięzła, trzypunktowa, instrukcja obsługi w zupełności wystarcza większości uzależnionych od narkotyków i alkoholu uczestniczących we wspólnotach AA. Psychoterapia przydawała się niektórym, ale długotrwała, pogłębiona terapia była często przesadą.

Czuł, że rozmowa wymyka się spod kontroli, i milczał, powtarzając sobie to samo, co od czasu do czasu przychodziło mu do głowy przy prawie każdym jego podopiecznym – wszystko jedno, czy kamień uderza w wazon, czy wazon uderza w kamień, i tak źle się to kończy dla wazonu.

Filstrup zdjął okulary i przetarł szkła ściereczką z szuflady biurka. Lou pomyślał, że równie dobrze mógł się posłużyć swoim szarym krawatem.

– Fakt, że sam byłeś kiedyś uzależniony od narkotyków – ciągnął Filstrup – wcale nie oznacza, że masz tu większy autorytet niż inni.

– Nie mogę uwierzyć, że zaczęliśmy ten temat tylko dlatego, że przyszedłem poprosić o więcej pracy.

Zanim Filstrup zdążył zaripostować, zadzwonił telefon. Dyrektor posłał Lou wściekłe spojrzenie i wcisnął guzik interkomu.

– Chyba mówiłem pani, żeby nikogo nie łączyć – rzucił.

Podobno czekasz na telefon, pomyślał Lou.

– Przepraszam, doktorze Filstrup – powiedziała sekretarka. – Właściwie to do doktora Welcome’a. Rozmówca czeka na linii.

Zaskoczony Lou zerknął na Filstrupa.

– Kto to jest? – zapytał.

– Nasz klient, doktor Gary McHugh – odparła Peterbee. – Twierdzi, że to pilne.

Filstrup odruchowo się wyprostował.

– McHugh, lekarz elity? – spytał. – Proszę go połączyć. – Zaczekał, aż sekretarka przełączy rozmowę, po czym powiedział radosnym głosem: – Gary, tu Walter Filstrup. Co słychać?

Na dźwięk przymilnego tonu głosu dyrektora żołądek podszedł Lou do gardła, ale mógł się spodziewać takiej reakcji, zważywszy na to, kto był po drugiej stronie. Pacjenci Gary’ego McHugh zaliczali się do najbogatszej stołecznej socjety i prawdopodobnie należała do nich znacząca część przedstawicieli władz federalnych. Był znany z przenikliwości, lojalności i dyskrecji, a także z tego, że nie odmawiał wizyt domowych. Nie wiedziano natomiast, przynajmniej wewnątrz waszyngtońskiego Ośrodka Opieki dla Lekarzy, że jest jednym z najbliższych przyjaciół Lou Welcome’a od czasów studiów w Georgetown.

Kilka lat wcześniej McHugh stracił prawo jazdy, ponieważ został przyłapany za kółkiem po alkoholu i odmówił poddania się badaniu trzeźwości. Rada lekarska automatycznie kierowała lekarza, który popełnił takie wykroczenie, do OOL, a że akurat nie było nikogo innego, jego sprawę przydzielono Lou.

Mimo że McHugh przestrzegał co do joty umowy o nadzorze, nie traktował całej sprawy serio. Lou nie mógł nie podziwiać jego charakteru, inteligencji i polotu, choć nigdy nie bardzo wierzył w jego trwałe wyjście z uzależnienia – McHugh miał zbyt wysokie mniemanie o swoich możliwościach i za rzadko uczestniczył w spotkaniach AA. Sportsmen i pilot, posiadający własną cessnę z kabiną ciśnieniową, zawsze był niepoprawnym optymistą i Lou niecierpliwie czekał na ich obowiązkowe comiesięczne spotkanie, a także na każdą okazję, by się z nim zobaczyć.

– Mówię przez głośnik? – warknął McHugh.

– Właśnie skończyłem rozmowę z doktorem Welcome’em – odparł Filstrup, jak gdyby od wielu tygodniu miał to spotkanie zapisane w kalendarzu.

– Doktorze, muszę z nim porozmawiać.

– Jestem – odezwał się Lou.

– Doktorze Welcome, proszę wyłączyć tryb głośnomówiący.

Lou powstrzymał uśmiech, widząc zmieszanie Filstrupa, i z miną mówiącą: „Cóż mogę na to poradzić?” podniósł słuchawkę.

– Cześć, Gary – powiedział, przyciskając ją do ucha, by jak najlepiej odizolować dyrektora od treści ich rozmowy. – Co jest?

– Welcome, dzięki Bogu, że jesteś. Mam kłopoty, naprawdę bardzo poważne kłopoty. Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć.

– Powiedz, o co chodzi.

– Nie mogę. Nie tutaj, gdzie teraz jestem.

– W takim razie gdzie?

– U mnie. Znasz adres?

– Oczywiście – powiedział Lou.

– Kiedy możesz być?

Filstrup siedział nieruchomo i milczał. Lou starał się, aby jego głos nie zdradzał niepokoju, i jeszcze mocniej przycisnął słuchawkę do ucha. Zerknął na zegarek z Myszką Miki, prezent na Dzień Ojca od Emily. Dochodziła czwarta – na nocny dyżur na oddziale ratunkowym miał się stawić za osiem godzin. McHugh mieszkał w eleganckiej dzielnicy w połowie drogi między Kapitolem a Annapolis.

– Mogę być za jakieś czterdzieści pięć minut – rzucił.

– Za pół godziny – ponaglił go gorączkowo McHugh. – Wcześniej może się zjawić policja, żeby mnie aresztować.

– Za co?

– Za morderstwo. – Bez pożegnania odłożył słuchawkę.

ROZDZIAŁ 2

Morderstwo.

To słowo rozbrzmiewało w głowie Lou, kiedy wyjeżdżał z miasta, kierując się na wschód.

Gary McHugh, układny, pełen fantazji i niezmiernie lubiany, przypuszczał, że zostanie aresztowany za zabicie człowieka – nawet nie za zabójstwo, lecz morderstwo.

Kogo? Jak? Na razie pytania znacznie wyprzedzały jakiekolwiek odpowiedzi. Jedyną logiczną rzeczą było to, że McHugh w pierwszym odruchu zadzwonił do Lou. Łączyła ich barwna, czasem pełna niezwykłych przygód przeszłość, na przykład wspólny skok na spadochronach z dwiema półtoralitrowymi butlami szampana na puste pole, gdzie umówili się na randkę w ciemno z dwiema kobietami, które czekały na nich z piknikowymi koszykami. Gdyby Lou znalazł się w śmiertelnych kłopotach, McHugh byłby jedną z pierwszych osób, do których zwróciłby się o pomoc.

Było grudniowe popołudnie i zapadł już zmierzch, a wycieraczki dziesięcioletniej toyoty camry ciężko pracowały, by nadążyć z odgarnianiem niesionego przez wiatr drobnego śniegu. Lou zjechał z drogi numer 50 na podrzędną drogę, przy której stały nowobogackie rezydencje, w większości już przystrojone na Boże Narodzenie. Słyszał kiedyś, jak ktoś nazwał podobną okolicę „krainą białych żarówek”, wyrażając lekceważenie dla dekoracji świątecznych, w których królowały małe białe lampki umieszczone na krzewach przed domami i elektryczne świeczki w każdym oknie. Całkiem ładne, lecz Lou wciąż miał słabość do splątanych łańcuchów mrugających kolorowych światełek ozdabiających pizzerię Dimitri’s pod jego mieszkaniem w Waszyngtonie.

Zgodnie z jedną z niewielu rozsądnych zasad wprowadzonych przez Waltera Filstrupa, klientów identyfikowano wyłącznie na podstawie przypisanych im numerów i z biura nie mogło wyciec nazwisko żadnego lekarza. Z zupełnie nietypowym dla siebie posłuszeństwem wobec szefa, Lou przechowywał numery klientów wraz z ich inicjałami na karcie w portfelu, a informacje kontaktowe miał zabezpieczone w pamięci smartfona, który w tym momencie leżał na przetartym fotelu pasażera. Był tam także numer komórki Gary’ego McHugh, ale gdyby ten chciał, żeby Lou zadzwonił, na pewno by o tym powiedział.

Morderstwo!

Co on, u diabła, wygaduje?

Odkąd McHugh podpisał z OOL umowę o nadzór, spotykali się raz czy dwa w miesiącu, czasem w biurze, czasem w domu Gary’ego, rzadziej w restauracji. Filstrup nalegał, aby Lou płacił za swój posiłek kartą kredytową i zachowywał potwierdzenie. Kiedy ktoś mówił mu, co ma robić, Lou nie reagował dojrzale i nie podobały mu się podejrzenia, że któregoś z dwóch wicedyrektorów biura można kupić – na pewno nie za cenę kolacji. Tak więc mimo że zasady Filstrupa wydawały się logiczne, latał samolotem Gary’ego i parę razy poszedł na mecz Redskinsów z przyjacielem, który miał karnety na cały sezon.

W miarę rozwoju sytuacji Gary tylko raz wypróbował Lou. Twierdząc, że nie ma czasu chodzić do lekarza, zamówił w internetowej aptece w Kanadzie percocet na chroniczny ból pleców. Wyszedł z założenia, że OOL objął go nadzorem w związku z nadużywaniem alkoholu, nie środków przeciwbólowych. Lou nawet nie próbował zwracać mu uwagi na absurdalność jego rozumowania ani na fakt, jak szybko może stracić prawo do wykonywania zawodu w przypadku pozytywnego wyniku badania próbki moczu na obecność percocetu lub podobnego leku. Gary zaprzeczał temu uparcie jak kozioł, chociaż wiedział, jaka jest stawka, więc Lou wymógł na nim obietnicę, że gdy dostanie fiolki percocetu w dyskretnym brązowym opakowaniu, zostaną otwarte w jego obecności, a ich zawartość wyląduje w toalecie.

Kiedy pozbyli się pastylek, Lou usiadł przy telefonie, a Gary umówił się ze swoim ortopedą. Lou upewnił się, że ortopeda został poinformowany o udziale Gary’ego w programie OOL i zobowiązał się powiadomić Biuro o wszystkich lekach przepisanych pacjentowi.

– Nie musisz mi dziękować – powiedział Lou, gdy ostatnia tabletka percocetu zniknęła w czeluściach toalety.

– Wcale nie dziękuję – odparł cierpko Gary.

Krótko po tej rozmowie, kiedy Lou mimochodem wspomniał, że Emily zadano w szkole prezentację na temat jakiejś nowej ustawy o ochronie środowiska, McHugh namówił kongresmena, który złożył projekt tej ustawy, aby pojechał do szkoły z wykładem. Sprawa zamknięta. Przyjaźń ocalona.

Lou wjechał przez bramę na posesję z eleganckim domem w stylu Tudorów. Elektryczne świeczki w każdym oknie wyglądały jak element wprowadzony do projektu jeszcze przed powstaniem budynku, ale na krzewach nie było żadnych światełek. Lou zauważył tylko jeden samochód na kolistym podjeździe – lexusa. Jego właścicielką, jak sądził, była Missy, żona Gary’ego, który szczycił się posiadaniem ekskluzywnego czarnego jaguara. Lou zastanawiał się, czy brak jaguara ma jakiś związek z tym, co się dzieje – być może doszło do jakiegoś śmiertelnego wypadku. Przypomniał sobie jednak, że Gary wyraźnie powiedział „morderstwo”.

Zatrzymał toyotę przed zadaszonym wejściem, gdzie Gary już na niego czekał – barczysty, z siwiejącą rudą czupryną i gęstym zarostem na twarzy. Był ubrany w zielony sweter z kołnierzem, ale nie miał kurtki. Jego twarz szpecił duży siniec między lewym policzkiem a linią włosów. Lewo oko było tak spuchnięte, że nie mógł go otworzyć.

– Dzięki, że tak szybko przyjechałeś – powiedział posępnie. – Zapomniałem, że to godziny szczytu.

– Nie ma sprawy. Gary, wejdźmy do środka. Jest strasznie zimno.

Gospodarz, lekko utykając, powiesił dwurzędową kurtkę Lou na wieszaku w holu i podał mu rękę. Zdarzenie, w wyniku którego miał pokiereszowaną twarz, nie zmniejszyło siły jego uścisku zapaśnika. Otwarte oko było przekrwione, a Lou prawie natychmiast wyczuł woń alkoholu – bardziej z jego porów niż ust. Cokolwiek się dziś stało, prawie na pewno jakąś rolę odegrała w tym wóda. Wielokrotnie powtarzane przez Lou ostrzeżenia, że Gary nie może bezpiecznie pić, zostały zlekceważone i teraz najwyraźniej ponosił bolesne konsekwencje.

– Co się dzieje, Gary?

– Chodźmy do mojego gabinetu. Właśnie rozpaliłem w kominku, żeby było cieplej.

Powietrze w pomieszczeniu wyłożonym wiśniowym drewnem zdążyło już się ogrzać od płomieni trzaskających na porządnie ułożonej rozpałce. Pokój zajmował powierzchnię chyba jednej trzeciej całego mieszkania Lou. Czterdziestocalowy telewizor plazmowy nad kamiennym kominkiem był nastawiony na CNN. Ściany zdobiły zdjęcia i pamiątki świadczące o pracy i zainteresowaniach gospodarza – podróże do egzotycznych miejsc, jego samolot, certyfikat skoczka spadochronowego, McHugh na nartach, na których jeździł z wprawą i gracją widoczną nawet na fotografii, przyjęcia w strojach wieczorowych, na których bywali najbardziej wpływowi notable, listy z wyrazami uznania i podziękowaniami, wśród nich co najmniej dwa od ostatnich prezydentów.

Gary zaprosił Lou gestem na jeden z dwóch czerwonych skórzanych foteli, sam jednak nie siadał; od czasu do czasu spoglądał na ekran telewizora.

– Mów – poprosił Lou.

Gary odwrócił się do niego plecami i całkowicie skupił się na CNN. Mimo zapachu alkoholu, sposób jego mówienia i zachowanie nie wskazywały na to, że jest pijany.

– Lada chwila CNN poda wiadomość z ostatniej chwili o zastrzeleniu kongresmena Eliasa Colstona w jego własnym garażu – powiedział.

Lou zesztywniał, wbijając palce w miękkie oparcia fotela. Colston, przewodniczący Komisji Sił Zbrojnych w Izbie Reprezentantów, był jednym z najbardziej lubianych członków Kongresu. Reprezentował, zdaje się, pierwszy okręg wyborczy w Marylandzie, a może trzeci.

– Skąd wiesz? – zapytał Lou.

– Byłem tam – odparł drewnianym głosem McHugh i krzywiąc się, usiadł w drugim fotelu. – Widziałem ciało. Dostał co najmniej dwa strzały, w pierś i prosto w środek czoła.

– Jesteś w stu procentach pewien? Zbadałeś puls?

– Możesz mi wierzyć, Lou, zbadałem, ale potrafię rozpoznać trupa.

– Sprawdziłeś temperaturę ciała?

– Był ciepły.

– Kiedy to się stało?

– Przyjechałem tam w południe.

– A wcześniej piłeś?

– Tak, dość sporo – odparł Gary po chwili pełnego zażenowania milczenia.

Lou jęknął. Mógł sobie tylko wyobrazić, co oznacza „dość sporo”, Gary McHugh rzadko robił coś na pół gwizdka.

– Dlaczego jeszcze nie podali tej wiadomości?

Gary wzruszył ramionami.

– Pewnie dlatego, że tylko ja go widziałem, to znaczy oprócz osoby, która go zabiła.

– I dlaczego nie zadzwoniłeś na policję? – Zanim jeszcze Lou skończył zadawać to pytanie, znał już odpowiedź.

– Chciałem… miałem zamiar znaleźć automat i zadzwonić anonimowo, zamiast ujawniać numer komórki. Wiedziałem, że jeżeli mnie namierzą i dowiedzą się, że piłem, mogę się pożegnać z prawem do wykonywania zawodu.

– Jezu, Gary. Ale zanim zdążyłeś zadzwonić, rozwaliłeś wóz i poharatałeś sobie twarz, tak?

– Zgadłeś. Pewnie wpadłem w poślizg, zjechałem z drogi i uderzyłem w drzewo.

– Nie pamiętasz?

– Zobaczyłem ciało Eliasa, a potem pamiętam dopiero, jak mnie przenosili z noszy z karetki na łóżko na oddziale ratunkowym. Widocznie ktoś znalazł mnie nieprzytomnego w samochodzie. Ktoś mówił, że trzeba było użyć sprzętu do rozcinania wraku.

Luka w pamięci spowodowana alkoholem albo wstrząsem mózgu, pomyślał Lou. Najprawdopodobniej jednym i drugim. Powinni go chyba zatrzymać na noc.

– Do którego szpitala cię zawieźli?

– Do Anne Arundel.

– Nic ci nie jest? Mam w samochodzie torbę z narzędziami. Może powinienem cię zbadać.

– Zrobili mi wszystkie badania, krwi, tomografię i tak dalej. Musiałem się opędzać kijem od tych cholernych stażystów i studentów medycyny.

– Chcieli cię zostawić?

– Chcieli, ale nawet nie brałem pod uwagę takiej możliwości. Chciałem jak najszybciej stamtąd wiać. Kiedy przyjechała Missy, wypuścili mnie.

– Jakie było stężenie alkoholu?

– Pewnie wysokie. Znajoma pielęgniarka powiedziała, że dobry adwokat mógłby mnie wybronić przed każdym oskarżeniem, twierdząc, że doznałem urazu głowy i nie mogłem wyrazić zgody na pobranie krwi. Może właśnie dlatego policja nie zdecydowała się postawić mi zarzutów na miejscu.

– Nie sądzę, żeby to była prawda, skoro ludzie na ratunkowym mieli powody pobrać ci krew. Poza tym zawsze mogą ci postawić zarzut później. Liczy się jednak przede wszystkim to, że zarzuty, o których mówisz, mogą być znacznie poważniejsze niż jazda po pijanemu. Dlaczego przypuszczasz, że mogą cię oskarżyć o zamordowanie Colstona?

Gary wstał i zaczął spacerować przed kominkiem.

– Colston jest moim pacjentem. Byłem wiele razy w jego domu. Ma zamontowane kamery monitoringu.

– W takim razie może jedna z nich zarejestrowała morderstwo.

– Może, ale to się stało w głębi garażu, przy schodach prowadzących do gabinetu Colstona. Nie pamiętam, żeby tam była jakaś kamera, widziałem je tylko na podjeździe. Założę się, że kamery nagrały tylko mnie, jak przyjeżdżam, a potem odjeżdżam, może nawet ze śladami krwi Eliasa po tym, jak go badałem… O co chodzi, do cholery? Dlaczego nikt go nie znalazł i nie wezwał policji?

– Gary, jak to się stało, że rano piłeś, a potem pojechałeś z wizytą domową do jednego ze swoich pacjentów?

– To nie była wizyta domowa, Lou… Niech to szlag. Co się dzieje z tym kanałem? Dlaczego nie ma jeszcze nic na ten temat?

McHugh chwycił pogrzebacz i poprawił ogień takim gestem, jakby przebijał odyńca.

Lou ponownie zacisnął palce na oparciu fotela.

Znów zapadło ciężkie milczenie.

– Spokojnie, Gary.

– Cholera, pewnie i tak wszyscy się dowiedzą. Nie zamierzałem zobaczyć się z Colstonem. Pojechałem zobaczyć się z jego żoną, Jeannine.

– Nie po to, żeby ją leczyć.

McHugh westchnął.

– Nie. Od ponad dwóch lat mamy romans.

– Och, Gary – jęknął Lou.

McHugh znów zaatakował ogień.

– To nie wszystko – powiedział.

ROZDZIAŁ 3

Lou popatrzył na przyjaciela i wstrzymał oddech.

To nie wszystko…

Co chciał przez to powiedzieć?

Co jeszcze mogło się stać?

Zanim Gary zdążył wyjaśnić, w CNN gruchnęła jak bomba informacja o morderstwie kongresmena Eliasa Colstona. Wiadomość nieco się różniła od wersji opowiedzianej przez Gary’ego. Ciało Colstona znalazła jego żona Jeannine po powrocie ze spotkania grupy małżonków członków Kongresu w Waszyngtonie.

Jeannine Colston odmówiła komentarza, ale wypowiadająca się w jej imieniu rzeczniczka oświadczyła tylko, że ich syn i córka zostali już zawiadomieni i są w drodze z college’u do domu, a Jeannine w tym momencie nie ma nic więcej do powiedzenia. Potem nastąpiła chaotyczna relacja z miejsca zdarzenia, podczas której pokazywano okolicę gustownego wiejskiego domu Colstonów.

Lou zaczekał na przerwę reklamową po pierwszej porcji informacji i odwrócił się do gospodarza.

– No dobra, Gary – rzekł. – Krótko: czego jeszcze mi nie powiedziałeś?

Jego przyjaciel niepotrzebnie dorzucił polano do ognia i znów zaczął spacerować.

– Z tego, co udało mi się odtworzyć, zjechałem z drogi i wpadłem na drzewo zaraz po przejechaniu mostu.

– Mostu?

– Właściwie bardzo niewiele pamiętam, ale niecałe dwa kilometry od domu Colstonów jest kamienny most na rzece.

Lou nie rozumiał, jakie znaczenie ma ten szczegół.

– Jaśniej – poprosił.

– Jeżeli policja nie znajdzie na miejscu broni, będzie podejrzewać, że się zatrzymałem, żeby wrzucić ją z mostu do rzeki, a potem ruszyłem dalej i wpadłem w poślizg. Między domem Colstonów a mostem nie ma zbyt wielu budynków, a z tego wynika logiczny wniosek, że jechałem stamtąd.

Lou się skrzywił.

– Właśnie tak pomyślą – przyznał.

Nagle przypomniał sobie coś jeszcze, coś, o czym Gary musiał powiedzieć już pierwszego dnia po podpisaniu umowy o nadzór z OOL – o swoim zamiłowaniu do broni palnej. Gary miał kilka pistoletów i strzelb myśliwskich. Parę lat wcześniej, gdy jeden z klientów Biura popełnił samobójstwo, strzelając do siebie, zapisy umowy zostały zmodyfikowane i włączono do nich nakaz, aby usunąć z domu lekarza całą broń, zinwentaryzować ją i zamknąć w magazynie, zabezpieczając go kłódką dostarczoną przez OOL.

– OOL ma listę broni, którą oddałem po podpisaniu umowy – rzekł McHugh, jak gdyby czytając w myślach Lou. – Każda sztuka jest legalnie zarejestrowana, więc policja się o niej dowie, chociaż wiem, że możecie jej nic nie mówić, bo chroni was prawo.

Lou wzruszył ramionami. Żaden problem, pomyślał. Dlaczego więc Gary tak dramatyzował, skoro żadnej sztuki broni zarejestrowanej na jego nazwisko nie brakowało, kiedy przekazał swoją kolekcję OOL?

Nie, musiało chodzić o coś innego.

– Gary, dlaczego piłeś tak wcześnie rano? – zapytał. – Co takiego zaszło między tobą a Jeannine, że naraziłeś na szwank swoją karierę?

Nie chcąc zaakceptować własnego alkoholizmu i skorzystać z programu terapeutycznego, Gary McHugh był wyjątkowo narażony na powrót do nałogu. Mimo to przez kilka lat udało mu się zachować trzeźwość. Lou wiedział z doświadczenia, że przyczyną sięgnięcia po pierwszy kieliszek po długim okresie abstynencji często jest rezygnacja z udziału w mityngach, której towarzyszył jakiś katalizator. Biorąc pod uwagę fakt, że Gary tak spontanicznie doprowadził się rano do upojenia, a potem popędził do Colstonów, nie wiedząc nawet, że Jeannine nie ma w domu, Lou domyślał się, że u podstaw powrotu do nałogu leżał zawód miłosny.

– Chciała zerwać – odparł Gary, nadal wpatrując się w ekran.

– Wyjaśniła dlaczego?

– Niezupełnie. Wczoraj wieczorem ni stąd, ni zowąd zadzwoniła i powiedziała, żebym nie próbował się z nią kontaktować. Prosiłem ją, żeby wytłumaczyła mi przez telefon, co się dzieje. Mówiła tylko, że Elias jej potrzebuje i że zadzwoni za parę dni.

– Elias jej potrzebuje. Co miała na myśli?

– Nie wiem. Kocham ją, Lou. Naprawdę ją kocham.

McHugh wskazał na ekran, gdzie CNN podawało informację uzyskaną z anonimowego źródła, że policja stanu Maryland zidentyfikowała osobę pozostającą w kręgu podejrzenia w związku z morderstwem kongresmena Colstona. Nie podawano żadnych nazwisk, ale Lou i Gary wiedzieli, o kogo najprawdopodobniej chodzi.

Sposób, motyw i okazja – wobec braku niezbitego dowodu lub naocznego świadka – były to kluczowe elementy przestępstwa konieczne do przekonania ławy przysięgłych o winie.

Lou poczuł, jak zaciskają mu się szczęki.

Sposób – zamiłowanie do broni i rzeka, prawdopodobnie częściowo zamarznięta, do której sprawca mógł wyrzucić narzędzie zbrodni.

Motyw – romans z żoną ofiary.

Okazja – zapis z kamery świadczący o tym, że McHugh był na miejscu zdarzenia mniej więcej w czasie zabójstwa.

Ale to nie wszystko.

Podejrzany miał prawdopodobnie lukę w pamięci obejmującą czas zdarzenia i nie mógł podać żadnych istotnych szczegółów na swoją obronę.

Niedobrze.

Gary mówił, że pamięta, jak badał Colstona i nie wyczuł pulsu. Lou zastanawiał się, czy tak jak sugerował, policja znajdzie w jego jaguarze albo na ubraniu krew, DNA lub inne dowody obciążające.

Bardzo niedobrze.

– Dzwoniłeś do adwokata? – spytał. – Według naszych danych reprezentuje cię Grayson Devlin. Lepiej być nie może.

– Zadzwoniłem do niego jeszcze ze szpitala, ale wtedy wiedziałem już, że nie aresztują mnie na miejscu za jazdę po pijanemu. Był zajęty jakąś ważną sprawą, ale obiecał, że jak najszybciej wyśle do mnie jednego ze swoich najlepszych współpracowników.

Zanim Gary zdążył coś dodać, rozległo się ciche pukanie i do gabinetu weszła drobna, niemal chorobliwie chuda Missy McHugh, niosąc srebrną tacę z dzbankiem parującej herbaty, cukiernicą, łyżeczką i dwiema filiżankami z niebieskiej porcelany.

– Przyniosłam herbatę, o którą prosiłeś, kochanie.

Missy postawiła tacę na mahoniowym stoliku tak, że brzęknęły wszystkie naczynia. „Kochanie” zabrzmiało w jej ustach jak przekleństwo. Blada, zmęczona twarz w obramowaniu kasztanowych, przetykanych siwizną włosów, była kiedyś bardzo piękna. Lou był drużbą na ich weselu, lecz bliskość między nim a Garym nigdy nie przeniosła się na jego żonę, a Renee, zanim się z nią rozstał, też nie potrafiła wykrzesać z siebie cieplejszych uczuć do tej kobiety.

– Miło cię widzieć, Lou – powiedziała Missy, nie patrząc na telewizor. – Chociaż szkoda, że w takich okolicznościach. Gary niewiele mi mówi, ale martwię się, że nie chodzi na mityngi, i przyznam się, że wcale się nie zdziwiłam, kiedy zadzwonił ze szpitala i powiedział mi o wypadku. Wygląda na to, że teraz straci prawo do wykonywania zawodu.

Widząc jej nienawistną minę, Lou zastanawiał się, ile Missy wie o innych aspektach życia swojego męża. Jeśli policjanci i dziennikarze CNN robili, co do nich należało, rozważania tego rodzaju staną się wkrótce bezprzedmiotowe.

– Chcę zrobić, co w mojej mocy, żeby pomóc się Gary’emu pozbierać – rzekł Lou.

– To bardzo miło z twojej strony. Jak się czujesz, Gary? – Żadnego „skarbie”, „kochany”, żadnego kontaktu między nimi. Zimno bijące od tej kobiety spowiło pokój chłodem, którego nie potrafił zniwelować nawet trzaskający ogień.

– Dobrze – odparł Gary. – Dziękuję za herbatę.

Missy odwróciła się do gościa. Na jej twarzy odmalowało się chyba trzy razy większe napięcie niż zwykle.

– Domyślam się, że przyjechałeś uchylić mu prawo do wykonywania zawodu albo coś w tym rodzaju?

– Powiedziałem już, że przyjechałem mu pomóc.

– Ale straci prawo.

– Przykro mi, ale naprawdę nie wolno mi mówić nic na temat nadzoru OOL nad jakimkolwiek lekarzem nawet małżonkowi.

– Och, nie musisz nic mówić. Wiem, co się święci. Dobrze, że bliźniaki są na ostatnim roku college’u, tyle powiem. Inaczej Gary musiałby sprzedać swój drogocenny samolot. Słuchajcie, wychodzę na jakiś czas. Dzisiaj jest przyjęcie świąteczne u Whitmanów. Gary, przypuszczam, że się tam nie wybierasz.

Ciesząc się, że wyjście Missy trochę zmniejszy nieznośne napięcie panujące w pokoju, Lou odważył się zerknąć na telewizor. Na pasku u dołu ekranu wciąż nie podawano nazwiska McHugh.

Gary, nie zwracając uwagi na atak żony, nalał herbatę do filiżanek.

Missy bez słowa odwróciła się i chwilę później już jej nie było.

– Przepraszam cię, że musiałeś być świadkiem tej sceny, Lou – rzekł Gary.

– Nie wygłupiaj się. Przecież nawet w najgorszych czasach zawsze mogłeś na mnie liczyć, za każdym razem.

– Mówiłem ci już, od wielu lat nasze małżeństwo jest fikcją. Chyba nie muszę ci wyjaśniać, na czym polegał mój związek z Jeannine.

– Nie wymagam żadnych wyjaśnień. Zadzwoniłeś i poprosiłeś, żebym przyjechał. Przyjaźnimy się od lat, więc przyjechałem.

Gary potarł zarost na policzku.

– Nie zastrzeliłem Eliasa, Lou, ale niełatwo to będzie udowodnić. Zadzwoniłem do ciebie, bo obawiam się, że będę potrzebował twojej pomocy, żeby dowiedzieć się o nim czegoś więcej, sprawdzić, komu mogłoby zależeć na jego śmierci. Wynajmij detektywa, gdybyś uznał, że trzeba.

– Gary, nie sądzisz, że to raczej zadanie dla twojego adwokata albo jeszcze lepiej dla policji?

– Rzeczywiście dla jego adwokata – odezwał się kobiecy głos. – Ale każda z tych dwu możliwości jest dobra.

ROZDZIAŁ 4

Lou odwrócił się, spodziewając się zobaczyć Missy McHugh. Stojąca w drzwiach kobieta w szarym kostiumie nie mogła być bardziej do niej niepodobna. Była wysoka i szczupła – Lou domyślał się, że jest sportsmenką. Proste hebanowe włosy sięgały tuż poniżej linii ramion. Otaksowała go spojrzeniem niezwykle wyrazistych oczu – w intrygującym niebieskozielonym kolorze. Wyglądała dziwnie znajomo i Lou zastanawiał się, czy gapi się na nią właśnie z tego powodu, czy po prostu dlatego, że nie potrafi oderwać od niej wzroku.

– Lou, domyślam się, że to Sarah Cooper, moja adwokatka.

– Słusznie się pan domyśla, doktorze McHugh. – Odwróciła się do Lou. – Grayson Devlin, który zwykle reprezentuje doktora McHugh, jest w sądzie, więc przysłał mnie. Doktorze, pańska żona wpuściła mnie, wychodząc z domu, powiesiłam więc płaszcz w holu.

Sarah podała rękę gospodarzowi, a potem, nie czekając na formalną prezentację, wyciągnęła dłoń do Lou. Miała długie palce i pewny uścisk. Obrączkę nosiła na prawej ręce. Rozwódka, wdowa…? W dobrze wyćwiczony sposób patrzyła mu w oczy tak niewzruszenie, że kiedy się odwróciła, Lou poczuł się, jak gdyby został poddany dogłębnej analizie.

– Dziękuję, że tak szybko pani przyjechała – powiedział Gary. – Grayson mówił, że będzie do pani dyspozycji, gdyby go pani potrzebowała, ale że dobrze się pani mną zajmie.

– Niech pan będzie spokojny – odrzekła Sarah.

– Lou, ta pani stała na czele zespołu obrońców w procesie Sandry Winkler. Słyszałeś chyba o tej sprawie.

No oczywiście. Wtedy właśnie Lou ją widział – w gazetach i telewizji. Trudno ją było zapomnieć. Sprawa zyskała międzynarodowy rozgłos, gdy młoda atrakcyjna matka z Bethesdy została oskarżona o uduszenie ośmioletniej córki za garażem w ich domu. Cooper doprowadziła do uniewinnienia klientki, a sama naraziła się na lawinę gróźb ze strony oburzonych sądowych sępów, przekonanych, że sprawiedliwości nie stało się zadość. Później do winy w tej sprawie przyznał się mężczyzna oskarżony o inne, podobne przestępstwo.

– Świetna robota – rzekł Lou. – Nawet po ogłoszeniu werdyktu przez ławę nie wiedziałem, co myśleć o całej sprawie. Przyznaję, niestety, że dopóki morderca się nie przyznał, a policja nie znalazła dowodu w jego pokoju, byłem po stronie tych, którzy uważali, że jest winna.

Sarah jeszcze raz otaksowała go obojętnym spojrzeniem.

– Mylił się pan – oznajmiła spokojnie. – Panie…?

– Lou Welcome. Jestem lekarzem na oddziale ratunkowym w Eisenhower Memorial i przyjacielem Gary’ego.

Przemknęła mu w pamięci chwila, gdy pierwszy raz zobaczył Renee. Był wtedy stażystą i nieporadnie próbował nawiązać rozmowę, kiedy oboje stali w kolejce w szpitalnym bufecie. Po osiemnastu miesiącach byli już małżeństwem. Dziesięć lat i jedną Emily później stanęli przed sądem, ponieważ Renee postanowiła zakończyć związek, za powód podając uzależnienie Lou od metamfetaminy i alkoholu.

– Mogę zapytać, dlaczego doktor McHugh pana wezwał? – powiedziała Sarah.

– Może pani zapytać, ale tajemnica zawodowa zmusza mnie do zachowania dyskrecji.

– Świetnie zaczynamy, nie ma co.

– Proszę – wtrącił się McHugh, biorąc kartkę z biurka. – Jeżeli naprawdę musisz ugłaskać swojego szefa z Ośrodka Opieki dla Lekarzy, napiszę ci zwolnienie. Pani Cooper, Lou jest moim kuratorem. Rada lekarska zobowiązała mnie do podpisania umowy o nadzór z OOL, bo zostałem zatrzymany, prowadząc samochód pod wpływem alkoholu. Lou to jedyny prawdziwy człowiek w biurze, ale mimo wszystko wiąże go lojalność wobec firmy.

– Czyli jeżeli doktor McHugh będzie pił, straci prawo do wykonywania zawodu – powiedziała Sarah. – Czy tak?

Lou spojrzał na przyjaciela, a Sarah jęknęła.

– Wspaniale, teraz jeszcze bawimy się w zagadki.

– Tak – odrzekł Gary. – Jeżeli będę pił, stracę prawo do wykonywania zawodu.

– A w czym może nam pomóc doktor Welcome, doktorze McHugh? Z tego, co mówił Grayson, wynika, że mogą panu grozić bardzo poważne zarzuty. Z im mniejszym gronem osób będzie pan rozmawiał na ten temat, tym lepiej. Proponowałabym, żeby to była zasada numer jeden.

– Proszę mi mówić Gary. Lou jest moim przyjacielem od czasów college’u. Jest tu po to, żeby pomóc mi ustalić, kto zabił Eliasa Colstona.

– Nie, nie po to – powiedziała Sarah.

– Owszem, po to – odparował Gary.

– Mam chyba coś do powiedzenia w tej sprawie – wtrącił się Lou. – Jeżeli Gary potrzebuje mojej pomocy i jeżeli sądzę, że jego prośba jest uzasadniona, zamierzam spróbować mu pomóc.

Właściwie nie zdecydował jeszcze, czy w ogóle może coś zrobić, ale Sarah Cooper przypadkiem odkryła, że jedyny pewny sposób, aby go do czegoś skłonić, to odwodzić go od tego.

Prawniczka zmarszczyła brwi.

– Jego udział może poważnie zagrozić twojej sprawie, Gary. Nie zachodzi tu jakiś konflikt interesów, skoro jest twoim kuratorem?

– Lou mi pomoże – oświadczył Gary. – Bez względu na to, co sugerują okoliczności, nie zabiłem Colstona.

– Świetnie – powiedziała Sarah. – Wspaniale. Posłuchaj, Gary, to nie jest Sędzia Judy ani The People’s Court. Jeżeli zostaniesz oskarżony o tę zbrodnię, do akcji wkroczą ludzie, którzy zrobią wszystko, żeby na resztę życia wsadzić cię za kratki, bo z tego się utrzymują. Wykorzystają do tego prawa zbudowane na zasadach i formalnych kruczkach. Co się stanie, kiedy twój przyjaciel zrobi coś po amatorsku czy popełni jakieś głupstwo i trzeba będzie zrezygnować z dowodu kluczowego dla obrony? Posłuchaj, mamy do dyspozycji mnóstwo detektywów świetnie wyszkolonych w swoim fachu.

– Nie obchodzi mnie, jacy doskonali są wasi detektywi – rzekł Gary. – W tych sprawach kieruję się przeczuciem, a przeczucie mi mówi, że Lou jest mi potrzebny.

W tym momencie rozległ się dzwonek u drzwi; Gary podszedł do okna, rozsunął zasłony i spojrzał w ciemność. Jego twarz rozjaśniły błyskające niebieskie i czerwone światła.

– Policja – powiedział. – Chyba postanowili nie zdradzać niczego CNN, dopóki nie złożą mi wizyty. – Popatrzył najpierw na przyjaciela, potem na prawniczkę. – Lou, musisz jak najszybciej pojechać do Jeannine i porozmawiać z nią. Wie, że pomagasz mi w terapii, i o wiele chętniej zgodzi się pogadać z tobą niż z jakimś detektywem. Proszę, liczę na was oboje. Bardzo proszę… nie zawiedźcie mnie.

Znów zadźwięczał dzwonek.

Lou i Sarah Cooper wymienili nieme pytania.

– Pójdę z tobą, Gary – oznajmiła wreszcie Sarah. – Ale nie skończyliśmy jeszcze rozmowy. Doktorze Welcome, oto moja wizytówka. Zanim zacznie pan próbować nam pomagać, proszę z niej skorzystać.

ROZDZIAŁ 5

Starsi sierżanci Bucky Townsend i Fenton Morales jako pierwsza para mieli się zmierzyć z Wielkim Bólem. Aby dotrzeć tak daleko, Townsend wraz z pozostałymi dziewięćdziesięcioma dziewięcioma członkami kompanii Mantis musiał przejść serię rygorystycznych testów – fizycznych i psychicznych.

Ostatnim egzaminem był Wielki Ból.

Townsend bardzo pragnął zakwalifikować się do udziału w operacji Pazur, ale wiedział tylko tyle, że najpoważniejszy i budzący największą grozę wśród żołnierzy tor przeszkód w pełni zasługuje na swoją nazwę.

Z lasów otaczających zamknięty obszar należący do kompanii Mantis, ukryty w głębi Rezerwatu Leśnego Monongahela w Wirginii Zachodniej, sączyła się mgła, ścieląc się nisko na zmrożonej ziemi. Gęsty granat nocy powoli ustępował przed porannym brzaskiem. Ziemię przykrywała gruba warstwa szadzi. Szczęśliwie się złożyło, że Townsend i Morales zostali wylosowani jako pierwsza para. Przez najbliższą godzinę temperatura będzie się utrzymywała sporo poniżej zera.

Townsend, chcąc jak najszybciej ruszyć, podskakiwał, żeby nie zmarznąć. Razem z resztą przez godzinę pocili się w chłodzie, gdy w końcu otworzyły się drzwi dużej chaty z grubo ciosanego drewna i na plac apelowy wyszli najpierw dwaj adiutanci, a potem legendarny major Charles Coon, który puszczał nozdrzami kłęby pary jak szarżujący byk. Zastępcą dowódcy, pułkownika Wyatta Brody’ego, był mocno zbudowany mężczyzna o oczach płonących jak dwa wyloty palników acetylenowych.

Stu marines natychmiast wyprężyło się na baczność – szeregi wyprostowanych jak świece ludzi w ubraniach maskujących, ze wzrokiem utkwionym przed siebie, o kamiennym wyrazie twarzy jak u posągów. Gdyby tego od nich zażądano, mogli bez końca pozostać w tej pozycji. Przyzwyczajono ich do znoszenia niewygód. Dla nich to była norma. Nawet ostry ból potrafili wytrzymać bez mrugnięcia okiem.

Coon powoli przeszedł przed frontem, spoglądając badawczo na twarze mężczyzn, jak gdyby zakładał się sam ze sobą, którzy z nich się zakwalifikują.

– Jesteście elitą elity – powiedział w końcu głosem brzmiącym jak skrzyżowanie zgrzytania żwiru z dudnieniem grzmotu. – Spośród siedmiuset żołnierzy Mantis jesteście setką, której udało się zajść tak daleko. Dwie trzecie z was nie zostanie wybranych do operacji Pazur. Wielu z was będzie się uważało za przegranych. – Coon przerwał, ale nie odwracał się do ludzi plecami i utrzymywał z nimi kontakt wzrokowy. Może nie traktował ich jak równych sobie, ale zasłużyli na jego szacunek. – Nie przegracie. Żaden z was nie przegra. Doszliście aż tu, a więc odnieśliście sukces. Delta Force nie wie nic o Wielkim Bólu, tak samo jak Rangersi i SEAL. Bo żaden z nich nigdy nie pokonał tej trasy. Dzięki wizji waszych dowódców może ją poznać tylko Mantis. Należycie do najlepszych z najlepszych, najdzielniejszych z dzielnych. Jesteście Mantis!

– Gotowi na wszystko! – krzyknęło zgodnym chórem stu mężczyzn.

Gotowi na wszystko, pomyślał Townsend, szykując się do startu.

Wbrew temu, co ogłosił Coon, porażka nie wchodziła w grę. Zakwalifikuje się. Znajdzie się wśród wybranych do operacji Pazur. Oczywiście, nadal nie miał właściwie pojęcia, czego będzie wymagać od niego ta operacja. Wiedział tylko tyle, że będzie bardzo ważna, bardzo głośna i bardzo prestiżowa – coś akurat dla niego. Syna hodowcy bydła z Muskogee w Oklahomie, który zaszedł bardzo wysoko.

I znalazł się w Mantis – najbardziej odznaczonej jednostce w wojsku Stanów Zjednoczonych.

Jestem Okie z Muskogee i dumny jestem z tego… Ilekroć się denerwował, zawsze w głowie rozbrzmiewała mu stara piosenka Merle’a Haggarda.

– Zespół pierwszy, gotowi do zadania?! – huknął Coon na Townsenda i Moralesa. Jego tubalny głos przestraszył wronę, która poderwała się z gałęzi i odleciała, kracząc ze złością.

– Tak jest, gotowi do zadania, panie majorze! – krzyknęli chórem Townsend i Morales.

Ten pierwszy zobaczył, jak surowa twarz oficera marszczy się w lekkim uśmiechu.

– Panowie, przed wami cel waszej ciężkiej pracy. Właśnie nadeszła ta chwila. Jesteśmy sami na tym torze, ale wierzcie mi, nawet jeśli nikt was teraz nie widzi, kraj na was patrzy.

Coon strzelił z pistoletu startowego i dwójka żołnierzy ruszyła sprintem, miażdżąc z chrzęstem szron ciężkimi czarnymi butami. Instruktor Mantis wskazał pierwszą przeszkodę, której nazwę niedbale wypisano niebieskimi literami na tabliczce przybitej do drzewa.

PEŁZACZ.

Powiedziano im, że Wielki Ból nie powstał po to, aby sprawdzić umiejętności żołnierzy w orientowaniu się i poruszaniu w terenie. To był test siły i charakteru – mieli wspiąć się i zejść, przeskoczyć, przeleźć dołem i przedrzeć się przez najtrudniejsze przeszkody, jakie potrafi wymyślić wojsko. Pełzacz był pięćdziesięciometrowym odcinkiem, który należało pokonać, czołgając się przez błoto i lodowatą wodę pod zawieszonym nisko nad ziemią drutem kolczastym.

Po dwudziestu metrach Townsend, pełznąc przez lepką, błotnistą ziemię, czuł, że jego mięśnie płoną żywym ogniem i drżą. Kiedy lekko się uniósł, żeby pokonać zagłębienie terenu, bezlitosne kolce rozdarły mu rękaw i skórę przedramienia. Ledwie zwrócił uwagę na ból. Wzdłuż trasy czuwali sanitariusze, ale zwrócenie się do nich o pomoc automatycznie oznaczało dyskwalifikację.

Gotowi na wszystko, powtórzył w duchu Townsend, po czym stęknął, dźwigając się z błota. Jestem Okie z Muskogee i dumny jestem z tego…

Nieco oszołomiony, ruszył dalej.

– Nie jesteście turystami! – krzyknął czekający na końcu przeszkody instruktor. – Ruchy, ruchy!

Townsend potknął się o korzeń, a potem, skręcając w stronę, w którą wyciągnął rękę następny instruktor, pobiegł sprintem do następnego zadania. Spoglądając przez ramię, zobaczył Moralesa, który go dopędzał.

– Szybciej, Fenton! Szybciej! – krzyknął Townsend.

HOPSASA.

Dwaj mężczyźni bez trudu wspięli się na sześciometrową ścianę i zeskoczyli z niej, po czym bokiem przeszli po STRINGACH – naprężonym drucie zawieszonym cztery metry nad wzburzoną rzeką, której brzegi skuwał lód.

– Wystarczy się poślizgnąć, a popłyniecie! – usłyszeli za sobą krzyk.

Przebiegli sto metrów krętą, wyboistą leśną ścieżką, za którą czekał następny instruktor.

– Szykujcie się do małej wspinaczki, panienki!

W dzieciństwie Townsend bał się wysokości – nie mógł nawet jeździć na diabelskim młynie w wesołym miasteczku. Ale to było przed Mantis. Akrofobia, która kiedyś go paraliżowała, zniknęła bez śladu. Szybko pokonał pień potężnego dębu wysokości prawie dwudziestu metrów, z krótko przyciętymi gałęźmi o niewinnej nazwie SZASZŁYK, a potem zjechał po linie.

– Nieźle jak na synka z Oklahomy – wysapał Morales po wylądowaniu na ziemi, z trudem łapiąc oddech.

– Jak się już rozgrzejemy, nie ma na nas mocnych – odrzekł z entuzjazmem Townsend. – Pistolety.

KATARYNIARZ… KRĘCIOŁA… JAZDA PO CAŁOŚCI… WYPRUWACZ FLAKÓW… DWA W JEDNYM. Dopingując się nawzajem i współdziałając tam, gdzie się dało, dwaj żołnierze bez większego trudu pokonali resztę przeszkód.

– Koniec trasy! – oznajmił instruktor, wskazując tabliczkę z nazwą ostatniej przeszkody.

Sześć metrów w górę po grubym plecionym sznurze, trzydzieści metrów wspinaczkowego trawersu, zjazd po linie na ziemię i wyglądało na to, że Wielki Ból został wzięty.

Adrenalina szybko odpłynęła z żył Townsenda. Ręce zaczęły mu ciążyć, w prawej łydce poczuł bolesny skurcz.