Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Powiedzieli, żebym przyszła sama

Powiedzieli, żebym przyszła sama

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788366381902

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Powiedzieli, żebym przyszła sama

Na froncie wojny z dżihadem

„Oznajmiłam moim kontaktom w ISIS, że zadam takie pytania, jakie zechcę, ale nie zamierzam autoryzować ich wypowiedzi ani nie pokażę im artykułu przed publikacją. Musiałam też otrzymać gwarancję, że nie zostanę porwana.”

Powiedzieli, żebym przyszła sama to reporterskie spojrzenie na „wojnę z terroryzmem” i jej konsekwencje na Bliskim Wschodzie. W porywającej narracji Souad Mekhennet łączy amerykańską okupację Iraku z powstaniem ISIS, zarysowuje konflikt sunnicko-szyicki, pisze o walkach z Al-Kaidą, traktowaniu muzułmanów w Europie oraz analizuje przyczyny i skutki Arabskiej Wiosny. Spoiwem tych historii jest sama autorka – niemiecka dziennikarka marokańskiego pochodzenia. Jedno z jej pierwszych śledztw dotyczyło dżihadystów, którzy do ataku na WTC i Pentagon przygotowywali się w Hamburgu. Dzięki swojemu pochodzeniu dociera do ludzi, do których zachodni dziennikarze nie mają dostępu. To ona jako pierwsza opisała tortury w tajnych więzieniach CIA i odkryła, że Jihadi John był Brytyjczykiem, który nazywał się Mohammed Emwazi.

Książka roku 2017 według „Washington Post”, „Guardian” i „Publisher’s Weekly”!

Polecane książki

Elżbieta II stroni od wywiadów, pilnie strzeże swojej prywatności. Tylko tak rzetelny dziennikarz i wytrawny komentator polityczny jak Andrew Marr mógł napisać równie precyzyjną faktograficznie, analityczną politycznie i wyjątkowo ciekawą opowieść o swojej Prawdziwej królowej....
Bułgarska proza folklorystyczna jako podsystem całej kultury ludowej jest złożonym konglomeratem starożytnych wierzeń pogańskich, późniejszych wpływów chrześcijańskich i muzułmańskich (wschodnich), wpisuje się w europejską tradycję folklorystyczną, ale jednocześnie posiada szczególny bałkański kolor...
Autorka prowadzi swoich bohaterów inteligentnie i z uczuciem”. El País Co może się przydarzyć mieszkańcom wielkomiejskiej dzielnicy w trudnych czasach? Jak żyje się w oku cyklonu parom, osobom samotnym, rodzicom i dzieciom, młodym i starym? W jaki sposób dotyka ich kryzys? To poruszająca opowieść o...
Książka zawiera pierwsze w polskiej doktrynie opracowanie monograficzne poświęcone teorii kryminalizacji, uwzględniającej całościowo element uzgadniania kontekstu konstytucyjnego stanowienia norm prawnokarnych. W pracy wykazano, że kryminalizacja stanowi ingerencję w sferę konstytucyjnie chronionych...
Poradnik do gry Tom Clancy’s H.A.W.X. zawiera kilka cennych rad i wskazówek w jaki sposób przejść wszystkie dziewiętnaście dostępnych w trybie kampanii misji. Jeżeli utknąłeś w którymś miejscu, tu znajdziesz odpowiedź.Tom Clancy's H.A.W.X. - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i ...
Reed Tennyson już nigdy nie zaangażuje się w związek z żadną kobietą. Jedna kiedyś go zraniła, tak bardzo, że postanowił, iż od tej pory kobiety będą mu służyć jedynie do seksu. Każdą z nich lojalnie o tym uprzedza – z każdą z nich spędza tylko jedną upojną noc, a potem – niemal dosłowni...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Souad Mekhennet

 

 

PrologSpotkanie z ISIS

 

 

 

 

TURCJA 2014

 

Powiedzieli, żebym przyszła sama. Nie mogłam mieć przy sobie żadnego dokumentu. Telefon komórkowy, dyktafon, zegarek i torebkę musiałam zostawić w hotelu w tureckiej Antiochii. Mogłam zabrać ze sobą tylko notatnik i długopis.

W zamian chciałam rozmawiać z kimś sprawującym władzę, kto mógłby mi wyjaśnić, jaka jest długofalowa strategia Państwa Islamskiego w Iraku i Lewancie. Było lato 2014 roku. Trzy tygodnie później ugrupowanie stało się powszechnie znane za sprawą nagrania, pokazującego ścięcie głowy amerykańskiemu dziennikarzowi Jamesowi Foleyowi. Ale ja już wtedy wiedziałam, że ISIS odegra bardzo ważną rolę w globalnym dżihadzie. Jako dziennikarka relacjonowałam działania islamskich bojówek w Europie oraz na Bliskim Wschodzie dla „New York Timesa” i najważniejszych niemieckich mediów, a ostatnio dla „Washington Post”. Z bliska obserwowałam, jak grupa ta stopniowo nabierała kształtu w świecie, jaki powstał po atakach z 11 września, dwóch wywołanych przez Stany Zjednoczone wojnach oraz fali przemian politycznych znanych pod nazwą arabskiej wiosny. Od lat rozmawiałam z niektórymi z jego późniejszych członków.

Powiedziałam moim kontaktom w ISIS, że zadam takie pytania, jakie zechcę, ale nie zamierzam autoryzować ich wypowiedzi ani nie pokażę im artykułu przed publikacją. Chciałam też otrzymać gwarancję, że nie zostanę porwana. A skoro powiedziano mi, że nie mogę przyprowadzić ze sobą nikogo z „Washington Post”, poprosiłam, by mógł towarzyszyć mi zaufany człowiek, który pomógł zaaranżować to spotkanie.

– Nie jestem mężatką – oświadczyłam przywódcom ISIS. – Nie mogę przebywać z wami sama.

Jako urodzona i wychowana w Niemczech muzułmanka o marokańsko-tureckich korzeniach należę do outsiderów pośród dziennikarzy zajmujących się globalnym dżihadem. Ale odkąd jako studentka zaczęłam pisać o porywaczach samolotów z 11 września, moje pochodzenie dało mi możliwości kontaktu z ukrywającymi się bojownikami islamistycznymi, takimi jak człowiek, z którym tego lipcowego dnia miałam się spotkać w Turcji.

Wiedziałam, że Państwo Islamskie przetrzymuje dziennikarzy jako zakładników. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że jeden z jego liderów, ten, z którym byłam umówiona, nadzorował uprowadzenia i był zwierzchnikiem zabójcy z brytyjskim akcentem, który wkrótce zacznie się pojawiać na nagraniach w internecie i stanie się znany światu jako Dżihadi John. Dopiero później dowiedziałam się, że człowiek, z którym spotkałam się latem 2014 roku, był nazywany Abu Jusaf i odgrywał pierwszoplanową rolę w torturowaniu zakładników, włącznie z ich podtapianiem.

Chciałam się spotkać z Abu Jusafem w dzień, w miejscu publicznym, ale powiedziano mi, że to wykluczone. Spotkanie miało się odbyć w nocy, w poufnej lokalizacji. Kilka godzin przed umówionym terminem ludzie z ISIS przesunęli je na wcześniejszą porę, czyli na wpół do dwunastej w nocy. Nie wróżyło to nic dobrego. Rok temu funkcjonariusze niemieckiej jednostki antyterrorystycznej zapukali do drzwi mojego mieszkania we Frankfurcie z ostrzeżeniem, że dowiedzieli się o planie islamistów zwabienia mnie na Bliski Wschód obietnicą ekskluzywnego wywiadu. Następnie miałam zostać uprowadzona i zmuszona do poślubienia jednego z bojowników ISIS. Ta groźba teraz znów stanęła mi przed oczami i zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno nie oszalałam, decydując się na coś takiego. Pomimo obaw nie zrezygnowałam jednak ze spotkania z Abu Jusafem. Jeśli wszystko by się powiodło, zostałabym pierwszym przedstawicielem zachodnich mediów, który rozmawiał z wyższym rangą dowódcą ISIS i wyszedł z tego żywy.

To był upalny dzień pod koniec ramadanu. Przygotowywałam pytania w pokoju hotelowym w Antiochii. Miałam na sobie tylko dżinsy i T-shirt. Przed wyjściem założyłam jednak czarną abaję, tradycyjny bliskowschodni płaszcz, który zakrywa całe ciało z wyjątkiem twarzy, dłoni i stóp. Wybrał ją specjalnie dla mnie jeden z ludzi Abu Musaba az-Zarkawiego, gdy odwiedzałam rodzinne miasto zabitego przywódcy Al-Kaidy, czyli Az-Zarkę w Jordanii. Towarzysz Zarkawiego zachwalał mi tę haftowaną różową nicią abaję jako jedną z najmodniejszych, w dodatku była uszyta z tak cienkiego materiału, że nosiło się ją wygodnie nawet w gorące dni. Od tamtego czasu traktowałam ją jako talizman i zakładałam ją zawsze przy okazji trudnych zleceń.

Z Abu Jusafem mieliśmy się spotkać przy turecko-syryjskiej granicy, niedaleko przejścia granicznego w Reyhanlı. Dobrze znałam tę okolicę: stąd pochodziła moja matka i w dzieciństwie często tu przyjeżdżałam.

Pożegnałam się z Anthonym Faiolą, moim kolegą z „Posta”, który miał zostać w hotelu. Zapisałam mu numery telefonów do mojej rodziny, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Mniej więcej kwadrans po dziesiątej wieczorem człowiek, który pomógł zorganizować całe spotkanie – będę nazywać go Akram – odebrał mnie spod hotelu. Po czterdziestu minutach zatrzymaliśmy się na parkingu pod hotelową restauracją blisko granicy z Syrią i czekaliśmy. Wkrótce z ciemności wyłoniły się dwa samochody. Kierowca jadącej z przodu białej hondy wysiadł, a ja i Akram wsiedliśmy: Akram zajął miejsce za kierownicą, a ja na fotelu pasażera.

Obróciłam się, by spojrzeć na siedzącego z tyłu mężczyznę, z którym przyjechałam porozmawiać. Abu Jusaf wyglądał na dwadzieścia siedem, może dwadzieścia osiem lat, na głowie miał białą bejsbolówkę, oczy ukryte za przyciemnionymi szkłami okularów. Był wysoki, dobrze zbudowany, miał krótką brodę i kręcone, sięgające do ramion włosy. Ubrany w koszulkę polo i spodnie bojówki w kolorze khaki bez najmniejszego trudu wtopiłby się w tłum na każdej europejskiej ulicy.

Na siedzeniu obok niego leżały trzy starsze modele aparatów telefonicznych marki Nokia oraz Samsung. Abu Jusaf wyjaśnił, że ze względów bezpieczeństwa nikt na jego stanowisku nie używa iPhone’a, który wyjątkowo łatwo można podsłuchiwać i śledzić. Na ręce miał zegarek cyfrowy, podobny do tych, jakie widziałam u amerykańskich żołnierzy w Iraku i Afganistanie. Prawa kieszeń spodni zdawała się wybrzuszona: podejrzewałam, że trzymał w niej broń. Zastanawiałam się, co by się stało, gdyby zatrzymała nas turecka policja.

Akram przekręcił kluczyk w stacyjce i samochód ruszył. Jechaliśmy w ciemnościach wzdłuż granicy po tureckiej stronie, czasami przejeżdżając przez małe wioski. Słyszałam wiatr smagający szyby samochodu. Starałam się śledzić drogę, ale za bardzo wciągnęła mnie rozmowa z Abu Jusafem.

Mówił spokojnym, łagodnym głosem. Próbował ukryć swe marokańskie korzenie oraz fakt, że wychował się w jednym z europejskich krajów, ale od razu zauważyłam u niego północnoafrykańskie rysy twarzy, a gdy przeszłam z klasycznego arabskiego na marokański, zrozumiał, co mówię i odpowiedział mi w tym samym dialekcie. Okazało się, że urodził się w Maroku, ale jako nastolatek zamieszkał w Holandii.

– Jeśli chcesz, możesz też sprawdzić moją znajomość francuskiego – powiedział z uśmiechem. Posługiwał się także niderlandzkim, a później dowiedziałam się, że studiował inżynierię.

Podczas jazdy samochodem przedstawił mi swoją wizję, według której ISIS miało wyzwolić muzułmanów od Palestyny po Maroko i Hiszpanię, a potem pójść jeszcze dalej, rozprzestrzeniając islam na cały świat. Każdy, kto będzie się temu opierał zostanie uznany za wroga.

– Jeśli Amerykanie zasypią nas kwiatami, my odpowiemy im tak samo – mówił Abu Jusaf. – Ale jeśli potraktują nas ogniem, my też nie pozostaniemy im dłużni, odpowiemy im ogniem nawet w ich własnej ojczyźnie. To samo tyczy się wszystkich innych zachodnich państw[1].

ISIS, jak mi powiedział, dysponowało ogromnymi środkami i dużą wiedzą. Zanim dało o sobie znać na scenie międzynarodowej, ugrupowanie po cichu budowało swoją pozycję. W jego skład wchodzili wykształceni obywatele krajów Zachodu, znakomicie wyszkoleni oficerowie bezpieczeństwa z Gwardii Republikańskiej Saddama Husajna i dawni akolici Al-Kaidy.

– Sądziłaś, że dołączają do nas same świry? – spytał Abu Jusaf. – Skąd. Mamy tu ludzi z całego świata. Są tu bracia z Wielkiej Brytanii z dyplomami wyższych uczelni, Pakistańczycy, Somalijczycy, Jemeńczycy, a nawet Kuwejtczycy.

Później dotarło do mnie, że między innymi miał na myśli strażników, których zakładnicy określili mianem „beatlesów”: grupę tę tworzył Dżihadi John i trzech bojowników mówiących z angielskim akcentem.

 

Spytałam Abu Jusafa, co skłoniło go do tego, by przyłączyć się do Państwa Islamskiego. Odparł, że dorastał karmiony hipokryzją zachodnich rządów, które bez przerwy trąbiły o przestrzeganiu praw człowieka i swobód religijnych, degradując jednocześnie muzułmańskich mieszkańców swoich państw do obywateli drugiej kategorii.

– Spójrz, jak jesteśmy traktowani w Europie – zwrócił się do mnie. – Chciałem żyć w społeczeństwie, w którym dorastałem, ale cały czas dawano mi do zrozumienia, że jestem tylko muzułmaninem, że jestem tylko Marokańczykiem i nigdy nie zostanę tam zaakceptowany.

Amerykańska inwazja na Irak w 2003 roku była jego zdaniem niesprawiedliwa: nie znaleziono tam broni masowej zagłady, tymczasem Irakijczycy byli torturowani w Abu Ghraib, a Amerykanie nie ponieśli za to żadnych konsekwencji.

– A potem jeszcze mówią, że to my jesteśmy barbarzyńcami.

– Twierdzisz, że jesteś przeciwny zabijaniu niewinnych ludzi. Dlaczego więc ich porywacie i zabijacie? – spytałam.

Abu Jusaf milczał przez kilka sekund.

– Każdy kraj ma szansę uwolnić swoich zakładników – odparł. – Jeśli tego nie robią, to ich sprawa. To oni zaatakowali nas, a nie my ich.

– Czego oczekujecie, biorąc ludzi jako zakładników?

Abu Jusaf zaczął mówić o swym marokańskim dziadku, który walczył o niepodległość z francuskimi kolonialistami. Porównywał walkę dziadka z toczonym przez siebie dżihadem.

– To wszystko rezultat tego, że Amerykanie skolonizowali Irak – powiedział. – Teraz prowadzimy dżihad, aby wyzwolić cały muzułmański świat.

Mój dziadek też był marokańskim bojownikiem o wolność i gdy byłam małą dziewczynką opowiadał mi o tamtym „dżihadzie”, o tym, jak muzułmanie razem z „żydowskimi braćmi” próbowali wyprzeć Francuzów, którzy zajęli ich rodzinne ziemie. „Nie zabijaliśmy kobiet ani dzieci, nie walczyliśmy z cywilami – mówił dziadek. – To rzecz w dżihadzie niedopuszczalna”. Walka mojego dziadka nie miała nic wspólnego z okropnościami, jakich dopuszczali się członkowie ISIS.

– Ale twój dziadek walczył w swoim kraju – zauważyłam. – To nie jest twój kraj.

– To ziemia muzułmanów. To kraj wszystkich muzułmanów.

– Tak samo jak ty wychowałam się w Europie – powiedziałam. – Tak samo jak ty studiowałam w Europie.

– Więc dlaczego ciągle uważasz, że europejski system jest sprawiedliwy?

– A jaka jest dla niego alternatywa?

– Alternatywą jest kalifat.

Nasza dyskusja stawała się coraz bardziej zaciekła i osobista. Istniało między nami wiele podobieństw, jednak każde z nas obrało zupełnie inne ścieżki, a moją drogę życiową trudno było uznać za „właściwą” dla muzułmańskiej kobiety.

– Dlaczego robisz sobie taką krzywdę? – spytał Abu Jusaf. – Naprawdę wierzysz w to, że Zachód nas szanuje? Traktuje muzułmanów w równy sposób? Jedyna słuszna droga to nasza droga – oznajmił, mając na myśli drogę wyznaczoną przez tak zwane Państwo Islamskie.

– Czytałem twoje teksty – powiedział mi. – Rozmawiałaś z szefem Al-Kaidy Islamskiego Maghrebu. Dlaczego jesteś tylko dziennikarką? Czemu nie masz w Niemczech własnego programu telewizyjnego? Dlaczego, choć zdobyłaś tyle nagród, nie robisz kariery?

Nie mogłam udawać, że nie wiem, o czym mówił. Okres dorastania i początki profesjonalnej kariery były dla mnie – jako dla mieszkającej w Europie muzułmanki – bardzo trudne. Nie noszę chusty na głowie, uważam się za feministkę i osobę liberalną, jestem współautorką książki o poszukiwaniach w Kairze jednego z ostatnich żyjących zbrodniarzy nazistowskich i zdobyłam prestiżowe stypendium w Stanach Zjednoczonych. Ale Abu Jusaf miał rację: nie miałam własnego programu w niemieckiej telewizji. Aby zaistnieć w Niemczech, będąc muzułmańskim imigrantem albo nawet dzieckiem imigrantów, musisz się podporządkować i wychwalać europejską postępowość. Jeśli bowiem zbyt głośno krytykujesz własny rząd bądź stawiasz ważne pytania dotyczące jakichkolwiek kwestii od polityki zagranicznej po islamofobię, możesz paść ofiarą bezpardonowych ataków.

Oczywiście nie podzielałam opinii Abu Jusafa, że najlepszym rozwiązaniem może być kalifat. Nie mogłam jednak przestać myśleć o tym, że zachodnie społeczeństwa i zachodni politycy zrobili bardzo niewiele, by zmierzyć się z problemami, które doprowadziły do radykalizacji takich jak on młodych ludzi. Coraz szersze uprawnienia służb wywiadowczych, nakładających coraz większe ograniczenia na zwykłych ludzi do niczego nie prowadzą, podobnie jak globalne sieci inwigilacyjne, które śledzą nie tylko terrorystów, ale naruszają też prywatność niewinnych osób. Abu Jusaf należał do pokolenia młodych muzułmanów, którzy zradykalizowali się pod wpływem inwazji na Irak. Na tej samej zasadzie starsze pokolenie zradykalizowało się po radzieckiej interwencji w Afganistanie w 1979 roku. Pod pewnymi względami przypominał mi mojego młodszego brata i obudziło to we mnie instynkt starszej siostry, która czuła, że powinna go chronić. Ale wiedziałam, że jest już na to za późno.

– Pewnie masz rację, że spotykamy się z dyskryminacją, a świat traktuje nas niesprawiedliwie – powiedziałam. – Ale walka, którą toczysz, nie ma nic wspólnego z dżihadem. Dżihad prowadziłbyś wówczas, gdybyś został w Europie i próbował tam zrobić karierę. To byłoby o wiele trudniejsze. Ty zaś wybrałeś najłatwiejszą drogę.

Przez kilka sekund nikt nie odezwał się ani słowem.

Abu Jusaf nie chciał wracać do miejsca naszego spotkania, uparł się, że odwiezie mnie do Antiochii, zresztą i tak znajdowaliśmy się już blisko mojego hotelu. Podziękowałam mu i wysiadłam z samochodu. Pomimo późnej pory kawiarnie były pełne ludzi, którzy przyszli najeść się przed świtem, jak zwykle w ramadan, kiedy muzułmanie w trakcie dnia poszczą. Cieszyłam się, że udało mi się przeprowadzić ten wywiad, ale zarazem towarzyszyło mi uczucie niepokoju.

– Każdy, kto nas zaatakuje, może się spodziewać naszej odpowiedzi na własnej ziemi – Abu Jusaf mówił z gniewem i pewnością siebie. – Bez względu na to, czy to będą Stany Zjednoczone, Francja, Wielka Brytania czy jakikolwiek arabski kraj.

Tracimy jednego po drugim – pomyślałam. Ten człowiek mógł zostać kimś zupełnie innym. Mógł wieść inne życie.

 

 

 

[1] A. Faiola, S. Mekhennet, In Turkey, a Late Crackdown on Islamic Fighters, „The Washington Post”, 14 sierpnia 2014.

 

1. Obca na obcej ziemi

 

 

 

 

NIEMCY – MAROKO, 1978-1993

 

Urodziłam się z gęstymi, kręconymi, czarnymi włosami i wielkimi, brązowymi oczami. Moi rodzice byli bodaj jedynymi imigrantami w dzielnicy Frankfurtu, w której mieszkaliśmy, a ja stałam się w pewnym sensie lokalną osobliwością. Już wtedy miałam wyjątkowo charakterystyczną twarz, ale przede wszystkim zwracałam na siebie uwagę tym, że nie wyglądałam jak typowa niemiecka dziewczynka. Rodzice w parku przyglądali mi się z zaciekawieniem. We Frankfurcie, niedaleko od Klettenbergstrasse, gdzie znajdowało się nasze mieszkanie, stacjonowało wielu amerykańskich żołnierzy z rodzinami i wszyscy oni zawsze odnosili się do nas bardzo życzliwie.

– Wyglądałaś zupełnie inaczej niż wszystkie dzieci – mówiła mi później Antje Ehrt, którą z czasem zaczęłam nazywać moją niemiecką babcią. – Gdy byłaś czymś wkurzona, patrzyłaś takim krytycznym spojrzeniem. Od razu było widać, że jesteś wściekła. Byłaś pięknym, zabawnym dzieckiem, a ludzie z miejsca się w tobie zakochiwali.

Urodziłam się wiosną 1978 roku, w przededniu dramatycznych przemian w świecie muzułmańskim. Wydarzenia, które zaszły w kolejnych miesiącach w Iranie, Arabii Saudyjskiej oraz Afganistanie pogrążyły świat arabski w chaosie i zapoczątkowały wieloletni okres przewrotów, zbrojnych inwazji i wojen.

W styczniu 1979 roku szach Iranu abdykował i wraz z rodziną uciekł z kraju. 1 lutego z długoletniego wygnania powrócił ajatollah Chomeini, który proklamował powstanie Republiki Islamskiej Iranu i zwrócił się przeciwko swoim dawnym sojusznikom, czyli intelektualistom i liberałom. Przywrócił natomiast konserwatywne i religijne wartości społeczne, ograniczając prawa kobiet i narzucając noszenie tradycyjnych islamskich strojów. 4 listopada studenci-rewolucjoniści zajęli ambasadę Stanów Zjednoczonych w Teheranie, biorąc jako zakładników sześćdziesięciu sześciu Amerykanów, z czego pięćdziesiąt dwie osoby były przetrzymywane na terenie placówki przez ponad rok.

Szesnaście dni później, w pierwszy dzień roku 1400 według kalendarza muzułmańskiego, grupa uzbrojonych religijnych ekstremistów zajęła najświętsze miejsca islamu: Wielki Meczet w Mekce i znajdującą się na jego dziedzińcu świątynię al-Kaba[2]. Snajperzy wspięli się na minarety i wzięli na cel pielgrzymów, wiernych i siły policyjne, wszystko to po to, by zdestabilizować saudyjską monarchię i wprowadzić reżim oparty na fundamentalistycznym odłamie islamu[3].

Oblężenie meczetu w Mekce trwało czternaście dni i zanim oddziały saudyjskie z pomocą zagranicznych sił specjalnych położyły mu kres, zginęło około tysiąca osób, doszło także do poważnych zniszczeń świętych budowli. Konsekwencje tego wydarzenia okazały się długofalowe i rozlały się na cały świat. Osama bin Laden często wspominał o zbezczeszczeniu świątyni przez oddziały saudyjskiej policji, obarczając za to winą saudyjską rodzinę królewską, chwaląc natomiast „prawdziwych muzułmanów”, którzy do meczetu wprowadzili śmierć i chaos. Kilka tygodni później radziecka inwazja w Afganistanie dała początek trwającej dziewięć lat wojnie partyzanckiej, która przyciągnęła bin Ladena i innych muzułmańskich bojowników, w rezultacie przyczyniając się do narodzin ery globalnego dżihadu.

Życie moich rodziców przebiegało znacznie bardziej prozaicznie. Moja matka, Aydanur, pochodziła z Turcji, a ojciec, Boujema, był Marokańczykiem. Przyjechali do Niemiec Zachodnich na początku lat siedemdziesiątych w odstępie zaledwie kilku miesięcy. Byli gastarbeiterami, należeli do fali imigrantów zarobkowych z południa Europy, Turcji i północnej Afryki, którzy przybywali do Niemiec w poszukiwaniu pracy i szansy na lepsze życie. W tamtym okresie Niemcy Zachodnie ciągle jeszcze odbudowały się po zniszczeniach drugiej wojny światowej i próbowały na powrót stać się zamożnym, przemysłowym krajem. Dlatego też potrzebowały robotników: młodych, zdrowych ludzi gotowych do wykonywania ciężkiej pracy, a także mało prestiżowych zajęć, których zwykli Niemcy zazwyczaj nie chcieli się podejmować. Niemieckie firmy rekrutowały więc pracowników z Grecji, Włoch, Turcji, Jugosławii, Hiszpanii i Maroka[4]. Wśród nich znajdowali się moi rodzice.

Matka przyjechała do Niemiec sama, w wieku dziewiętnastu lat, w pociągu pełnym innych tureckich imigrantów. Pracowała w Hildesheim, niedaleko granicy z Niemcami Wschodnimi, zajmowała się pakowaniem odbiorników radiowych oraz telewizorów przeznaczonych do wysyłki i mieszkała w domu pełnym podobnych do niej gastarbeiterów, dzieląc pokój z trzema innymi kobietami. Później przeprowadziła się do Frankfurtu, żeby być bliżej jednego z mieszkających tam i pracujących braci. Miała długie włosy, których nie zakrywała chustą i lubiła nosić odsłaniające nogi spódnice.

Mojego ojca poznała w 1972 roku za pośrednictwem pewnego starszego Marokańczyka, który zobaczył ją, gdy pracowała jako kelnerka w kawiarni we frankfurckim centrum handlowym. Z kolei ojciec pracował wówczas jako kucharz w restauracji Dippegucker, która słynęła z międzynarodowych potraw i lokalnych specjałów, jak na przykład słynny frankfurcki zielony sos ze śmietany i ziół, podawany z jajkami na twardo i gotowanymi ziemniakami. Wszystko to było dla niego nowe, ponieważ uczył się znacznie bardziej popularnej w Maroku kuchni francuskiej, ale od dawna marzył o przyjeździe do Europy. Do Niemiec przybył rok wcześniej niż mama i od tamtej pory bardzo ciężko pracował, stając się niezastąpionym w restauracyjnej kuchni.

Matce spodobał się natychmiast, ale była sceptyczna. Znajome dziewczyny ciągle jej powtarzały, że na Marokańczyków trzeba uważać. Są przystojni, ale bardzo niestali w uczuciach, a w bezczelności ustępują jedynie Algierczykom. Pewnego razu z ciekawości zajrzała do restauracji i zobaczyła, że ojciec rzeczywiście gotuje, a nie pracuje na zmywaku, jak podejrzewała. Był wysoki, umięśniony, miał gęste, ciemne, faliste włosy i w nieskazitelnie białym toczku kucharskim prezentował się bardzo atrakcyjnie. Zauważyła też, że uśmiecha się i rozmawia uprzejmie nie tylko z nią, ale także z innymi. Wypili razem kawę i ojciec zapytał, kiedy znów mogą się spotkać. Na drugi dzień, gdy matka wróciła z pracy, ojciec już czekał pod jej domem z bukietem kwiatów i czekoladkami.

– Jeśli wydaje ci się, że wejdziesz na górę, to się grubo mylisz – oznajmiła mu. Później zaprosiła go na górę na kawę.

Ich związek rozwijał się w błyskawicznym tempie i już kilka tygodni później wzięli we frankfurckim ratuszu ślub cywilny. W roli drużby ojca wystąpił jego szef, a druhną matki była jej współlokatorka z Japonii.

Matka szybko zaszła w ciążę. Sytuacja muzułmanów i Arabów mieszkających w Niemczech Zachodnich uległa radykalnej zmianie, gdy w trakcie Letnich Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 roku ośmiu palestyńskich terrorystów wtargnęło do kwater zajmowanych przez reprezentację Izraela, zabijając trenera i zawodnika w podnoszeniu ciężarów, a dziewięciu innych sportowców biorąc jako zakładników. Bojownicy należeli do organizacji o nazwie Czarny Wrzesień. Żądali uwolnienia przez Izrael ponad dwustu arabskich więźniów oraz zagwarantowania im samym bezpiecznej drogi ucieczki z Niemiec. W przeciwnym razie zagrozili zabiciem zakładników. Rząd Izraela, pozostając wierny od dawna wyznawanej zasadzie, odmówił podjęcia negocjacji. Natomiast władze niemieckie obiecały porywaczom przetransportować ich samolotem wraz z zakładnikami do Tunezji. Na lotnisku niemieccy snajperzy otworzyli ogień do Palestyńczyków. Terroryści byli dobrze wyszkoleni i próba odbicia uprowadzonych Izraelczyków zakończyła się katastrofą: zginęli wszyscy zakładnicy, pięciu porywaczy i jeden funkcjonariusz niemieckiej policji[5].

Wiele lat później okazało się, że za działalnością Czarnego Września w rzeczywistości stała grupa Al-Fatah, wchodząca w skład kierowanej przez Jasera Arafata Organizacji Wyzwolenia Palestyny. W bezpośrednim następstwie ataku w Monachium muzułmanie i Arabowie znaleźli się na cenzurowanym. Moi rodzice bardzo mocno odczuli tę zmianę, zwłaszcza ojciec. Często był zatrzymywany i legitymowany przez policję. Domy, w których mieszkali arabscy studenci, poddawano rewizjom, ponieważ policja podejrzewała, że wspierają oni ugrupowania terrorystyczne lub udzielają schronienia ich członkom.

– Niektórzy mówili nawet, że Arabowie powinni stąd wyjechać – opowiadał mi ojciec. Nie przejmował się tym jednak zanadto, ponieważ zdawał sobie sprawę, że zdarzyło się coś strasznego i niemieckie władze próbowały jedynie ustalić, kto jest za to odpowiedzialny. Rozumiał, dlaczego Niemcy stali się podejrzliwi.

Taka sytuacja trwała przez całe lata siedemdziesiąte. Terroryzm stał się w Niemczech Zachodnich codziennością. Ugrupowania, takie jak Czarny Wrzesień czy Frakcja Czerwonej Armii (RAF), znana wcześniej jako Grupa Baader-Meinhof, były powodowane wrogością wobec Izraela i – jak same to określały – zachodniego imperializmu, ale pod względem ideologicznym miały lewicowy i świecki charakter. Grupę Baader-Meinhof tworzyły dzieci niemieckich intelektualistów, jej członkowie uważali zachodnioniemieckich przywódców za faszystów i porównywali ich do nazistów[6]. Nie było to całkiem błędne, ponieważ część ważnych stanowisk w Niemczech Zachodnich zajmowały w tamtym czasie osoby mające powiązania z nazistami[7]. Podczas gdy członkowie Baader-Meinhof skupiali się na napadach na banki i zamachach bombowych, Frakcja Czerwonej Armii specjalizowała się w uprowadzeniach, porwaniach i zabójstwach. Oba ugrupowania miały silne związki z Bliskim Wschodem. Pod koniec lat sześćdziesiątych członkowie grupy Baader-Meinhof gościli w obozie szkoleniowym Palestyńczyków w Libanie, gdzie uczyli się konstruowania bomb i innych umiejętności z zakresu walki partyzanckiej, z kolei bojownicy RAF-u brali udział we wspólnych akcjach z Ludowym Frontem Wyzwolenia Palestyny i innymi ugrupowaniami palestyńskimi. Członkowie RAF-u zajmowali się porywaniem zachodnioniemieckich polityków i przemysłowców: uprowadzili i zabili między innymi Hannsa-Martina Schleyera, wpływowego biznesmena i byłego członka SS.

W 1973 roku urodziła się moja najstarsza siostra, Fatma, a rok później druga siostra, Hannan. W 1977 roku moja matka dowiedziała się, że jest w trzeciej ciąży. Lekarze doradzali jej przeprowadzenie aborcji. Obawiali się, że dziecko może się urodzić z wrodzoną wadą, bez rąk i nóżek. Matka była zrozpaczona.

– Wszystko jest w rękach Boga – powiedział jej mój ojciec. – Zatrzymajmy dziecko i będzie, co ma być. Damy sobie jakoś radę.

W tamtym czasie tureccy imigranci wywoływali często awantury w szpitalach, kiedy żony rodziły im dziewczynki. Pragnęli synów.

Kiedy więc przyszłam na świat, lekarz spojrzał przepraszająco na moją matkę.

– Przykro mi – powiedział. – To dziewczynka.

– Czy jest zdrowa? – spytała matka. – Czy ma rączki i nóżki?

– Nie dość, że zdrowa – odparł lekarz – to w dodatku właśnie mnie obsikała!

Jako że wbrew wszelkim prognozom lekarzy urodziłam się zupełnie zdrowa, rodzice dali mi na imię Souad, co w języku arabskim oznacza „mająca szczęście”. I pod wieloma względami rzeczywiście byłam szczęśliwym dzieckiem. Klettenbergstrasse, gdzie wówczas mieszkaliśmy, należy do najładniejszych ulic we Frankfurcie. Właściciel restauracji, w której pracował ojciec, wynajmował mieszkanie pod numerem 8 i znalazł dla nas lokum w tym samym budynku na poddaszu. Kamienica była stara i mieściło się w niej sześć mieszkań. Większość mieszkańców naszego budynku i dzielnicy była bankierami, menadżerami, przedsiębiorcami. Naprzeciwko nas mieszkała stewardessa Lufthansy. Byliśmy jedyną rodziną imigrancką w sąsiedztwie.

Okolica była przepiękna, ale trudno było powiedzieć to samo o naszym mieszkaniu. Dach tak przeciekał, że matka musiała rozstawiać wiadra, by łapać do nich deszczówkę. Oboje rodzice musieli ciężko pracować, nie tylko na nasze utrzymanie. Czuli się odpowiedzialni również za swoje rodziny w Maroku i Turcji. Co miesiąc wysyłali pieniądze swoim rodzicom. Moimi dwoma starszymi siostrami w ciągu dnia opiekowała się u siebie w mieszkaniu pewna Niemka. A kiedy młodsza siostra matki przyjechała do Niemiec odwiedzić braci, zajmowała się z kolei mną.

Kiedy miałam osiem tygodni, rodzice dowiedzieli się, że ojciec mojej matki jest bardzo chory. Nie było ich stać, żeby w tak krótkim terminie kupić bilety lotnicze. Podróż autobusem była mniej kosztowna, ale oznaczało to, że co najmniej cztery dni będą musieli spędzić w drodze. Obawiali się, że nie wytrzymam trudów tak długiej podróży.

Antje Ehrt i jej mąż Robert, którzy mieszkali w tej samej kamienicy, zaproponowali, że zaopiekują się mną przez te cztery tygodnie. Rodzice zgodzili się na to, ale upierali się, że pokryją wszystkie koszty mojego utrzymania. Okazało się jednak, że stan zdrowia mojego dziadka znacznie się pogorszył i powrót rodziców się opóźniał. Nie mieliśmy wówczas telefonów. Ehrtowie zaczęli się z kolei martwić, jak wyjaśnią władzom, skąd wzięło się u nich w domu małe dziecko.

Gdy rodzice w końcu wrócili, Ehrtowie stali się dla mnie kimś w rodzaju rodziców chrzestnych. Mieli dwójkę własnych dzieci i byli o wiele bardziej otwarci i gościnni niż inni mieszkańcy naszej dzielnicy. Robert Ehrt był kierownikiem w dużej niemieckiej firmie. Po latach dowiedziałam się, że kiedy wracał z pracy do domu, często się ze mną bawił i karmił mnie z butelki.

Rodzina Ehrtów jadała zwykle w kuchni, a mnie wtedy zostawiali w sypialni. Niezbyt mi się to podobało. Chciałam być tam, gdzie coś się działo. Wrzeszczałam więc tak długo, aż ktoś przychodził, wkładał mnie do specjalnego koszyka, który następnie stawiał na ladzie w kuchni, żebym mogła być razem z wszystkimi.

Na parterze kamienicy mieszkało kolejne małżeństwo, które wywarło na mnie w dzieciństwie duży wpływ. Ruth i Alfred Weissowie przeżyli Holokaust. Ojciec czasem kupował dla nich chleb w pobliskiej piekarni, a matka przekazywała im upieczone przez siebie ciastka lub jedzenie, które przyrządziła.

– Wielu moich nauczycieli było Żydami – powtarzał nam zawsze ojciec. – Jestem im bardzo wdzięczny za to, czego mnie nauczyli.

Gdy miałam zaledwie kilka miesięcy, siostra matki – ta, która przyjechała do Niemiec odwiedzić braci i czasami się mną zajmowała – postanowiła wrócić do Turcji, żeby pomóc w opiece nad chorym dziadkiem. Rodzice zaczęli się wówczas zastanawiać nad wysłaniem mnie do Maroka, do babci ze strony ojca. Myśleli, że tam przynajmniej będę miała zapewnioną porządną opiekę, a poza tym będę mogła nauczyć się arabskiego i przejść podstawową islamską edukację.

Wydawało się, że to dobra decyzja. Wciąż jeszcze byłam karmiona piersią, a skoro miałam tam zostać bez mamy, moja marokańska babcia znalazła w sąsiedztwie Berberyjkę, która miała mnie karmić. Mama, która została w Niemczech, bardzo mocno przeżywała rozstanie ze mną: wiedziała, że zabraknie jej w moich najwcześniejszych wspomnieniach.

Moja marokańska babcia otrzymała imię Rukajja, na cześć jednej z córek proroka Mahometa. Nosiła nazwisko Sadiki, a jej rodzina należała do potomków Maulaja Ali asz-Szarifa, marokańskiego szlachcica, którego ród wywodził się z dzisiejszej Arabii Saudyjskiej. W siedemnastym wieku pomógł on zjednoczyć Maroko i założył dynastię Alawitów, która rządzi w kraju do dziś. Nosili oni tytuł szarifów, przysługujący jedynie potomkom Hasana, wnuka Mahometa[8].

Babcia urodziła się w zamożnej rodzinie, w leżącym w prowincji Tafilalt mieście Ar-Raszidijja na początku dwudziestego wieku. W tamtych czasach nie prowadzono zbyt skrupulatnie rejestrów narodzin, ale babcia pamiętała wkroczenie wojsk francuskich do Maroka w 1912 roku[9]. Jej rodzina posiadała spory majątek ziemski i babcia często opowiadała mi o rosnących tam palmach daktylowych, a także o krowach, owcach, kozach i koniach, jakie tam hodowano. Ze względu na pokrewieństwo z Mahometem jej ród był uważany za szlachecki. Do członków takich rodzin często zwraca się za pomocą tytułów honorowych – maulaj i szarif w odniesieniu do mężczyzn oraz szarifa bądź lalla w odniesieniu do kobiet – ale babcia nigdy nie używała swego formalnego tytułu.

Wyszła za mąż bardzo młodo, w wieku trzynastu lub czternastu lat, za syna bliskiego przyjaciela ojca, zamożnego i dobrze urodzonego chłopca, niewiele starszego od niej. Rok później urodziła mu pierworodnego syna. W ciągu kolejnych kilku lat urodził im się jeszcze jeden syn i córka, ale mąż stał się brutalny, coraz częściej bił ją oraz dzieci. W końcu babcia oświadczyła swoim rodzicom, że chce się z nim rozwieść. Pomimo licznych dyskusji okazało się, że przyjaźń oraz biznesowe więzi, jakie łączyły jej ojca i teścia, są zbyt silne. Rodzina doradziła jej cierpliwość, argumentując, że czasem takie zachowania same przechodzą. Babcia nie mogła się na to zgodzić. Rozwiodła się z mężem i odeszła, zabierając ze sobą troje dzieci.

W tamtych czasach był to radykalny krok i babcia stała się wyrzutkiem. Była teraz samotną, młodą kobietą, która nie umiała czytać ani pisać i nie potrafiła pracować, ponieważ nigdy nie musiała tego robić. Uciekła z dziećmi do Meknes, jednego z czterech królewskich miast Maroka, gdzie ponownie wyszła za mąż. Nigdy nie mówiła o swym drugim mężu, z wyjątkiem tego, że ich związek był krótki: mąż porzucił ją, gdy była w ciąży z kolejnym dzieckiem, dziewczynką o imieniu Zahra. Teraz znów została sama, z dziećmi dwóch różnych mężczyzn. Przyrzekła sobie, że już nigdy więcej nie wyjdzie za mąż i że sama utrzyma swoją rodzinę. W tamtym okresie zarabiała na życie głównie jako uzdrowicielka i akuszerka, poza tym handlowała przyrządzanymi przez siebie olejkami leczniczymi.

Babcia podejmowała duże ryzyko, ale zawsze wiedziała, kim jest i nie zapominała o swoich korzeniach. Wyznała mi, że najważniejszymi wzorami do naśladowania były dla niej żony proroka. Pierwsza, starsza od niego żona, Chadzidża, była odnoszącą sukcesy kobietą interesu i wspierała Mahometa finansowo oraz emocjonalnie, kiedy jego ród się od niego odwrócił. Chadidża jest czczona zarówno przez szyitów, jak i sunnitów jako pierwsza osoba nawrócona na islam oraz najukochańsza i najwierniejsza powiernica Mahometa. Inna z jego żon, Aisza, słynęła ze swego intelektu oraz doskonałej znajomości Sunny, która stanowi zapis uczynków oraz powiedzeń Mahometa i dla wielu muzułmanów stanowi drugie co do ważności po Koranie źródło teologicznej oraz prawnej wiedzy. Podczas gdy sunnici uważają ją za jedno z głównych źródeł inspiracji proroka, część szyitów patrzy na Aiszę nieco bardziej krytycznie, podejrzewając, że była niewierna Mahometowi i uważając jej niechęć do Alego, zięcia Mahometa, za niewybaczalny grzech[10].

– Nie myśl, że kobiety w islamie muszą być słabe – mówiła mi babcia.

W Meknes poznała mężczyznę, który został później moim dziadkiem. Miał na imię Abdelkader i także pochodził z zamożnej rodziny. Ale kiedy poznali się z babcią, był wyniszczony fizycznie przez pobyt w więzieniu i tortury, a jego majątek przepadł.

Dziadek pochodził z prowincji Al-Hauz, położonej niedaleko Marrakeszu, gdzie działał jeden z najsilniejszych ruchów oporu przeciwko Francuzom. W Al-Hauz i innych częściach Maroka muzułmanie i żydzi walczyli o niepodległość ramię w ramię. Dziadek był wodzem plemienia i lokalnym przywódcą ruchu wyzwoleńczego, odpowiadał za opracowanie strategii działania i pomagał dostarczać broń oraz zaopatrzenie bojownikom próbującym dać odpór Francuzom. Swoją walkę określali mianem dżihadu, ale dziadek i jego towarzysze przestrzegali jasno określonych zasad: nie atakowali kobiet i cywilów, a jedynie francuskich żołnierzy oraz znanych sobie więziennych oprawców, którzy znajdowali się na usługach Francuzów.

Pod koniec 1940 roku Francuzi aresztowali dziadka i zażądali od niego podania nazwisk członków miejscowego ruchu oporu.

– Dostaniesz jeszcze więcej ziemi i przywilejów – kusił go francuski śledczy. – Ale jeśli nie będziesz z nami współpracował, wtrącimy cię do więzienia i zabierzemy cały twój majątek.

Dziadek wierzył jednak w walkę o niepodległość. Uważał, że nawet jeśli Francuzi zabiorą mu jego własność, pewnego dnia Maroko wyzwoli się spod ich władzy, a on odzyska swój majątek. Wylądował więc w więzieniu, gdzie go bito i torturowano. Strażnicy zmuszali więźniów, by stali nago w niewygodnych pozycjach, oddawali na nich mocz, polewali ich zimną lub gorącą wodą, niektórych gwałcono przy użyciu butelek. Francuzi zajęli należące do dziadka drzewka oliwne, gaje migdałowe i pomarańczowe oraz konie. Część jego majątku rozdali kolaborantom.

Dziadek spędził w więzieniu kilka miesięcy. Kiedy wyszedł na wolność, Francuzi zabronili mu wracać do należących do niego posiadłości: stracił więc wszystko z wyjątkiem poczucia godności oraz nadziei. Udał się do Meknes, gdzie znalazł pracę jako robotnik budowlany. Nie znał się na budowaniu domów, ale musiał z czegoś żyć. Miasto się rozwijało i ludzie potrzebowali mieszkań.

Człowiek, który niegdyś posiadał hodowlę koni i wiele akrów ziemi, postanowił osiedlić się w Sidi Masud, biednej, przypominającej slumsy dzielnicy. Mieszkali tam Marokańczycy z różnych regionów kraju, których do miasta przygnały rozmaite powody; swoje domostwa budowali w pośpiechu i byle jak, z drewna, blachy i wszystkiego, co tylko udało im się znaleźć lub tanio zdobyć.

Pewnego razu do dzielnicy wprowadziła się kobieta wywodząca się z szlachetnego rodu. Jeden ze znajomych Abdelkadera, który znał jego przeszłość wodza plemienia, zażartował, że nie będzie już cieszył się najwyższym statusem w okolicy, ponieważ przewyższy go prawdziwa szarifa.

Abdelkader wiedział, że nowa sąsiadka ma dzieci, więc poszedł się z nią przywitać i wziął ze sobą słodycze. Kobieta z miejsca nabrała do niego podejrzeń i oznajmiła, że nie potrzebuje prezentów ani cukierków. Zrobiło to na nim wrażenie. Za kilka tygodni już poprosił ją o rękę. Abdelkader miał dwadzieścia parę lat i był młodszy od babci. Choć w dalszym ciągu mocno popierał marokańską walkę o niepodległość, to więzienie oraz tortury poważnie go osłabiły i okaleczyły fizycznie. Gdy jako mała dziewczynka pytałam go o ślady na dłoniach i rękach, odpowiadał, że pozostały po palących się papierosach, którymi przypalali go Francuzi. Z kolei na plecach miał blizny po uderzeniach batem. Wydaje mi się, że w babci pociągała go jej siła, a także fakt, że była domorosłą uzdrowicielką. Abdelkader podjął się utrzymania babci oraz jej dzieci, adoptował nawet jej najmłodszą córkę, której ojciec uciekł przed jej narodzinami i w akcie urodzenia miała wpisane jedynie nazwisko matki.

W 1950 roku, niecały rok po tym, jak dziadkowie wzięli ślub, na świat przyszedł mój ojciec, najmłodsze i ukochane dziecko babci Rukajji. Rodzina mieszkała w małej, prostej chacie, zbudowanej z blachy i drewna. Ściany były niedbale zbite gwoździami, a przez szpary między nimi widać było niebo. Dom składał się z dwóch małych izb bez kuchni i bieżącej wody. Łazienka znajdowała się w oddzielonym od reszty pomieszczenia kącie z dziurą w podłodze służącą za ubikację, i wiadrem z wodą do umycia się.

– W okolicy była tylko jedna studnia z pitną wodą – opowiadał mi ojciec. – Trzeba było iść do niej dwa kilometry i przez całą drogę powrotną dźwigać napełnione wiadra.

Francuzi wciąż od czasu do czasu wzywali dziadka na przesłuchania lub przychodzili do domu, żeby go aresztować. Mówili mu, że może jeszcze odzyskać swoje ziemie, jeśli tylko zgodzi się z nimi współpracować. Dziadek za każdym razem odmawiał. Niepokoił się o rodzinę, szczególnie o to, że Francuzi, chcąc go jeszcze bardziej pognębić, zabiorą także babcię. Krążyły plotki o gwałtach na kobietach, których dopuszczali się francuscy żołnierze i kolaborujący z nimi Marokańczycy. Ojciec pamiętał, że dziadek trzymał schowany w domu pistolet. Pewnego razu, gdy ojciec miał cztery lub pięć lat, dziadkowie wdali się w kłótnię i babcia zagroziła, że powie Francuzom o broni. „Zamkną cię i wreszcie będę miała z tobą spokój” – rzuciła, niekoniecznie żartem, babcia. Dziadek nie chciał wylądować z powrotem w więzieniu. Zaniósł pistolet do meczetu i wrzucił go do latryny.

Dziadkowie wciąż uczestniczyli w ruchu oporu, przede wszystkim zachęcając sąsiadów do udziału w marszach protestacyjnych przeciwko władzy Francuzów. W 1956 roku Maroko w końcu ogłosiło niepodległość, ale dziadek już nigdy nie odzyskał swojej ziemi. W zamian burmistrz miasta zaoferował mu dwa kilogramy cukru. Dziadek jednak nie skorzystał z propozycji. Oboje z babcią byli bardzo rozczarowani tą sytuacją, a dziadek ostatecznie popadł w depresję.

Kiedy mój ojciec skończył siedem lat, dziadkowie się rozwiedli. Abdelkader przeprowadził się do innej części Meknes, a babcia znów została sama z dziećmi.

– Wstawała rano, modliła się, robiła nam śniadanie, potem budziła moją najstarszą siostrę, żeby zajęła się całą resztą, a sama wychodziła bardzo wcześnie i wracała dopiero tuż przed zmrokiem – wspominał ojciec.

W domu był prymitywny piekarnik gazowy, w którym przyrządzali posiłki albo też piekli jedzenie na rozżarzonych węglach. Mieli też jedno małe radio, które działało tylko wtedy, gdy babcię było stać na kupno baterii, a światło dawały im świece i lampy naftowe.

Kiedy przywieziono mnie jako niemowlę do Maroka, babcia od dawna już nie mieszkała w slumsach Sidi Masud. Ojciec zarabiał w Frankfurcie na tyle dobrze, że stać go było nie tylko na utrzymywanie własnej rodziny, ale także na wsparcie finansowe swojej matki. Za przesyłane przez niego pieniądze babcia kupiła w centrum Meknes dom z trzema pokojami, kuchnią i znajdującą się w środku łazienką z tradycyjną kucaną ubikacją oraz kranem w ścianie.

Gdy podrosłam, dziadek opowiadał mi często o walce z francuskimi kolonistami. Kiedyś powiedział mi też, że najpotężniejsi ludzie na świecie to ci, którzy potrafią czytać i pisać, ponieważ to oni objaśniają innym rzeczywistość i piszą historię świata. Bał się, że wszyscy poznają historię Maroka jedynie w wersji francuskich kolonistów, a opowieści takich ludzi jak on ulegną zapomnieniu.

Trzy domy od domu mojej babci mieszkała żydowska rodzina, od której w piątki dostawaliśmy czasem chleb upieczony, jak mówili, specjalnie na tę okazję. Teraz wiem, że była to przygotowywana na szabat chałka. Babcia rewanżowała się im półmiskami kuskusu bądź ciastek. Bardzo blisko zaprzyjaźniłam się z ich córką Miriam. Była ode mnie dwa lata starsza i płynnie mówiła po francusku. Nazywaliśmy ją Meriem, marokańską odmianą jej imienia. Nim jednak skończyłam cztery lata, cała jej rodzina wyjechała do Francji.

Babcia miała głębokie, ciemne oczy i siwe włosy, które czasami farbowała henną. Mierzyła zapewne około metra siedemdziesiąt, miała bardzo silne dłonie i mocne, umięśnione ciało zaprawione przez ciężką, fizyczną pracę, lecz zarazem jędrne dzięki leczniczym olejkom własnej roboty, które wcierała w skórę. Do tego odznaczała się zaraźliwym, nieodpartym śmiechem.

Choć mieszkała w mieście, jej dom przypominał wiejskie gospodarstwo. Nie miała wprawdzie żadnej ziemi, za to na skrawku niezadaszonej przestrzeni między salonem a kuchnią hodowała kury, króliki i gołębie. Nie ufała miejscowym rzeźnikom, więc własnoręcznie zabijała kury, a w dodatku zawsze mieliśmy świeże jajka. Podkarmiała też kilka kotów z sąsiedztwa. Ciągle mi powtarzała, że prorok Mahomet bardzo troszczył się o koty, więc my też powinniśmy dobrze je traktować. Nigdy nie pozwalała, by jakiś żebrak odszedł od drzwi, nie dostawszy od niej czegoś do jedzenia. Wtedy zwykle siadałam na werandzie, rozmawiałam z nim, pytając dlaczego jest taki biedny i zadając inne bezczelne pytania. Babcia była tym strasznie zakłopotana. „Czemu nie pozwolisz temu człowiekowi zjeść?” – pytała. Ale ja byłam po prostu ciekawska. Babcia nie tylko dawała tym nędzarzom jeść, ale dla każdego zawsze miała jakieś dobre słowo, które miało dodać im otuchy. „Przeżywasz ciężki okres, ale Bóg jest wielki i w końcu twoja sytuacja się polepszy” – pocieszała. Na znak szacunku żebracy nazywali ją hadżdża – był to tytuł zarezerwowany dla kobiet, które odbyły hadżdż, czyli coroczną pielgrzymkę do Mekki, której babcia nigdy w życiu nie odwiedziła.

Mimo że urodziła się w dobrze sytuowanej rodzinie, w której niczego jej nie brakowało, miała smykałkę do interesów. Dzięki posiadaniu własnych kur nigdy nie chodziliśmy głodni, nawet gdy było krucho z pieniędzmi. Jajka wykorzystywała nie tylko do przyrządzania posiłków i wypieków, ale także rozdawała je sąsiadom. Gołębie nauczyła dostarczać listy, co stanowiło całkiem przyzwoite źródło dochodów. Czasami zatrudniała się w gospodarstwach przy dojeniu krów (gdy zabierała mnie ze sobą, ciągnęłam te biedne stworzenia za ogony). Poza tym w dalszym ciągu pracowała jako uzdrowicielka i akuszerka, a także robiła własne olejki lecznicze.

Monety – „drobniaki”, jak mawiała – trzymała w chusteczce ukrytej w tradycyjnych, długich marokańskich sukniach, za to „grube pieniądze”, czyli banknoty, chowała w staniku.

– Nigdy nie trzymaj wszystkich pieniędzy w jednym miejscu – przestrzegała mnie. – Musisz je ukryć, żeby synowie grzechu nie widzieli, jak dużo ich masz.

„Synowie grzechu” – tak babcia określała wszystkich, którzy źle się zachowywali: od lokalnych opryszków po poważnych przestępców. Wówczas jej skrytka w staniku wydawała mi się zabawna, ale później sama nieraz wykorzystywałam ten pomysł. Podczas niebezpiecznych wypraw reporterskich biustonosz bywa najlepszym miejscem do ukrycia gotówki bądź kart pamięci. Zwłaszcza w krajach muzułmańskich mało kto ośmieli się szukać w nim czegokolwiek.

Babcia była surowa, ale ogromnie kochana. Dziadek często odwiedzał ją i pytał: „A może byśmy się tak znowu pobrali?”. Ale ona nigdy nie pozwalała się zwodzić. To odróżniało ją od innych kobiet. Nie bała się podejmować ryzyka – to coś, czego się od niej nauczyłam.

Babcia tłumaczyła mi, że jeśli ktoś myli się w jakiejś sprawie, to bez względu na to, jaką pozycję w społeczeństwie zajmuje, nie wolno o tym milczeć. Pamiętam, jak raz stałyśmy obie w zatłoczonym autobusie w Meknes, podczas gdy wokół nas siedziało mnóstwo młodych mężczyzn.

– Który z was się podniesie i zrobi miejsce dla staruszki z dzieckiem? – spytała. A gdy nikt nie zareagował, zdenerwowała się nie na żarty. – Wy synowie grzechu! – krzyczała. – Powinniście się wstydzić. W Niemczech wszyscy by ustąpili miejsca staruszce z małym dzieckiem.

Kierowca autobusu śmiał się i radził, żeby się uspokoiła, ale w końcu jeden z pasażerów poczuł się zawstydzony odstąpił nam swoje miejsce.

W tamtym czasie sytuacja polityczna w Maroku była dość napięta. Każdego, kto krytykował rząd lub policję, mogły spotkać kłopoty. Ale babcia się tym nie przejmowała. Gdy pewnego razu wychodziła z banku, policjant poprosił ją o „datek”. Babcia spytała go, jaką to organizacją charytatywną kieruje teraz policja. Gdy policjant wyjaśnił, że pieniądze mają być dla niego, babcia zaczęła go sztorcować. Pytała, czy mu nie wstyd, że nie dość, iż jest skorumpowany, to jeszcze żąda pieniędzy od ubogiej staruszki, która musi za coś wykarmić swoją wnuczkę?

– Dlaczego nie pójdziesz do tych facetów w krawatach i nie poprosisz ich o prywatny datek? – spytała go. – Bo się nie odważysz. Dlatego zdzierasz pieniądze z najsłabszych.

Gdy policjant próbował ją uciszyć, babcia krzyczała jeszcze głośniej, tak żeby wszyscy wokół ją słyszeli. To poskutkowało: policjant odszedł z pustymi rękami.

Nigdy nie zapomnę tego, jak występowała w mojej obronie. Babcia nie umiała wprawdzie czytać, ale opanowała znajomość niemal całego Koranu. Gdy miałam niespełna cztery lata, uznała, że powinnam nauczyć się czytać świętą księgę i kilka razy w tygodniu posyłała mnie do szkoły koranicznej. Siadałam na podłodze z innymi dziećmi i uczyłam się czytać oraz zapamiętywać sury, a potem w piątek recytowałam przed babcią to, czego nauczyłam się w tygodniu. Nauczyciel, czyli fakih, odczytywał kolejne wersety, a wszyscy w klasie je powtarzaliśmy. Kłopot polegał na tym, że nasz nauczyciel był agresywnym, młodym mężczyzną i jeśli któreś z dzieci zrobiło coś nie po jego myśli, bił je po rękach metalową linijką.

Babcia była wobec mnie bardzo opiekuńcza. Bardzo poważnie traktowała obowiązki, jakie nałożyli na nią moi rodzice, powierzając jej swoją małą córeczkę. Gdy zaczęłam naukę w szkole koranicznej, babcia odbyła rozmowę z nauczycielem, Si Abdullahem.

– Nie waż się tknąć tej dziewczynki – ostrzegła go. – Spróbuj ją tylko uderzyć.

Pewnego popołudnia Si Abdullah przyłapał mnie na rozmowie z innym dzieckiem. Kazał mi wyciągnąć ręce, wnętrzem dłoni do góry i uderzył mnie metalową linijką. Potem powiedział, żebym odwróciła dłonie i smagnął mnie tym razem z tej drugiej strony. Jęknęłam z bólu, wybuchłam płaczem i pobiegłam prosto do domu babci.

Zapłakana opowiedziałam, że Si Abdullah mnie zbił. Gdy babcia zobaczyła ślady na moich dłoniach, ogarnęła ją wściekłość. Chwyciła mnie i zaciągnęła z powrotem do szkoły. Wpadłyśmy do klasy, a babcia zdjęła swój skórzany sandał i na oczach wszystkich zaczęła nim okładać nauczyciela, krzycząc, że nikt nie śmie tknąć jej wnuczki.

– Dlaczego ją zbiłeś?! – wrzeszczała.

Ja wciąż płakałam, tymczasem pozostałe dzieci śmiały się w głos, widząc jak Si Abdullah kuli się, próbując uniknąć kolejnych ciosów.

Babcia stanowiła dla mnie tak dużą inspirację, że z czasem przejęłam od niej upodobanie do dyskusji i z zapałem się z nią spierałam. Pewnego razu, gdy odwiedził nas znajomy mojego ojca, Mahmud, babcia przyrządziła jedno z najczęściej jedzonych przeze mnie dań: dwu- lub trzydniowy chleb zmieszany z ciepłym mlekiem, miodem i cynamonem.

– Nie mam ochoty znowu tego jeść – oznajmiłam jej. – Dostaję to co drugi dzień.

– Zjesz to, co ci zrobię – odparła babcia.

– Ale czemu zawsze robisz ten chleb z mlekiem? Przecież moi rodzice wysyłają ci tyle pieniędzy, że stać nas na inne jedzenie.

– Powinnaś powiedzieć alhamdulillah za to, że w ogóle masz co jeść, ty mały diable – odrzekła babcia (alhamdulillah to popularne arabskie wyrażenie oznaczające „chwała Bogu”). – Jest tylu biednych ludzi, którzy byliby szczęśliwi, że mają cokolwiek do jedzenia.

Obydwoje z Mahmudem byli zdumieni przenikliwością i siłą moich argumentów, tym bardziej że miałam zaledwie cztery lata. Mahmud wybuchnął śmiechem, gdy usłyszał moją ripostę:

– Jeśli tak bardzo się martwisz biedakami, którzy nie mają co jeść, to dlaczego nie zaprosisz ich do domu i nie poczęstujesz ich tym?

Babcia bardzo dbała o czystość. W łazience był kran z bieżącą wodą, którą używaliśmy do codziennego mycia, ale dwa razy w tygodniu babcia prowadziła mnie do hammam. Nie znosiłam chodzić do łaźni z powodu panującego tam gorąca i półmroku, smrodu mydła oliwkowego oraz podniesionych głosów nagich kobiet, które brzmiały tak, jakby krzyczały. Pracujące tam kobiety myły mnie gorącą wodą z mydłem, szorując mocno całe moje ciało. Babcia kazała mi zamykać oczy i siedzieć cicho, ale ta kąpiel była dla mnie istną męką.

Latem w Meknes panowały straszliwe upały. W powietrzu unosił się zapach piaszczystej ziemi. Gdy padał deszcz, co nie zdarzało się zbyt często, wszyscy otwierali drzwi, witając go z ulgą. Czasami tańczyłam w deszczu, a babcia krzyczała, żebym weszła do środka, zanim się rozchoruję.

– Ale jeśli deszcz mnie umyje, nie będziemy musiały w tym tygodniu iść do hammam – odpowiadałam.

Rodzice wiedzieli, że babcia z radością zatrzyma mnie u siebie w Maroku, ale po trzech latach zdecydowali, że czas, bym wróciła do Niemiec. Dla babci to był szok, liczyła bowiem na to, że zostanę u niej na dłużej.

Po raz pierwszy widziałam wtedy jak płakała. Ale rozumiała też, że to najwyższa pora, bym wróciła do rodziców i sióstr.

Trzy miesiące później ojciec przyleciał, by zabrać mnie do Niemiec. Wciąż pamiętam, jak ściskałam oboje dziadków i wszyscy płakaliśmy. Dziadkowie poprosili mnie, żebym nigdy nie zapomniała, skąd pochodzę.

– Pójdę tam do szkoły, a potem do was wrócę – powiedziałam im. – Obiecuję, że nie zapomnę, kim jesteśmy. Nigdy.

Po powrocie do Frankfurtu poznałam obie moje siostry. Był grudzień i po raz pierwszy w życiu zobaczyłam śnieg. Dowiedziałam się, że starsza z sióstr, Fatma, która miała już dziewięć lat, doznała uszkodzenia mózgu w wyniku komplikacji podczas porodu. Wymagała dodatkowej opieki i chodziła do specjalnego ośrodka opiekuńczego. Hannan była tylko rok młodsza od Fatmy i szybko się zaprzyjaźniłyśmy.

Bardzo tęskniłam za dziadkami, a oswojenie się z rodzicami zajęło mi trochę czasu. Mama mówiła po arabsku, ale ledwo ją rozumiałam, gdy nie posługiwała się daridża, czyli marokańskim dialektem, który wprawdzie znała, ale mówiła nim z zabawnym akcentem. Poza tym wszyscy wokół mnie rozmawiali w jakimś dziwnym języku. Nie rozumiałam wówczas ani słowa po niemiecku.

Pewnego wieczoru zobaczyłam jak Fatma i Hannan pucują po jednym z pary swoich trzewików i wystawiają je na zewnątrz naszej sypialni. Powiedziały mi, że powinnam zrobić to samo, bo wtedy przyjdzie Mikołaj. Nie miałam pojęcia, o czym one mówią. Spytałam, czy to jakiś znajomy rodziców. Nie wiedziałam, że na początku grudnia, kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem, świętuje się w Niemczech przyjście świętego Mikołaja. Siostry wyjaśniły mi, że Mikołaj przynosi czekoladki, a jeśli but jest porządnie wyczyszczony, to słodyczy jest więcej.

Zabrałam się za czyszczenie moich trzewików, sądząc, że Mikołaj napełni je oba. Gdy rodzice posłali nas do łóżek, nie mogłam przestać myśleć o tym Mikołaju, który miał przyjść z czekoladkami. Usłyszałam jakiś hałas, a po chwili zorientowałam się, że u rodziców też już zgasło światło.

Wygramoliłam się z łóżka, ostrożnie otworzyłam drzwi i spojrzałam na moje buty. Jeden był pusty, za to drugi w całości napełniony czekoladkami i cukierkami. Nie mogłam uwierzyć, że jakiś nieznajomy przyniósł w jeden wieczór tyle słodyczy, ile w Maroku dostałam w ciągu prawie trzech lat! W ciemnościach zaczęłam objadać się cukierkami i czekoladkami, aż niemal w całości opróżniłam mój but. Wtedy pomyślałam, że to będzie nie w porządku, gdy moje siostry ujrzą, że ich buty są pełne, a mój pusty, bo na pewno zrobi im się przykro, że nic nie dostałam. Wzięłam więc część słodyczy z ich butów i przerzuciłam do mojego.

Nazajutrz rano, gdy się obudziłyśmy i zobaczyłyśmy, co przyniósł nam Mikołaj, siostry zaczęły się zastanawiać, dlaczego ich buty nie są napełnione po brzegi.

– Powinnyście się cieszyć, że Mikołaj w ogóle się zjawił – oznajmiłam im. – Gdy byłam w Maroku, ciągle o mnie zapominał.

Rodzice wybuchli śmiechem.

– Lepiej idź zmyć z twarzy resztki czekolady – powiedziała do mnie mama.

Coroczny zwyczaj „wizyt” świętego Mikołaja był jednym ze sposobów, w jaki rodzice próbowali pomóc nam dopasować się do życia w Niemczech. Mama pracowała w żeńskim klasztorze, a ja chodziłam do chrześcijańskiego przedszkola, a potem do znajdującego się na terenie klasztoru ośrodka opieki dziennej. Rodzice mówili nam, że trzy największe na świecie religie monoteistyczne mają ze sobą wiele wspólnego. Historię o Adamie i Ewie, którzy zostali wygnani z raju, można znaleźć nie tylko w judaizmie i chrześcijaństwie, ale także w Koranie i tradycji islamskiej. O Abrahamie, „ojcu wszystkich wierzących”, mówił zarówno Koran, jak i Tora oraz Biblia. Jezus był prorokiem w islamie, za to chrześcijanie uważali go za syna Boga. Mojżesz z kolei był prorokiem dla żydów, chrześcijan i muzułmanów. Wszystkie trzy wyznania łączyła tradycja postu, wiara w jednego Boga oraz znaczenie, jakie ich wyznawcy przywiązywali do swoich świętych ksiąg. Rodzice tłumaczyli nam, że jako muzułmanie czcimy wszystkich proroków, a od innych religii odróżnia nas przede wszystkim to, że wierzymy, iż Mahomet był ostatnim prorokiem Boga.

Oprócz świąt muzułmańskich obchodziliśmy również Boże Narodzenie, ze sztuczną choinką i elektrycznymi lampkami – rodzice bali się, że świeczki na prawdziwym drzewku mogą wywołać pożar – oraz rozdawaniem prezentów gwiazdkowych. Zabierali nas na jarmark bożonarodzeniowy, podczas którego jeździłyśmy na karuzeli i jadłyśmy tradycyjne ciasteczka w kształcie serca, pieczone kasztany (największy przysmak mamy) i popcorn z solą bądź cukrem, a potem wszyscy szliśmy do McDonalda, Burger Kinga lub Nordsee, gdzie zamawialiśmy rybę z frytkami.

Mama pracowała jako praczka w klasztorze sióstr zakonnych. Zakonnica kierowała przedszkolem, do którego chodziłam. Wśród wychowawczyń znajdowała się jedna wyjątkowo podła kobieta, która czytając nam bajki, mówiła do mnie: – Widzisz, wszystkie dobre księżniczki to blondynki, a wszyscy źli bohaterowie mają ciemne włosy.

Byłam jedyną ciemnowłosą dziewczynką w grupie, więc to naprawdę bolało.

– Czy królewna Śnieżka nie ma czasem ciemnych włosów? – spytałam.

To jednak nie miało większego znaczenia dla mojej wychowawczyni, która czasami, gdy nikt nie patrzył, wykorzystywała okazję, żeby dać mi klapsa. W końcu przyłapała ją na tym Hannan i kazała jej przestać.

W klasztornej pralni mama pracowała razem z zakonnicą, która nazywała się siostra Helma i dwiema kobietami z Jugosławii, na które mówiłyśmy ciocia Zora i ciocia Džuka. We cztery prały i prasowały habity oraz białe kornety zakonnic. Pomieszczenie, w którym pracowały, nazywałyśmy kuchnio-pralnią. Stało tam kilka pralek, w tym jedna przeznaczona wyłącznie na pościel i jedna wyłącznie do prania kornetów, a także duża suszarka. Każda z kobiet miała własną deskę do prasowania. Żelazko, którym posługiwała się mama, było tak ciężkie, że poważnie nadwyrężyła sobie plecy, a bóle z tym związane męczyły ją jeszcze wiele lat później. W trakcie przerw kobiety piły kawę i jadły chleb lub burek, czyli placek nadziewany owczym serem, który przynosiła jedna z Jugosłowianek. Kornety zakonnic przypominały mi chusty, które na głowie nosiła babcia i inne starsze kobiety w Maroku.

Z okna, przy którym prasowała moja mama, doskonale widać było przedszkolny plac zabaw. Niekiedy podczas zabawy podnosiłam głowę, żeby pomachać mamie lub puścić do niej oko, a mama z kolei przychodziła czasami, żeby dać mi coś do jedzenia lub do picia. Mąż cioci Zory pracował w klasztorze jako ogrodnik. Bez przerwy chodził pijany, ale miał dobre serce. Gdy widziałyśmy go z siostrami jak przy straganie po drugiej stronie ulicy pił piwo, prosił nas, byśmy nic nie mówiły cioci Zorze i kupował nam lody.

Ojciec pracował w restauracji z kilkoma Niemcami, Hindusem, którego nazywałyśmy wujkiem Baggi, a także wujkiem Latifem z Pakistanu i wujkiem Tommym, szkockim gejem, którego z pracy odbierał czasem partner. Wszyscy nosili obcisłe spodnie i koszule, słuchali rocka i przyjaźnili się blisko z tatą. Wpadali do nas na obiad lub kolację, Latif i Tommy przynosili piwo i po kilku butelkach zaczynali się wygłupiać. Pamiętam, że wujek Tommy – gdy kończył pracę na tyle późno, że nie mógł zdążyć na ostatni pociąg do domu – nocował czasami u nas w pokoju gościnnym.

Latif był kimś w rodzaju złotej rączki dla Willy’ego Bergera, czyli szefa taty; w razie potrzeby wykonywał różne naprawy i prace przy instalacji elektrycznej w restauracji, a także w mieszkaniu pana Bergera i naszym. W połowie lat osiemdziesiątych Latif pojechał odwiedzić swoją rodzinę w Pakistanie i wrócił stamtąd kompletnie odmieniony.

Zaraz po jego powrocie do Niemiec tata poprosił go, żeby przyszedł do nas do domu, ponieważ mieliśmy problemy z oświetleniem. Gdy otworzyłam drzwi, ujrzałam Latifa, który dawniej nosił obcisłe dżinsy i koszule rozpięte do połowy klatki piersiowej, odzianego w białe, szerokie spodnie i tradycyjną tunikę. Od naszego ostatniego spotkania zapuścił też włosy i długą brodę.

Dawniej na powitanie ściskał mamie dłoń, lecz teraz nie chciał jej dotknąć ani nawet na nią spojrzeć. Zabrał się za szukanie usterki w instalacji elektrycznej. Kiedy ojciec wrócił ze sklepu, zobaczyłam w jego oczach szczere zdziwienie.

Mama podała kawę i ciasto. Powiedziała jednak ojcu, że Latif chyba nie czuje się swobodnie w jej towarzystwie. Ja z siostrami dołączyłam do taty i jego starego przyjaciela. Latif rozmawiał z ojcem, uważnie się w niego wpatrując. Miałam tylko siedem lat, ale pamiętam jak mówił, że powinnam z mamą i siostrami nosić hidżab, a ojciec powinien pomyśleć o „dżihadzie, który muzułmanie prowadzą w Afganistanie”. Powiedział też, żeby przestał się przyjaźnić z wujkiem Tommym, ponieważ jest gejem.

Później dowiedzieliśmy się, że Latif nawiązał w Pakistanie kontakty z ugrupowaniami wspierającymi walkę z armią sowiecką w sąsiednim Afganistanie. Ostatecznie przystał do mudżahedinów, choć nigdy nie dowiedzieliśmy się, w jakich okolicznościach do tego doszło. Arabskie określenie „mudżahid” oznacza bojownika prowadzącego dżihad, ale powszechnie używano go do opisu rozdrobnionego ruchu islamistycznego walczącego w Afganistanie ze Związkiem Radzieckim. Gdy później spytałam ojca, z którymi grupami Latif miał powiązania, odrzekł mi, że nigdy o to nie pytał, ponieważ nie chciał tego wiedzieć.

Aroganckie zachowanie Latifa rozwścieczyło ojca. Oznajmił mu, że nie ma prawa przychodzić do jego domu i pouczać go, czym jest islam, jak powinny się ubierać jego córki i żona ani z kim ma się przyjaźnić.

Mama usłyszała podniesiony głos ojca i przyszła sprawdzić, co się dzieje.

– Tommy jest naszym przyjacielem, a jeśli ci się to nie podoba, to przestań do nas przychodzić – oświadczył ojciec. Latif wziął swoje rzeczy i wyszedł.

Kilka tygodni później, gdy ojciec wrócił z pracy powiedział, że widział Latifa w centrum miasta w towarzystwie innych brodatych mężczyzn. Rozstawili namiot, a pod nim stolik oraz krzesła i rozdawali ludziom broszury, próbując ich nawrócić na swoją interpretację islamu i opowiadając im o wojnie w Afganistanie. Zwracali się do imigrantów, ale także do Niemców, z których wielu czuło się rozgoryczonych podziałem Niemiec i nienawidziło „bezbożnych” Sowietów.

– Byli tam ludzie z Algierii, Maroka, Pakistanu. Wszyscy nawoływali do wsparcia dżihadu w Afganistanie – opowiadał ojciec. Powiedział matce, by nigdy więcej nie wpuszczała do naszego domu Latifa. – Nie chcę, żebyś ty czy nasze córki miały cokolwiek wspólnego z takimi ludźmi jak on.

W tamtym czasie w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech mężczyźni, którzy wrócili z wojny w Afganistanie mówili innym muzułmańskim imigrantom, że ich obowiązkiem jest bronić uciskanych muzułmanów na całym świecie. Wówczas jednak tacy ludzie nie byli postrzegani jako zagrożenie. Zachodnia Europa była dumna z wolności myśli i słowa, a byłych bojowników traktowała w kategoriach swego rodzaju sprzymierzeńców – w końcu pomagali oni pokonać Sowietów. Polityczni przywódcy nie podejrzewali nawet, że ludzie walczący ze Związkiem Radzieckim w przyszłości obrócą się przeciwko nim i ich sojusznikom na Bliskim Wschodzie. Nie zdawali sobie sprawy, że zaczęła się cicha wojna pomiędzy świeckimi, indywidualistycznymi ideami a radykalną, religijną ideologią, wyrastającą z pragnienia buntu i walki z niesprawiedliwością[11].

Nasi rodzice chcieli, żebyśmy najbardziej jak to tylko możliwe zintegrowały się z niemieckim społeczeństwem, nie zapominając jednak o własnej kulturze. Przez dwa popołudnia w tygodniu chodziłyśmy do arabskiej szkoły, z marokańskim nauczycielem, zorganizowanej i finansowanej przez konsulat Maroka, ale przez większość czasu bawiłyśmy się po szkole z innymi dziećmi z naszej niemieckiej klasy. W przeciwieństwie do części muzułmańskich dziewczynek w dzisiejszej Europie, które nie uczestniczą w lekcjach pływania ani innych zajęciach sportowych, uprawiałyśmy różne dyscypliny sportu. Przez sześć lub siedem lat grałam w hokeja na trawie, do czego zresztą namawiali mnie sami rodzice, a jedna z moich sióstr wstąpiła nawet na pewien czas do młodzieżowej grupy kościelnej.

Pomimo to niektórzy w sąsiedztwie nie pozwalali swoim dzieciom bawić się z nami. Częściowo dlatego, że nasi rodzice byli zwykłymi pracownikami fizycznymi, poza tym zdarzały się przypadki osób, które naśmiewały się z niepełnosprawności mojej najstarszej siostry. Byli też tacy, którzy uważali, że wywodzimy się z zacofanej kultury.

Kilka razy rodzice innych dzieci z okolicy rozmawiali z wychowawczynią Hannan ze szkoły podstawowej i domagali się, by moją siostrę przeniesiono z klasy, ponieważ do niej „nie pasuje”. Często dzieci imigrantów musiały powtarzać klasę, głównie dlatego, że miały problemy z pisaniem po niemiecku, ale niekiedy również z powodów rasistowskich. Czasami po ukończeniu czterech pierwszych klas podstawówki wysyłano je do Förderstufe lub Hauptschule, czyli szkół zawodowych dla dzieci, które nie planowały dalszej nauki na studiach wyższych. Chociaż zarówno ja, jak i moje siostry mówiłyśmy płynnie po niemiecku, nauczycielka Hannan i niektórzy rodzice uznali, że powinna pójść do Förderstufe. Ale na koniec pierwszego roku nauki miała tak dobre wyniki, że nauczyciele odesłali ją do zwykłej szkoły ponadpodstawowej, czyli do gimnazjum. Z kolei ja miałam szczęście trafić na panią Schumann, która – kiedy miałam jedenaście lat – wspierała mnie, bym poszła prosto do gimnazjum.

To państwu Ehrtom, naszym sąsiadom, w dużej mierze zawdzięczam, że tak dobrze mówię po niemiecku. Antje pilnowała, bym przykładała się do nauki, a szczególną uwagę zwracała na to, jak pisałam. Zależało jej, żebym nauczyła się najbardziej poprawnej odmiany niemieckiego. Gdy byłam mała, często ze mną czytała i dawała mi oraz moim siostrom książki z bajkami i kasety z przygodami Myszki Miki, z których jej dzieci już wyrosły. Byłyśmy wniebowzięte. Naszych rodziców nie stać było na kupowanie nam tylu książek i kaset.

Mniej więcej w okresie, w którym poszłam do gimnazjum, a więc około 1989 roku, zaczęłam dostrzegać zmiany wśród Jugosłowian, z którymi pracowała mama. Ich dzieci, podobnie jak ja, chodziły po lekcjach do świetlicy. Wszyscy blisko się ze sobą przyjaźniliśmy, głównie dlatego, że nasze matki były niewykwalifikowanymi robotnicami, co odróżniało nas od niemieckich dzieci, których rodzice mieli zwykle wyższe wykształcenie. Jugosłowiańskie dzieci nosiły takie imiona jak Leika, Zoran, Ivica i Ivan. Wszystkie zawsze z dumą powtarzały, że pochodzą z Jugosławii. W pewnym momencie jednak nagle przestały się ze sobą bawić. Zamiast tworzyć jedną jugosłowiańską wspólnotę, zaczęły mówić: „Ja jestem Chorwatką”, „a ja Serbem”. Inni nazywali siebie z kolei „Bośniakami” bądź „muzułmanami”. Ich matki zaś przestały ze sobą żartować, pić razem kawę na przerwach i jeść burek.

Choć wyraźnie widziałyśmy podziały między Jugosłowianami, rodzice prosili nas, byśmy starały się nie generalizować. Ciocia Zora i ciocia Džuka były Serbkami. Razem ze swoimi rodzinami nadal nas odwiedzały i jadały z nami posiłki. Podobnie jak my, były przerażone tym, co widziały i słyszały w wiadomościach, ale uparcie twierdziły, że rozpad ich kraju nie nastąpił wcale od środka.

– Kiedyś stanowiliśmy jeden naród – mówiła nam ciocia Zora. – Nigdy nie pytaliśmy, czy ktoś jest Serbem, Słoweńcem, Chorwatem czy muzułmaninem.

Uważała, że wojna domowa była wynikiem zachodniego spisku, mającego na celu osłabienie socjalistycznej Jugosławii.

W telewizji widzieliśmy reportaże o masakrach, w szkole słyszało się, że czyjś wujek zginął, walcząc w byłej Jugosławii. Ale to wszystko toczyło się z dala ode mnie i mojej rodziny. Bywało, że czuliśmy się w Niemczech jak obcy, ale nigdy nie odczuwaliśmy bezpośredniego zagrożenia. Aż do września 1991 roku. Prawie dwa lata po upadku muru berlińskiego w Hoyerswerdzie, mieście na północnym wschodzie Saksonii, doszło do wybuchu zamieszek na tle ksenofobicznym. Członkowie prawicowych ugrupowań zaatakowali robotników z Wietnamu i Mozambiku, a także obrzucili kamieniami i koktajlami Mołotowa blok, w którym mieszkali starający się o azyl uchodźcy[12].

Wspólnie z rodzicami oglądaliśmy w telewizji jak Niemcy bili brawo, gdy budynek stanął w płomieniach. Niektórzy nawet podnosili ręce w nazistowskim salucie i wołali: „Niemcy dla Niemców! Imigranci won!”.

 

Rodzice uspokajali nas, że nie ma powodu obaw, że to dzieje się w byłych Niemczech Wschodnich i że Niemcy z Zachodu nigdy czegoś takiego by nie zrobili.

– Tutejsi ludzie wiedzą, że bez takich jak my ich gospodarka nie znajdowałaby się dziś w tak dobrej sytuacji – zapewniał ojciec.

Byłam w tamtym okresie wściekła na rodziców, zwłaszcza na ojca. Podczas gdy moja marokańska babcia była bardzo stanowczą osobą, która nie pozwalała nikomu sobą rządzić, miałam wrażenie, że ojciec robi wszystko, co tylko każą mu przełożeni albo inni Niemcy. Jako kucharz pracował do bardzo późna i rzadko go widywałyśmy. A gdy miał dzień wolny, zdarzało się nieraz, że któryś z jego szefów dzwonił i prosił go, by przyszedł do pracy, a ojciec zaraz jechał do restauracji. Z pewnością nie pomagał fakt, że mieszkaliśmy nad panem Bergerem, właścicielem restauracji, który zawsze wiedział, kiedy ojciec był w domu. Gdy poszliśmy przedłużyć ważność dokumentów uprawniających nas do pobytu na terenie Niemiec, zauważyłam, że ojciec nigdy nie zadaje pytań ani nie reaguje na to, gdy jakiś urzędnik traktował go w uwłaczający sposób.

W tym samym tygodniu, w którym doszło do rozruchów w Hoyerswerdzie, nasza sąsiadka, pani Weiss, która wraz z mężem przeżyła Holokaust, zaprosiła mnie do swojego mieszkania na kakao. Opowiedzieli mi oboje o obozach koncentracyjnych i o swoich bliskich, którzy w nich zginęli. Pani Weiss wydawała się zrozpaczona, miała bardzo bladą twarz. Wyznała mi, że od kilku dni nie może spać. Przez cały czas prześladowały ją obrazy z zamieszek w Hoyerswerdzie.

– Proszę cię, dziecko, uważajcie na siebie. Boję się o was – powiedziała. – Ci ludzie, ich idee, są wstrętne i niebezpieczne.

Odparłam jej, żeby się nie martwiła, ponieważ to wszystko miało miejsce w Niemczech Wschodnich i nigdy nie dotrze do nas, do Frankfurtu.

– Nie, nie, nie rozumiesz – pani Weiss potrząsnęła głową. – Gdyby Niemcy wyciągnęli z przeszłości naukę, coś takiego jak w Hoyerswerdzie nigdy by się nie wydarzyło.

Rok później, w listopadzie 1992 roku, złudzenia moich rodziców całkowicie się rozwiały, gdy członkowie prawicowej bojówki podłożyli ogień pod dwa budynki zajmowane przez tureckie rodziny w mieście Mölln w zachodniej części Niemiec. Zginęły dwie dziewczynki i ich babcia, a siedem osób odniosło obrażenia. Napastnicy sami zadzwonili do straży pożarnej, by poinformować o podpaleniach, kończąc rozmowę słowami „Heil Hitler!”[13].

Najmocniej te przerażające ataki potępiła społeczność żydowska. Podczas gdy większość polityków postanowiła trzymać się od sprawy z daleka, przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech Ignatz Bubis i jego zastępca Michel Friedman udali się złożyć kondolencje ofiarom i ich rodzinom. 29 maja 1993 w Solingen, także w byłych Niemczech Zachodnich, spłonął dom innego tureckiego imigranta Durmusa Gença[14]. W pożarze zginęły dwie jego córki i dwie wnuczki, a także dwunastoletnia krewna z Turcji, która przyjechała akurat w odwiedziny[15]. I w tej sprawie najgłośniej wypowiedziała się społeczność żydowska.

Latem tego roku rodzice zabrali nas na wakacje do Maroka. W tym czasie miałam już troje rodzeństwa. W 1986 roku urodził się mój brat Hicham. Polecieliśmy samolotem do Casablanki, a stamtąd pojechaliśmy do Meknes i spędziliśmy trzy lub cztery tygodnie w domu babci, spotykając się z rodziną oraz przyjaciółmi.

W Meknes, niedaleko domu mieszkała również przyrodnia siostra ojca, Zahra. Była mężatką, miała siedmioro dzieci i pewnego dnia poszłyśmy do niej z Hannan w odwiedziny. Jeden z synów Zahry, który miał wówczas około dziewiętnastu lat, zaprosił kolegów z sąsiedztwa i wszyscy oglądali telewizję.

Zobaczyłam na ekranie górzystą okolicę i brodatych mężczyzn z karabinami. Mówili Allahu Akbar, czyli „Bóg jest wielki”. Widać też było płaczące i krzyczące kobiety. Czyjś głos wyjaśnił, że zostały zgwałcone, a ich rodziny zabite przez Serbów. Na twarzy mojego kuzyna i jego kolegów malowała się wściekłość. W następnej scenie brodaci mężczyźni stanęli za plecami dwóch klęczących osób. Jeden z brodaczy powiedział coś w nieznanym mi języku. Ktoś inny, zapewne operator kamery, odpowiedział Allahu Akbar. Po chwili zobaczyłam jak jeden z brodaczy trzyma w dłoniach głowy obu klęczących mężczyzn. Wszyscy siedzący przed telewizorem chłopcy zaczęli bić brawo.

– Co to za film? – spytała moja siostra.

Chłopcy spojrzeli na nas zdziwieni.

– To nie żaden film – odparł jeden z nich. – To prawda o tym, co się dzieje w Bośni. Możecie zobaczyć, jak mudżahedini walczą z Serbami, którzy dokonali masakry na muzułmanach. Wszyscy Serbowie powinni zginąć. Gwałcą nasze siostry i zabijają naszych braci.

Hannan i ja powiedziałyśmy im, że nie Serbowie są tacy źli, a mama pracuje nawet z dwoma bardzo miłymi Serbkami.

– Z tymi ludźmi nie wolno się przyjaźnić – oznajmił jeden z kolegów naszego kuzyna. – Same zobaczycie. Oni chcą zabić wszystkich muzułmanów w Europie. Gdyby nie mudżahedini, już dawno byłoby po was.

Hannan powiedziała do mnie po niemiecku, żebym go nie słuchała i że będzie lepiej, jeśli zaraz pójdziemy.

– Jak to możliwe, że nic o tym nie wiecie? – spytał nas kuzyn. – To nagranie pochodzi z Niemiec. Człowiek, który to sfilmował jest Niemcem egipskiego pochodzenia.

Człowiek ten nazywał się Reda Sejam, a jego nagrania z Bośni stanowiły najwcześniejsze przykłady dżihadystycznej propagandy, która do dzisiaj wykorzystuje ekstremalną przemoc do werbowania nowych członków. Wielu pochodzących z mojego pokolenia dżihadystów będzie później określać wojnę w Bośni, a szczególnie masakrę w Srebrenicy, jako rodzaj „przebudzenia”. Przypadek holenderskich żołnierzy ONZ, którzy przyglądali się bezczynnie jak muzułmańscy chłopcy i mężczyźni zostali pojmani, a następnie zabici, przekonał wielu muzułmanów, że Zachód nie zrobi nic, gdy dojdzie do mordu na muzułmańskiej ludności.

Tymczasem sytuacja w Niemczech stawała się coraz gorsza. W jedno popołudnie, jeszcze przed końcem wakacji, wybraliśmy się z Hichamem na lody w okolicy Holzhausenpark. Gdy wracaliśmy do domu, zatrzymał się obok nas samochód z czterema Niemcami.

– Hej, Cyganie! Wszystkich was wytłuczemy! – wołali.

Wyglądali na skinheadów. Mieli wygolone głowy i byli mocno wytatuowani. W naszej dzielnicy raczej nie widywało się takich ludzi. Rozejrzałam się wokół, żeby sprawdzić, czy nie mówią do kogoś innego, ale ulica była pusta.

– Wy dwoje, do was mówimy, Cyganie! – krzyknął jeden z mężczyzn. – Zabijemy was. Wsadzimy do komór gazowych!

Mój brat zaczął płakać. Wyrzuciłam lody, złapałam Hichama za rękę i krzyknęłam, żeby zaczął biec. Samochód wciąż nas śledził. Nie mogłam biec dostatecznie szybko – mój brat poruszał się zbyt wolno, więc wzięłam go na ręce i skręciłam w jednokierunkową ulicę. Łysi mężczyźni chcieli pojechać za nami, ale drogę zablokowały im inne samochody, które zaczęły na nich trąbić. Jeden z kierowców zawołał, że zaraz wezwie policję i samochód skinheadów odjechał. Szlochając, biegiem wróciliśmy do domu.

Powiedziałam rodzicom, że musimy wyjechać z Niemiec. Błagałam ich.

– Najpierw palili Żydów, a teraz będą palić nas.

Przypomniałam sobie słowa kuzyna z Meknes o tym, że jacyś ludzie będą chcieli wymordować muzułmanów w Europie. A jeśli miał rację?

Nawiedzały mnie koszmary o samochodzie z wrzeszczącymi skinami, budziłam się ze snu z krzykiem i płaczem. Zaczęłam czytać sporo na temat Trzeciej Rzeszy, Holokaustu i tego, co do niego doprowadziło. Przepełniał mnie strach tak ogromny jak nigdy dotąd, nie tylko o siebie, ale o całą moją rodzinę. Czytając o tym, co naziści robili z niepełnosprawnymi, nie mogłam przestać myśleć o Fatmie. Czułam, że nie jesteśmy już w Niemczech bezpieczni ani mile widziani. Całymi dniami prosiłam rodziców, żebyśmy się spakowali i wyjechali.

– Ludzie nas tu nie chcą – przekonywałam ich.

Pewnego razu usłyszałam w radiu rozmowę z Michelem Friedmanem, jednym z liderów żydowskiej społeczności, który tak zdecydowanie wypowiedział się o atakach na muzułmańskich imigrantów. W wywiadzie opowiadał o Holokauście, o tym, jak to jest być dzieckiem ludzi, którzy przeżyli Zagładę i żyć w Niemczech. Friedman nie chciał opuszczać kraju, w którym się wychował.

– Wyjazd z Niemiec i osiedlenie się gdzie indziej byłoby najłatwiejszym rozwiązaniem – powiedział w radiu. – Nie możemy – mam tu na myśli wszystkich, którzy mają poczucie człowieczeństwa, bez względu na to, czy są żydami, muzułmanami czy chrześcijanami – pozwolić na to, żeby te prawicowe ugrupowania zwyciężyły, zamykając nam usta lub zmuszając do spakowania walizek.

Od tej pory przestałam prosić rodziców, żebyśmy wyjechali z Niemiec. Zamiast poddawać się lękowi i poczuciu wyobcowania, postanowiłam stawić im czoło, co robię w zasadzie do dziś. Postanowiłam pracować tak ciężko, jak tylko się da i zrobić wszystko, co w mojej mocy, by pokonać te napełniające mnie przerażeniem siły. To właśnie miałam na myśli wiele lat później, mówiąc przywódcy ISIS na turecko-syryjskiej granicy, że wybrał najłatwiejszą drogę. Moja droga była znacznie trudniejsza.

Moje ocalenie częściowo zawdzięczam rodzicom. Nie mogłam powiedzieć, że wszyscy Niemcy są źli, ponieważ dzięki nim zetknęłam się z wieloma dobrymi Niemcami, którzy pomagali mi i troszczyli się o mnie. Wszystko to teraz wydaje się oczywiste, ale jako nastolatka byłam wściekła na cały świat.

Czasami zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby w tamtych ponurych dla mnie chwilach Państwo Islamskie próbowało mnie zwerbować. Nie wiem, jak bym zareagowała ani czy starczyłoby mi sił, żeby się mu oprzeć.

 

 

 

[2] Informacje na ten temat pochodzą głównie ze znakomitej książki Yaroslava Trofimova The Siege of Mecca. The 1979 Uprising at Islam’s Holiest Shrine (Nowy Jork 2008).

[3] „Choć [saudyjskie