Strona główna » Obyczajowe i romanse » Polowanie na złotko

Polowanie na złotko

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-150-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Polowanie na złotko

„W puszczy nastało wielkie Polowanie na złotko... Tylko, że dla każdego rzecz jasna, co innego tym złotkiem było. Dla jednych beczułka z piwem, a dla innych suknie i błyskotki. A baby, jak to baby o przygodach, jakie im się przytrafiały, paplały i paplały, a każda, co innego. Jedna, że młodzieńca pięknego spotkała, który rozpaczał za swą lubą. Gdy go pocieszyła, ten piękną suknię jej podarował. Jeszcze inna kniazia widziała i od niego dostała na zimę ciepłe bambosze i kożuch. Kolejna, księcia na karym koniu spotkała, który ponoć zabłądził na polowaniu. Chociaż o maści tego konia, to też legendy krążyły. Bowiem zmieniała się ona ponoć, gdy cwałował. A na dodatek inne kolory ten koń przybierał u każdej, która opowiadała. Książę za udzieloną mu pomoc niewiasty koralami obdarowywał. Była też i taka, co to ponoć konika garbuska spotkała, a gdy mu pomogła, obsypał ją kosztownymi prezentami.

Wiele niesamowitych opowieści, plotek i niestworzonych historii krążyło, a ile ich było tego nikt nie zliczy…”

Polowanie na złotko” jest drugą częścią słowiańskiej baśni. Książka ta stanowi jednak odrębną całość i posiada swoją własną fabułę. Tak, jak w poprzedniej części, próbowałem przenieść czytelnika w świat przyrody, lasu, a także pokazać zapomniany świat naszych przodków i przybliżyć różne postacie ze świata dawnych, słowiańskich wierzeń. Pojawiają się tutaj między innymi: piękne rusałki, strażnik podziemnego świata - Żmij, a także znany nam już z pierwszej części - Dziad Borowy. Baśń została wzbogacona o rysunki Roberta Mokoszana.

W „Polowaniu na złotko” starałem się z humorem pokazać przygody głównych bohaterów, zarówno mających upodobanie do mocnych trunków niedźwiedzi, jak i przemądrzałego barda, który spotyka na swojej drodze dzielnego woja Władka.

Czy mi się to udało, oceńcie sami…

Polecane książki

Historia życiowej kariery Adama, ubogiego, lecz młodego, urodziwego i ambitnego szlachcica z Podlasia. Ojciec chce, żeby syn przejął rodzinne gospodarstwo, ten jednak pragnie czegoś więcej od życia. Wszystko się zmienia, gdy poznaje dalekich krewnych, w tym Julie, która od początku była o...
Moja droga do Polski - pamiętniki dr. Kazimierza Sobolewskiego. Kazimierz Sobolewski, urodził się 3.01.1919 r. w Modliborzycach. Dzieciństwo i lata młodzieńcze spędził w rodzinnym Sandomierzu. Tu też ukończył państwowe Liceum i Gimnazjum im. Marszałka Piłsudskiego. W 1936 roku rozpoczął studia na Wy...
Lady Ellen Tatham wybrała się do Egiptu, aby zwiedzić Gizę. Tam poznała angielskiego oficera Maksymiliana Colnebrooke’a. Ellen i Maks zakochali się w sobie i pobrali przed obliczem angielskiego konsula. Wkrótce jednak rozdzieliła ich zawierucha wojenna. Po powrocie do Anglii Ellen pr&oa...
Kino bezpośrednie jest monografią amerykańskiego ruchu direct cinema, który w latach sześćdziesiątych XX wieku zrewolucjonizował film dokumentalny, wprowadzając do niego - zgodnie z zapowiedziami samych twórców - obiektywny zapis rzeczywistości.Książka ta skupia się na latach 1960-1963, to jest ...
Przygodowe fantasy, ujawniające bogactwo słowiańskiej mitologii. Kiedy na Stary Las spada przeklęta mgła, pod wpływem której umierają rośliny, a zwierzęta zaczynają chorować, strażnicy kniei – leszy – obwiniają o to przybywających coraz liczniej ze wschodu ludzi. Jeden tylko Lelek, młody samotn...
W książce kładę nacisk na przykłady praktyczne. Kody źródłowe do przykładów z książki zamieściłam na githubie. W ebooku poruszam m.in. przygotowanie środowiska pracy i pierwszy program, korzystanie z api Phonegap m.in. przechwytywanie zrobionego zdjęcia, integrację z Facebook api oraz ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Gulak

Piotr Gulak

Polowanie na złotko

© Copyright by Piotr Gulak (Self-publishing)

Ilustracje: Robert Mokoszan

Projekt okładki: Krzysztof Borowy

Opracowanie: Katarzyna Król-Łęgowska

ISBN 978-83-7859-150-4

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody autora zabronione.

Wydanie I 2013

* * *

– Bela! – rozdarł ciszę, rozeźlony chrypliwy głos. – Nie wierć się tak, bo złotko spłoszysz!

– Jak mam się nie wiercić – podskoczyła choinka i mruknął z oburzeniem, wystający z igieł brunatny pysk. – Zobacz, cały jestem pokłuty przez chaszcze!

Niedźwiedzie już długo siedziały przy trakcie, przycupnięte w sporych zaroślach, dobrze zamaskowane, udając choinki. Plan był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Już od rana Bela stroił siebie i kompana w przeróżne igliwie i gałęzie, ale efekt tych zabiegów był doprawdy imponujący. Gdyby nie ryki Beli, można było naprawdę uwierzyć, że to sosna stoi uzbrojona w potężną pałkę i na coś niecierpliwie wyczekuje. Niedźwiedzie były bardzo podekscytowane. Zapał towarzyszył im ogromny. Już o świtaniu, kiedy pierwsze ptaki rozpoczęły swój koncert, misie zaczaiły się w pobliżu drogi i niecierpliwie oczekiwały na kupców, oblepione pajęczynami i złapanymi w gałęzie robakami.

Słońce wędrowało, prześwitując przez korony drzew, krocząc odwiecznymi ścieżkami, malowało promieniami świat cały. A ukrywających się siłaczy gryzły po grzbietach owady i łapał srogi gniew. Też pewnie, by coś zmalowali tylko, że bez dobrego napitku nie warto było nawet zaczynać, bo o suchym pysku, jak mawiał Bela – Brak mu natchnienia i jakiejkolwiek inspiracji. Teraz zaczął nerwowo mruczeć i odgrażać się kupcom za opieszałość, że ciężko pracującym od rana misiom każą na siebie tak długo czekać.

– Cicho – zaczął uciszać kompana Baryła. – Coś słychać.

– Galop konia! – wykrzyknął uradowany Bela, lecz zaraz złapał się za pysk, by stłumić swój okrzyk.

Zaciekawione niedźwiedzie powystawiały pyski. Próbowały wyczuć, co nadciąga gościńcem. Wiatr rzeczywiście niósł zapach konia. Ale wiatr, jak to wiatr zawiał tylko i poleciał dalej. Bela wysunął zza gałęzi łeb. Był już gotowy do działania. Czekał tak dłuższą chwilę, ale nic nie nadciągało traktem. Jak okiem sięgnąć nikogo nie było widać, ale dźwięk słychać było wyraźnie.

– Baryła widzisz coś?

– Nie. Nic nie widzę, ale za to coś słyszę – odpowiedział zagadnięty.

– Ja też słyszę, ale nic nie widzę – głupio powtórzył Bela.

– Pewnie żarty sobie ktoś z nas robi – błyskotliwie zauważył Baryła. – Dłużej już tego nie wytrzymam.

– A może to dzięcioł? – próbował wytężyć swój umysł Bela.

– Sam jesteś dzięcioł – skwitował jego wysiłki, wyraźnie zniecierpliwiony towarzysz.

Choinki zaczęły niespokojnie się kręcić, jakaś łapa wysunęła się z jednej z nich i zdzieliła drugą choinkę po łbie. Posypało się igliwie.

– Kamuflaż mi psujesz.

– Ee tam. Czujesz?

– No. Coś śmierdzi straszliwie – prychnęła z obrzydzenia choinka.

– Nie dość, że stuka, to w dodatku śmierdzi. To jakiś nielichy egzemplarz – dorzuciła druga.

– Może i nielichy, ale z pewnością się nie myje.

– A może to jakiś galopujący smród? – Bela zadał kolejne błyskotliwe pytanie.

– Hm, to ciekawe galopujący smród. Takiej durnoty jak żyje jeszcze nie słyszałem. Chyba wczorajsze piwo na mózg ci się rzuciło – odparował Baryła.

Choinki znowu zaczęły się tarmosić ze sobą, wzbudzając zainteresowanie okolicznej zwierzyny.

Misie miały rację, coś niewątpliwie było słychać, tylko raczej moim skromnym zdaniem, odgłos ten przypominał coś innego, aniżeli stukot końskich kopyt o gościniec. Skąd mógł dochodzić ten dźwięk? Przecież nikogo nie było widać. Zaraz, zaraz… nikogo z wyjątkiem lisów, które były sobą nadzwyczaj zajęte. Przyjrzyjmy się im bliżej. Ten na górze z uśmiechniętą mordką, zwisającym jęzorem dokonywał nadzwyczajnych akrobacji. Ten na dole też był niezmiernie zadowolony. To stąd daleko w bór niósł się odgłos stukotu, a właściwie lisich harców. Ale zwierzętom też należy się dyskrecja. Zostawmy lisy w spokoju. Nie przeszkadzajmy. W końcu im też coś się od życia należy.

Niedźwiedzie dalej z uwagą nasłuchiwały owych tajemniczych dźwięków. Same siebie próbowały przekonać, że to jednak tętent końskich kopyt. Zaczaiły się. Do bitki się rwały. Myślę, że dwie dziwacznie wyglądające choiny, z których wystawały łapy, dzierżące teraz wielkie pały, przestraszyć mógł każdego. Galop końskich kopyt rozchodził się wokoło dość wyraźnie, lecz nie przybliżał się wcale. Niedźwiedzie, dalej wsłuchane w tą melodię, cieszyły się jak dzieci. Bela wysunął mordę z igliwia i poniuchał.

– Jest! – zakrzyczał.

– Nareszcie!

Niespodziewanie dało się słyszeć złośliwy śmiech wiatru, który specjalnie przywiał tu smród porzuconej nieopodal kapoty, by zrobić psikusa chąśnikom. Leżała już drugi dzień i nikt nie chciał się nią zainteresować. Misie zaczęły z obrzydzenia wykręcać pyski. Nagle z pobliskiej oberży przywiało inny zapach. Ten zapach znały one doskonale. Nie mogły się mylić.

– Piwko – rozmarzył się Bela.

– Ach – zapiał Baryła – jakby tak ludzką przybrać postać, to po krzakach byśmy się jak zbóje nie chowali…

Tylko teraz w karczmie przy piwku zabawiali – dokończył, oblizując pysk Bela.

Znów coś w borze głośno zastukało, potem niespodziewanie zajęczało i donośnie zawyło. Choiny od razu zareagowały, widać, że bardzo czujne były. Ponownie wydało się niedźwiedziom, że ktoś jedzie. Oj, nie darowałyby pewnie lisom, gdyby się dowiedziały, że to one tak harcują. Rudzielce po chwili zaprzestały ruchu i leżały teraz z wywalonymi jęzorami. Zapanowała nagle cisza.

– Teraz, to już nic nie słychać – z żalem odezwał się Baryła.

Bela podrapał się po nosie. Sennym wzrokiem popatrzył na kompana i wyrzekł.

– Tylko czas tu marnujemy.

Nagle znowu coś usłyszeli. Wojownicze serca zabiły mocniej, a niezmierna radość znów wypełniła wnętrza choinek, podniosły się do góry pały.

– Jedzie złotko! – zakrzyczał Baryła. – Jedzie!

Wystraszone ptaszyska wzbiły się całą chmarą w powietrze. Uciekły wszystkie zwierzęta i w promieniu mili nie było nikogo, żadnych świadków.

Do uszu oczekujących w napięciu siłaczy z pałami, doszedł klekot wozu, który jęczał i zgrzytał, jakby się zaraz miał rozpaść. Słychać było okropne złorzeczenia. Po lesie rozchodziło się narzekanie kupca na chytre przekupy, handlary i inne takie. Smagany batem koń ciężko sapał.

– Teraz, to już się nam nie wymkniesz bratku – mocniej ścisnął pałę Baryła.

– Długo musieliśmy na ciebie czekać, to i łomot dostaniesz większy – złośliwie uśmiechnął się Bela.

– Kupcy. Phi – pogardliwie sapnął Baryła.

– Zaraz pokażemy ci uczciwy, niedźwiedzi handel – wyrzekł rozradowany Bela.

Gdy wóz zbliżył się na odpowiednią odległość, by można było przeprowadzić zbójecki manewr, z gąszczy wyskoczyły dwa stwory do niczego niepodobne. Koń stanął dęba, chrapy podciągnął ze strachu, widząc czupiradła na drodze. Spłoszył się. Prawie wóz przewrócił, uciekać chciał, tylko mu drogę zasłoniły drzewa. Takiego obrotu sprawy nie przewidział ani kupiec, ani koń. Kupiec, grubas o małych świńskich oczkach, fukać począł i kwiczeć ze strachu niczym knur. Tak silnie zamachnął się batem, że niechcący sam siebie zdzielił po plecach.

– Ała, ała – jęczał z bólu, ledwo, co powietrze łapiąc.

Twarz zrobiła się mu czerwona. Larum takie podniósł, że cały las musiał słuchać jego przerażających krzyków.

– Co za łazęga – mruknął Bela.

Sam sobie pacan wymierzył sprawiedliwość – skwitował Baryła.

Jeszcze go nawet nie dotknąłem, a ten drze się wniebogłosy.

– Trzeba go szybko uciszyć, bo wrzeszczy tak, jakbyśmy go żywcem ze skóry obdzierali – Baryła zaczął się z niepokojem rozglądać wokoło.

– Jeszcze, kto posłyszy i Borowemu doniesie – zmartwił się Bela.

Przerażone chłopisko wypadło z wozu, prosto na łeb lecąc. Machać rękami i nogami zaczęło, jakby gdzieś odpłynąć chciało. Bela zdzielił go delikatnie po łbie, a ten od razu znieruchomiał i opadł nieprzytomny na dno akwenu nieświadomości.

Niedźwiedzie od razu sprawnie zaczęły zrzucać z wozu beczułki ze złotkiem. Przeturlały je szybko i skryły w cieniu rozłożystego drzewa, aby tam się chłodziło. Naliczyły, aż sześć beczek pełnych ukochanego trunku. Oj, jakie były misie z siebie zadowolone, już dawno im się taki łup nie trafił. Gęby same im się śmiały, a nogi ze szczęścia tańczyły. Skrzynie pełne srebrnych monet i innych świecidełek nie interesowały ich wcale. Sprawnie i szybko przeszukiwały wóz. Przeglądały pozostałe towary, szukając smakołyków.

– Stare, chytre kupczydło, na pewno coś jeszcze przed nami ukryło – nie dawał za wygraną Bela.

– Jakbyś mu po łbie od razu nie dał, to by nam wszystko sam wyśpiewał – cmokał niezadowolony towarzysz.

Natrafili na zwoje z materiałami. Stojący na wozie Baryła, rzucał sukna do tyłu, na niczego niespodziewającego się kamrata. Za chwilę choinka przystrojona była we wszelakiego rodzaju sukna.

– Nic nie widzę. Duszę się – zaczął protestować Bela.

– Aleś się wystroił. Nie wiedziałem, że lubisz damskie ciuszki – zaśmiewał się z wozu Baryła.

– Sam mnie w to ubrałeś. To z tobą jest coś nie tak. Ściągnij to ze mnie. Szybko, bo się uduszę.

Baryła pościągał z niego sukna i już razem w ferworze, zaczęli przystrajać okoliczne drzewka.

Zbite w grupę zające, które stały nieopodal w zaroślach, przyglądały się całemu zajściu, nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc. Gdy zobaczyły poruszające się choinki i fruwające materiały, nie czekając dłużej na rozwój wypadków, ulotniły się, czym prędzej. Czmychnęły szybko w głęboką puszczę, oglądając się z trwogą za siebie, czy dziwnie rozradowane drzewa nie puściły się za nimi w pogoń.

– Ale sobie kupczyło wypocznie! – parsknął Baryła. – Ucha, ucha ha ha ha.

– Jak mu drugi raz przywalę, to nic go już nie obudzi – odgrażał się Bela, drapiąc się po plecach.

Uradowani i pełni wiary w lepsze jutro, planowali już następne napady. Chcieli się zabezpieczyć. Zapobiegliwie postanowili zebrać, jak największą ilość zapasów na zimę. Co się tylko dało, wyciągnęli z wozu i w pobliskich krzakach ukryli. Wrócili jeszcze, by do konia zagadać. Ale koń jakiś mało rozmowny był. Wystraszony był nielicho widokiem cudacznych choinek, a gdy zaczęły do niego gadać, to próbował kopytami dziurę wykopać, by się pod ziemią skryć. Gdy zdał sobie sprawę z karkołomności tych zabiegów, obgryzać pień pobliskiego drzewa począł i nogami wierzgać.

– Co się tak rzucasz! – rzekł Baryła. – Swoich nie poznajesz!

– Dziwne. Jakiś nietowarzyski ten kopytnik.

Przerażony koń nie przypuszczał, że choinki mówić potrafią, więc tym bardziej machał kopytami, zębami zaś mocno trzymał się drzewa. W tak cudaczny sposób próbował chyba odgonić intruzów.

– Ty, Baryła. Coś mi się zdaje, że on… no wiesz. Może on głuchy jest albo za młodu w głowę kopnięty został i do gadania żadnego się nie nadaje.

– Zobacz, co oni w grodach robią z tymi zwierzętami – odezwał się zaniepokojony Baryła. – Nawet konia potrafią ogłupić, że nie można do niego kulturalnie zagadnąć.

– Normalnie, po zwierzęcemu pogadać. Konia nawet na swoją stronę przekabacili.

– Szkoda z takim gadać – przytaknął Baryła i machnął pałą nad końskim zadem, jakby zły urok chciał odczyniać.

Koń widząc to, zaczął jeszcze mocniej drzewo ze strachu obgryzać. Wydawało mu się, że stwory zaraz go pochwycą i do jamy ciemnej zaciągną, by go tam pożreć. I z tego strachu, złapał się biedak zębami za drzewo i mocno trzymał. Wątpię czy dałyby radę niedźwiedzie, od drzewa konia w tym stanie oderwać, no chyba, że razem z korzeniami.

Patrz, co on wyprawia – z niedowierzaniem w głosie wyrzekł Baryła.

– Całkiem mu już odbiło – odparł Bela.

– Powiadam ci Bela, że ludzie z grodów pewnie szalejem te konie karmią.

– Patrz. Szaleju im dają, a nam piwka Borowy zabrania – zachrypiał zdenerwowany Bela. – Taka to sprawiedliwość.

– To przez to, że ponoć spory hałas po beczułce czynimy – wyrzekł zły Baryła. – Co robić, jak się dusza przy piwku raduje.

Misie zaczęły powoli ściągać z siebie maskowanie, które zaczęło im już ciążyć. Od skwaru gęsty pot ciekł im po plecach.

– Chodź Bela, nic tu po nas. Wóz jeszcze raz przeszukajmy, może coś mocniejszego ze sobą ten mazgaj wiózł.

Jeszcze raz zaczęli obszukiwać wóz, a wszystko, co im się nie spodobało, z wozu prosto w krzaki leciało. Drzewa już dobrze przybrane ciuszkami były, jakby je ktoś na święta przystroił.

– Jest! – krzyknął Bela. – Zobacz, jeszcze jedna kamionka.

– Schował dziad jeden! Sam pewnie przez drogę popijał.

Koń leżał teraz z wywalonym jęzorem. Zmęczył się widocznie tym wierzganiem. Dopiero, kiedy misie już wszystkie gałęzie z siebie pościągały, uspokoił się całkiem. Pysk otworzył i ze szczęścia zarżał, na nogi próbując wstać, lecz z wycieńczenia na pysk od razu poleciał i rżenie przerodziło się w jęk. Nie miało dzisiaj szczęścia konisko, bowiem inne konie nieraz tak z misiami pohulały, że nad ranem wracały do swych zagród pijane. Ten jednak nadal z niedowierzaniem przyglądał się niedźwiedziom.

– Wstawaj! – krzyknął Bela do konia. – No wstawaj! Przyłącz się do nas. Do kompani zbójeckiej cię weźmiemy. Udało nam się dzisiaj polowanie. Złotka pełne beczułki mamy, to i z tobą możemy się podzielić. A hulać będziemy pewnie, aż do następnej pełni.

Na te słowa koń zarżał lękliwie. Od razu zaczął się wykręcać, że abstynentem jest i wypocząć musi, bo strudzony wielce, a zdarzenie owe nadwyrężyło go znacznie.

– Dobra, jak tam chcesz – wyrzekł z przekąsem Bela. – Idziemy Baryła. Pić mi się chce.

– Pewnie, że idziemy! – zawołał uśmiechnięty Baryła.

Koń, leżąc na boku, sapał ciężko i długo. Zadowolony był, że dzicz już sobie poszła. Kompania niedźwiedzi wcale nie przypadła mu do gustu. Przyzwyczajony był do innych rzeczy. Pozostał przy kupcu i czekał, aż ten obudzi się ze snu, w jaki go Bela wysłał. Koń bał się okropnie lasu. Było to dla niego miejsce przerażające i nieznane. Już wolał obrok, znajomą stajnię i bat, jakby to skarb był dla niego największy. Nie wiedział, co to znaczy wolność. Nie rozumiał jak przyjemne może być wylegiwanie, hasanie po lesie, co to żywot rozbójnika, co to kac, który czasem cały dzień męczy. Kiedy beczułka pełna i kompania przednia, niczego więcej do szczęścia nie potrzeba.

Dwaj towarzysze porzucili kramik w lesie i dawno już odeszli. Łup załadowali na wóz, który to jeszcze na samym początku rozbójniczego procederu zwędzili jakiejś łajzie. Przyglądali mu się z zadowoleniem. Był teraz po brzegi wyładowany złotkiem. Ciągnęli go na zmianę i jeden drugiego pilnował, by cennego towaru nie zgubił. Fukali na siebie od czasu, do czasu, gdy któryś za mało uważał. Ostrożnie wóz ciągnęli, jakby nie piwo, a skarby niezmiernej wartości wieźli.

* * *

Z samego rana przyleciały do Borowego dwie kukułki, by wezwać go na wiec zwierząt. Maszerował teraz pochmurny na zebranie do Świętego Gaju. Rozmyślał. Coś go widocznie trapiło. Sprawcami jego zmartwień byli ludzie, którzy odwieczny spokój puszczy coraz częściej zakłócali. Lęgło się ich jak mrówek. Jedno im w głowie – Chędożyliby się tylko, nie czyniąc nic pożytecznego – myślał ze złością. Nie żeby Borowy miał coś przeciwko ludziom, ale całymi gromadami włóczą się po borze, spustoszenie siejąc zamiast w grodach siedzieć. Lasy karczują, nowe trakty wyznaczają, zwierzynę trzebią. Już sam nie wiedział, co począć z tą ludzką szarańczą. Postanowił temu pogrążonemu w chuci człowieczemu hultajstwu zaradzić i pomoc nieść zlęknionym zwierzętom. Nawet już mu pewien pomysł w głowie zaświtał.

Dawnymi czasy Borowy miał więcej uciechy niż zmartwień. Plątał ludziom ścieżki i wyprowadzał na manowce, ot tak dla hecy, nie czyniąc przy tym nic złego. Lecz teraz miarka się przebrała, Leśny był wściekły. Szedł markotny przez gaj świerkowy, a drzewa kłaniały mu się nisko. Wysokie choiny rozkładały ramiona. Borowy pozdrawiał je. To one miały tutaj swoje królestwo i panowały w nim niezmiennie od niepamiętnych już czasów.

Nagle wielki ból przeszył Leśnego, gdzieś w pobliżu musiało cierpieć jakieś zwierzę. Pognał, co tchu przez leśne ostępy. Ogromne drzewa współczuły cierpiącemu stworzeniu. Szemrały miedzy sobą o ludzkiej niewdzięczności, wrogości i niczym nieuzasadnionej agresji. Przez rozległy gaj śpieszył na ratunek smutny i przygnębiony opiekun kniei. Odczuwał niemoc, a jednocześnie ogarniała go złość. Teraz wiedział, że jak najszybciej powinien temu wszystkiemu zaradzić. Ale na razie musiał pomóc cierpiącemu stworzeniu, potem pomyśli jak ocalić cały las. Wypadł na wąską ścieżkę. Zobaczył wystraszone młode, a obok, leżącą w głębokim dole sarnę. Nieszczęsne zwierze wpadło w specjalnie zastawioną pułapkę. Bez pomocy sarna z pewnością, by się wykrwawiła i osierociła młode. Mały podbiegł do Borowego, żaląc się i rozpaczając za matką. Ten pogłaskał je i od razu uspokoił. Potem oswobodził łanię, uważając na ranną kończynę, z której sączyła się krew. Cała drżała, bo ból przeszywał ją na wskroś. Wystarczyło jednak, aby Leśny dłonią dotknął krwawiącego miejsca i rana od razu się zagoiła. Wdzięczna sarna polizała go po dłoniach za to, że życie jej uratował i młodemu nie dał zginąć. Następie Borowy zasyczał i wypowiedział tajemnicze słowa. W jednej chwili dół przestał istnieć. Po czym już trochę spokojniejszy, ruszył w dalszą drogę. Czarne myśli chodziły mu po głowie.

Przykro było Leśnemu, gdyż jako opiekun puszczy cierpiał on razem ze zwierzętami i drzewami. Chronić je miał i opiekę zapewniać, ale nie mógł być wszędzie tam, gdzie działo się coś złego. Nie mógł wszystkich dołów zakopać, ani pułapek zniszczyć. Pragnął przegnać z boru złych i bezdusznych ludzi, wyłapać ich i ukarać. Pewnie dawno, by już wydał wyraźną dyrektywę misiom, by wymierzały kary i dawały łupnia ludziom, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że niechybnie posłałby dwóch siłaczy na pewną śmierć. Wiedział, że ludzie potrafią być okrutni.

Zatęskniło się Leśnemu za krewkimi niedźwiedziami. Nie widział ich już od dawna. Przypominał sobie ich wybryki i uśmiech rozjaśnił jego twarz. Teraz z pewnością wybaczyłby im każdą hecę. Lecz dawno już nic o nich nie słyszał. Spokój panował, gdy nie było ich w pobliżu. Nikt nie psocił. Ale gdy tylko parę dni nie widział nicponi, to niepokoił się o nich bardzo. Wypytywał ptaki i inne zwierzęta, czy aby misie żywe są i czy nie wpadły w jakieś nowe tarapaty. Dziwił go ten spokój. Dobrze, że nie wiedział, czym zajmowali się jego podopieczni. Zdziwiłby się bardzo.

Rozmyślania o misiach zdecydowanie poprawiły mu humor, a gdy weselił się Leśny, to weseliła się cała puszcza. Drzewa poruszały gałęziami, szeleściło listowie. Radowało się wszystko, co żyło.

* * *

Opiekun kniei przybył do Świętego Gaju. Zanim jednak udał się na zgromadzenie, najpierw nazbierał przeróżnych ziół i leśnych kwiatów, by złożyć obiatę w Świątyni Swarożyca. Tak go, bowiem z dawna zwali żyjący w gęstych borach ludzie, a także boguny, leśne skrzaty i duszki. Zaś mieszkający w grodach i kmiecych sadybach ludziska zwali Bożyca – Świętowitem. Oblicze jego zwrócone było na cztery strony świata. Był panem niebios, płodności i urodzaju. Jego ogromna, magiczna moc docierała do najdalszych zakątków ziemi. Oczy ogarniały swym spojrzeniem świat cały.

Święty Gaj był od wieków miejscem wyjątkowym i nietykalnym. Borowy poczuł moc i wszechpotęgę mieszkającego w nim Boga. Od razu zapanował w jego sercu spokój, już niczym teraz niezmącony. Pomyślał, że tutaj w tym Świętym Gaju, gdzie ma swoją siedzibę tak zacny i życzliwy światu Bóg, znajdzie odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Tutaj właśnie nabierze realnych kształtów pomysł, który zaświtał mu niedawno w głowie.

Wzrok jego zatrzymał się na posągu. Jego uwagę przykuł olbrzymi róg i budzący respekt, pokaźnych rozmiarów miecz. Groźną bronią władał Swarożyc. Miecz to był zaiste niezwykły.

Bóg posiadał również białego rumaka, na którym nocami cwałował po niezgłębionych przez nikogo kniejach, wielkich jak kosmos łąkach i nieprzebytych jeszcze jarach. Koń ów był zwierzęciem wróżebnym. Posługiwali się nim kapłani. Przy jego pomocy wieszczyli i przepowiadali przyszłość.

Świątynia otoczona była zewsząd olbrzymim gajem dębów, tak starych, jak ona sama. Drzewa stały niczym szpaler wiernych wojów, gotowych by wypełnić rozkaz Bożyca. Na jedno jego skinienie ruszyć do boju. Bóg sprawował także pieczę nad duszami, które tymczasowo przebywały w tym miejscu. Zarówno tymi, które z tego świata już odchodziły, jak i tymi, które dopiero zaczynały wędrówkę po ziemskich ścieżynach.

Borowy, wychodząc ze świątyni zatrzymał się i z podziwem popatrzył na białego rumaka. Pokaźnych rozmiarów koń o jasnej jak śnieg maści zarżał cicho. Leśny wyczuł lęk stworzenia, które dzisiaj było wyjątkowo niespokojne. Przypomniał sobie szybko o celu swojej wizyty i udał się prosto na wiec.

Wszystkie zwierzęta już przybyły. Leżały spokojnie. W tym magicznym gaju nie czyniły sobie żadnej krzywdy. Słuchały szumiących drzew, które swą mądrością przemawiały i koiły ich zlęknione dzisiaj serca.

– Witaj leśny druhu! Puszczy gospodarzu! – dziarsko, przywitał Borowego stary żerca, który opiekował się tym osobliwym gajem.

Ten widząc kapłana od razu poweselał. Na chwilę złączyli się razem w uścisku mocnym i szczerym, niczym wierni druhowie.

– Bądź zdrów przyjacielu! – powiedział z zadowoleniem Borowy. – Wierny Swarożyca pomocniku! A gdzie Mirko? – zapytał Leśny.

– Mirko w osadzie przebywa, umyślnie go tam posłałem, by języka zaciągnął. Słuchy mnie, bowiem dziwne zaczęły dochodzić i wieści niestworzone.

– A i mnie owe dziwactwa są znane – machając rękoma odezwał się Borowy. – Tylko sprawców całego zamieszania jakoś wytropić nie mogę.

Zwierzęta nisko ukłoniły się Borowemu. Szanowały go. Wiedziały, że do starych istot należy, których już mało wędruje po świecie. A były to istoty zacne i starsze od najstarszych drzew. Nawet sędziwe dęby słuchały Borowego, niczym mędrca czcigodnego. Leśne stworzenia dobrze wiedziały, że póki on żyje to żadna krzywda im się nie stanie. A gdy go na świecie zbraknie, to nastaną złe czasy.

Leśny samym swym przybyciem, wlał otuchę w serca zgromadzonych stworzeń. Zwierzęta otoczyły go i żalić się poczęły. Mówiły o krzywdach, jakie je spotykają ze strony ludzi. Rwetes się poczynił znaczny. Borowy, aż uciszać musiał zebrane wkoło niego lamentujące stworzenia, gdyż każde z nich chciało opowiedzieć o swoich doświadczeniach i przeżyciach. Powstał ogólny zamęt i rozgardiasz. Każde zwierzę w swojej mowie próbowało wyrazić to, co czuje. Leśny rozglądał się za niedźwiedziami, lecz nigdzie ich nie dostrzegł. To zmartwiło go jeszcze bardziej. Żadne z zagadniętych przez niego zwierząt, też nie wiedziało, gdzie się podziewają, ani co robią. Jakby się pod ziemię zapadły.

Wiec rozpoczął żerca. Zaczął przemawiać do zgromadzonych. Próbował pocieszać wszystkich jak umiał najlepiej. Potem oddał głos Borowemu, który zaczął przemawiać spokojnie i łagodnie.

– Co was trapi? Nie bójcie się. Wysłucham was wszystkich, ale musicie przemawiać w kolejności.

Ustalono porządek zebrania. Pierwsze odezwały się łanie, zające i dziki. Skarg było wiele.

– Ludzie wnyki zastawiają.

– Są podstępni i pazerni.

Cudem się wyrwałam – sarna pokazywała poranioną nogę.

– Z łuków do nas prują – odezwały się dotąd małomówne wilki.

– Włócznią przebili moją towarzyszkę – zacharczał grubym głosem dzik. – Mało tego, na własne oczy widziałem, jak ze skóry ją odzierały te kanalie. To potwory!

– W dół wpadła cała moja rodzina. Nic nie mogłem zrobić – pisnął żałosnym głosem lis.

Po nich przyszła kolej na inne zwierzęta. Głównym sprawcą wszystkich nieszczęść był oczywiście człowiek. Skargom nie było końca. Ale Borowy obiecał wysłuchać wszystkich, więc nikogo nie poganiał. Słuchał cierpliwie i współczuł swoim podopiecznym. Zdawało się, że zebranie zaczęło dobiegać końca. Zostało jeszcze parę tych najmniejszych stworzeń, które dotąd siedziały cicho, czekając na swoją kolej. Ale i im należy się głos.

– Dosyć tego. Trzeba ludziom dać nauczkę! – zaperzyła się mała mrówka.

– To nie wiecie jak z nimi postępować. Trzeba ich kąsać gdzie popadnie – pouczały szerszenie.

– Dokładnie tak – potakiwały meszki.

– Łatwo mówić. To