Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Potrzebna cała wioska

Potrzebna cała wioska

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65087-35-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Potrzebna cała wioska

Agnieszka Stein jest jedną z najbardziej inspirujących postaci polskiej psychologii. Pracując od kilkunastu lat z rodzicami, zjednała sobie liczne grono czytelników i słuchaczy. Dotychczas wydane książki – „Dziecko z bliska” i „Dziecko z bliska idzie w świat” – doczekały się kilku dodruków i rozeszły w wielotysięcznych nakładach. Jej blog i fanpage śledzi stale rosnąca liczba osób, a ona sama połowę roku spędza w podróży po Polsce i Europie, prowadząc warsztaty dla rodziców i szkolenia dla profesjonalistów.

Zanim jednak Agnieszka Stein stała się dla tysięcy osób autorytetem i otworzyła szeroko drzwi Rodzicielstwu Bliskości w Polsce, przeszła długą drogę – od młodej dziewczyny zafascynowanej naukami ścisłymi i nienawidzącej pisać, przez początkującą matkę wychowującą dziecko na wsi, aż do siebie dzisiaj. Potrzebna cała wioska to fascynująca relacja z tej podróży. W szczerej rozmowie z Małgorzatą Stańczyk, psychologiem z wykształcenia, dziennikarką i matką zafascynowaną Rodzicielstwem Bliskości, Agnieszka Stein mówi o zmianach, jakie zaszły w niej jako matce, kobiecie i specjalistce pod wpływem doświadczeń, lektur oraz spotykanych po drodze ludzi – zarówno uznanych autorytetów, jak i zwykłych rodziców.

Polecane książki

Fragment opowieści: "Ci ludzie byli tam od niedawna, w sumie nie mieli żadnego zaplecza, poza kilkoma znanymi twarzami, ludźmi, których zapewne kupili, a których opinia była tak kryształowa, jak wódka w jego butelkach i którzy zapewne o niczym nie wiedzieli, nie dlatego, że zawsze nic nie wiedzieli,...
Z Hanną Zdanowską, Prezydentem Miasta Łodzi, rozmawia Dorota Ceran Ceniona za swój autentyzm i ogromne przywiązanie do Łodzi. Darzona zaufaniem zarówno przez współpracowników, jak i – przede wszystkim – samych łodzian. To im obiecała zmiany w mieście, lepsze warunki i odnowioną Piotrkowską. Obie...
Wypracowania - Romantyzm „Charakterystyka epoki”   Opisy wypracowań:   Romantyzm najważniejsze terminy.  Poniższe wypracowanie zawiera najważniejsze terminy literackie i pojęcia związane z epoką romantyzmu. Wyjaśniono następujące terminy: ballada, burza i nap&oacu...
Kto może się całować z Asią z III c? Jaka jest cena za ciepłe rogaliki i dobrą kawę? Czy miasto może się skurczyć? A przede wszystkim: czy poezja współczesna szybko się starzeje, czy z upływem lat jest, jak dobre wino, coraz lepsza?   To wszystko sprawdzicie sięgają po nagrodzony w 2006 r. na festiw...
W życiu codziennym każdy z nas chciałby częściej słyszeć słowo „tak”. „Tak” łączy nas z innymi. Otwiera zamknięte drzwi. Choć „tak” jest prostym słowem, nie znaczy to wcale, że łatwo jest zapewnić sobie to, by słyszeć je od innych. A przynajmniej bez znajomości określonych aspektów procesu perswazji...
Kobieta z trudną przeszłością, emocjonalnie uzależniona od koleżanki pracoholiczka i mężczyzna ze złamaną karierą. Co ich łączy, jak powiązane są ich losy?„Iwa” to opowieść o tym, że nie ma osób idealnych i niewinnych, a pozornie błahy gest czy zachowanie każdego z nas, jest w stanie wywołać nieprze...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Stein i Małgorzata Stańczyk

zakupiono w sklepie:

Legimi

identyfikator transakcji:

4284299

znak wodny:

Małgorzata Stańczyk, Agnieszka Stein

Potrzebna cała wioska

Redaktorka prowadząca:

Anna Zdrojewska-Żywiecka

Redakcja i korekta:

Kamila Wrzesińska

Projekt okładki:

Maria Ryll

Skład:

Ewelina Malinowska

ISBN:

978-83-65087-35-5

Wydanie I

Warszawa 2015

Grupa Wydawnicza Relacja

ul. Harfowa 1a/45/46

02-389 Warszawa

© Wszystkie prawa zastrzeżone.

Skład wersji elektronicznej:Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

1 NARODZINY MATKI

Wieś

Jesteś mamą nastoletniego już chłopaka. W jakiej mierze to rodzicielstwo ukształtowało Agnieszkę?

W ogromnej. Doświadczenie bycia rodzicem jest według mnie przeżyciem tak totalnym i dotyczącym każdej sekundy życia i każdej części rzeczywistości, tak zmieniającym perspektywę, że naprawdę trudno je zrozumieć, jeśli się nie ma dziecka. Niektórzy mówią o „roli” rodzica, ale uważam, że to nie jest rola, w którą mogę wejść albo z niej wyjść. Mam poczucie, że kiedy pojawiło się dziecko, to, co istniało wcześniej, zniknęło, a ja stałam się innym człowiekiem.

Myślisz, że ludzie, którzy oczekują dziecka, spodziewają się tego?

Z mojego doświadczenia wynika, że kiedy ludzie decydują się na rodzicielstwo, to w 90 proc. przypadków nie mają pojęcia, co właściwie ich czeka.

Czemu?

Bo współczesne rodziny są mniej liczne i ludzie nie mają okazji obserwować tego, jak ich rodzice albo rodzeństwo opiekują się małymi dziećmi. Innym powodem jest to, że albo nie dowiadują się, nie czytają, albo to, co czytają i co słyszą, okazuje się nieprawdziwe. Nawet ci, którzy się przygotowują do rodzicielstwa, bywają potem zdziwieni, na przykład tym, że dziecko budzi się w nocy. Rodzice pytają mnie, czy jeśli półtoraroczne dziecko nie przesypia jeszcze w sposób ciągły całej nocy, to coś z nim jest nie tak. Myślę, że to efekt czytania różnych poradników czy artykułów, w których są takie kategoryczne stwierdzenia. Jestem za tym, żeby rodzice wcześniej dowiadywali się o tego rodzaju sprawach, na przykład właśnie o tym, że rodzicielstwo wiąże się z pracą na nocną zmianę.

Czyli złe porady to coś, co bardzo zaburza naturalne rodzicielstwo…

Myślę, że tak. Szczególnie takie, które przedstawiają dzieci w nierealistyczny sposób. Zdarza się, że poradniki opisują funkcjonowanie dzieci w oderwaniu od rzeczywistości, przedstawiając sytuacje rzadkie i nietypowe jako zwyczajne i naturalne. Większość rodziców, którzy do mnie przychodzą, jest zaskoczona tym, jak mocno dziecko przeżywa emocje, jak bardzo potrzebuje kontaktu z nimi, bo nikt na ten temat nie mówi. Przekaz kulturowy jest taki, że to są dzieci „źle” wychowane. Bardzo się staram, żeby ich wtedy wesprzeć i pomóc im, ale zdarza się, że muszę na początku powiedzieć: tak po prostu jest, dzieci właśnie tak się zachowują.

Dla mnie odkryciem było pójście o krok dalej i uświadomienie sobie, że życie z dziećmi tak właśnie wygląda, że nie chodzi o to, by to przeczekać albo próbować zmienić, ale by potraktować to jako nową normę. W tym mi pomógł William Sears*.

Takie podejście uwalnia od nierealistycznych oczekiwań. Oczywiście to życie będzie wyglądać ciągle inaczej, bo norma życia z dwulatkiem jest inna niż norma życia z sześciolatkiem i inna niż z obojgiem na raz. Każda z tych sytuacji jest inna, ale na pewno nie będzie już tak, jak wtedy, kiedy nie było dzieci. Nawet kiedy dzieci są już dorosłe, to nie będzie to samo. Kiedy jesteś dorosła i masz dorosłe dziecko, to jesteś w innej sytuacji, niż będąc dorosłym singlem. Zastanawiasz się, co się z dzieckiem dzieje, wciąż masz z nim relację. Nawet kiedy ludzie tracą maleńkie dziecko, to dalej czują się rodzicami. Żeby poczuć się rodzicami, dziecko nie musi się nawet urodzić, relacja emocjonalna może nawiązać się już wcześniej.

Jak ty przygotowywałaś się do macierzyństwa?

Nie robiłam tego świadomie. Mieszkałam wtedy na wsi i myślę, że w dużej mierze to właśnie wieś mnie przygotowała. Czuję, że czas tam spędzony ma wiele wspólnego z tym, kim jestem teraz i co robię. Mieszkaliśmy wtedy w bardzo starym drewnianym domu. Kiedy się wprowadzaliśmy, nie było tam prądu ani wody. Nasz dom mieścił się koło klubu jeździeckiego, więc w sąsiedztwie były konie, były też psy i koty, które mieliśmy pod opieką. Na wsi znacznie mocniej mogłam odczuć, że jestem częścią przyrody, niż teraz, kiedy mieszkam w mieście. To jest środowisko, w którym trzeba włożyć dużo więcej wysiłku w to, żeby osiągnąć ten sam efekt, który w mieście ma się zapewniony (np. w ramach czynszu). Duże znaczenie ma fizyczny wysiłek, fizyczna praca. Kiedy nie ma centralnego ogrzewania, siły natury, a więc to, czy na zewnątrz jest zimno czy ciepło, mają na nas duży wpływ.

To był dla mnie niewątpliwie okres, w którym mogłam przekonać się, jak dużo potrafię. Okazało się na przykład, że umiem wrócić do domu w środku nocy, w środku zimy, brodząc po kolana w śniegu, bez latarki. Teraz w mieście mieszka mi się znacznie wygodniej i łatwiej, ale życie na wsi dało mi bardzo wiele wiary w siebie i wiary w ludzi w ogóle. Kiedy żyjesz blisko natury, co innego okazuje się ważne. Bardzo istotne stają się relacje i to, że możesz na kimś polegać, a ktoś może polegać na tobie. To pokazuje też, jak ważna jest równowaga w dawaniu i braniu. Jeśli niechętnie pomagasz, to trudno ci później prosić o pomoc.

Każdy ma coś, co może dać?

Nawet jeśli myślałabym o sobie, że nie mam nic do zaoferowania, to ludzie sami odkrywają, co mogę im dać. Kiedy sąsiedzi pytają mnie o zdanie, proszą o pomoc lub wsparcie, to dowiaduję się, że to, co mówię lub robię, jest dla nich cenne. Zdarzało mi się pomagać dzieciom w odrabianiu prac domowych albo udzielać wsparcia, bo ktoś się dowiedział, że jestem psychologiem. Ale często była to też wspólna fizyczna praca, pomagałam np. szczepić zwierzęta, obcinałam psom pazury.

Pewność siebie dało mi także obserwowanie natury. Kiedy widziałam, jak wszystkie zwierzęta świetnie sobie radzą z rodzicielskimi zadaniami, chociaż nie miały narzędzi, jakich używają ludzie, to byłam pewna, że i ja sobie poradzę. Miałam poczucie, że człowiek potrzebuje szczegółowych informacji, instrukcji, harmonogramów do czegoś, z czym zwierzęta radzą sobie same. Kontakt ze zwierzętami opierał się na obserwowaniu ich, pielęgnacji, budowaniu relacji, a nie na kształtowaniu ich zachowań. Tak samo jest w relacji z dzieckiem – kontakt zaczyna się od spotkania, a nie od interwencji wychowawczych.

Myślisz, że ludzie też tak mają? Kobieta też naturalnie wiedziałaby, jak się zająć dziećmi?

Nie wszystko mamy wrodzone, bo są i takie rzeczy, które zależą od wzorca. Niektóre zachowania musimy najpierw obserwować, żeby potem wiedzieć, jak sobie poradzić. Dla mnie ważne było to, że zwierzęta nie miały raczej obaw o możliwość wykarmienia swojego potomstwa, nie miały też dylematów, kiedy je karmić, co ile je karmić, z którego sutka, czy nie za dużo, czy nie za mało…

Ty później też miałaś wiarę w to, że wykarmisz dziecko piersią?

Tak, chociaż ktoś zwrócił mi uwagę: „Nie wykarmisz go, bo chłopca to się nie da wykarmić tylko piersią, trzeba go dokarmiać butelką”. Ja wtedy odpowiedziałam: „Popatrz, twoja świnka ma jedenaście prosiaczków i daje radę, to czemu ja mam nie dać rady wykarmić jednego syna?”. Naprawdę uważam, że dzięki tym zwierzętom miałam dużo wiary w siebie. Istotne było z pewnością też to, że miałam brata młodszego o dziesięć lat, którego kąpałam, przewijałam, brałam na spacer, więc kiedy urodził się mój syn, to miałam już pewną wprawę. Nie miałam obaw, że nie będę wiedziała, w jaki sposób o niego zadbać. Nawet jak ktoś mi mówił, że coś robię nie tak, to nie przejmowałam się tym, bo czułam, że wiem, co robię.

Myślę, że wiele mam by ci tego pozazdrościło.

Moim zdaniem, nawet jak nie mamy pełnej wiedzy o tym, co robimy, to w pewnych granicach lepiej mieć poczucie pewności niż przekonanie, że cały czas robi się coś źle. Nie mówię o skrajnościach w rodzaju kogoś, kto uważa, że wszystko robi najlepiej, wszystko już wie i nie musi swojej wiedzy poszerzać. Takie przekonanie nie pomaga mu się rozwijać. Jeśli jednak dorosły sam nie czuje się bezpiecznie w rodzicielstwie, to nie jest w stanie dać poczucia bezpieczeństwa dziecku. Jak można mieć zaufanie do kogoś, kto sam sobie nie ufa? Życie w takiej relacji jest trudne zarówno dla dorosłego, jak i dla dziecka. Oczywiście ja też czasem miałam wątpliwości. Na przykład wtedy, gdy syn miał bardzo czerwone policzki i okazało się, że nie służy mu krowie mleko. Bywały momenty, że dzwoniłam do jakiejś znajomej, żeby się czegoś dowiedzieć, poradzić się. Nie uważałam, że wszystko wiem najlepiej, ale miałam jednak zaufanie do siebie, że jestem w stanie sama się o syna zatroszczyć, wymyślić rozwiązanie problemu albo w inny sposób dowiedzieć się, czego on potrzebuje.

Dzięki okresowi, który spędziliśmy na wsi, zauważyłam, że pewne frustrujące rodziców rzeczy wynikają czasem z tego, jak oni organizują sobie życie, jakie mają zobowiązania. Zobaczyłam, że to nie jest tak, że w każdych warunkach będzie irytowało nas to samo. Spędzaliśmy bardzo dużo czasu na dworze, więc nie było problemem to, że dziecko się czymś pobrudzi albo zrobi bałagan, nie musieliśmy się spieszyć na autobus. Dużo też spotykaliśmy się z innymi ludźmi, odwiedzaliśmy się po sąsiedzku, w związku z czym nie miałam poczucia osamotnienia. Często kobiety czują, że odkąd zostały mamami, stały się wyizolowane i samotne. Tymczasem kiedy ja urodziłam dziecko, a było to tuż po przeprowadzce w nowe miejsce, wszyscy sąsiedzi chcieli nas poznać, pomagać nam, bo wiedzieli, że mamy w domu noworodka. Kiedy wróciłam ze szpitala, po półtorej godziny przyszła sąsiadka odwiedzić nas i zobaczyć mojego synka. Kolejnego dnia otrzymaliśmy zaproszenie do drugiej sąsiadki. Nie byłam sama w domu, zamknięta z dzieckiem. Wstawaliśmy rano, paliliśmy w piecu, jedliśmy śniadanie, a potem wychodziliśmy do sąsiadów, do lasu, na zakupy. Spędzając czas u sąsiadów, opiekowałam się swoim dzieckiem i po prostu im towarzyszyłam, a bywało tak, że ktoś opiekował się Sergiuszem, a ja pomagałam w różnych pracach, które wykonuje się w gospodarstwie, np. zbierałam kartofle albo truskawki.

A jak było w ciąży – czułaś więź z dzieckiem?

Niewiele pamiętam. Chyba nie za bardzo się nad tym zastanawiałam. Pamiętam, że czułam ruchy dziecka. Wiem też, że myślałam sobie o tym, jak to będzie, kiedy on już się urodzi, ale też nie za często.

Obawiałaś się porodu?

Nie bardzo. Kiedy byłam na wizycie u dentysty podczas ciąży, to zapytał mnie, czy boję się porodu. Trochę byłam tym zdziwiona i odpowiedziałam chyba coś w rodzaju, że skoro inne kobiety sobie dają z tym radę, to i ja dam. Moja mama urodziła czworo dzieci.

Nie chodziłaś do szkoły rodzenia. Nie rozważałaś cesarskiego cięcia?

Nie. Ale nie czuję, żeby to było efektem świadomego wyboru, tylko po prostu w ogóle tego nie brałam pod uwagę. Myślę, że wtedy było mniej takich sytuacji. Może to znowu rola otoczenia. Wszystkie kobiety, które były wtedy wokół mnie i miały małe dzieci, rodziły naturalnie.

Daleko miałaś do szpitala?

Dosyć daleko i na tyle stresowałam się tą całą logistyką, że kiedy lekarz powiedział mi: „Skoro jest pani w terminie porodu, to niech już pani zostanie w szpitalu”, ja się na to zgodziłam i zostałam. To nie była dobra decyzja, bo wtedy jednak stajesz się pacjentką, a nie zdrową kobietą, która ma urodzić dziecko. Myślę, że te doświadczenia związane z narodzinami Sergiusza spowodowały, że łatwiej mi teraz zrozumieć kobiety, które mówią, że ich poród nie był taki, jak tego chciały. Kiedy przychodzi ten czas, to chociaż doskonale wiesz, jak chciałabyś rodzić, to jednak siła autorytetu ludzi, którzy uważają, że wiedzą lepiej, jak to powinno wyglądać, powoduje, że się temu poddajesz. Dlatego tak pomocne bywa towarzystwo zaufanej osoby.

Czujesz, że ty się poddałaś?

Miałam wrażenie, że nie za bardzo interesowało kogokolwiek moje zdanie. Zapytałam na przykład pielęgniarkę, jaki podaje mi zastrzyk, a ona odpowiedziała, że przecież i tak nie będę wiedziała, o co chodzi.

Umilkłaś?

Nie, powiedziałam, że jednak bardzo chciałabym wiedzieć. To był mały prowincjonalny szpital i wiele rzeczy pewnie można by zmienić.

Dostałaś wsparcie?

Nie za bardzo. Najbardziej pomocne było to, że jak już urodziłam i przyniesiono mi synka, wszyscy mnie zostawili w spokoju. Karmiłam go, przytulałam, spał ze mną w łóżku i nikt w to nie ingerował. Wiem natomiast, że było wiele rzeczy, które teraz zrobiłabym inaczej, dlatego to dla mnie ważne, żeby mówić rodzicom, jak można sobie poradzić z sytuacją, w której nie wszystko było tak, jak tego chcieli. Ważne jest dla mnie zwiększanie świadomości tego, że problemy z karmieniem piersią albo z budowaniem więzi są niejednokrotnie konsekwencją kaskady interwencji, która miała miejsce wcześniej, a nie problemów matki lub dziecka. Przypuśćmy, że dziecko nie chce ssać i odwraca się od matki, kiedy ta próbuje przystawić je do piersi. Uważam, że to jest moment, kiedy kobieta potrzebuje wsparcia ze strony personelu szpitala i informacji, że zachowanie dziecka jest efektem tego, że było od niej oddzielone albo odsysane, a nie wynika z tego, że matka nie wie, jak się dzieckiem zająć, czy z tego, że dziecko ją odrzuca. Inna sprawa, że to, że coś poszło inaczej, mniej naturalnie, nie powinno skutkować tym, że wszystko dalej też jest inaczej. Trzeba starać się powrócić do tej naturalności, kiedy to tylko możliwe. Mówi się na przykład dużo o zaletach pierwszego kontaktu skóra do skóry, ale już dużo mniej o tym, co zrobić, jak tego kontaktu nie było od razu. W moim przypadku, kiedy syn się urodził, położna dała mi go tylko dotknąć i za chwilę zabrała, chociaż dziś wiem, że nie było żadnego istotnego powodu, żeby nie mógł być ze mną. To nie jest jednak sytuacja, w której łatwo jest walczyć o swoje, domagać się, żeby było inaczej, bo z pozycji pacjentki, w tym całym zmęczeniu i emocjach, jest to zwyczajnie bardzo trudne.

Kiedy dostałaś syna z powrotem w objęcia?

Niedługo, za około pół godziny, kiedy już leżałam w swoim łóżku. Jestem przerażona tym, że niektóre mamy dostają dziecko dopiero po dwunastu godzinach – i to bez żadnego powodu albo ze względu na szpitalne procedury. To powinno być oczywiste, że dziecko natychmiast, jeśli to tylko możliwe, jest z mamą lub kimś bliskim. Czy nie powinno być tak, że albo mąż, albo inna bliska osoba jest wtedy z młodą mamą i może kangurować dziecko? Myślę, że gdyby tak było, to każda albo prawie każda kobieta, której na tym zależy, znalazłaby kogoś do pomocy.

Oddano mi Sergiusza wykąpanego i zawiniętego po szyję. Położna zapytała mnie tylko, czy mu zostawić ręce na wierzchu, i radziła, żeby tego nie robić, bo to będzie mi przeszkadzać. Zdecydowałam, że rączki mają jednak być na wierzchu. Jak go tylko dostałam, to rozwinęłam, żeby go całego obejrzeć, i przed przystawieniem do piersi zawinęłam z powrotem. Gdybym miała takie doświadczenie jak dzisiaj, to zadbałabym o kontakt skóra do skóry najszybciej, jak byłoby to możliwe.

Czyli po prostu byś go nie ubierała z powrotem, tak?

Zostawiłabym go gołego i zapewniła ten bliski kontakt. Dobrze by było, gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że tak można zrobić.

Od razu czułaś się pewnie?

Pewnie, że nie. Pamiętam, że pierwszej nocy po powrocie ze szpitala co chwila się budziłam i sprawdzałam, czy on oddycha. Nasz pies też czuwał nad jego głową. Myślę jednak, że od pierwszej chwili, w której wzięłam dziecko na ręce, miałam pewność, że umiem je przewinąć, wykąpać, ubrać, nosić, pielęgnować.

A karmienie piersią przyszło ci bez trudu?

Niezupełnie, bo początkowo syn w ogóle nie miał odruchu szukania, nie otwierał ust, kiedy dotykało się mu policzka i nie odwracał głowy. Spróbuj dać pierś dziecku, które nie otwiera buzi… Trochę to trwało, aż nauczył się ssać. Później, jak miał 3–4 tygodnie, budził się, kiedy tylko go odkładałam od piersi, a był taki najedzony, że mu się wylewało. Doszłam do wniosku, że skoro budzi się bezpośrednio po karmieniu, to pewnie chce jeszcze ssać, więc jak się już najadł, podałam mu smoczek. Spał do samego rana. Po ósmej rano zaczął być znowu głodny i obudził się z płaczem, a ja miałam piersi jak kamienie. Tylko okazało się, że jak się rano obudził, to nie wiedział, co z tą piersią zrobić. Miał buzię pełną mleka i nie radził sobie z przełykaniem.

Być może to smoczek zawinił…

Chyba tak. W każdym razie: ja płakałam, on płakał, mój mąż biegał wokoło nas i też był na skraju. W końcu wzięliśmy wielką strzykawkę i nakarmiłam go odciągniętym mlekiem. Dopiero jak się najadł, zrobił się trochę spokojniejszy i udało mu się zassać pierś. Jednak w tym kryzysie i trzygodzinnym płaczu zaczęłam już się zastanawiać, czy zaraz nie powiem mężowi, żeby jechał do sklepu kupić mleko modyfikowane, bo moje dziecko nie chce już piersi.

Nie chcę, żeby to zabrzmiało mało empatycznie, ale to pokrzepiające, że Agnieszce Stein też zdarzają się takie sytuacje. Chyba każda matka ma swój bagaż trudnych wspomnień z tego początkowego okresu.

Myślę, że do dziś z nich czerpię. To są doświadczenia, które na pewno pomagają mi zrozumieć ludzi przeżywających trudności w swoim rodzicielstwie.

Planowałaś podczas ciąży, w jaki sposób będziesz się zajmować swoim synem?

Zaplanowane było to, że będziemy starali się jak najmniej ingerować, czyli jak najmniej rzeczy robić na siłę. Jak był głodny, to dawałam mu jeść, jak chciał spać, to spał, a kiedy nie chciał – to nie. Myślę, że dużo w tym było dostosowywania się do jego rytmu. Nie wiedziałam wtedy nawet, że jest coś takiego jak rodzicielstwo bliskości, nie miałam chusty, ale miałam nosidełko i nosiłam go w tych sytuacjach, kiedy to było dla mnie wygodniejsze od wózka.

Miałaś takie oczekiwania albo się z nimi spotkałaś, że rodzisz i natychmiast zalewa cię głęboka miłość? Tak samo go kochałaś, kiedy się urodził?

Tak samo jak teraz? Nie, bo wtedy to był dla mnie jakby obcy człowiek, a teraz to jest ktoś, z kim mam za sobą dziesięć wspólnych lat. Kiedy się urodził, nie czułam jeszcze, że to jest moje dziecko. Byłam tym przejęta, był taki malutki, leżałam i patrzyłam na niego, i martwiłam się, czy wszystko jest w porządku. Jednak dopiero później było tak, że czułam, że to jest on – ten konkretny człowiek. Trudno mi też było połączyć to, że on – ten sam – był w środku, a teraz jest na zewnątrz. Może doświadczenie porodu zupełnie niezmedykalizowanego, domowego daje takie poczucie ciągłości… Ja tego nie miałam.

Niektóre kobiety niepokoją się, że nie czują „tego czegoś”. Te obawy pojawiają się już podczas ciąży, ale mają nadzieję, że „to” zaleje je, kiedy dziecko się urodzi. Jeśli się tak nie dzieje, mierzą się z poczuciem winy i smutkiem.

Jest coraz więcej badań, które pokazują, że stan miłości i euforii po porodzie jest wywołany działaniem hormonów. Interwencje w naturalny przebieg porodu, historia kobiety, środowisko, czyli różne czynniki zewnętrzne, zaburzają tę fizjologiczną reakcję.

Myślę, że oczekiwanie „zaraz go tak mocno pokocham” jest bardzo powszechne. Jednak dziecko od urodzenia jest pewną indywidualnością, to na początku jest ktoś nieznajomy. U gęsi jest tak, że wdrukowanie następuje w ciągu kilku minut po wykluciu się z jajka. Owca, jak wyliże i nawiąże więź ze swoim dzieckiem, to nie zajmie się już innym. Ludzie są dużo bardziej skomplikowani. Justyna Dąbrowska mówi, że nie ma czegoś takiego jak instynkt macierzyński, tylko jest więź, a więc coś, co się buduje przez wspólne doświadczenia. Mam też wrażenie, że jak ludzie mówią o miłości do dziecka, to mają na myśli coś… nadprzyrodzonego. Czasem na przykład rodzice myślą, że jak mają wolną chwilę dla siebie, to powinni za swoim dzieckiem tęsknić albo czuć się winni, że z nim nie są. Ja zupełnie tego nie mam. Zazwyczaj miałam poczucie, że skoro zaspokajam potrzeby dziecka, to nie muszę mu niczego wynagradzać i się nim jakoś specjalnie opiekować. Wystarczy, że robię to, czego on potrzebuje i czego oboje potrzebujemy. Nie miałam też problemu, że jak gdzieś szłam bez niego, to się stale zastanawiałam, co on robi i jak sobie radzi. To też kwestia zaufania do osoby, z którą dziecko zostaje.

A jak udaje ci się realizować to, co sobie założyłaś odnośnie do minimalnego ingerowania w jego wolność?

Jak nie chciał spać, to nie spał, jak mu nie było zimno i nie chciał się ubierać, to się nie ubierał.

Rzeczywiście masz na to przestrzeń, żeby takie decyzje zostawić dziecku? Nawet w kwestii spania?

Mam. Teraz chodzi spać o 23.

I jesteś przekonana, że to w porządku?

Myślę, że jakby to nie było dla niego w porządku, to byłby wcześniej śpiący. Z pewnością byłoby mu trochę łatwiej, gdyby nie musiał wstawać na ósmą do szkoły, ale jak jest sobota czy niedziela, to on też budzi się o ósmej rano. Gdyby był niewyspany, to budziłby się o dziesiątej.

Dla mnie kwestia spania jest trudna, bo z jednej strony odzywa się we mnie przekonanie, że dzieci powinny chodzić spać odpowiednio wcześnie, a z drugiej widzę, że to jest podobnie jak z jedzeniem. To nie jest duża różnica – kazać komuś zjeść i kazać komuś zasnąć, prawda?

Spanie na zawołanie jest chyba jeszcze trudniejsze niż jedzenie, bo zjeść da się na siłę, a zasnąć raczej trudno. Przecież sen jest regulowany przez cykl wydzielania melatoniny i inne hormony. Nie wszystkie procesy, które zachodzą w naszym organizmie, są regulowane przez świadomość i wolę, a więc nie zachodzą dlatego, że tego chcemy. Nie jest więc tak, że kiedy ktoś powie dziecku (lub dorosłemu), że nadeszła pora na sen, to jemu zaczyna się chcieć spać i zasypia. Niektórzy rodzice mówią, że jak dziecko nie rozpoznaje swoich potrzeb, na przykład tego, że jest głodne, to oni muszą mu powiedzieć, żeby zjadło, bo inaczej nie będzie wiedziało, że ma to zrobić. Uważam, że jest odwrotnie. Jeśli dziecko nie wie, kiedy jest głodne, to tym bardziej nie można za nie decydować, bo uniemożliwiamy mu nauczenie się tego. Tak samo jest ze spaniem i z temperaturą. Myślę, że ludzkość by wyginęła, gdyby ludzie nie rozpoznawali swoich potrzeb.

Jako młoda mama byłaś przekonana o konieczności wyznaczania stałych pór posiłków?

Chyba nie jestem wystarczająco zorganizowana na takie rzeczy. W ogóle wydaje mi się, że nie podołałabym takiemu rodzicielstwu, które opiera się na harmonogramach. To jest dla mnie niewykonalne, ale nie ze względu na dziecko, tylko ze względu na mnie samą. Całe szczęście, że jest coś takiego jak rodzicielstwo bliskości, bo ja bym rodzicielstwa w stylu Tracy Hogg po prostu nie ogarnęła. Jedyne, co Sergiusz miał stałe, to pora zasypiania. Przez pierwsze półtora roku zasypiał jak z zegarkiem w ręku o 21. To jednak nie była presja, tylko jego potrzeba. Tak po prostu miał. Jednak to wcale nie znaczy, że zawsze zasypiał w domu, wykąpany i wylulany, bo czasem działo się to w drodze do domu, a czasem u znajomych, u których byliśmy z wizytą. Zatem nie narzucałam dziecku z góry rytmu snu, czuwania, jedzenia i pielęgnacji, bo sama jestem na to za mało poukładana. Z drugiej strony – nie widziałam takiej potrzeby. Miałam zaufanie do swoich kompetencji i do kompetencji dziecka, więc nie czułam tak silnej presji, żeby robić coś w sposób określony przez poradniki lub czyjeś wskazówki.

Tylko pozazdrościć… Mam na myśli to, że miałaś to już na starcie, ja pięć lat uczę się zaufania do swojego dziecka, obszar po obszarze. Im bardziej ufam, tym bardziej podążam i widzę, że słusznie ufam. Czy nie masz pokusy, żeby za syna decydować? Na przykład, że ma włożyć czapkę, kiedy jest zimno?

Mam pokusy i czasem nawet mówię o nich głośno, ale w odpowiedzi słyszę: „Mamo, czy ty myślisz, że ja to zrobię?” albo „Mamo, nawet nie próbuj”. Widzę po jego zachowaniu, że nakłanianie do czegoś to nie jest dobry pomysł. Kiedy więc miał koncepcję, żeby wyjść na dwór bez kurtki, to ja zwykle brałam kurtkę w rękę. Jak wychodził, to albo mówił, że chce ją założyć, albo że nie chce. Z tym że on właściwie się nie przeziębia. Dlaczego miałabym naciskać, żeby się cieplej ubierał, skoro on w ogóle nie choruje? Mam wrażenie, że kiedy się swoje dziecko uważnie obserwuje, to po nim po prostu widać, że nakłanianie go do czegoś rodzi w nim tylko niechęć, a nie powoduje żadnych pozytywnych skutków. Zdarzają się oczywiście sytuacje, że to ja czegoś potrzebuję, na przykład wyjść o określonej porze z domu, wtedy on się przeważnie na to zgadza. Kiedy go proszę o pomoc, to bardzo rzadko odmawia, chociaż nie zawsze tak było. To jest kwestia dojrzałości i nauki umiejętności współdziałania. Cztero- czy pięciolatek jest zbyt zanurzony w „tu i teraz”, żeby dbać o potrzeby innych osób, podczas gdy jakieś jego potrzeby domagają się realizacji. Czasem zbyt trudno jest mu z czegoś zrezygnować, bo jego potrzeby są dla niego ważniejsze.

Czego uczysz się od swojego dziecka?

Na pewno tego, że kiedy rodzice wywierają presję, żeby dziecko zaczęło coś robić, to wcale nie pomaga. Przekonałam się wielokrotnie, że wszystkie rzeczy, które ja odpuszczałam i na które nie naciskałam – i tak z czasem przychodziły same. Jak pracuję z ludźmi w przedszkolu i rodzice czy nauczyciele martwią się, że dziecko nie robi czegoś, co według nich już powinno, to dzięki doświadczeniu z moim synem mam więcej luzu, żeby powiedzieć, że wierzę w to, że przyjdzie na to czas. Co nie znaczy, że się nie przyglądamy, co się będzie działo.

Wiem z doświadczenia, że takie „odpuszczanie” nie wszystkim mieści się w głowie…

O tak. Za każdym razem, kiedy mówiłam, że moje dziecko nie umie jeszcze wiązać sznurówek, a ma już 10 lat, wszyscy oburzali się, jaką to ja jestem wyrodną matką i jakich zaniedbań się dopuszczam. Przyszedł czas, kiedy się nauczył. Tak samo było z wieloma innymi rzeczami: z czytaniem, z kolorami. Czasami próbowałam go zachęcić, żeby coś robił, ale jasno pokazywał, że nie ma na to ochoty. Potem okazywało się, że i tak zaczynał to robić za jakiś czas.

Krótki czy długi?

Czasem krótszy, czasem dłuższy, ale zawsze się doczekałam. Myślę, że mamy trochę za dużo wytycznych odnośnie do tego, co dziecko musi nauczyć się robić, żeby sobie poradzić w życiu. Mamy różne własne pomysły, które zasłaniają nam to, że dziecko ma swoją własną drogę i własny sposób nabywania tych umiejętności. Zaczynamy patrzeć na dziecko pod kątem braków, a nie pod kątem tego, co ono potrafi. Sergiusz nauczył mnie też tego, że lepiej zna siebie niż ja jego. Jeśli on mówi, że coś w jego przypadku nie pomoże, albo ma pomysł, jak robić coś inaczej, to okazuje się, że jego pomysł działa i pomaga nam się dogadać – wystarczy tylko dać mu przestrzeń na to, by zrobił to po swojemu albo w swoim czasie.

Marshall