Strona główna » Styl życia » Porada na Europę

Porada na Europę

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7596-739-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Porada na Europę

Myślisz o urlopie? Wykorzystuj weekendy i każdy wolny dzień. Podpowiem ci, jak to zrobić. Barcelona, Brighton czy Liverpool? A może morawska toskania albo węgierska puszta? Wystarczy poszukać w sieci biletów albo usiąść za kółkiem. Każdy sposób jest dobry, by poznać nowe miejsca i ludzi.

Podobno przygoda zaczyna się tam, gdzie kończy się rozsądek. Myślę, że wzajemnie się one uzupełniają. Przekonaj się, że podróżowanie daje możliwość lepszego zrozumienia Polski i świata, radość z nauki historii, geografii oraz poznawania ludzi i języków obcych. Najważniejsze jest jednak coś, czego nie da się kupić ani nauczyć: radość życia. Jest bezcenna. Za inne rzeczy zapłacisz kartą.

Odwiedź ze mną: Barcelonę, Ostrawę, Berlin, Brighton, Sztokholm, Medzilaborce, Hajdúszoboszló, Rzym, Dublin, Liverpool.

Od wydawcy:

"Kuba bezbłędnie wybiera połączenia, hotele i ciekawe kierunki na każdą kieszeń. W dodatku opisuje to wszystko z wrodzonym sobie poczuciem humoru."
Krzysztof „Kasa" Kasowski, muzyk

"Jakub Porada to mój dobry kolega i podróżnik; zawsze szuka czegoś nowego za horyzontem, a pogoda nigdy nie jest mu przeszkodą."
Tomasz Zubilewicz, pogodny prezenter

"Jakub z pasją i znawstwem wprowadza nas w świat podróży, do którego klucz tworzą inteligencja, wrażliwość i ciekawość świata, a nie pieniądze. Jego rady jako praktyka uważam za bezcenne."
Jacek Rozenek, aktor i coach

Polecane książki

Ustawa o systemie oświaty, wielokrotnie nowelizowana oraz uzupełniona kilkudziesięcioma rozporządzeniami, jest aktem prawnym o dużym znaczeniu i zasięgu: reguluje m.in. działalność szkół podstawowych, gimnazjów, szkół ponadgimnazjalnych i policealnych - zarówno publicznych, jak i niepublicznych. ...
  Spójrzmy prawdzie w oczy - nie być w stanie doprowadzić kobiety do orgazmu boli. Za każdym razem, kiedy nie potrafisz jej zadowolić, bierzesz to do siebie. Czujesz się słaby, Twoje poczucie męskości zanika a może nawet boisz się, że ona Cię zostawi. Przeprowadzono badania, które wykazały, że tylko...
W magazynie „Zarządzanie Placówką Medyczną” znajdziesz praktyczną wiedzę dla menedżerów i kadry zarządzającej placówkami medycznymi, aktualne zagadnienia, sprawdzone porady, konkretne wskazówki, dobre praktyki do wdrożenia w prowadzonej jednostce. Eksperci magazynu doradzają, jak utrzymać równowagę ...
Fatal Transactions to termin określający transakcje, dotyczące szeroko pojętego procesu wydobycia i handlu surowcami naturalnymi pochodzącymi z terenów Afryki, które mają negatywne, a nierzadko wręcz zgubne konsekwencje dla mieszkańców kontynentu. Taki stan rzeczy należy niewątpliwie uznać za tr...
Od rozliczenia za lipiec obowiązuje 15. wersja deklaracji VAT-7. Nowe wersje deklaracji składają również podatnicy rozliczający się kwartalnie. Natomiast podatnicy, którzy dokonują dostaw towarów objętych odwrotnym obciążeniem składają dodatkowo VAT-27. Publikacja zawiera instrukcję, jak krok po kro...
Nie ma wątpliwości, że spójne i konsekwentne działania employer brandigowe przyczyniają się do budowania przewagi rynkowej, umacniania marki, w konsekwencji - pozyskanie talentów staje się dużo łatwiejsze. Coraz więcej firm decyduje się na wpisanie budowy wizerunku w strategię firmy. E-book w p...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jakub Porada

Przedmowa POWRÓT NA SZLAK

– Napisałem nową książkę o tanim podróżowaniu.

– Czy jest śmieszna?

– Śmieszna?

– No, tak jak poprzednie. Czy jest śmieszna?

Rozmawiam z Mariuszem w korytarzu w firmie. Mariusz jest wydawcą w TVN24, znamy się od lat, pracowaliśmy razem przy niejednym programie. Spotykamy się przy automacie z kawą, jednym z najważniejszych miejsc w budynku. Nie tylko mnie trudno jest sobie wyobrazić dzień bez kofeiny. Dlatego większość pracowników, wcześniej czy później, udaje się po kolejną filiżankę aromatycznego napoju.

Jak to zwykle bywa, czasu na pogawędkę nie ma dużo. Pracujemy w różnych redakcjach, ale spieszymy się tak samo. To pytanie każe mi jednak spojrzeć na pasję, którą z powodzeniem zarażam kolejne rzesze czytelników, z innej perspektywy. Dla każdego co innego jest ważne w podróżach. Podobnie jak w czytaniu o nich. A przecież i książki, i wyprawy są dla ludzi. Powinny zatem zawierać wszystko to, czego ludzie potrzebują – trochę wiedzy i odrobinę refleksji, a do tego szczyptę humoru, którego kolega pragnie jak kania dżdżu.

Ważne jest nie tylko, dokąd zmierzamy, ale i skąd idziemy.

Moim zdaniem najważniejsze jest jednak, żeby opowieść o tanim podróżowaniu, a tym się z powodzeniem zajmuję, zawierała ładunek inspiracji, który dostarcza energii nie tylko mnie, ale także tobie, czytelniku. A ponieważ staram się podróżować tak często jak to możliwe, opowieści zebrało się na tyle, że czas podzielić się nimi z innymi.

Ceny biletów zaczynają się już od kilku złotych, a ekspansja linii lotniczych pozwala na korzystanie z promocji czasem nawet na kilkanaście dni przed wylotem. Zresztą samolot to tylko jedna z opcji, najszybsza, ale nie zawsze najlepsza.

W poprzedniej książce Porada da radę podróżowałem głównie samolotem, w Polska da radę jeździłem z kolei samochodem i autobusem. Tym razem poszerzam arsenał. Jak wiadomo z historii wojen, najlepsze efekty na polu bitwy przynosi taktyka broni kombinowanej. Haubica lepiej się sprawdza w ataku, a działo – w obronie. W podróży trzeba używać wszelkich środków transportu. Turystyczny desant musi się powieść. I nawet jeśli historia nie pasjonuje cię tak bardzo jak mnie, myślę, że przykład jest wystarczająco czytelny, byś mógł go niezwłocznie wcielić w życie.

Wakacyjny albo zimowy urlop to rzecz święta. Większość z nas z dużym wyprzedzeniem planuje wyjazd, mając na względzie terminy, destynacje i finanse. Też tak robię, ale staram się nie osiadać na laurach. Zamiast czekać na wolne miesiącami, macie szansę na wypady niemal co tydzień w cenie wyjazdu do Krakowa, Warszawy czy Zakopanego.

Aura za oknem bywa różna, ale jak mawia Tomasz Zubilewicz z TVN Meteo Active, nie ma złej pogody, są tylko ludzie nieodpowiednio ubrani. To prawda, dlatego pogoda na podróż jest niezmiennie dobra. Wystarczy tylko wcześniej sprawdzić prognozę i zastanowić się, co ze sobą zabrać. I planować wyjazdy w każdej wolnej chwili – w trakcie weekendu albo nawet w środku tygodnia. Zależy, jak wolisz. Sam sobie ustalisz najbardziej dogodny czas. A wystarczą ci zaledwie dwa–trzy dni, żeby zmienić klimat i zasmakować innego stylu życia. Wielka zmiana za niewielkie pieniądze.

A czy lepsza jest podróż daleka czy bliska? Kiedyś zadałem to pytanie na spotkaniu autorskim z młodzieżą w Zakopanem. Jak łatwo było się przekonać, odpowiedzi padły zgodne.

– Daleka – bez wahania odparły dzieciaki.

– No dobrze, a co ciekawego znajduje się w waszej okolicy? – Po tym pytaniu zapadła chwila ciszy. Wnet jedna z uczennic podniosła rękę i powiedziała, że w jej rodzinnej miejscowości koło domu jest piękny park. Jej kolega dodał, że u niego rozciąga się jezioro i płynie rzeka. Ktoś inny dorzucił, że można wybrać się do okolicznego muzeum, a jeszcze ktoś powiedział o kawiarni ze znakomitymi ciastkami.

– Czyli na miejscu macie moc atrakcji – powiedziałem uśmiechnięty.

– No tak, pięknie jest.

– I nie trzeba daleko szukać?

– Wcale nie trzeba.

– Wystarczy pójść kawałek i już? – upewniłem się niewinnie.

– Wystarczy.

– Czyli jaka podróż jest lepsza, daleka czy bliska? – znów zadałem początkowe pytanie. Tym razem las rąk zafalował niemal od razu.

– Bliska – sala nie miała wątpliwości. Trudno mi się znów było nie uśmiechnąć na tę szybką zmianę decyzji.

– Powiem wam, jak jest naprawdę. Daleka podróż jest fajna i bliska… też. – Zaczerpnąłem powietrza i mówiłem dalej, korzystając z chwili skupienia na sali. – Każda jest dobra, bo każda nas czegoś uczy. Nie ma znaczenia, jak daleko jedziemy, ważne, żeby przywieźć coś z powrotem.

Mówiłem to do młodzieży. Jednak i dorośli powinni czerpać z tych słów naukę, choćby nawet przykłady wydały się dziecinne. Na świecie jest prawie dwieście krajów, a każdy z nich ma co najmniej kilkaset miejsc wartych zobaczenia. Choćbyśmy nie wiem jak długo żyli, nie sposób zobaczyć wszystkiego i pewnie nie warto dążyć do tego za wszelką cenę, bo każdy ma swoje obowiązki i wynikające z nich ograniczenia w swobodzie terminów i ceny. A jeśli dodać do tego miejsca, do których chcielibyśmy wrócić, wyczyn absolutnie wykracza poza możliwości śmiertelnika, zwłaszcza że wielu z nas uczy się lub pracuje i podróże może uprawiać tylko w wolnym czasie.

A jednak okazuje się, że można znaleźć kompromis między pracą czy przesiadywaniem nad podręcznikiem a podróżą w nieznane. To citybreaki, czyli wypady w wolnych chwilach za małą kasę, za to z gwarancją wielkich przeżyć. Nie ma dobrego polskiego odpowiednika tego słowa, a jeśli będziemy chcieli je spolszczać na siłę, przypomnijmy sobie, że gdy kiedyś próbowano przetłumaczyć interface, to wyszło „międzymordzie”. Czasem lepiej zostawić angielski oryginał, niż silić się na znajdowanie rodzimych odpowiedników.

Ja się nie tylko specjalizuję w citybreakach. Ja w nich jestem zakochany po uszy. Chciałbym cię tą miłością zarazić. Wystarczy przeczytać tę książkę i poczuć moc inspiracji. A jeśli wydaje ci się, że musisz czekać na jakąś specjalną okazję, przekonasz się, że jesteś w błędzie. Ruszaj już w najbliższy weekend, kupując bilet na pociąg, autobus lub w dalszej perspektywie samolot. I nie poprzestawaj na jednym planie, chwytaj okazje i twórz kolejne. Podpowiem ci jak.

Na studiach kierunkowych miałem przedmiot o nazwie „Warsztat dokumentacyjny dziennikarza”. W ramach zajęć wykładowca uczulał nas na znaczenie umiejętności gromadzenia danych celem pogłębienia znajomości tematu. Uczył, żeby zakładać teczki i zbierać wycinki przydatne podczas późniejszego pisania artykułu czy eseju. Internet dopiero raczkował, więc bazę tworzyły wycinki z prasy i kserówki z książek. Obecnie można je drukować i mailować, ale zasada pozostała niezmieniona.

W ten sam sposób przygotowuję plan podróży. Założyłem białą teczkę i wrzucam do niej bilety, opisy miejsc do zobaczenia, a po powrocie także ulotki reklamowe, a nawet rachunki fiskalne. Dzięki temu nie tylko pogłębiam wiedzę, ale także potrafię lepiej zlokalizować miejsca na mapie, co z kolei przydaje się jako baza do tworzenia przyczółków na kolejne wypady. To moja porada na zagranicę.

A w jaki sposób zapełnić kalendarz? Ja to robię tak:

Przypuśćmy, że pojawiają się tanie bilety do Hiszpanii. Termin dopiero za sześć miesięcy. Biorę, drukuję, wkładam do teczki i zaznaczam datę w kalendarzu.Za kilka dni trafiam na kolejne bilety, tym razem autobusowe do Berlina. Termin za dwa miesiące. Kupuję, wrzucam do teczki i odnotowuję kolejny termin.Wreszcie wskakują bilety na bliski weekend, w który, okazuje się, mogę wygospodarować jeden–dwa dni.

W ten sposób po kilku tygodniach terminarz się zapełnia, a mnie nie pozostaje nic innego, jak zacząć korzystać ze zdobytych biletów. A do tego czasu wiem już sporo na temat wybranych miejsc, mam także rozpracowany dojazd i nocleg, jak również rozkład zajęć na miejscu.

Proste a skuteczne. To jak ćwiczenie mięśni brzucha. Jeśli będą rzeźbione codziennie, efekty przyjdą na bank. Trzeba tylko poświęcić chwilę, aż przyzwyczajenie stanie się nawykiem. W wypadku podróży jest identycznie – z jednym zastrzeżeniem. To nie licytacja, kto zaliczył więcej krajów i jak daleko był od Polski. Podróże to stan świadomości zmuszający do myślenia o miejscach, które się odwiedziło lub zamierza się zobaczyć, i ludziach, którzy w nich tworzą historię. A oprócz historii jest jeszcze geografia, muzyka, literatura, sztuka, a nawet nauki ścisłe. To pojemny worek.

Pomyśl, ile książek możesz przeczytać w trakcie lotu czy jazdy. Ile zaległych powieści czy opowiadań czeka cierpliwie, żeby wreszcie poznać ich zakończenie. A ile płyt pragnie, byś je przesłuchał. Może najnowszy album Taylor Swift, a może najstarsze arie z oper Gioacchina Rossiniego? To jest, nawiązując do tytułu trylogii Stanisława Lema, czas nieutracony, pozwalający na twórcze przetworzenie nawet czegoś tak monotonnego jak dwuipółgodzinny lot do Londynu.

Nie zawsze jest wygodnie, ale zawsze ciekawie. I nawet jeśli przepychasz się w tłoku do bramki na lotnisku albo czekasz w deszczu na autobus do miasta, zysk wynikający z ruszenia czterech liter sprzed telewizora jest nieporównywalnie wyższy od ryzyka przemoknięcia.

Zyskujesz bowiem w zamian szansę na pogłębienie horyzontów myślowych, docenienie znaczenia słowa pisanego i… możliwość nauki języków. A do tego niczym nieskrępowaną wolność porozumiewania się w języku kraju, w którym przebywasz. To nieprawda, że uczymy się tylko do pewnego wieku, a na opanowanie gramatyki trzeba co najmniej roku. Chrzanić gramatykę, nie startujemy do pracy w protokole dyplomatycznym. Mamy mówić żywym językiem i trzeba nam konwersacji. Dlatego każdy wyjazd to okazja, by przywieźć garść nowych słówek. Nawet jeśli jesteś w Egipcie na all inclusive, weź przykład ze swojego kelnera, który mówi do ciebie po polsku, i zaskocz go zamówieniem złożonym w jego języku. Zyskasz sobie sympatię połączoną z szacunkiem większym, niż gdybyś tylko dał napiwek.

Nie bez powodu wszyscy rzucają się łapczywie na kolejne modne kursy językowe, od Michela Thomasa zaczynając, na metodzie Krebsa kończąc. Wiem, że można się porozumieć bez znajomości języka. Równie dobrze da się żyć bez przeczytania choćby jednej książki. Szkoda, po prostu szkoda potencjału, który masz w głowie. Warto go uaktywnić. Dlatego podróże stanowią swoisty dopalacz, uzależniający, ale oparty na zdrowych składnikach. To wzmacniacz zmysłów, określenie, które stosuję w następnych rozdziałach, wspomagając się muzyką w trakcie oglądania miejsc.

Od czasu wydania ostatniej książki spotkałem wiele osób, które skutecznie udało mi się zarazić pasją do taniego podróżowania. Cały czas jednak trzeba uświadamiać kolejnym niedowiarkom, że poznawanie nowych miejsc jest nie tylko przyjemne i pożyteczne, ale też w zasięgu każdego, i to w dowolnym wieku. Dlatego podobnie jak w Porada da radę i Polska da radę wracam na szlak, żeby dać świadectwo prawdzie.

Tak się bowiem składa, że podróżowanie nie jest zależne od wieku czy grubości portfela. Każdy może to robić, a ciekawe miejsca czekają już za zakrętem, jak w relacjach młodzieży z kursu w Zakopanem. A jeśli nie wierzycie, że można robić to bez wydawania masy kasy, rzućcie łaskawym okiem na moje zapiski, wtedy przekonacie się czarno na białym, że to możliwe.

Co roku siatka połączeń samolotowych się zagęszcza. Przewoźnicy, dostrzegając potencjał w Europie, uruchamiają coraz to liczniejsze loty, również busów kursuje więcej niż kilka lat temu. Jeśli rozszerzymy rozkład jazdy o pociągi i samochody, robi się całkiem niezła mozaika dająca szansę na zajmujące i częste podróże.

Tak jest, częste, bo przypominam, że zaletą tanich wypadów jest to, że można sobie na nie pozwolić co tydzień i odczuć radość płynącą z poznawania miejsc, ludzi i języków. To wszystko mamy w zasięgu ręki, a jako skutek uboczny wystąpią otwartość, pewność siebie i pogoda ducha. Jeśli jeszcze dorzucę, że w trakcie podróży macie szansę nadrobić zaległości w lekturze, okaże się, że choć powiedzenie „podróże kształcą” może się wydawać oklepane, nie straciło na aktualności. A ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, sami zobaczycie, że po powrocie do domu w niedzielę wieczorem czy w poniedziałek rano nie tylko popędzicie do obowiązków z entuzjazmem, ale i nową energią, którą dał weekendowy wypad. I tak zbliżamy się do końcowego kreda: im więcej podróżujesz, tym chętniej wracasz do codziennych obowiązków. W życiu bowiem najlepiej funkcjonuje się w systemie płodozmianu. Jeśli w poniedziałek jemy bigos, a we wtorek sushi, mamy urozmaicony jadłospis. Braknie nam czasu na nudę i rutynę. A wylot będzie przystawką albo deserem. Polska to drogi kraj. Zobaczysz, że za granicą można żyć za mniej.

A ponieważ wiem, że nie tylko samolotem podróż się liczy, dlatego tym razem staram się również pokazywać, że łatwe jest jeżdżenie pociągami i busami. Najważniejsze, żeby nie bać się planować, a potem realizować ten plan. Boisz się jechać sam, weź kolegę, rodzinę. Nie znasz języków? Przekonasz się, że ich używanie jest łatwiejsze, niż ci się zdaje. A frajdę płynącą ze złożenia zamówienia po hiszpańsku czy czesku trudno przecenić. Wszystko jest łatwiejsze, niż przypuszczasz.

Najtrudniej postawić pierwszy krok. Potem idzie z górki, zwłaszcza jeśli wrócisz na stare śmieci. Nie wszystko zobaczy się bowiem za pierwszym czy nawet kolejnym razem. Dobrym przykładem jest Londyn. Badam to miasto od 1991 roku, kiedy pierwszy raz przyjechałem do niego pracować na zmywaku. Od tamtej pory byłem tam mnóstwo razy. A jednak ciągle odkrywam w tej metropolii coś nowego, coś, co każe mi spojrzeć na nią świeżym okiem. Bo Londyn ma tyle atrakcji, że każda podróż różni się od poprzedniej. A poza tym można z niego jechać do Bradford, Brighton czy Winchester, a okoliczne lotniska potraktować jako przystanki.

I to jest właśnie najpiękniejsze, że każda podróż różni się od poprzedniej. Dlatego nie traktujcie tej książki jak klasycznego przewodnika, który odpowie na wszystkie pytania związane z danym miejscem. To przewodnik osobisty, częściowo pokazujący uroki częstego przemieszczania się, a częściowo wspomagający rozwój.

Każda podróż zaczyna się w domu.

Mnie dodatkową siłę napędową dało jeszcze to, że wkroczyłem na pokład nowego statku. Jest nim National Geographic. Wydawnictwo to marka sama w sobie, więc przepełnia mnie duma nie tylko z tego, że opisuję wojaże pod jego banderą, ale również, że oferuję wam możliwość dołączenia do tego grona poprzez uczestnictwo we wspólnej zabawie i sposobie na życie zwanym podróżowaniem. A ponieważ z mojego doświadczenia wynika, że podróże czynią człowieka szczęśliwszym, życzę również każdemu z was jak najwięcej szczęścia.

A wracając do pytania Mariusza, z którym pewnie jeszcze nie raz spotkam się przy automacie z kawą, mogę mu odpowiedzieć już teraz: tak, mam nadzieję, że książka jest też śmieszna, a przynajmniej pogodna, bo tego nigdy za wiele.

A zatem z uśmiechem ruszamy. Jeszcze tylko kilka praktycznych rad, o których w następnym rozdziale.

Przed wyjazdem NIEZBĘDNIK PODRÓŻNIKA

Mam dla ciebie wiadomość: szkoła tak naprawdę nigdy się nie kończy. Pewnie nie jesteś z tego zadowolony, ale wiesz, że człowiek uczy się przez całe życie. Dlatego jeśli pragniesz coś w nim zmienić, jesteś jedyną osobą, która ma niezbędną do tego moc. Podróżowanie nie zaczyna się od grubego portfela. I na nim się nie kończy. Pieniądze przychodzą i odchodzą, a wiedza raz nabyta zostanie z tobą na zawsze, nikt ci jej nie odbierze. Dlatego warto się uczyć, żeby zdobywać jej jak najwięcej. Od spakowania się w bagaż podręczny do poznania obcego języka.

Poniżej przedstawiam zatem garść praktycznych nomen omen porad dotyczących tego, co warto zrobić przed wyjazdem, a ponieważ poruszyłem sprawę bagażu, niech pójdzie na pierwszy ogień.

Ostatnio napisał do mnie na Facebooku niejaki Piotrek:

Bardzo mi się podobała Pańska książka o tanich podróżach. Stosuję się do niej i bardzo dobrze na tym wychodzę. Mam pytanie: „Jaki poleciłby mi Pan plecak zamiast bagażu podręcznego?”. Chodzi mi głównie o jakąś markę, cokolwiek, co pomoże mi w wyborze. W grudniu lecę do znajomych na kilka dni do Anglii i nie wiem, jaki plecak na taką wycieczkę kupić. Walizka jako bagaż podręczy jest bez sensu, więc zdecydowałem się na plecak. Z góry dziękuję za odpowiedź.

Pozdrawiam.

Dziękuję za miłe słowa. Często dostaję pytania dotyczące tej kwestii. Dlatego odpowiadam na nie bez cienia znużenia, bo wiem, jak ważne jest zmieszczenie wielu rzeczy w niewielkim opakowaniu.

Nie wyobrażam sobie dobrej podróży bez dobrego bagażu. A dobry oznacza jak najbardziej pojemny, mimo że podręczny. Dlatego proponuję zaopatrzyć się w sklepie sportowym lub w Internecie w plecak o pojemności mniej więcej trzydziestu litrów albo i większy. To wystarczy nawet na tygodniowe wypady, a co dopiero na dwu- lub trzydniowe wycieczki. Na większości plecaków znajdziecie informację o pojemności, więc szukajcie, a znajdziecie. Proponuję jednak nie kupować modelu ze stelażem. Nosi się wygodnie, ale w tanich liniach więcej z nim kłopotu niż pożytku, jeśli nie zmieści się do mierników na lotniskach. Kontrole są wyrywkowe, ale wcześniej czy później ktoś sprawdzi wymiary lub wagę waszego bagażu. Niech stelaż wystaje o kilka centymetrów i już trzeba dopłacać. A normalny plecak zawsze się upcha kolanem. Zresztą z plecakiem bywa jak z butami, z czasem będziecie mieli kolekcję na różne okazje, na citybreak, na pieszy wypad w góry, na miasto czy na dłuższy wakacyjny wyjazd. Nie ma więc zmartwienia, nic w przyrodzie nie ginie.

Dodatkowo, niech ten plecak ma jak najwięcej zewnętrznych kieszeni, zasuwanych, a nie sznurowanych, bo to znacznie przyspiesza proces pakowania i wypakowywania rzeczy, na przykład na lotniskach czy w hotelach.

Kolejną ważną rzeczą jest dmuchana poduszka. Ratuje życie w trakcie lotów czy długich jazd autokarem. Mnie czasem służy jako podparcie pod plecy lub wręcz siedzisko. Najczęściej jednak zakładam ją na szyję, kiedy czuję, że chcę wykorzystać przerwę na drzemkę.

Oczywiście spanie w pionie nigdy nie zastąpi prawdziwego łóżka, ale zapobiegnie opadaniu głowy i otwieraniu ust w trakcie snu, co grozi z kolei niekontrolowanym zaślinieniem podbródka.

Niech plecak będzie twoim przyjacielem.

Modeli jest wiele, a ceny zaczynają się od kilku złotych. Ważne, żeby po złożeniu dało się poduszkę zwinąć w małą kieszeń. Po jakimś czasie można pokusić się o kupno drugiej, najlepiej innej firmy. Przekonacie się, że jedna poduszka drugiej nierówna i trzeba sobie wybrać taką, która będzie najprzyjemniejsza dla waszej szyi.

Parkuj i jedź.

Do poduszki przydają się zatyczki do uszu. Czasami sprzedawane są w komplecie, ja mam taki zestaw kupiony na lotnisku w Liverpoolu. Można je jednak kupić oddzielnie, a czasami dorzucane są jako dodatek, jak przekonałem się w hotelu w Sztokholmie. Ich kształt i wielkość są różne, ale dla mnie to nieocenieni towarzysze każdej podróży. Zatyczki bowiem skutecznie wytłumiają dźwięki, dzięki czemu można spać bez obawy, że zostanie się wyrwanym z niebytu przez komunikat pilota albo, jeśli nocujemy w hałaśliwym hotelu, przez biesiadników zza ściany.

Ostatnią rzeczą, dla mnie niezbędną, jest szybkoschnący ręcznik. Po zmoczeniu schnie on w kilkanaście minut. A przydaje się nie tylko do wycierania, ale także do siadania. Często, gdy spędzam noc w poczekalni dworca lub na lotniskowym terminalu, mogę potraktować go jako prześcieradło. Nie zawsze z niego korzystam, ale nieodmiennie lubię mieć go w plecaku. Na wszelki wypadek.

Najczęściej w hotelach dostaje się ręczniki, ale lepiej zabrać swój. Nie zapomnę, jak kiedyś w Budapeszcie przyjechałem do hotelu bez własnego ręcznika, a okazało się, że w pokoju nie uświadczę ani jednego. Jeśli spróbujecie wytrzeć ciało po kąpieli papierem toaletowym, przekonacie się, że lepiej mieć ze sobą małe zawiniątko.

Z obowiązkowych rzeczy zostają mi jeszcze komunikatory. Oczywiście komórka i równie oczywiście tablet. Każdy ma swoją ulubioną markę, ja podróżuję z iPadem. Czasem biorę ze sobą laptopa, gdy chcę pisać w trakcie podróży, do czego iPad się – moim zdaniem – nie nadaje. Jednak jeśli chodzi o zaległą pocztę, komunikację ze światem i możliwość czytania książek w trakcie bezsennych nocy, jest nie do zastąpienia. Dlatego musi się na niego znaleźć miejsce w plecaku, co nie jest trudne, bo jego rozmiar i waga nie stanowią wielkiego obciążenia, nawet przy długich marszach.

Na koniec słuchawki. Najlepiej jak najmniejsze, douszne, ale żeby jako tako grały. Warto poszukać miniaturowego sprzętu z głębią basów i sopranów, żeby potem rozkoszować się muzyką w trakcie jazdy przez nieznane.

Tyle niezbędników. Czas na zmienne. Bielizna to kilka pakuneczków zrolowanych na maksa. Ile dni, tyle majtek. Jedna para skarpet, oprócz tych na sobie wystarczy.

Minęły czasy, kiedy braliśmy kalkulator. Jest w komórce, a poza tym w Google’u jest ciekawa opcja przeliczania waluty na złotówki. Wystarczy wpisać dowolną sumę i międzynarodowy symbol, w przypadku funtów – GBP, dolarów – USD, a rumuńskich lei – RON, a po chwili wyskakuje odpowiednik w złotówkach. Można się bez niego obejść w Szwecji czy Norwegii, gdzie wiadomo, że sto koron to pięćdziesiąt złotych. Jednak szczególnie przydaje się na Węgrzech, gdzie kłopoty z walutą mamy od lat. Sprawdź: wpisz teraz w Google tysiąc forintów, czyli „1000 HUF”, i naciśnij enter. Powinno wyskoczyć około trzynastu złotych. Nie wiem, jaki jest kurs w dniu, w którym czytasz tę książkę. Sprawdź teraz. Działa? No widzisz.

Kolejna kwestia dotyczy pieniędzy. W wielu krajach można bez problemu płacić kartą, są jednak miejsca w Niemczech czy Czechach, gdzie jedyną formą płatności jest gotówka. Trzeba zatem zawsze mieć przy sobie trochę lokalnej kasy, bo nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy przyjdzie nam ją wykorzystać. Zresztą nawet do krajów mocno skomputeryzowanych też nie zawadzi zabrać ze sobą pieniądze.

Uwaga: podróże wciągają.

Jak tanio kupić walutę? Oczywiście w kantorze, za granicą niekiedy opłaca się wyciągnąć ją z bankomatu, niektórzy obstawiają walutomat. Jeśli chodzi o mnie, nie stosuję, bo sumy, którymi obracam, są tak niskie, że wystarczy mi zwykły kantor. Gdzie się da, płacę kartą. Po pierwsze, mam wszystko pod kontrolą, po drugie, gromadzę w programie lojalnościowym punkty, które zamieniam potem na darmowe bilety. Wizzair od kilku lat współpracuje z bankami, wypuścił więc kartę, która umożliwia taką opcję. Kiedyś był to Citibank, obecnie Raiffeisen Polbank. Wyrobienie karty nic nie kosztuje, podobnie jak jej utrzymanie.

Wystarczy zapłacić – powiedzmy – sto złotych, a potem uzupełnić niedobór z innego konta. Czyli jeśli tankuję do pełna, płacę nią, podobnie, gdy kupuję czekoladę czy szampon – wszystko jedno. Pamiętam o tym, żeby zlikwidować zadłużenie, a dzięki temu część wydatków wraca do mnie w postaci złotówek na koncie Wizzaira.

A co z niewykorzystaną kasą?

Ja robię tak: pakuję nadwyżki do kopert. Jedna koperta – jedna waluta. Żeby nie obciążać zanadto budżetu, staram się co jakiś czas kupić trochę gotówki w kantorze. A to dwadzieścia euro, a to dziesięć funtów. Pieniądz to pieniądz, nie zmarnuje się, zawsze można sprzedać, więc ryzyko żadne. Za to potem, w trakcie bliskiego terminu wyjazdu, niesamowicie przyjemnie jest odkryć, że ma się już zgromadzoną gotówkę i nie trzeba dopłacać.

Wystarczy tego mędrkowania. W ten sposób uzbrojony i przygotowany możesz ruszać na spotkanie z przygodą. Mam dla ciebie dziesięć propozycji: różne części Europy, różny transport. Możesz skorzystać z nich w dowolnej kolejności i w dowolnych porach roku. Nie mniej będzie mi bardzo miło, jeśli choć część z tych doświadczeń pozwoli ci przekonać się, że warto ruszać w trasę. Zatem zawczasu mówię: do zobaczenia na szlaku. Mam nadzieję, że się spotkamy.

1Español es fácilBARCELONA

– To miasto ma wszystko.

– Żadne miasto nie ma wszystkiego.

– A jednak… – Rozmawiam z Wojtkiem przez telefon. Kolega pracuje na co dzień w Dzień Dobry TVN, jest bardzo zalatany, ale znalazł kilka dni na wypad do Katalonii. Wybrał się tam razem z żoną i bardzo sobie ten pobyt chwali.

– Po pierwsze, to duża metropolia, która nigdy nie śpi; po drugie, panuje tam ciepły klimat, czyli można jechać o dowolnej porze roku – wylicza głosem nieznoszącym sprzeciwu – po trzecie, jest masa zabytków ze słynnymi pracami Gaudiego na czele.

– Można zatopić się w kulturze.

– Można i dosłownie. Jest morze dla spragnionych plaży i słynny stadion dla tych, którzy lubią sport.

Akurat ja mam piłkę nożną w nosie, nie jestem kibicem, ale nie mówię tego głośno, bo Camp Nou to legendarne miejsce dla wszystkich fanów futbolu.

PARAMETRY PODRÓŻY

Po co
sprawdzić, czy w Barcelonie jest taniej niż w Warszawie

Czym
Wizzairem

Za ile
78 złotych

Czas na dotarcie
2,5 godziny

Pobyt
dwa dni

Zanotuj sobie

W barze 100 Montaditos wszystkie napoje są po półtora euro.

Liczy się co innego: że można do tego miasta lecieć o każdej porze dnia i nocy. W telewizji jedno z zakazanych na antenie zdań brzmi: „Każdy znajdzie coś dla siebie”, bo trąci to newsowym disco polo. Jednak w tym wypadku pasuje ono jak ulał, zwłaszcza że nie jesteśmy na wizji. Można do tego miasta lecieć po wiedzę, po dobrą zabawę, po odpoczynek i weekendowe szaleństwo. Po wszystko naraz. To miasto to Barcelona.

Wspaniała, fascynująca, roześmiana, rozkrzyczana, ale zarazem bijąca po oczach siłą spokoju. Pełna zabytków, kościołów i majestatycznych pomników mieni się także knajpkami, dyskotekami i klubową muzyką. Reklamowana przez wybitną śpiewaczkę operową Montserrat Caballé, śpiewającą z Freddiem Mercurym w 1992 roku o swoim rodzinnym kącie, jak i modnego w Polsce Carlosa Ruiza Zafóna z jego Cieniem wiatru. Jednym słowem, pełna uroków dla turysty w każdym wieku.

– I tańsza – dodaje Wojtek, jakby czytał w myślach.

– Jak to tańsza?

– Wiele rzeczy można kupić taniej niż u nas. Oczywiście są różnice w drugą stronę, ale generalnie drogo nie jest – Wojtek ma rację, o czym przekonacie się, patrząc na ceny noclegu. Hostel Pensión Solárium pamiętam z poszukiwań, kiedy wybieraliśmy się z operatorem na krótki wypad do Hiszpanii. Można go znaleźć na www.booking.com albo www.trivago.pl już od sześćdziesięciu złotych za osobę z łazienką na korytarzu i osiemdziesięciu z łazienką w pokoju. Na zdjęciach widzę, że wystrój jest prosty jak konstrukcja cepa – zaledwie łóżko, biurko z krzesłem i lustro. Nie ma śniadań w cenie, za to jest najlepsza z możliwych lokalizacji – zaledwie kilkaset metrów do centralnego deptaka Barcelony. Nie ma zatem nad czym deliberować, bo ktoś mnie ubiegnie.

Życie jak w… Barcelonie.

– Zaszaleję – myślę sobie jeszcze w Warszawie, w końcu czasem każdemu potrzebna jest odrobina luksusu. Biorę pokój z łazienką. Na dwie doby. Gwarantuję płatność kartą, ale zapłacę gotówką na miejscu. Dlatego przed wyjazdem wpadam do kantoru, żeby kupić trochę gotówki. To nie Szwecja czy Estonia, gdzie można płacić kartą za wszystko, nawet za gazetę w kiosku. Nie szkodzi, najważniejsze, że nie będę musiał tracić czasu na dojazdy. Przy krótkich wypadach logistyka ma kolosalne znaczenie. No i ta cena – to jest dla mnie największy hit.

Z Polski można się dostać do Barcelony na dwa sposoby. Pierwszy to lecieć Ryanairem do Gerony. Zgodnie z nazwą lotniska (Girona Barcelona) właśnie do tego miasta jest najbliżej, ale dojazd do Barcelony to tylko godzina. Bilet na autobus kosztuje szesnaście euro w jedną stronę, czyli ida. Jeśli chcecie w obie, to mówicie ida y vuelta. Rozkład znajdziecie na stronie www.sagales.com, a linia ma numer 604. Pociąg jest ponoć tańszy, ale wolę jechać autostradą.

Tańszy i szybszy jest dolot na Barcelona-El Prat, bo stamtąd mamy blisko do miasta. Warto kombinować, bo przewoźnicy często wrzucają tani bilet w jedną stronę, a drogi w drugą, dlatego można kupować je odcinkowo. Pomoże w tym www.skyscanner.pl. Jeśli chcecie mieć dokładniejszą wyszukiwarkę, warto zainwestować w www.azuon.com. Ekonomicznie jest zapłacić za rok subskrypcji 19,03 euro, zamiast wnosić opłaty co kwartał. To jest nieco ponad osiemdziesiąt złotych, znam jednak wielu miłośników tanich podróży i sam się do nich zaliczam, którzy korzystają z wersji demo (trochę bardziej uciążliwa, ale nie ponosi się żadnych kosztów). Ważne, żeby sprawdzić sobie połączenia i wybrać najdogodniejsze.

Kompletny odlot.

Mnie wychodzi najlepszy układ za 78 złotych. W tej cenie jest powrót do Warszawy, ale wylot z Katowic, muszę zatem podwyższyć koszty o dojazd do stolicy Górnego Śląska.

Dokładnie o dwa złote, bo za tyle trafiam promocję na Polskiego Busa. Złotówka za bilet, złotówka opłaty manipulacyjnej. Biorę ten bilet w ciemno, ale po namyśle stwierdzam, że nie pasuje mi ani kilkugodzinny czas podróży, ani godzina wyjazdu. Wyruszenie o wpół do siódmej rano oznacza, że w Katowicach będę na dziesiątą trzydzieści. Jak mawiał Mały, mój kumpel z podwórka, kto rano wstaje, ten leje jak wół na malowane wrota, a ja nie chcę być wołem. Wystarczy mi prawie dziesięć lat zrywania się o 3.45 na Poranek w TVN24, który prowadziłem na początku, warto przypomnieć, na zmianę z Anitą Werner. Na szczęście koleje zaordynowały stałą opłatę na trasie pomiędzy Warszawą a Katowicami.

– Wszystkie bilety są po 49 złotych – czytam w opisie promocji. Wyjazd zaczyna się o dziesiątej z minutami, a podróż trwa zaledwie dwie i pół godziny. Decyduję się zatem na dopłatę, a bilet na Polskiego Busa traktuję jako collateral damage, jak nazywa się w terminologii sił specjalnych straty, które trzeba ponieść w ramach akcji militarnej. Skutki uboczne nie są w moim wypadku wysokie. A w pociągu na dworzec w Katowicach, a potem w busie na lotnisko w Pyrzowicach, mam czas, żeby zanurzyć się w powieść Stephena Kinga Znalezione nie kradzione. To druga część kryminalnej trylogii o detektywie polującym na szaleńca starającego się odzyskać rękopisy powieści pisarza, którego przed laty zamordował. Kiedyś nie lubiłem Kinga, historie o żarłocznych samochodach czy wampirach z miasteczka Salem uważałem za infantylne, jednak od czasów Serc Atlantydów chylę przed pisarzem czoła. To wybitny talent.

Biorę również ze sobą kurs Hiszpański. 15 minut dziennie. Ta książeczka od pół roku zmienia moje życie. Choć tak naprawdę zmieniam je dzięki wierze, że wszystko, co się robi, trzeba robić regularnie. Dlatego choć nie uczyłem się hiszpańskiego ani w szkole, ani na drogich kursach, przez ostatnich sześć miesięcy codziennie przerabiam jedną lekcję, a następnego dnia zarządzam powtórkę. Przez piętnaście minut. Dlatego podaję zwroty po hiszpańsku przy kupnie biletów i dlatego po kilku tygodniach czuję, że jestem gotów komunikować się w tym języku, a po kilku miesiącach postanawiam, że podczas wyjazdu do Hiszpanii nie będę używał angielskiego. Jeśli nie dam sobie rady z jakimś zdaniem, będę je pokazywał na migi, ale muszę rozmawiać po hiszpańsku. Uważam, że español es fácil, czyli ‘hiszpański jest łatwy’.

No to vamos a Barcelona.

Na razie jednak vamos a Pyrzowice. W lotach z Katowic najgorsze jest bowiem to, że najpierw trzeba dostać się do nich samych, a potem jeszcze tracić czas na dojazd na lotniska. Mówi się trudno, największą sztuką w podróży jest zajęcie sobie czasu, żeby nie przeciekał między palcami – stąd lektura, muzyka, nauka języka, a czasem zaległy mail z laptopa. To wszystko można i powinno się robić w trakcie takiej podróży, nawiązując do wspomnianej powieści Stanisława Lema Czas nieutracony, którą notabene polecam.

Lot z Pyrzowic trwa jakieś dwie i pół godziny – w sam raz, żeby dokończyć Kinga i zjeść kanapkę. Nie kupuję ich zbyt często na pokładzie samolotu, ale ceny na lotnisku są złodziejskie, od dwudziestu złotych w górę, więc marża wynosi nierzadko tysiąc procent. Nie dam się zrobić w konia, wolę wziąć za kilka euro w Wizzairze zestaw: bułka z serem, chińska zupa w kubku, a batonik dostaję gratis. W samą porę, bo słyszę upragniony komunikat.

– Proszę państwa, podchodzimy do lądowania.

Barcelona-El Prat to wielki terminal, drugi co do wielkości po madryckim. Leży zaledwie dziesięć kilometrów od miasta, więc dojazd nie stanowi problemu. Można ten dystans pokonać autobusem, a najszybciej i najtaniej transportem publicznym TMB, czyli Transport Metropolitans de Barcelona, na przykład numerem 46, który jedzie z lotniska na plac d’Espanya. Przejazd kosztuje niecałe pięć euro, a jazda, jeśli nie ma korków, trwa około trzydziestu minut. Można też poczekać na kolejkę – jedzie do celu też mniej więcej pół godziny, ale czasem drugie tyle trzeba na nią poczekać. Ma za to zaletę, która w moim wypadku zdecydowała o jej wyborze.

Wsiąść do pociągu byle jakiego.

– T10 billete, por favor.

– Tenga, 9,95 euro.

Sprzedawca wydaje mi kartę pozwalającą na dziesięć przejazdów, w tym dojazd kolejką z lotniska do miasta i z powrotem. Zostaje mi jeszcze osiem do poruszania się po mieście metrem, a cena jednostkowa wynosi 0,95 euro, czyli 4,14 złotego. To mniej niż w Warszawie, gdzie cena jednorazowego biletu przesiadkowego wynosi 4,40 złotego. Zatem jeszcze dobrze nie zacząłem zwiedzać miasta, a już mam pierwszy dowód na to, że w Polsce może być drożej niż w Hiszpanii.

– ¿Puedo pagar con la tarjeta? – Jeśli mogę, wolę płacić kartą, a w Hiszpanii nie ma z tym problemu.

– No hay problema. – Tak jak przypuszczałem. Mam już bilet, teraz pozostaje tylko poczekać, aż na peron wjedzie kolejka, i wepchnąć się do środka.

– Vamos.

Jadę na stację Sants. To jest dworzec kolejowy, co się zowie! Wejście na halę główną może przyprawić o zawrót głowy. Nie mam pojęcia, jak trafić do metra, przez moment jestem nawet na zewnątrz, ale kiedy pytam funkcjonariuszy Guardia Civil, kierują mnie z powrotem do środka. Dopiero po chwili dostrzegam odnogę i bramki do metra. Teraz widzę, jak dobrym zakupem jest T10, nie muszę latać i kupować oddzielnych biletów, tylko wkładam do otworu kartę i przechodzę.

– Którędy teraz?

Wybieram linię L3 – zieloną, którą podjeżdżam cztery przystanki do stacji Drassanes. Mój hotel znajduje się kilka przecznic dalej, więc ruszam na czuja. Po drodze widzę Carrefour Express, więc od razu robię zakupy na wieczór i poranek. Dwa pomidory, parówki, czekolada, woda mineralna i piwo San Miguel w litrowej szklanej butelce. Ceny są na tym samym poziomie co w marketach w naszym kraju. Nawet jeśli występuje jakaś różnica, nie zaprzątam nią sobie głowy, bo jest zaledwie groszowa. Czyli drugi punkt dla Barcelony w pojedynku cenowym.

– ¿Quieres una bolsa?

– No, gracias. – Nie potrzebuję siatki, wszystko zmieści mi się w plecaku. Jestem objuczony jak muł, ale za chwilę zrzucę ładunek. Staję przed bramą w zapyziałej uliczce. To nie jest dzielnica marzeń turysty. Nazywa się El Raval, ale – jak wyczytałem na grupach dyskusyjnych – z powodu licznego zasiedlenia przez mieszkańców krajów arabskich potocznie zwana jest Ravalistanem. Nie mam nic przeciwko innym kulturom, ale tu po zmroku może być niebezpiecznie. Dlatego z ulgą dostrzegam znajomy szyld.

Hostel Pensión Solárium nie jest pięciogwiazdkowym apartamentowcem, a uliczka Carrer de Montserrat, która przechodzi w Carrer de Guàrdia, nie należy do najczystszych i rozświetlonych. Jednak samo dojście ze stacji metra zajmuje zaledwie kilka minut, doliczając czas na zakupy. Więc utwierdzam się w przekonaniu, że zrobiłem dobrze, nie przepłacając za wodotryski. Naciskam guzik na domofonie.

– Hola – słychać po kilku sekundach brzęczenia.

– Hola, tengo una reservacion aquí – recytuję przygotowany tekst zgodnie z planem nieposługiwania się angielskim. Nie mam pojęcia, co powiedzieć dalej, ale nie jest to potrzebne. Kolejny brzęczyk sprawia, że drzwi stoją otworem. Wchodzę po schodach klatki, która pamięta czasy sprzed rządów generała Franco, i zgłaszam się w recepcji na drugim piętrze. Pracownik, jak się okazuje, Grek, inkasuje należność i prowadzi mnie korytarzem do mojej celi w ciemnym zaułku. Przez chwilę nachodzi mnie myśl, że może jednak nie trzeba było tak oszczędzać, wkrótce przekonuję się jednak, że strach ma wielkie oczy.

Pokój wygląda czysto i schludnie, podobnie jak łazienka. Na stronie internetowej obiekt reklamuje się następująco: bien situado, camas cómodas y muy barato, recomendable. I faktycznie, jest dobrze usytuowany, z wygodnymi łóżkami i tani, więc można go bez obawy polecać. Nie ma – co prawda – ani telewizora, ani radia, ale jest szybki Internet, więc mogę uruchomić dowolną stację na iPadzie. Nie w głowie mi jednak telewizja, skoro znajduję się w sercu Katalonii i mam wszystkie atrakcje na żywo, w stereo i w kolorze. Pytanie zatem, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem, jest tak oczywiste jak odpowiedź na suchara: „Co było przed USB? – USA”.

– Spacer po La Rambli.

Ta ulica nigdy nie zasypia – to prawda, a nie reklamowy slogan. Jest już ciemno i dawno minęła dziewiąta wieczorem, ale główną arterię miasta wypełnia tłum. Wszystkie sklepy są otwarte, a w nich schwarz, mydło i powidło. Bezładna masa przelewa się z góry na dół. Jeśli chcecie się w niej wyróżnić, kupcie sobie koszulkę Realu Madryt. To był żart, nie róbcie tego.

W każdym razie w sklepach można nabyć dowolne pamiątki, za to po jedenastej nie sprzedadzą wam alkoholu. Dlatego nie dziwię się, gdy widzę co krok mężczyzn z sześciopakami na sznurku, oferujących piwo z marżą – coś jak nasi rodzimi pociągokrążcy wołający: „Piwo jasne, piwo jasne”.

Kolorowy zawrót głowy.

Gdziekolwiek się ruszę, widzę rozbawione grupy ludzi w każdym wieku. Wszystkie knajpy są czynne, a kelnerzy i naganiacze zachęcają do zajęcia miejsca. Co do zachęcania, to na samotnego turystę czekają jeszcze inne nagabywania. I to takie, że gdyby nie to, że idę, mógłbym spaść z krzesła.

– Twenty euro for blowjob – zagaduje mnie ciemnoskóra dziewczyna, machając przyjaźnie ręką.

– No, gracias – odpowiadam podobnie jak w sklepie.

– ¿Por qué no? – Nie chce odpuścić.

– Porque soy turista – odpowiadam, choć w ten sposób dodatkowo zachęcam dziewczynę. Bo niby dlaczego turysta ma nie skorzystać? Uparłem się, że będę mówił tylko po hiszpańsku, więc teraz muszę wysilić mózgownicę, szukając odpowiedniego słowa w niewielkim arsenale w pamięci.

– Mañana – odpowiadam w końcu dla świętego spokoju i uciekam jak cygan na kradzionym koniu. Dziewczyna macha ręką i szuka kolejnego klienta. To stały element nocnych spacerów po La Rambli, niemal tak oczywisty jak to, że następnego dnia wstanie dzień. Na szczęście nagabywanie odbywa się w taki sposób, jakby ktoś pytał o drogę. „Nie? Nie szkodzi, zapytam kogoś innego, miłego dnia”. Dziewczyny atakują solo i parami, przechadzając się z jednej strony na drugą i podpierając ściany pod lokalami. Tak to mniej więcej wygląda od zmroku. Jeśli ktoś jest zainteresowany tego typu wrażeniami, jego sprawa. Na pewno wśród grupek jak zwykle podchmielonych Anglików znajdą się chętni. Ja jestem spragniony, ale czego innego. Cytując kwestię z Wniebowziętych, mówię do siebie: „Wiesz, Luciu, co ci powiem? Napiłbym się piwa”.

Idę prosto cały czas lekko pod górę. Za plecami mam pomnik Kolumba (Mirador de Colom), przed sobą Plaça de Catalunya i Rambla de Catalunya. Po lewej stronie miejsce, które kiedyś podsunęła mi Hanna Jewsiewicka z Dzień Dobry TVN, z którą przez jakiś czas podróżowaliśmy z kamerą, wychwalane jako lokal z najtańszym piwem na mieście. To 100 Montaditos. Sieciówka, która ma oddziały w większych hiszpańskich miastach. Normalny pub dla młodszych i starszych, ale z jedną cechę wyróżniającą; każdy napój kosztuje tu półtora euro – cola, fanta, sprite, wino, piwo – nie ma znaczenia, cena jest jednakowa.

Oznacza to, że w ścisłym centrum Barcelony można się napić piwa w kuflu za sześć złotych, czyli znów taniej niż w Warszawie. Poza tym serwują tam wyśmienite tapasy, czyli minikanapki z dodatkami w bardzo umiarkowanej cenie. Jest masa promocji – albo pięć tapas za pięć euro, albo piwo plus tapas za dwójkę – zależy od dnia i pomysłowości właścicieli. Sprawdźcie na stronie http://spain.100montaditos.com, na co możecie trafić w czasie wizyty. Ja idę w ciemno, bo wiem, czego się spodziewać.

Sielsko, anielsko, niemal jak w czołówce filmu Disneya.

– Una jarra de cerveza. – Piwo w kuflu to w Polsce rzecz rzadko spotykana. Szkoda, bo warto sobie przypomnieć smak trunku w grubym szkle. Zasiadam z piwem i przekąskami na wysokim fotelu i… rozkoszuję się chwilą. Jak wszędzie, tak i tu jest pełno ludzi, przeważnie młodych, ale nie tylko. Zabawa, hałas i wesołe pokrzykiwania – tak bym opisał to miasto, gdybym musiał ograniczyć się do najkrótszej recenzji. I miłe spędzanie czasu.

Po pół godzinie wyskakuję z knajpy i robię ponowny użytek z biletu T10. Jadę na stację Sagrada Família, bo być w Barcelonie i nie spojrzeć na wizytówkę miasta – to niemal grzech nieczystości.

Katedra powstaje od 1882 roku, a koniec prac przewiduje się dopiero na lata 2026–2028. To obowiązkowe miejsce dla turystów z całego świata. Ceny nie są najniższe (19,50 euro za zwiedzanie z przewodnikiem i piętnaście za oglądanie wnętrza solo). Najgorsze jest jednak to, że trzeba odstać swoje w kolejkach. Mnie jednak podkusiło, żeby zobaczyć to cudo architektoniczne w nocy. I dobrze. Piękna budowla na tle jasnego nieba wygląda nieziemsko. Można usiąść na ławce i podziwiać jej piękno bez poczucia, że się gdzieś goni, choć – jak wszystko w życiu – to uczucie towarzyszy mi do czasu.

Ponieważ minęła północ, wracam do hotelu, żeby nie tracić dnia. Oprócz mnie chyba nikogo nie ma na piętrze, więc czuję się nieskrępowany. Dochodzi mnie z zewnątrz gwar ulicy, ale zabrałem zatyczki, więc nie ma siły, żeby coś mnie obudziło. Jak w tym dowcipie o mechaniku, który mówi klientowi, że nie mógł naprawić hamulców, więc podkręcił klakson. Jak ktoś nie lubi hałasów w nocy, niech znajdzie sposób na uzyskanie ciszy.

Następnego dnia zjadam resztkę zapasów, popijając mdły chleb z parówkami wodą mineralną. Nie mam pretensji, że hotel nie oferuje śniadań, jednak szczególnie boleśnie doskwiera mi brak czajnika. Zawsze zabieram z podróży niewykorzystane saszetki z herbatą i kawą, więc uzbierała mi się kolekcja z całej Europy. Nieraz ratowała mi przemarznięty tyłek, bo nie będę przecież za każdym razem kupował całego pudełka czy kilograma cukru. Niestety do przyrządzenia napoju potrzebny jest wrzątek, a tu go nie uświadczę. Nie szkodzi, nie należę do turystów z muchami w nosie, wypiję kawę na mieście.