Strona główna » Kryminał » Porzuć swój strach

Porzuć swój strach

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379767298

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Porzuć swój strach

Marek Bener, dziennikarz i właściciel lokalnego tygodnika, podejmuje się odnalezienia zaginionej maturzystki. Znużony sierpniowym upałem odkrywa kolejne tajemnice rodziny Żelaznych, a im więcej wie, tym trudniej rozwikłać mu prostą z pozoru zagadkę. Przeżyje jednak wstrząs, kiedy okaże się, że dziewczyna może mieć coś, co przed laty należało do jego zaginionej żony. Nowy trop przeczołga go przez podziemia hazardu i zmusi do spojrzenia w przeszłość. To w jej cieniu kryją się najgorsze koszmary. Pytanie tylko, czy porzuci swój strach i znajdzie w sobie dość siły, by się z nimi zmierzyć.

Polecane książki

Lekko & zdrowo to seria wyjątkowych książek kulinarnych zawierających nieskomplikowane przepisy na bardzo smaczne dania. Każda z książek stanowi niezawodną pomoc w kuchni. Proponowane receptury zostały opracowane z myślą o polskich czytelnikach – zawierają składniki łatwo dostępne w naszych ...
Wiele tego rodzaju historii słyszałem od wiarygodnych osób. Prawdziwy kontakt z duszą zmarłego będzie miał miejsce wtedy, jeżeli nastąpi z inicjatywy owej duszy i za pozwoleniem Bożym. Czym innym jednak jest wywoływanie ducha i porozumiewanie się z nim. Należy sądzić, że w takim przypadku nie na...
„Niemiecki dla dzieci 3-7 lat” to zaproszenie do wspólnej zabawy edukacyjnej z językiem niemieckim dla dzieci i rodziców. Proponowana forma „czytania globalnego”, czyli rozpoznawania całych słów, sprzyja przyswajaniu nowych słówek. Nasza książka opiera się na wykorzystaniu pamięci wzrokowej – dzieck...
Zmiana ustawy o ochronie danych nakłada na placówki nowe obowiązki. Do 30 czerwca administrator bezpieczeństwa informacji powołany przed 1 stycznia 2015 r. powinien zostać zgłoszony do rejestru GIODO. Jeżeli tak się nie stanie, jego zadania przejmie administrator danych osobowych, czyli szef placówk...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. W prowincjonalnym francuskim miasteczku, w rodzinie drwala, żyje Julian Sorel – młody chłopak, o niezwykłej wrażliwości i doskonałej pamięci. W przeciwieństwie do swojej ograniczonej rodziny odczuw...
  Sukcesy, jakie odnosi doktor Nick Tempest w zdobywaniu kobiet, są równie znane, jak jego osiągnięcia na polu medycyny. Oddelegowana do pracy w Murrawalli pielęgniarka, Annabelle Donne, musi znaleźć z nim wspólny język. Po pewnym czasie Annabelle przekonuje się, że wbrew plotkom Nick to dobry i szl...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Robert Małecki

Copyright © Robert Małecki, 2017

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2017

WYDANIE ELEKTRONICZNE 2017

Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa

Redakcja: Karol Godlewski

Korekta: Barbara Borszewska

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Konwersja: Grzegorz Kalisiak

ISBN 978-83-7976-729-8

CZWARTA STRONAGrupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Strach jest oczekiwaniem zła

„Protagoras”, Platon

Samotność to taka straszna trwoga,

Ogarnia mnie, przenika mnie.

Wiesz, mamo, wyobraziłem sobie, że

że

Mamie i Tacie – bo tak wiele dzięki Wam, Kochani

Prolog

Zamiast mdłego odoru zwłok, które leżały w płytkiej mogile, czuł intensywny zapach lasu.

Woń była gęsta i lepka jak mokra ziemia, którą przed chwilą odgarnął z folii przykrywającej ciało. Odsłonił tylko twarz i nie zamierzał więcej, tyle wystarczyło.

Wzrok przyzwyczaił się do ciemności i dzięki temu wyłapywał coraz więcej szczegółów, mimo że on wolałby w ogóle niczego nie widzieć i być gdzieś daleko stąd. Tymczasem klęczał w rozkopanej i zimnej glebie, która kleiła się do łydek i kolan.

Burza już przeszła, jednak nabrzmiałe krople deszczu wciąż sączyły się z gęstych koron sosen zawieszonych wysoko nad nim, obmywając twarz kobiety z resztek ziemi. Poznał jej prosty nos, zapadnięte policzki i dołek w brodzie. Białka jej oczu błyszczały jeszcze, a nieruchomy wzrok wpatrywał się w czarne niebo i księżyc. Wąskie usta były otwarte jak do krzyku. A może chciała tylko zaczerpnąć powietrza. Ostatni raz.

Pod paznokciami wciąż czuł ziarna piachu. Mimo nocy wpatrywał się w swoje brudne ręce i pytał sam siebie, jak mogło do tego dojść.

Nie wytrzymał.

Nie teraz, tylko wtedy.

Nie tak wyobrażał sobie ostatnią z nią rozmowę.

Pamiętał, że nawrzeszczał na nią, kiedy zaczęła pleść bzdury. Obojgu puściły nerwy. Miał wrażenie, że oszalała, że mówi rzeczy, których normalnie nigdy by nie powiedziała. Ale teraz wiedział, że jej zachowanie nie było oznaką szaleństwa. Po prostu chroniła swoją tajemnicę. To on stracił nad sobą panowanie, to jemu, w zalewie żółci, urwał się film.

Niepoczytalność, tak mogliby to zakwalifikować.

Nie pocieszał się, bo wciąż nie wiedział, co powie żonie, której nie widział od sześciu lat, chociaż stale z nią rozmawiał, i która w najtrudniejszych chwilach zawsze była obecna w jego głowie. Zastanawiał się, w jakie słowa ubrać to, co się wydarzyło, i jak przyznać się do tego, co zrobił.

Powoli – jakby wstawał od konfesjonału, jakby to spotkanie ze zwłokami miało go rozgrzeszyć – podniósł się, zabrał oparty o pień szpadel i ruszył na sztywnych, uwalanych ziemią nogach w stronę polany oświetlanej blaskiem księżyca. Pomruk burzy dochodził teraz znad Torunia.

Długie włosy przykleiły się do szyi, a wilgotne ciuchy potęgowały wrażenie chłodu. Po policzkach spływały krople deszczu – chociaż może to wcale nie był deszcz – a w trampkach woda chlupała przy każdym kroku. Czuł, jak drżą mu wszystkie mięśnie, i dobrze wiedział, że to nie z powodu zimna. Znowu panicznie się bał. Znowu strach kazał mu uciekać. Tym razem jednak uciekał przed samym sobą. Dlatego nie mógł się zatrzymać. Nie zamierzał się odwracać i spoglądać nieco dalej w mrok, między grube pnie sosen, tam gdzie znalazł ją w płytkim grobie.

I wtedy to sobie przypomniał.

Widział to wcześniej, jednak nie zareagował. Pochłonęło go odrzucanie szpadlem ciężkiej, wilgotnej ziemi, a potem usuwanie jej rękoma. Po prostu był zbyt wstrząśnięty tym, co robił.

Przyspieszył, ale strach wciąż dotrzymywał mu kroku. Słyszał swój krótki, płytki oddech, czuł uderzenia serca, które rozchodziły się falą po całym ciele. Zacisnął bezwiednie dłonie na stalowym trzonku szpadla.

Za odkopanym grobem świeża ziemia skrywała jeszcze jedno ciało.

Zatrzymał się i odwrócił.

A co, jeśli leży tam…

Nie.

Nawet tak nie myśl, rozkazał sobie.

I odszedł.

WCZEŚNIEJ

Wtorek

16 sierpnia 2016 roku

1

Obserwował ją kątem oka od chwili, gdy weszła do redakcji.

Słuchawkę telefonu stacjonarnego przytrzymywał między uchem a ramieniem i starał się słuchać. Na blacie oprócz gazet leżały notes i długopis, z których jak dotąd nie zrobił użytku. Monolog zdenerwowanego ojca trwał już kilka minut, ale Marek Bener wiedział, że w takich chwilach musi dać człowiekowi czas, żeby się wygadać, więc spokojnie słuchał, chociaż bardziej skupiał się na tym, co widzi.

Dziś to już trzecia z kolei.

Dziewczyna zatrzymała się przy biurku Aldony Terleckiej, prawej ręki Benera, a oficjalnie sekretarza redakcji „Echo Torunia”, tygodnika, który Marek powołał do życia trzy lata temu.

Patrzył więc na obie kobiety. Aldona była nieco wyższa, szczuplejsza, piękna jak króliczek „Playboya”. Zauważył, jak skinęła głową w jego stronę. Młoda odwróciła się i wtedy mógł przyjrzeć się jej twarzy. Gładkiej, owalnej buzi pozbawionej makijażu, z dużymi oczami, ale bez żadnych znaków szczególnych. Sylwetkę dziewczyny określiłby jako pełną. Nie była gruba, mogła mieć co najwyżej lekką nadwagę, którą maskowały zwiewne, luźne czerwone spodnie i granatowa bluzka z krótkimi rękawkami.

Uśmiechnęła się smutno i ruszyła w jego stronę. Stres ją zżera, pomyślał Bener i przygotował się do rzucenia jakiegoś żartu na powitanie, dyskretnego podrywu, żeby nie wypaść z formy. Jakieś szmery bajery i bajki o siedmiu zbójach, żeby sam poczuł się lepiej w pierwszym dniu pracy po długim weekendzie, naładował energią do wieczora, a poza tym ośmielił dziewczynę przed czekającą ją rozmową kwalifikacyjną.

Za młoda na etat, ale w sam raz na staż, pomyślał, gdy stanęła przed jego biurkiem, trzymając przed sobą oburącz kolorową teczkę.

Uśmiechnął się do niej i mrugnął okiem – o tak, ocieplanie wizerunku i flirt towarzyski miał w małym palcu – a zaraz potem dał jej znak, by zaczekała. Skinęła grzecznie głową, a on wskazał kąt newsroomu, w którym stały dwa fotele i stolik zarzucony lokalnymi gazetami z ubiegłego tygodnia. Poczekał, aż dziewczyna się odwróci i ruszy w tamtą stronę. Z przyjemnością odprowadził ją wzrokiem.

Kiedy usiadła, Bener zerknął przypadkiem na Aldonę i już wiedział, że go przyłapała. Znał ten jej pełen politowania uśmiech już od dobrych kilku lat. Ich znajomość nie zaczęła się różowo, ale później krzywa rosła i było tylko lepiej.

W 2013 roku, kiedy po dramatycznych przeżyciach zrezygnował z roboty w „Gazecie Miejskiej”, redakcja całkowicie się rozsypała. Bener nie zamierzał jednak rezygnować z dziennikarstwa. Tylko to umiał i tylko temu tak naprawdę chciał się poświęcać. Założył swój tygodnik. Bezpłatny, miejski i mocno toruński. Żaden tam lajfstajl albo inne modne, ciężkostrawne łajno poświęcone kulturze czy motoryzacji. W miejskiej tkance czuł się jak ścierwica mięsówka na padlinie i tylko tak zamierzał pracować. Oczywiście miał świadomość, że tygodnik to nie dziennik i że nie mógł z lokalnymi gazetami konkurować na newsy, ale przynajmniej rozkładał je na łopatki tym, że kiedy one ważne tematy porzucały, bo łamy trzeba było zapychać coraz to nowszą treścią, „Echo Torunia” mogło prezentować czytelnikowi syntetyczne wiadomości poprzedzone rzetelną analizą. Bener dbał o przedstawianie każdej ze stron konfliktu, a jeśli tekst nie spełniał tych wymogów, lądował w koszu. Być może dlatego eksperci wypowiadali się na łamach chętnie i obszernie.

„Echo” szybko rosło w siłę, rzetelna dziennikarska robota broniła się sama. Dość, że w piątki na większości skrzyżowań kierowcy sami wyciągali ręce do gazeciarzy, ubranych w granatowe uniformy z logo tygodnika na piersi. Dzięki swej popularności gazeta była też dobrym nośnikiem reklam, więc jej budżet składał się właściwie sam, nie licząc drobnej wpadki z kwietnia tego roku, kiedy w ostatniej chwili wycofał się znany sklep z elektroniką. Mimo podpisanego zlecenia na półroczną kampanię firma wstrzymała druk czterostronicowych wkładek do czasopisma. Wtedy Benera przycisnęło, ale i z tym był w stanie sobie poradzić. Zresztą szybko znalazł nowego reklamodawcę. W końcu nie był naczelnym tylko z nazwy. Stanowisko nie wbijało go w pychę, ale jednak dawało poczucie, że wreszcie ma pełną kontrolę nad swoją pracą i nie musi martwić się tym, że ktoś patrzy mu na ręce. Parł więc do przodu tak zawzięcie, że w ostatnim numerze wrzucił na drugą stronę dwa ogłoszenia. Jedno o naborze do zespołu redakcyjnego, a drugie z ofertą stażu. I teraz młodzi zaczynali się schodzić. A raczej młode, co cieszyło go jeszcze bardziej.

Kreśląc długopisem kółka i nieregularne kształty w rogu pierwszej strony poprzedniego wydania „Echa”, Bener znowu spojrzał na przybyłą niedawno dziewczynę, która rozmawiała przez telefon.

Tygodnik dosłownie wpisał się w miasto. I nie była to tylko zasługa Marka. Od samego początku pracowała nad tym także Aldona Terlecka, córka toruńskiego króla stali, z którym zresztą była śmiertelnie skłócona. Z dziennikarskiej poczwarki przeistoczyła się w świadomego tej roboty reportera.

Chwilę później dołączył do ich zespołu fotoreporter Radosław Rak, którego Bener też poznał w „Miejskiej” i z którym dobrze się rozumiał mimo różnicy lat. Teraz, po długiej rehabilitacji spowodowanej groźnym wypadkiem, Radek znowu mógł robić to, co kochał najbardziej. Bener ucieszył się, że kolega przyjął jego ofertę. Gdyby nie sprawy, w które trzy lata temu zaangażował Raka, nie byłoby tragedii na drodze, krótkotrwałej śpiączki i sztywnej już na zawsze nogi.

– No i co pan o tym sądzi? – dotarł do niego głos z słuchawki. Bener wisiał na linii z mężczyzną, który prosił, by dziennikarz zajął się poszukiwaniem jego córki. Zdążył podać Benerowi kilka faktów z minionej doby, ale Marek część informacji musiał chyba puścić mimo uszu, gdy wpatrywał się w apetyczny tyłeczek potencjalnej stażystki.

– Panie Krzysztofie, nie wiem – Bener próbował wybrnąć z sytuacji. Liczył, że gość powtórzy swoją kwestię.

– Spotkamy się w tej sprawie? Obiecuję, że nie będzie pan żałował. Jeśli chodzi o pieniądze, to…

– Kiedy?

– Najlepiej teraz. Ja nie mogę dłużej czekać. Chodzi o moją córkę!

Bener westchnął.

Mimo otwartych okien powietrze w redakcji stężało i trwało tak w nieznośnym bezruchu.

Wcześniej Marek zauważył, że dziewczyna co rusz zerkała na zegarek, a teraz podniosła się z fotela i minęła jego biurko, nawet nie spoglądając w tę stronę. Kiwnął na nią, ale go nie zauważyła. Podeszła do Aldony i przekazała jej coś, co było w teczce. Pewnie CV. Bener siedział za daleko, by być tego pewny. Aldona coś jeszcze do niej powiedziała i dziewczyna wyszła. Terlecka spojrzała na Benera. Ten rozłożył bezradnie ręce i wskazał na słuchawkę. Aldona bezgłośnie powiedziała „później”, po czym odwróciła się do monitora. Po chwili wstała, wzięła torebkę i zniknęła, zostawiając otwarte drzwi. Przeciąg poruszył rozgrzane powietrze, a część papierów sfrunęła z biurek na podłogę.

– To jak będzie? – nie odpuszczał ojciec zaginionej licealistki.

Poszukiwanie dziewczyny wydawało się Benerowi znacznie ciekawsze niż opisywanie wyczynów recydywisty gwałciciela i mordercy w jednej osobie, którym obecnie zajmowały się wszystkie toruńskie media. Bo zaginięcie to inna bajka. Ze względu na osobiste doświadczenia Bener nie był w stanie bagatelizować takich historii. Nie umiał przejść obojętnie wobec strachu, który zaglądał w oczy bliskim zaginionej osoby. Wiedział, co czuła rodzina, jakie myśli przychodziły w takiej chwili do głowy, i że nawet w największym zwątpieniu tliły się resztki nadziei, która nigdy nie gaśnie, aż do śmierci zasilana jakimś niewidzialnym paliwem, ukrytą mocą. A może nie? Może chodziło o zwyczajną słabość i wyparcie prawdy o tym, że trupem pożywiają się węgorze lub robale?

Nie znał odpowiedzi na to pytanie i pewnie również z tego powodu nie umiał odmówić zdesperowanym ludziom szukającym swoich bliskich. Odczuwał wewnętrzną potrzebę, moralny nakaz i jednocześnie jakąś cholerną presję. Wszystko dlatego, że swoją walkę przegrał.

Czy to właśnie osobista porażka pchała go do zajmowania się zaginięciami?

W myślach natychmiast mignęła mu uśmiechnięta twarz Agaty. Jego żony, która sześć lat temu przepadła bez wieści. Ostatni raz widział ją 1 listopada 2010 roku. Parę dni później jej samochód odnaleziono na leśnej drodze tuż przy wylotówce na Łubiankę. Nie było żadnych śladów, najmniejszego znaku, niczego, co mogło być dla policji jakimkolwiek punktem zaczepienia.

Tęsknił za nią. A właściwie to tęsknił za nimi obiema, bo Agata była w szóstym miesiącu ciąży. Spodziewali się córeczki.

– Będę za kwadrans – odpowiedział sucho, usłyszawszy adres, pod którym miał się spotkać z ojcem zaginionej.

Odłożył słuchawkę i czekał nie wiadomo na co.

Zapatrzył się w wygaszony monitor, w którym jak w lustrze odbijała się jego szara twarz z posiwiałym kilkudniowym zarostem. Bener zwrócił uwagę na coraz wyraźniejsze bruzdy, ciągnące się przez czoło, i fałdy skóry pod powiekami. W oczach nie dostrzegał już pustki. Czy to dlatego, że pogodził się z odejściem Agaty? Czy tak właśnie wyglądały adaptacja i akceptacja? Nic z tych rzeczy. W swoim spojrzeniu Bener zauważył coś znacznie gorszego, do czego nie miał odwagi przyznać się nawet przed samym sobą.

Strach.

Strach przed tym, że obraz Agaty w jego pamięci staje się coraz mniej wyraźny. Stopniowo wyparowywały również jej głos i zapach. Marek drżał na myśl, że pewnego dnia się obudzi, a wspomnienia Agaty już przy nim nie będzie, że zniknie dokładnie tak, jak sześć lat temu zniknęła z życia Benera ona sama. I znowu nic nie będzie umiał z tym zrobić.

Wstał, związał w kitę długie włosy, a potem schował do kieszeni dwie komórki. Zerknął jeszcze raz na swoje odbicie w monitorze, chciał nawet coś powiedzieć, zmieszać się z błotem, skląć, jak to robił wielokrotnie, gdy oskarżał się o zaniechanie poszukiwań żony.

Zamiast tego przygryzł policzek i po prostu zszedł sobie z oczu.

Ucieczkę opanował do perfekcji.

2

– Chryste Panie, to są rzeczy niepojęte, kurwa mać!

Siedzieli w granatowych, prostych fotelach w przestronnym, klimatyzowanym i nowocześnie umeblowanym gabinecie Krzysztofa Żelaznego. Oddzielał ich niski stolik, na którym stały duże filiżanki pełne parującej kawy. Mimo zaciągniętych rolet do pomieszczenia przedostawały się promienie sierpniowego słońca. Wnętrze tonęło w złotej poświacie. Budynek stał frontem do ulicy Polnej, przy której jak grzyby po deszczu powstawały kolejne brzydkie hale i biurowce, w których pracowali smutni ludzie, a na płotach wisiały szare reklamowe szmaty. Nie lubił tej dzielnicy, nie miała dobrego ducha.

W zawieszonym na ścianie telewizorze trwała transmisja igrzysk olimpijskich w Rio. Bener dostrzegł dwie dziewczyny w biało-czerwonych strojach, które trzymały wiosła, w tle woda odbijała obraz błękitnego nieba z nielicznymi chmurami. Głos był przyciszony.

– Jest człowiek i nagle bach! I już nie ma człowieka – kontynuował Krzysztof Żelazny.

Bener przeniósł na niego wzrok. Mężczyzna siedział zgarbiony. Kiedy mówił, tryskał śliną, która zbierała się też w małą kroplę na środku dolnej wargi. Gestykulował przy tym, jakby głuchemu objaśniał działanie słuchawek.

– Czy pan wie, co my czujemy, psiakrew?

Redaktor się nie poruszył, ale poczuł, jak powieka prawego oka zaczyna ulegać impulsywnym drobnym skurczom. W porę opanował tik i przełknął ślinę, a wraz z nią ciętą ripostę.

– To znaczy, wiem, że pan wie – zreflektował się Żelazny. – Ale nie o to chodzi. Ech… ja niepotrzebnie o tym. – Schował twarz w dłoniach.

Bener spojrzał w swój notes. Na nowej kartce nagryzmolił nazwisko rozmówcy, które podkreślił kilkukrotnie, tworząc grubą krechę. Do tej pory jednak z bezładnej paplaniny nie wyłowił niczego interesującego. Jedynym plusem tej rozmowy było to, że Żelazny znów miał okazję się wygadać, a w tym samym czasie Bener mógł obserwować jego ruchy i mimikę oraz wyrobić sobie zdanie na temat faceta, z którym widział się pierwszy raz w życiu.

Dowiedział się, że Żelazny jest właścicielem spółki z branży informatycznej, co brzmiało enigmatycznie, ale na tym etapie nic więcej Bener nie musiał wiedzieć, a poza tym bał się, że nie zrozumie. Facet nie narzekał na brak pieniędzy, a jedynie na to, że nie miał kiedy ich wydawać. Nie powiedział tego wprost, ale Bener wyczytał to między wierszami jego długiego monologu. Żelazny zaczął spotkanie od propozycji stawki, która przeszła najśmielsze oczekiwania dziennikarza, i ten tylko dlatego pokręcił głową, co biznesmen opacznie zrozumiał jako wyraz dezaprobaty. Dołożył kolejne sześć tysięcy do puli i czekał, aż Bener przedyktuje mu numer konta. Kuszące, ale Marek się powstrzymał. Najpierw chciał rzetelnie poznać problem i zdecydować, czy w ogóle zajmie się zaginięciem jego córki. Wtedy właśnie Żelazny przeszedł w tryb nadawania, a on słuchał.

Facet mógł mieć pięć dych na karku, mieszkał z rodziną w Złejwsi Małej, w połowie krajowej osiemdziesiątki, między Toruniem a Bydgoszczą. Droga przebiegała przez lasy i wsie ciągnące się wzdłuż prawego brzegu Wisły.

Żelazny miał żonę, syna starszego o dwa lata od zaginionej córki, kilka nieruchomości i tyle samo ledwie widocznych zmarszczek na twarzy, bo jego skóra wchłaniała najlepsze kremy i świeciła zdrowym blaskiem. Gładko ogolony i szczupły, dobrze prezentował się w niebieskiej koszuli z wywiniętymi rękawami, która współgrała z kolorem oczu i krótko przystrzyżoną blond fryzurą zaczesaną na bok z wyraźnym przedziałkiem. Na nogach miał białe spodnie, a gołe stopy, które pokrywała sieć niebieskich żył, wsunął w granatowe mokasyny z białymi sznurowadłami. Wyglądał jak Szwed na wakacjach, przynajmniej tak się Benerowi skojarzyło. W porównaniu z jego wymiętym T-shirtem, znoszonymi czerwonymi trampkami sięgającymi za kostkę i wytartymi dżinsami za kolano, Żelazny prezentował się jak model na wybiegu.

– Kiedy córka ostatni raz się z panem kontaktowała? – Dziennikarz zamierzał przeprowadzić tę rozmowę po swojemu. Sięgnął po kawę.

– W niedzielę, jak już mówiłem. – Biznesmen potarł skroń. – W niedzielę po południu Monisia szykowała się na imprezę urodzinową koleżanki, przyjaciółki bardziej, takie dwie papużki nierozłączki, wie pan. – Dłonie złożył w ptasie dzióbki i pokłapał nimi. – Zapytałem, czy jej nie odwieźć, ale powiedziała, że Michał, znaczy się mój syn, ją podrzuci. Nie wtrącałem się, zaoferowałem tylko, żeby zadzwoniła, to ją odbiorę.

– A gdzie mieszka jej koleżanka?

– Niedaleko, w Zaroślu Cienkim. Nie wiem dokładnie, może trzy, cztery kilometry od nas. Ale przecież Monisia nie będzie nocą szła sama przez te lasy, prawda?

– A syn? Mówił pan, że ją podwiózł. Nie mógł jej zabrać?

– Miał inne plany, zresztą jest starszy. No i to chłopak, więc wie pan, nie wiedziałem nawet, czy wróci na noc. – Żelazny ostatnie zdanie prawie wyszeptał, jakby zdradzał pilnie strzeżoną tajemnicę. Chrząknął i kontynuował już normalnie: – Nie chciałem mu niczego narzucać. To tak blisko, mówię sobie, podjadę, po cholerę jeszcze chłopaka w to angażować.

– Umówiliście się z córką na konkretną godzinę?

– Nie no, wie pan, ona chciała się pobawić – uśmiechnął się. – Ta koleżanka, przepraszam, przyjaciółka, zaprosiła chyba całą klasę plus kilku miejscowych z okolicznych wiosek. Jej rodzice wyjechali, chata była wolna, więc wiadomo. No jak to młodzież, no co mam panu powiedzieć? – Odwrócił głowę i spojrzał w telewizor, ale równie dobrze mógł patrzeć w ścianę obwieszoną licznymi certyfikatami.

– Długo pan czekał? – Bener przestał notować.

– Siedziałem do dwunastej chyba. Przeglądałem firmowe raporty, więc szybko mi zleciało. Potem położyłem się w salonie na sofie. Na chwilę, chciałem rozprostować plecy. Włączyłem telewizor, żeby się zorientować, co tam nasi w tym Rio wyprawiają, i nagle kurczę odleciałem. Nie wiem kiedy. Po prostu przymknąłem powieki i już mnie nie było.

– A potem?

– Obudziłem się, spojrzałem na zegarek. Była druga. Zadzwoniłem do Monisi, ale nie odbierała. No to mówię sobie: spokojnie, chłopie, przecież jest zabawa, jest muzyka, głośno jest, więc nie słyszy pewnie, albo od ojca przy koleżankach odbierać nie chce, bo przecież to wstyd. Obciach, jak to mówią, siara. Wziąłem prysznic, położyłem się do łóżka obok żony, bo ona już wcześniej poszła spać. Telefon zostawiłem na szafce nocnej. Zadzwoni, to ubiorę się w pięć minut, i tyle.

– Ale nie zadzwoniła. – Bener upewnił się, że dobrze zapamiętał ten fakt z telefonicznej relacji Żelaznego, a ten to potwierdził.

Dopytał jeszcze o poranek. Mężczyzna stwierdził, że wstali z żoną około siódmej. Poszedł do pokoju córki, uchylił drzwi i wtedy pierwszy raz prąd przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Zadzwonił do niej, ale tym razem zgłaszał się automat, który – jak to określił – „aseksualnym kobiecym głosem dukał znaną formułkę”, o tym, że abonent jest czasowo niedostępny.

– A syn wrócił?

– Tak. Spał twardo, bąknął tylko, że zostawił Monisię na urodzinach, wszedł na krótko na imprezę, złożył życzenia i pojechał dalej. Potem już jej nie widział, nie dzwoniła do niego ani on do niej.

– Zauważył coś?

– Kiedy? – Żelazny rozłożył ręce.

– Na urodzinach.

– A skąd! Przecież mówię, że wpadł tylko na chwilę. Zresztą on poza tą przyjaciółką Monisi nikogo tam nie znał.

Bener odnotował i zadał kolejne pytanie:

– Co wtedy zrobiliście?

– Pojechaliśmy natychmiast do Patrycji.

Pierwszy raz usłyszał to imię, więc podniósł brwi.

– To ta jej przyjaciółka od urodzin – wyjaśnił biznesmen i przeczesał palcami nienagannie ułożone włosy. – Dziewczyna wyszła zaspana, część osób jeszcze polegiwało u niej po imprezie, ale Monisi nigdzie nie było. Patrycja nie wiedziała, kiedy wyszła.

– Jak to?

Żelazny dotknął palcami szyi w wymownym geście i wzniósł oczy do sufitu.

– Ledwie na nogach stała. Popijawa musiała być jak na wiejskim weselu. Jak sobie o tym pomyślę, to aż mi ciarki po plecach chodzą.

– Czy córka – jej imię nie przechodziło Benerowi na razie przez gardło, nie chciał na tym etapie wywoływać w sobie żadnych emocjonalnych więzi – wracała wcześniej pijana z innych imprez?

Żelazny się obruszył.

– No co pan? Nigdy!

Bener zapisał słowo „alkohol”, a po myślniku: „łoi często”.

– Żadnego alkoholu, żadnej trawki, ani grama dopalaczy? – dopytał.

– Niech pan nawet tak nie mówi – skrzywił się Żelazny. – Monisia tego gówna do ust by nie wzięła. Jest rozsądna, wiele razy rozmawialiśmy na ten temat.

„Oprócz chlania możliwe dragi”, dopisał.

– Ale wypić chyba mogła? – Bener nie chciał bawić się w ciuciubabkę.

– Zakonnicą nie jest, jednego czy dwóch piw pewnie by nie odmówiła, czy tam jakiegoś małego drinka albo winka, ale żeby na miękkich nogach wracać do domu, to absolutnie nie. Wiem, bo sam ją odbierałem po nocach z różnych imprez.

– Często się bawiła?

– Czy często? – Przymknął jedno oko. – No, teraz latem to ze dwa razy gdzieś była, a w roku szkolnym to tylko na urodzinach. Może raz na dwa miesiące. Nawet nie wiem, czy tyle. Maturę przecież miała, więc to nie po drodze z zabawą jest.

– A chłopak? Miała kogoś?

Żelazny złożył ręce jak do modlitwy.

– Miesiąc temu zerwała z takim jednym, pożal się Boże, pierdołą rzewną. Chryste, kurwa, jak on miał na imię? – Pstrykał palcami. – O! To był Oliwier!

– Ona zerwała?

Zawahał się.

– No tak myślę, przecież ten chłopina, ten Oliwierek, miał dwie lewe ręce, zerwać z dziewczyną by nie umiał. Musiałby najpierw skonsultować się z matką, może Pana Boga zapytać o zdanie, zresztą chuj go tam wie.

Ewidentnie młodzian zalazł Żelaznemu za skórę, Bener zrobił odpowiednią notatkę. Dowiedział się, że dziewczyna poznała go na spotkaniu oazowym w kościele. Chciał zanotować numer do Oliwiera, ale Żelazny nie miał go w telefonie, prędzej już gdzieś w szpargałach w domu. Podał tylko jego nazwisko, nie wiedział nawet, gdzie dokładnie chłopak mieszka. Bener zapytał o nowych znajomych Moniki, w tym o tych ostatnio poznanych, ale trafił jedynie na wzruszenie ramion. Spisał jeszcze dane do przyjaciółki dziewczyny, tej, która wyprawiała urodziny. Z tym na szczęście poszło łatwiej. Dowiedział się też, że Monisia skończyła właśnie V LO i za miesiąc z niewielkim okładem zacznie studiować politologię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika.

Żelazny co rusz spoglądał na zegarek.

– No gdzie ona jest do cholery? – spytał bardziej siebie niż Benera, chwycił za telefon i przemaszerował do biurka.

Dziennikarz przypomniał sobie, że gdy witał się z Żelaznym, mężczyzna stwierdził, że jego żona zaraz przyjedzie. Pracowała razem z nim w firmie, ale musiała wybrać się do klienta. Bener to także odnotował. Był zdziwiony faktem, że zaginięcie córki tak niewiele zmieniło w trybie życia jej rodziców. Żelazny siedział w robocie, żona też, oboje załatwiali bieżące sprawy. Śmierdziało to na odległość. Postawił przy tym wątku kolejny znak zapytania.

– Co z tobą? Bo my tu z panem Benerem już wszystko ustaliliśmy… No rozumiem… Daj mi spokój, ja nie mam teraz głowy do tego, kobieto! – Znowu zaczął gestykulować. – Rzuć to w cholerę… No oczywiście, że poczekamy.

Rozłączył się.

Porozmawiali jeszcze chwilę o córce Żelaznego. O jej zainteresowaniach („no takie przeciętne, jakiegoś bloga chciała prowadzić, coś z papieru robiła, origami, czy chuj tam wie co”), o muzyce („takiej zwyczajnej słuchała, skocznej takiej”), o znajomych („ja to ich tak dobrze nie znałem”), o sukcesach w szkole („zawsze, ale to zawsze świadectwo z paskiem przynosiła”) i ulubionych przedmiotach („kiedyś to o matematyce mówiła, ale teraz języki na topie, więc wymyśliła sobie dodatkowy hiszpański. A może kurwa włoski?”), a także o korzystaniu z komputera i mediów społecznościowych („no jakieś tam konta gdzieś miała, to wiem na pewno”). Bener dotrwał tak do ostatniego punktu programu.

– Żebym mógł zacząć jej szukać, potrzebuję jeszcze jednego.

– Niech pan pyta, jak widać, nie uchylam się od odpowiedzi.

Bener ukrył uśmiech, wykrzywiając usta, i spojrzał Żelaznemu prosto w oczy.

– Chodzi o zdjęcie.

– No przecież! – Żelazny wstał, podszedł do komputera. – Zaraz znajdę.

Szperał w nim dłuższy czas, myszka kreśliła kółka na podkładce.

– Już, już! – stwierdził, chociaż Bener wcale go nie ponaglał. – W komórce pewnie mam!

Żelazny sięgnął po smartfon i po chwili podszedł do Benera, stanął z boku, skierował w jego stronę wyświetlacz.

Bener podniósł się.

Spojrzał na zdjęcie, ale nie wierzył. Nie mógł uwierzyć w to, że takie rzeczy dzieją się naprawdę. Wydął wargi i czekał na ekipę filmową, która wpadnie tu z kamerą i kwiatami, a on powie wtedy tej uśmiechniętej dziennikarce, tej pindzie w szpilkach, jak dał się wkręcić podstawionemu biznesmenowi, i że to wszystko jest takie kurwa śmieszne, że zdążył się już zlać w gacie, ale jeśli chwilkę poczekają i zostaną na wizji, to obiecuje po sobie posprzątać!

– Co to jest? – spytał, czując, że krew wrze mu w żyłach.

– No… wiem. Bo trochę nieostre, nie?

Złapał oddech i potarł brwi.

– Nie, że nieostre. To akurat byłby najmniejszy problem. – Próbował zapanować nad emocjami.

– No bo te baby – wycedził Żelazny – to wie pan, żeby im zrobić zdjęcie, to trzeba by sesję fotograficzną opłacić, bo inaczej to ona się chowa, udaje, że się wstydzi, ucieka. A jak już się dała namówić, jak już ją grzecznie ubłagałem, to potem był etap selekcji. „To tak, to nie, to nie wiem, ale chyba nie”. I wszystkie mi kasuje. Tu źle, bo grube udo, tam za szerokie biodro, tu krzywy uśmiech, tam cholera wie co jeszcze. No mówię panu, mam z tym wszystkim urwanie jaj, do chuja Pana Naszego!

Znowu na jego dolnej wardze, która układała się w literę „V”, zebrało się trochę śliny, kilka jej drobinek wylądowało na jego komórce, jedna na dłoni Benera. Albo tak mu się wydawało. Mimo to wsadził rękę do kieszeni, żeby ją niepostrzeżenie wytrzeć, a następnie spojrzał w ekran na czarną jak noc postać, która siedziała twarzą obrócona w stronę zachodzącego słońca. Widział tylko kontury kobiecej sylwetki oraz włosy delikatnie unoszone przez wiatr, kawałek nieba i promienie słońca w postaci wydłużonych trapezów. Nic poza tym.

Kiedy już miał wyjść, otworzyły się drzwi do gabinetu i Bener zobaczył żonę Żelaznego. Nie miał żadnych wątpliwości, że to ona. Obcisły granatowy kostium podkreślał krągłości jej ciała, szczególnie bioder i piersi. Kobieta zdjęła duże okulary przeciwsłoneczne i przymrużyła oczy. Niemal niezauważalnym ruchem dłoni poprawiła kręcone, długie do ramion ciemne włosy, a potem zrobiła krok do przodu i energicznie podała mu rękę.

– Beata Szczot-Żelazna.

Uścisk miała mocny, zdecydowany. Bener przedstawił się i dopiero wtedy wszyscy troje usiedli. Wysłuchał relacji z ostatnich znanych rodzicom poczynań Moniki, a potem raz jeszcze historii kolejnych etapów jej poszukiwań, tym razem w jakże innej, spokojnej i logicznej relacji. Słuchał, ale ganił się za to, że i tym razem wolał patrzeć. Wyłącznie na nią. Z zażenowaniem stwierdził, że zbyt długo pozwala sobie na przeciągłe spojrzenia w jej oczy i głęboki dekolt. Wydawała mu się do kogoś podobna, jakby już gdzieś ją spotkał, ale gdyby tak było, pewnie sama by mu o tym przypomniała. Skanował w pamięci możliwie miejsca, w których mógł ją widzieć, konferencje prasowe, imprezy i miejskie rauty. Zero, nul. Rozmyślając, uzupełnił notatki, potem wstał, podziękował za spotkanie i obiecał, że się odezwie. Był już przy drzwiach, gdy usłyszał jej głos.

– Liczymy na pana, bo ma pan nosa do takich spraw. Pamiętam, jak w zeszłym roku odnalazł pan Hubercika… – Uśmiechnęła się i dopiero teraz zobaczył, że do jej oczu napłynęły łzy.

– Dziękuję – uciął i podszedł do drzwi.

Bener nie chciał do tego wracać, była sprawa, nie ma sprawy. Dziecko się odnalazło, a to, że z jego pomocą, nie miało już żadnego znaczenia. Przy każdym miłym wspomnieniu tego sukcesu zawsze padało drugie pytanie. O jego żonę. I to już nie było pole chwały z gładko przystrzyżoną trawą, a zaniedbany ugór, ziemia z chwastami po kolana, porastającymi rozrzucone śmieci, którą chował przed światem, odgrodziwszy drutem kolczastym, żeby nikt nie postawił tam stopy. To był teren prywatny, wyłącznie jego sprawa.

Szczot-Żelazna ponownie się odezwała.

– A zdjęcie panu dałeś, Krzysztof? – zapytała męża.

Bener wrócił na miękki dywan niedaleko fotela, w którym jeszcze przed chwilą siedział. Znowu poczuł orientalny zapach, którego używała, mocny a jednocześnie podkreślający jej charakter spokojnej, rozsądnej kobiety przed pięćdziesiątką, świadomej swojej seksualności. Bener bał się, że każdym gestem i miną przyznaje się do tego, że miałby na nią ochotę. Sądził, że ona już to wie, dlatego chciał stąd odejść, zniknąć i przygotować się lepiej na kolejne spotkanie. Bo wiedział, że do niego dojdzie.

– Zdjęcie, które ma pan Krzysztof, zupełnie się nie nadaje – powiedział.

Kobieta westchnęła, a jej mina mówiła, że Krzysztof do wielu rzeczy się nie nadaje. Sięgnęła do torebki po swój smartfon i zaczęła przesuwać palcem po ekranie, aż wreszcie znalazła to, czego szukała. Odwróciła aparat w stronę dziennikarza.

Przymrużył oczy, jakby chciał wytężyć wzrok, by cokolwiek dojrzeć, wreszcie poprosił, by przesłała tę fotkę na jego telefon. Podyktował jej numer. Potem długo wpatrywał się w ekran swojej komórki, aż poczuł, jak wibruje mu w dłoni. Otworzył nową wiadomość od zastrzeżonego nadawcy i stuknął palcem w załącznik.

Ponownie spoglądała na niego ładna, uśmiechnięta, niemal dziewczęca buzia.

Podziękował i pożegnał się, a gdy był już przy drzwiach, zadał ostatnie pytanie.

– A dzwonili już państwo na policję?

Kobieta spojrzała na męża, a ten kiwnął głową i wsunął ręce do kieszeni.

– Warto zrobić konferencję prasową – rzucił Bener i dopiero po ich cichej aprobacie ruszył w stronę wind.

Z klimatyzowanego budynku wyszedł na upał, który ścinał z nóg. Słońce odbierało światu kolory, rozgrzewając wszystko do białości. Bener miał wrażenie, że patrzy na prześwietlone zdjęcie. Co prawda od czasu do czasu nadciągały chmury, a wtedy ziemię rosił krótki deszcz, który tylko zwiększał wilgotność powietrza i w żaden sposób nie przynosił upragnionej ulgi.

Bener się rozejrzał. Atramentowe obłoki jak szeroka markiza pokrywały niebo na zachodzie i zwiastowały rychłą burzę. Widział w nich nadzieję na lepszą pogodę. Na razie jednak otworzył wszystkie drzwi w samochodzie, a kiedy wnętrze się wychłodziło, usiadł na rozgrzanym fotelu i włączył klimę. Zanim sięgnął po telefon i otworzył załącznik MMS-a wysłanego przez Żelazną, przetarł ręką spocone czoło. Poczuł, że drżą mu ręce. Dopiero po chwili zaczął się ponownie przyglądać fotografii. Trochę to trwało. Myśli przewalały mu się w głowie, słońce kolejny raz skryło się za chmurami. Uspokoił oddech, obserwując smugę kondensacyjną na niebie, ślad po ledwie widocznym samolocie pasażerskim, który pruł w stronę gęstego obłoku.

– Coś tu nie gra, mała – powiedział do siebie.

A raczej do zdjęcia.

Do tej uśmiechniętej dziewczyny, którą dziś rano zobaczył w redakcji.

3

W siedzibie „Echa Torunia” było pusto.

Znajdowała się ona kilka kilometrów od centrum, na Rubinkowie, wielkiej i liczącej blisko czterdzieści lat „sypialni” Torunia, będącej labiryntem jednakowych bloków i wieżowców z wielkiej płyty, takich samych szkół z dużymi, podzielonymi na mniejsze oknami, małymi placami zabaw ze zdemolowanymi urządzeniami, a także wydeptaną trawą. Bener wynajął pomieszczenie w tak zwanym „Kwadracie” przy Łyskowskiego, który kiedyś, obity blachą trapezową, stanowił namiastkę obecnych galerii handlowych, a całe lata temu był po prostu skupiskiem sklepów i warsztatów różnej maści, wypożyczalni kaset wideo, biblioteki i klubu osiedlowego „Rubin”. To w nim, siedząc na starym, trzeszczącym krześle, obejrzał kiedyś Studium w szkarłacie, film o początkach znajomości Sherlocka Holmesa i Johna Watsona.

Dwukondygnacyjny obiekt został zbudowany na bazie dwóch spiętych podłużnymi łącznikami kwadratów, wewnątrz których znajdowały się odkryte dziedzińce. Lata temu stały na nich ławki, a w obszernych klombach rosła szczątkowa zieleń. Obecnie utonęły w morzu kostki brukowej.

Redakcja „Echa Torunia” znajdowała się na piętrze, o czym informował szyld ze strzałką we właściwym kierunku, powieszony u podnóża schodów znajdujących się na wewnętrznym placu. Z okien redakcji było widać szeroki parking, małe sklepy przed przystankiem autobusowym, a za nim drogę i ustawiony równolegle do jezdni blok.

Pomieszczenie miało nie więcej niż sześćdziesiąt metrów kwadratowych. W centralnej części stała wyspa złożona z czterech biurek. „Gabinet” Benera, znajdujący się w najdalszym narożniku od wejścia, po przekątnej, wytyczało przepierzenie, które dawało mu i jego gościom minimum prywatności. Natomiast przez rozsuwane drzwi można się było dostać do niewielkiego biura reklamy, które miało też osobne wejście dla klientów z zewnętrznej galerii.

Zanim usiadł przy swoim biurku, Bener przejrzał wszystko, co znajdowało się na blacie Aldony Terleckiej. Przypomniał sobie teczkę, z którą przyszła do niego Monika Żelazna, i pamiętał, że nim wyszła, dziewczyna coś z niej wyjęła i podała Aldonie. Sądził, że to CV lub cokolwiek w sprawie pracy albo stażu, ale niczego takiego nie znalazł. W przeciwieństwie do niego Aldona na swoim biurku miała wszystko równo poukładane i posegregowane do odpowiednich, oznaczonych kolorowymi fiszkami kuwet, w których trzymała urzędowe pisma, wycinki z innych gazet i materiały do swoich tekstów. Najnowsze gazety leżały złożone na jednej kupce, stare wystawały z kosza. Imponowała mu. On swojego chaosu nigdy nie umiał ogarnąć, wziąć się z nim za bary. Zrezygnowany poszedł do siebie i klapnął na obrotowym fotelu. Pokręcił się z lewa na prawą i z powrotem. Wstał, uchylił kolejne dwa okna i wrócił do uspokajającego kręcenia się.

Miał szukać dziewczyny, która wcale nie zaginęła. Właśnie takie zadanie postawił przed nim Żelazny.

Owszem, może córka biznesmena nie pojawiła się w domu, ale rano nie wyglądała ani na zaginioną, ani nawet na taką, której coś grozi. Co prawda Bener dostrzegł zdenerwowanie w jej oczach, ale zrzucił to na karb rozmowy o stażu lub pracy. A teraz musiał się dowiedzieć, dlaczego tu przyszła i czego od niego chciała. Był przekonany, że skoro wyszła, nie doczekawszy się, aż Bener zakończy rozmowę telefoniczną – notabene z jej ojcem – to przynajmniej zostawiła Aldonie swój numer telefonu lub email. Musiał więc zaczekać na Terlecką albo do niej zadzwonić. Wybrał to drugie w chwili, gdy drzwi redakcji otworzyły się.

– Hej – rzuciła Aldona.

– Co słychać? – spytał, gdy padła na krzesło i wypiła łyk mineralnej z plastikowej butelki.

– Parno, będzie burza – ostrzegła i zrzuciła czerwone baleriny. Po redakcji i wszędzie, gdzie było to możliwe, chodziła boso. Bener przyzwyczaił się już do widoku jej smukłych, opalonych stóp i pomalowanych lakierem paznokci. Ostatnio w modzie był granat, ale bez względu na kolor, kiedy patrzył na jej stopy, czuł lekkie mrowienie w jądrach.

Spojrzał za okno. Ciemne chmury, w kolorze jej lakieru, były coraz bliżej. Wstał, podszedł do drzwi wejściowych i włączył górne światło. Jedna ze świetlówek mrugała i terkotała, obiecał sobie, że ją wymieni, ale obiecywał to sobie już od kwietnia. Może gdyby spadła, wykrzesałby z siebie więcej motywacji.

– Gdzie byłaś?

– Złapałam coś. Spory kanał, ale potrzebuję trochę czasu – wystrzeliła serię słów.

Nie pytał, co miała na myśli, bo i tak wiedział, że nic mu nie powie do czasu, kiedy nie położy przed nim gotowego tekstu. Spojrzał tylko na nią, a ona się uśmiechnęła.

– Nawet nie próbuj – dodała.

Miała proste blond włosy do ramion, nosiła takie, odkąd pamiętał. Im dłużej ją znał, tym bardziej podobało mu się jej odsłonięte czoło i delikatnie zarysowana szczęka. Miała nieskazitelną, zdrową cerę, a w oczach nieustępliwość, którą poznał już wielokrotnie. Jej szczupła sylwetka może nie należała do tych, które zwykle kochał w kobietach, ale mimo wszystko stanowiła dla niego wyjątek od reguły. I cały czas nie wiedział, czy miała kogoś, czy nie. Nigdy o tym nie mówiła. Może powinien o to zapytać?

– Słuchaj… – zaczął, ale nie musiał kończyć.

Sięgnęła po gazetę i podała mu.

– Wiem. Kazała ci to dać. Nie prosiła, tylko kazała. Powiedziała, że to ważne. Pewnie nawet ważniejsze od jej tyłeczka i piersi, które nie uszły twojej uwagi, prawda? – Puściła do niego oko.

Bener zignorował jej słowa i przyjrzał się uważnie temu, co trzymał teraz w rękach.

– Jaja sobie robisz?

– A czy uważasz, że ich nie mam?

Tym razem Bener się uśmiechnął.

Przeniósł wzrok na stary numer „Echa Torunia”. Gazeta była złożona tak, jakby ostatnio ktoś czytał teksty na czwartej i piątej stronie. Na paginie widniała data 29 lipca 2016 roku. Niecały miesiąc temu. Przebiegł wzrokiem każdy artykuł w poszukiwaniu podkreśleń, zaznaczeń, czegokolwiek. Nie znalazł.

– Powiedziała coś jeszcze?

Aldona pokręciła głową.

– Nic? Nie pokazała, o co chodzi z tą gazetą? Nie mówiła, po co przyszła?

– Nie. Powiedziała, że się odezwie.

Bener skierował się za regał z segregatorami zawierającymi archiwum „Echa”, gdzie zorganizowali sobie kącik socjalny. Wstawił wodę na kawę i zanim zdążyła zabulgotać, a czajnik pstryknąć, przeczytał po łebkach wszystkie teksty na zaznaczonej przez Żelazną rozkładówce. Potem zalał kawę i zaniósł jeden kubek Aldonie (nie podziękowała, bo już odpaliła komputer i pogrążona we własnym świecie rytmicznie stukała w klawiaturę), po czym poszedł po swój.

Usiadł przy biurku i ponownie omiótł wzrokiem teksty. Nie było ich dużo. Czwartą stronę zajął reportaż Aldony o Grzegorzu Królu, strażaku ochotniku z Toporzyska pod Toruniem, który podczas akcji gaśniczej uległ wypadkowi, w wyniku którego doznał poważnego urazu i zapadł w śpiączkę. Wybudzono go w toruńskiej Fundacji „Światło”, znanej w całej Polsce z efektów pracy ze „śpiochami”, jak nazywano pacjentów placówki. Grzegorzowi w rehabilitacji mieli pomóc pisarze. Ich zadaniem było napisanie opowiadań, do których słowa, imiona i frazy mógł wykupić każdy chętny i w ten sposób przekazać pieniądze na turnus rehabilitacyjny dla strażaka. „Pisarze zrzekli się honorariów” – mówiła pomysłodawczyni projektu Wykup Słowo, Katja Tomczyk. Bener pamiętał, że trzech piszących było z Torunia: Marek Pijanowski, dyrektor Dworu Artusa, i Grzegorz Giedrys z „Wyborczej”. Trzeciego w ogóle nie zapamiętał, zresztą jego nazwisko nic mu nie mówiło.

Na czołówce piątej strony był wywiad z prezydentem miasta o planach związanych z budową mostu zachodniego, kolejnej miejskiej przeprawy, której przebieg należało zaplanować z odpowiednim wyprzedzeniem.