Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Powołanie

Powołanie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-238-9725-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Powołanie

Przenieś się do mitycznego Partholonu…

Brighid urodziła się, aby zostać Wielką Szamanką i przywódczynią. Dziewczyna nie jest gotowa, by udźwignąć to brzemię. Dusi się w świecie przepełnionym złem i kłamstwem. Zbuntowana przeciwko despotycznej, pełnej nienawiści matce odrzuca swoje dziedzictwo. Dołącza do klanu MacCallana, gdzie jako dzielna Łowczyni cieszy się powszechnym szacunkiem. To właśnie jej powierzono misję sprowadzenia do Partholonu błąkających się po nieprzyjaznym pustkowiu skrzydlatych istot. Gdy podczas tej wyprawy leczy złamane serce Cuchulainna, odkrywa w sobie uczucia, o które nigdy się nie podejrzewała. Jej przeszłość nie pozwala jednak o sobie zapomnieć. Kiedy krwawa wojna zbliża się wielkimi krokami, okazuje się, że od swojego powołania nie można tak łatwo uciec… Wyprawa w zaświaty to dopiero początek…

Polecane książki

„JOM KIPPUR Podróż w nieznane” jest powieścią współczesną. Jej konstrukcja oparta jest na kilku wątkach narracyjnych (m.in. rozgrywającej się na wielu płaszczyznach aferze szpiegowskiej, wydarzeniach historycznych, wątku romansowym etc.). Główną ramą spinającą stanowi jednak tytułowy „Jom ha-Kippur...
HAZEL STOI NA ROZDROŻU. Ona i cała załoga Argo II mogą powrócić do domu z posągiem Ateny Partenos i zapobiec wojnie między Obozem Herosów i Obozem Jupiter. Mogą też kontynuować wyprawę do Domu Hadesa, gdzie mają nadzieję otworzyć Wrota Śmierci, uwolnić Percy’ego i Annabeth z Tartaru i udaremnić potw...
Sir James Waverly, hrabia Winterton, zawsze dbał o reputację i unikał skandali. Dlatego niechętnie zgadza się wyświadczyć przysługę młodszemu kuzynowi i przywieźć jego kochankę do majątku pod Londynem. O umówionej porze sir James zjawia się w Hyde Parku i podchodzi do kobiety w czerwieni, kt...
NAJNOWSZA POWIEŚĆ AUTORKI BIJĄCYCH REKORDY POPULARNOŚCI DZIEWCZYN, KTÓRE ZABIŁY CHLOEJeśli czytaliście „Dziewczyny, które zabiły Chloe”, to powiem wam, że „Zabójca z sąsiedztwa” jest jeszcze lepszy! Cholernie przerażający… Świetnie nakreślone postacie! STEPHEN KING Każdy z mieszkańców domu przy Be...
Kilkunastoletnia Soraya mieszka w Syrii. Gdy wybucha wojna domowa, ginie jej brat, rodzinny dom zamienia się w gruzy, a dziewczyna wraz z matką i rannym ojcem musi uciekać. Trafia do obozu dla uchodźców w Turcji – pobyt jednak zamienia się w piekło. Aby ratować córkę, ojciec decyduje się wydać ją za...
Jeśli w trakcie lektury tej książki nagle sami poczujecie strach – przeczytajcie tekst danego rozdziału raz jeszcze i wynotujcie zaproponowane przez autorów wyjaśnienia, dlaczego w ogóle nie warto się bać.   Nauka zna ponad 40 000 rodzajów fobii. Boimy się starości, samotności, ciemności, biblio...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa P. C. Cast

P. C. CastPOWOŁANIE

Tłumaczył
Jan

PROLOG

Krew umierającej Bogini ocali lud twój…

Ponad sto lat temu w Partholonie, krainie bogatej i zielonej, kobiety zaczęły przepadać bez wieści. Sporadyczne zniknięcia sprawiały początkowo wrażenie przypadkowych. Nikt się nawet nie domyślał, jak straszna się za tym kryła prawda, dopóki wrogie hordy nie zaatakowały Zamku MacCallana, nie wyrżnęły jego walecznych wojowników i nie porwały w niewolę ich kobiet. Fomorianie, bo tak się nazywała ta rasa skrzydlatych demonów, wykorzystywali owe kobiety do wyhodowania jeszcze innej rasy potworów. Dla krwiożerczych niczym wampiry bestii najmniejszego znaczenia nie miał fakt, że zniewolone matki, wydając na świat zmutowane płody, umierały jak zużyte inkubatory. Makabryczny, koszmarny koniec.

Gniew Bogini Epony był straszny. To dzięki jej Wybrance, a zarazem Wcieleniu Bogini, Rhiannon, oraz jej partnerowi, centaurowi ClanFintan, lud ziemi Partholon zjednoczył się i pokonał Fomorian. Rasa demonów została rozgromiona. Ludność Partholonu nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że wojna pozostawiła za sobą nie tylko śmierć i zło. Na pustkowiach Wastelands, z dala od serca Partholonu, te kobiety, które cudem przeżyły poród, urodziły skrzydlate dzieci. Niewielka grupa owych hybryd, pół demonów, pół ludzi, zmierzała do wywalczenia sobie życia poza pustkowiem Wastelands. Ratowali swoje człowieczeństwo, lecz płacili za to wysoką cenę, bo gdy nie reagowali na zew ponurej krwi ich ojców, cierpieli tak straszliwie, że dopiero szaleństwo dawało im chwile wytchnienia w bólu… bólu, powoli niszczącym ich wolę.

Krew umierającej Bogini ocali lud twój.

Epona nie zapomniała o kobietach, które nie straciły nadziei i wiernie trwały przy swojej Bogini, mimo że nie mogły powrócić do Partholonu razem ze swoimi skrzydlatymi dziećmi. Przepowiednia Wielkiej Bogini, obietnica ocalenia, której szeptu ciągle słuchały, tchnęła w tę rasę półdemonów nowe nadzieje.

Powoli mijał wiek, skrzydlaci ludzie czekali na wysłuchanie ich modłów. Partholon odbudował się, rozkwitał, a wojna z Fomorianami powoli nikła w mrokach historii.

Narodziło się wtedy dziecko, pół człowiek, pół centaur. Naznaczone wszechmocną ręką Epony, dziecię płci żeńskiej otrzymało imię Elphame. Elphame wzywała we snach Lochlana, przywódcę skrzydlatych półdemonów, który czekał w Wastelands. Kiedy dziecię dorosło i osiągnęło wiek dojrzały, Lochlan posłuchał wezwania ze snów i udał się do Zamku MacCallana, gdzie Elphame poruszyła coś więcej niż kamienie starożytnych zamkowych ruin.

Krew umierającej Bogini ocali lud twój.

Z miłości do Lochlana i ufając swojej Bogini, Elphame wypełniła Przepowiednię. Poświęciła cząstkę własnego człowieczeństwa, a także serce swojego brata, aby uratować rasę hybrydowych Fomorian. Teraz ów nowy rodzaj istot wraca w końcu do domu.

Jednak walka znowu się zaczyna.

Trzeba wszak pamiętać, że niełatwo jest podążać ścieżką Bogini Ephony…

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Elphame była dokładnie tam, gdzie Łowczyni się jej spodziewała. Aby wytropić Przywódczynię Klanu MacCallanów, Brighid wcale nie musiała korzystać ze swych zdolności kobiety centaura. Dobrze już był znany zwyczaj Elphame, która lubiła odwiedzać pewne skały klifowe. Siadywała na największym z obryzgiwanych falami głazów i spoglądała na północ, w kierunku Gór Trier, których poszczerbiona, purpurowa linia szczytów wznosiła się nad horyzontem. Wpatrywała się weń, próbując dostrzec kryjące się za nim pustkowie Wastelands.

Brighid podeszła cicho do Elphame. Nie chciała jej niepokoić. Choć przebywała w jej pobliżu i pracowała z nią już nawet dłużej niż dwa pełne cykle księżyca, widok tej wyjątkowej istoty, która została jej przyjaciółką i Przywódczynią Klanu, nadal ją poruszał.

Urodzona jako najstarsza córka Etain – Wcielenia Bogini Partholonu – i Midhira, Szamana centaura, który został życiowym partnerem Etain, Elphame przypominała człowieka tylko od pasa w górę; obie jej nogi były bardziej końskie niż ludzkie, potężnie umięśnione, pokryte wspaniale lśniącą sierścią, zakończone hebanowymi kopytami.

Wyróżniała się nie tylko fizycznie. Epona wyposażyła Elphame w niezwykłą umiejętność nawiązywania więzi z Królestwem Duchów. Dzięki powinowactwu z Magią Ziemi, Elphame umiała wsłuchać się w mowę kamieni z Zamku MacCallana. Łączyła ją też szczególna więź z Eponą. Gdy zaś Elphame wznosiła poranne modły lub dziękowała Bogini pod koniec szczególnie udanego dnia, Brighid, często wyczuwała obecność opiekuńczej Bogini Partholonu. A kiedy Elphame prosiła Boginię o miłość i siłę, aby pokonać szaleństwo Fomorian – wszyscy byli świadkami przychylności Epony.

Brighid wzdrygnęła się. Nie chciała przypominać sobie tamtego dnia. Wystarczyło jej wiedzieć, że Przywódczyni Klanu jest niezwykłą mieszaniną centaura i człowieka, bogini i istoty śmiertelnej.

– Jak tam polowanie, udało się? – spytała Elphame, nie oglądając się za siebie i nie patrząc na Łowczynię.

– Owszem. – Brighid nie była zaskoczona tym, że Przywódczyni Klanu wyczuła jej obecność. Elphame miała niezwykle wyostrzone nadnaturalne zdolności. – Od ponad stu lat w lesie otaczającym Zamek MacCallana nie odławiano prawidłowo zwierzyny. Nie boi się, podchodzi pod łuk, jakby błagając o odstrzał.

Elphame uśmiechnęła się znacząco.

– Nasze sarny, chcąc trafić do naszych garnków, chętnie popełniają samobójstwo. Czy to poprawia ich smak?

Brighid parsknęła.

– Ale nie mów o tym Wynne. Kucharka zaczęłaby marudzić, żebym staranniej wybierała zdobycz, bo jej chodzi o aromat potraw i takie tam.

Przywódczyni Klanu MacCallanów odwróciła wzrok od odległych gór i uśmiechnęła się.

– Twoim sekretom nic u mnie nie grozi.

Brighid spojrzała Elphame w oczy. Uderzył ją ich smutek. Uśmiech gościł tylko na jej ustach. Przywódczyni Klanu nie zwykła pokazywać publicznie tak znękanej twarzy. Podobna z nią zażyłość należała do rzadkich przywilejów. Przez chwilę Brighid obawiała się, że budziło się w niej szaleństwo Fomorian, przyczajone głęboko we krwi przyjaciółki, ale szybko się uspokoiła. Brighid nie dostrzegła w oczach przyjaciółki ani nienawiści, ani złości. Widziała w nich tylko głęboki smutek, choć miała pewne wątpliwości, co do jego przyczyny. Elphame została szczęśliwie skojarzona z Lochlanem. Odbudowa Zamku MacCallana postępowała. Klan prosperował. Przywódczyni powinna być zadowolona. I Brighid wiedziała, że byłoby tak, gdyby nie jeden szczegół.

– Martwisz się o brata. – Brighid studiowała mocny profil Elphame, gdy ta wpatrywała się w horyzont.

– Oczywiście, że się o niego martwię! – Elphame zacisnęła usta. Kiedy w końcu się odezwała, głos miała smutny i zrezygnowany. – Przepraszam. Nie zamierzałam o tym mówić, ale martwię się o niego od śmierci Brenny. Bardzo ją kochał.

– Wszyscy kochaliśmy małą Uzdrowicielkę – powiedziała Brighid.

Elphame westchnęła.

– Była naprawdę niezwykła. Miała wielkie serce.

– Boisz się, że Cuchulainn po tej stracie nie dojdzie do siebie?

Elphame wpatrywała się w odległe góry.

– Byłoby lepiej, gdyby był tu z nami. Mogłabym z nim porozmawiać, pytać go, jak się czuje. – Pokręciła głową. – Ale nie mogłam go zatrzymywać. Tutaj wszystko przypominało mu Brennę. Ciągle powtarzał, że już nigdy nie nauczy się bez niej żyć. Kiedy wyruszał, wyglądał jak własny duch. A raczej – zastanowiła się – nie jak własny duch, ale jak własny cień… – Elphame mówiła coraz ciszej, w końcu zamilkła, coraz bardziej niespokojna o brata.

Brighid pozostała przy niej i sama pogrążyła się we wspomnieniach o Brennie, małej Uzdrowicielce, która, podobnie jak Brighid, przybyła do Zamku MacCallana w poszukiwaniu nowego życia. Z oszpeconą przez ogień połową twarzy mała Uzdrowicielka chciała zacząć tu nowe życie i nie zawiodła się. Udało się jej znaleźć tu pracę i przyjaciół. Znalazła także coś jeszcze – miłość w ramionach Cuchulainna, brata Elphame, wojownika, który pod strasznymi bliznami po oparzeniach potrafił dostrzec piękno jej serca. Brenna aż do chwili swojej przedwczesnej śmierci tak promieniowała szczęściem, że nie sposób było tego zapomnieć. Jej śmierć zaś dała początek całej serii wydarzeń. Miały one doprowadzić do ocalenia dziwnych, skrzydlatych ludzi, którzy nic nie zrobili, by złagodzić ból, jaki sprawiła mu jej śmierć. Teraz Cuchulainn udał się na pustkowie Wastelands, aby sprowadzić z powrotem do Partholonu tych właśnie ludzi, którzy przyczynili się do zamordowania jego ukochanej.

– Nalegał, żeby tak zrobić – powiedziała Elphame cicho, jakby czując, o czym myślała Brighid. – Za śmierć Brenny wcale nie winił wszystkich Fomorian. Zamordowała ją jedna z ich kobiet, ale zdawał sobie sprawę z tego, że zrobiła to pod wpływem szaleństwa, które Fomorian dotykało, z czym usiłowali walczyć.

Brighid przytaknęła.

– Cuchulainn winił wyłącznie siebie. Być może sprowadzenie do domu nowych Fomorian, jak te hybrydy wolą się nazywać, położy kres nieszczęściom. Według Lochlana, w większości to jeszcze dzieci. Możliwe, że ich obecność uleczy Cu.

– Leczenie bez dotyku Uzdrowicielki jest trudnym procesem – szepnęła Elphame. – Jest mi po prostu przykro, kiedy myślę, że jest bez… – zaśmiała się niewesoło.

– Bez? – dopytywała się Brighid.

– Głupio to zabrzmi, bo przecież Cuchulainn jest wojownikiem znanym ze swej siły i odwagi, ale przykro mi, że kiedy tak cierpi, nie ma przy nim rodziny.

– Zwłaszcza starszej siostry?

Elphame uśmiechnęła się lekko.

– Zwłaszcza starszej siostry. – Znowu westchnęła. – Dość długo go nie ma. Naprawdę myślę, że powinien już wrócić.

– O ile wiem, według relacji z Zamku Strażników szaleją tam wiosenne zamiecie śnieżne. Góry i przesmyki do Wastelands zasypane. Cuchulainn czeka na odwilż i dopiero wtedy powoli ruszy w drogę, uważając przy tym, żeby nie przeforsować dzieciaków. Lepiej uzbroić się w cierpliwość – powiedziała Brighid.

– Cierpliwość nigdy nie była twoją mocną stroną, kochanie.

Usłyszały za plecami głęboki głos. Łowczyni i Przywódczyni Klanu odwróciły się i zobaczyły cicho podchodzącego do nich skrzydlatego mężczyznę. Brighid nie wiedziała, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do faktu, że takie stwory w ogóle istnieją. Po części Fomorianin, po części człowiek, Lochlan był dziwacznym wybrykiem natury, wychowywanym w najgłębszej tajemnicy przez matkę, normalną kobietę, w surowych warunkach, na północ od Gór Trier. Wysoki, szczupły, muskularny. Miał szlachetne, przyjemnie ludzkie rysy, jednak jasna poświata wokół jego skóry zdradzała mroczne pochodzenie. No i te skrzydła. Miał je akurat zwinięte, złożone na plecach, ale groźna jak szare chmury burzowe barwa ich błon przyciągała wzrok. Brighid już raz je widziała, jak były rozpostarte w pełnym grozy majestacie. Takiego widoku łatwo się nie zapomina.

– Dzień dobry, Łowczyni – przywitał się ciepło, dołączając do nich. – Mówiła mi Wynne, że wróciłaś dziś rano z polowania ze wspaniałą zdobyczą, zatem na wieczór możemy się spodziewać steków z sarniny.

Brighid odpowiedziała na pochwałę skinieniem głowy i odsunęła się na bok, by Lochlan mógł przywitać się z żoną.

– Brakowało mi ciebie tego ranka – powiedział czule do żony, całując ją w rękę.

– Wybacz. Nie mogłam zasnąć. Nie chciałam cię budzić, więc… – wzruszyła ramionami.

– Więc się niecierpliwisz. Twój brat jeszcze nie wrócił i się denerwujesz – powiedział.

– Wiem, że jest wojownikiem. Wiem, że czuję sercem siostry, zamiast posługiwać się umysłem Przywódczyni. Jednak martwię się o niego.

– Też jestem wojownikiem, ale gdybym ciebie stracił, straciłbym swoją duszę. Bycie wojownikiem nie chroni mężczyzny przed bólem. I też niedawno myślałem o Cuchulainnie… – Lochlan przerwał, dobierając słowa. – Być może jedno z nas powinno go poszukać.

– Już wybierałam się go szukać, ale nic z tego. Nie mogę się stąd ruszyć – powiedziała Elphame wyraźnie zdenerwowana. – Klan jest jeszcze za młody, za mało doświadczony, a poza tym przy odbudowie zamku ciągle jest dużo roboty.

– Czyli pójdę ja – powiedziała Brighid rzeczowo.

– Pójdziesz? – spytała Elphame.

Łowczyni skinęła głową i wzruszyła ramionami.

– W tych lasach jest taka obfitość zwierzyny, że przez kilka dni nawet zwykli ludzie i wojownicy bez problemu poradzą sobie z polowaniem i wyżywieniem zamku. Przynajmniej chwilowo – dodała z uśmiechem. – Poza tym, tylko Łowczyni potrafi odnaleźć ścieżkę, którą wybrał Cuchulainn, żeby się przedostać przez góry. – Spojrzała znacząco na Lochlana. – A może nie?

– Szlak nie jest zbyt wyraźny. Przypuszczam, że Cuchulainn pewnie poprawił i uzupełnił poprzednie oznakowania, ale i tak znalezienie go może być trudne. – Przyznał jej rację.

– Poza tym, pustkowie Wastelands jest ubogie w zwierzynę. Mogę sobie wyobrazić, jak bardzo dokucza im głód, a przecież szykują się do drogi. – Brighid uśmiechnęła się do Przywódczyni Klanu. – Kiedy trzeba wykarmić młode gęby, Łowczyni jest zawsze mile widziana.

– Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie – rzuciła Elphame, wyraźnie poruszona. – Dziękuję ci. Kamień spadł mi z serca.

– Dla Cuchulainna będę pewnie marnym zastępstwem jego siostry – powiedziała Brighid szorstko, by zamaskować własne uczucia.

Odkąd się tu pojawiła, troszczyła się o Elphame tak, jakby ta była członkiem jej własnej rodziny. Nie, poprawiła się w duchu Łowczyni, to ja uciekłam od własnej rodziny, dołączając do Klanu MacCallanów. O wiele łatwiej troszczyć się o Elphame niż o…

– Marnym zastępstwem? O to się nie obawiaj. – Elphame roześmiała się.

– Narysuję ci mapę. Łatwiej znajdziesz drogę – powiedział Lochlan i dotknął ramienia Łowczyni. – Dzięki, że idziesz po niego, Brighid.

Spojrzała w oczy skrzydlatego mężczyzny i stłumiła niesmak, jaki wzbudził w niej jego dotyk. Większość Klanu w końcu zaakceptowała Lochlana jako męża Elphame. Choć był w połowie Fomorianem, już dowiódł swojej wierności wobec Przywódczyni i Klanu. Brighid mimo to nie mogła opanować dojmującego poczucia zakłopotania, jakie zwykle czuła w jego obecności.

– Wyruszam skoro świt – zdecydowała Łowczyni.

Brighid nie znosiła śniegu. Nie z powodu jakiejś fizycznej przykrości. Jak u wszystkich centaurów, naturalne ciepło jej ciała skutecznie chroniło ją przed wszelkimi zmianami pogody, poza najbardziej drastycznymi. Nie znosiła śniegu dla zasady. Śnieg pokrywał ziemię całunem drętwej wilgoci. Leśne stworzenia albo się skryły w głębokich norach, albo pierzchły do cieplejszych okolic. W ogóle się tym zwierzętom nie dziwiła. Pięć dni zabrało jej przedzieranie się od Zamku MacCallana na północ, przez gęstniejące lasy, do wejścia do ukrytego przesmyku, który Lochlan zaznaczył na swojej szczegółowej mapie. Pięć dni. Prychnęła zdegustowana sobą. Bezradnie, zupełnie jak człowiek na zwykłym koniu, kręciła się w kółko, a spodziewała się, że pokona tę drogę dwa razy szybciej.

– Sama Bogini przeklęła ten śnieg – mruknęła, a jej głos dziwnie się odbił od ścian groźnych gór. – To musi być tu. – Przyglądała się osobliwie ukształtowanym skałom, szukając jakiegoś śladu zostawionego przez niewielką grupę Cuchulainna, znaku, że przeszli właśnie tędy. Mogliby jakoś oznaczyć to wejście, pomyślała Brighid, choć tylko tutaj skały uformowane były w ten sposób, że przypominały otwartą paszczę szczerbatego olbrzyma z wywalonym jęzorem. Gdy zbliżała się do tunelu, ziemia pod jej kopytami dudniła mokro i głucho.

Naraz powietrze wokół zgęstniało od łopotu ciężkich skrzydeł. Czarny kształt śmignął lotem nurkowym tuż obok jej głowy, kierując się do oświetlonej, podobnej do jęzora skały.

Brighid gwałtownie stanęła i zacisnęła zęby. To był Kruk. Pochylił na bok głowę i zakrakał na nią. Łowczyni zmarszczyła brwi.

– Precz, przeklęte ptaszysko – krzyknęła, wymachując na ptaka rękami.

Kruk, niewzruszony, przygwoździł ją swym zimnymi, czarnymi oczkami, a potem powoli, z godnością, zastukał dziobem w skałę trzy razy, rozpostarł skrzydła, załopotał nimi i przefrunął tak nisko nad jej głową, że powiew poruszył jej włosy. Łowczyni nie uchyliła się, ale zdenerwowało ją to. Wściekła podeszła do skały. Ptak pozostawił na śniegu ślady pazurów, odsłaniając w tych miejscach rdzawy kamień. Odgarnęła śnieg. Nie zdziwiła się, kiedy zobaczyła nacięcie, którym Cuchulainn wskazywał szlak prowadzący w głąb tunelu.

Brighid pokręciła głową.

– Nie chcę twojej pomocy. – Jej głos odbił się dość upiornym echem od ścian tunelu. – Za słono sobie za nią liczysz, Matko.

Nagle magiczny, cieplejszy wiatr stłumił krucze krakanie i zamiast tego przyniósł zapachy i dźwięki z Gór Centaura. Ogarnięta nagle tęsknotą, Brighid przymknęła oczy. Zieleń falujących traw to coś więcej niż tylko kolor, to powiew pachnący wiosną. W Górach Centaura była już przecież wiosna, i w ogóle nie było tam zimno, nie tak jak tu, w śnieżnej górskiej krainie. Trawy wysokie, że tylko w nich brodzić, soczysty błękit polnych kwiatów, biel i fiolet. Zaczerpnęła tego powietrza głęboko, smakując zapach domu.

– Przestań! – żachnęła się gwałtownie. – Wstydź się, Matko. Wolność to jedyna rzecz, jakiej Góry Centaura mi poskąpiły!

Krzyk Kruka ucichł, całkiem już wchłonięty przez ciepły wiatr od domu. Brighid zadrżała. Nie powinna była się dziwić, że jej matka wysłała duchowego przewodnika. Przeczucia, jakie miała cały dzień, bardziej wiązały się z jej matką niż z czekającym ją wejściem w górski przesmyk. Brighid powinna była wyczuć rękę swojej matki. Przecież wyczułam, poprawiła samą siebie, poczułam rękę swojej matki i powinna to przyznać.

Dokonałam wyboru. Własnego. Jestem Łowczynią w Klanie MacCallanów. Jestem członkiem Klanu związanym przysięgą. Niczego nie żałuję.

Łowczyni wyprostowała się i weszła do tunelu, otrząsając się z rozmyślań o matce, zwłaszcza że przesmyk był zawalony śniegiem, więc żeby przejść, musiała się skoncentrować i użyć sporo swoich niemałych przecież sił fizycznych. Poczuła zadowolenie i ulgę. Nie chciała rozmyślać ani o matce, ani o pięknie kraju rodzinnego, który zdecydowała opuścić na zawsze.

Dzień był jeszcze wczesny. Zgodnie z mapką Lochlana, powinna przedostać się przez najbardziej zdradliwe pułapki szlaku zanim zapadnie zmrok, a jutro, jak wszystko pójdzie dobrze, dotrze do obozowiska Fomorian i Cuchulainna. Przyspieszyła kroku, uważając, by kopyta nie uwięzły jej w jakiejś ukrytej w śniegu szczelinie. Brighid skupiła się na szlaku. Nie myślała ani o matce, ani o życiu, od jakiego się odwróciła. Nie myślała ani o poczuciu winy, ani o samotności, jakie ciążyły nad każdą jej decyzją. Była pewna, że dokonała właściwego wyboru, mądrego, choć najłatwiejszej drogi przed sobą nie miała.

Kiedy tak przeciskała się przez śliski, wąski zakręt zdradliwej ścieżki, nie mogła się powstrzymać od ponurego, ironicznego uśmiechu. Przedzieranie się przez te wertepy wkrótce okazało się niemal tak trudne, jak droga życiowa, jaką sobie obrała.

Była tym wszystkim podekscytowana i zdenerwowana. Tymczasem jej pobudzone zmysły podświadomie rejestrowały fakt, że obserwowały ją czyjeś oczy. Zaniepokoiło ją to tylko przelotnie i nie przywiązywała do tego większej wagi, sądząc raczej, że to irytacja, jaką wywołał w niej wścibski Kruk, duchowy wysłannik jej matki, irytacja, która jeszcze jej nie przeszła.

Nie napotykając przeszkód, czyjeś oczy jarzyły się w ciemnościach kolorem starej krwi. Patrzyły i czekały.

ROZDZIAŁ DRUGI

Cholerne wietrzysko wiało bez końca. Cuchulainn tego właśnie najbardziej nie znosił na pustkowiu Wastelands. Zimno wytrzymał, przynajmniej w rozsądnej dawce. Na otwartej przestrzeni umiał rozpalić ognisko i chronił się w dziwnych, z rzadka porastających te tereny porostach. Ale ten przeklęty przez bogów wiatr bardzo się mu dawał we znaki. Wył i wył, a nieosłonięte ręce pierzchły. Wojownik zadrżał i naciągnął na głowę kaptur podbitej futrem peleryny. Pewnie powinien już wrócić do obozowiska. Wieczór zbliżał się szybko, i chociaż Cuchulainn nawet dwu pełnych cykli księżyca nie przebywał w Wastelands, wiedział, jak niebezpiecznie jest dać się zaskoczyć na otwartej przestrzeni, nawet krótko po zachodzie słońca.

Zatrzymał się, kucnął i zbadał pozostawione w śniegu świeże ślady spiczastych kopytek. Chłostający wiatr nie zdążył jeszcze ich zatrzeć. Dzika owca nie powinna być zbyt daleko.

Młoda wilczyca wydała z siebie stłumiony skowyt, kiedy wcisnęła swój zimny nos w jego bok. Cuchulainn z roztargnieniem pogłaskał wilczy kark.

– Też jesteś zmarznięta i głodna, co, Fand?

Wilczyca znowu cicho zaskamlała i wsunęła wilgotny nos pod jego brodę. Nagle wstał i zacisnął taśmy peleryny.

– Tym bardziej mamy powód, by wytropić tę owcę. Dalej, nie jest daleko przed nami. Miejmy to z głowy.

Wilczyca biegła u jego boku i już nie skamlała. Chociaż nawet nie była w połowie dorosła, była całkowicie oddana swojemu zastępczemu rodzicowi. Gdzie szedł on, tam ona za nim.

Cuchulainn przyspieszył kroku, wyobrażając sobie uszczęśliwione krzyki dzieciarni, kiedy przyniesie do obozu zwierzynę. Rozmarzył się. Na mgnienie oka wojownik rozmarzył się. Na pewno nie oczekiwał żadnych dzieci, choć wiedział o ich istnieniu i to one stanowiły bodziec do jego misji. Jego zadaniem było udać się do Wastelands i zabrać stamtąd hybrydowe dzieci Fomorian. Albo dzieci Nowych Fomorian, jak lubiły się nazywać, zabrać je do Partholonu, rodzinnej ziemi ich zmarłych dawno temu babek lub matek, będących zwykłymi ludźmi. Ale myślenie o czymś i robienie tego czegoś, często miało się tak do siebie, jak surowe Wastelands do bogactwa zielonego Partholonu.

Nowi Fomorianie, całkiem po prostu, nie szczędzili mu niespodzianek.

Kiedy Cuchulainn wybiegał myślami do spotkania z hybrydami, zwanymi Fomorianami, jego wyobraźnia wojownika przedstawiała ich jako barbarzyńców, na dodatek niebezpiecznych. Fakt, że Lochlan był cywilizowany, nie robił żadnej różnicy. Z początku wydawało się to zupełnie niemożliwe, Epona jednak ukształtowała Lochlana na towarzysza życia Elphame, siostry Cuchulainna. Oczywiście Lochlan mógł się różnić, ale Cuchulainn aż za dobrze wiedział, że hybrydy, zwane Fomorianami, zdolne były do największego barbarzyństwa.

Przetrwali oni w surowych warunkach Wastelands dłużej niż wiek. Nawet szaleństwo znikło jakiś czas temu z ich krwi, nadal jednak byli płodem demonów. Jego siostra nalegała, żeby powrócili do Partholonu, jako że ziemie te były częścią ich dziedzictwa. Była Przywódczynią jego Klanu i winien jej był posłuszeństwo, ale był też wojownikiem. Cuchulainn nie powinien wprowadzać wrogów do Partholonu. Musi więc być ostrożny i mądry. To był jeden z powodów, dla których wybrał się w podróż bez towarzystwa innych wojowników z ludzkiej krwi i kości. Prawdę będzie mógł poznać sam, bez niczyjej pomocy. Wtedy wróci do Partholonu, żeby ich ostrzec, jeśli będzie taka potrzeba.

Ponieważ on i hybrydialne bliźniaki Fomorian, Curran i Nevin, podróżowali od Zamku MacCallana przez las północy i przez ukryty przesmyk w Górach Trier, Cuchulainn czekał, obserwował ich i pielęgnował świeżą ranę, własny, głęboki żal. To, że każdego ranka udawało mu się wstawać i zmuszać się do kolejnego dnia, było małym cudem. Patrząc wstecz, podróż do Wastelands była jednym długim, bolesnym zamroczeniem. Curran i Nevin byli cichymi towarzyszami podróży. Nie okazywali żadnego upodobania do przemocy. Nie skarżyli się na tempo, jakie narzucił, ani nie reagowali na jego szorstkie, zdystansowane usposobienie. Cuchulainn mówił sobie, że ich łagodna postawa nic nie znaczy. Planował, że kiedy dotrze do ich obozu, oceni reakcję reszty Fomorian na jego wieści i wtedy zrobi to, co najlepsze dla Partholonu.

Tak oto Cuchulainn zmierzał na północ, owładnięty żalem i skupiony na demonach. Nie miał żadnych fizycznych skaleczeń, które by musiał leczyć, ale rana, jaką zostawiła w jego duszy śmierć Brenny, jątrzyła boleśnie, niedostrzegalnie, a upływający czas wcale tego bólu nie łagodził. Jeszcze się nie wyleczył, jeszcze nie wyzdrowiał. Tylko to przetrwał. A to różnica.

Jego umysłowość unikała bólu myślenia o Brennie, co nie znaczy, że nie czuł dolegliwości straty, jaką poniósł. Nieustannie towarzyszyła jego myślom, ale nauczył się, że jeśli się podda rozpaczy i rozmyślaniom o tym, jak by mogło im być, tlący się ból buchnąłby gwałtownym, palącym pragnieniem. Nie do ugaszenia. Brenna odeszła nieodwracalnie. Teraz już lepiej o tym nie myśleć, i w ogóle tego nie odczuwać.

Zadanie brzmi: wyśledzić owcę. Zadanie brzmi: zabić ją i wrócić do obozu. A dla jego umysłu najważniejszy jest spokój, zaprzestanie niespokojnych wycieczek.

Cuchulainn minął zakręt. Wraz z młodą wilczycą w ciszy torowali sobie drogę pośród pokrytych śniegiem skał, których sporo było przy północnych zboczach Gór Trier. Zadowolony był, że śnieg zdecydowanie się zmniejszył. Jeszcze kilka dni temu nie mógłby iść za owcą aż do podnóża gór. Jeśli szczęście go nie opuści i nie zaatakuje ich kolejne niespodziewane uderzenie śnieżycy, przesmyk w ciągu kilku dni może się przeczyścić na tyle, że będzie można nim podróżować. Oczywiście, będzie się musiał upewnić. Nieustępliwe były te dzieci i pełne zapału, ale to nadal jeszcze dzieci, choć przedwcześnie rozwinięte.

Przy tym były niezwykłe. Nigdy nie zapomni ani swojego pierwszego wrażenia, ani ich reakcji na jego widok, kiedy po raz pierwszy ujrzały człowieka od stóp do głów człowieczego. Pochmurne, ponure popołudnie. Niebo ciężkie od zapowiadającej się wiosennej zamieci, grożącej zasypaniem przesmyku i odcięciem ich w Wastelands. On, Curran i Nevin, zeszli z gór i przebyli krótki dystans od przesmyku do niewielkiej dolinki, w której Nowi Fomorianie założyli obóz. Spostrzegł ich młody wartownik, Gareth, i jak każdy dobry strażnik, pobiegł, by zaalarmować swoich. Nowi Fomorianie jednak, zamiast wydobyć broń i ostrożnie przywitać ich małą gromadkę, wybiegli ze swojego obozowiska z otwartymi rękami i uśmiechem na ustach. Dzieci! Na Boginię, tak wielkiej gromady dzieci się nie spodziewał. Śmiały się i śpiewały piękną melodię, a zaszokowany Cuchulainn rozpoznał w niej starożytną pieśń, śpiewaną przez Partholonian na chwałę Epony. Hybrydy przywitały się z bliźniętami, lecz ich uwaga szybko przeniosła się na niego, jedynego między nimi człowieka – jeźdźca.

– To jest Cuchulainn – powiedział Nevin.

– Jest bratem Bogini Elphame, która nas uratowała – dokończył za niego Curran.

Radosny śpiew ucichł natychmiast. Gromadka uskrzydlonych ludzi przyglądała mu się uważnie, a Cuchulainnowi przypominali stado jasnych i pięknych ptaków. Tłum rozstąpił się, by przepuścić szczupłą postać. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, była jej skóra i dziwna, blada poświata, jak u innych hybryd Fomorian, ale jej włosy, skrzydła i oczy, były o wiele ciemniejsze. Zobaczył cieknące po jej policzkach łzy, od których jaśniały jej ciemne, migdałowe oczy. Napotkała spojrzeniem jego wzrok i Cuchulainn ujrzał w nim współczucie i wielki smutek. Wolał odwrócić głowę. Nie chciał, by jej emocje go dotknęły. Jego własny ból był jeszcze zbyt świeży i zbyt głęboki. Odwrócił więc głowę, żeby stracić z nią kontakt wzrokowy, a skrzydlata kobieta opadła z gracją na kolana, i jakby była kamykiem wrzuconym do czekającego na nią jeziora, tłum skrzydlatych ludzi, dorosłych i dzieci, poszedł za jej przykładem i uklęknął.

– Mam na imię Ciara. Wybacz nam. Jesteśmy odpowiedzialni za śmierć twojej siostry. – Słodki głos skrzydlatej kobiety przepełniał smutek, jaki widział w jej oczach.

– Moja siostra nie umarła. – Głos Cuchulainna brzmiał bezbarwnie i tak bez uczucia, że aż obco nawet dla niego samego.

Kobietą to najwyraźniej wstrząsnęło.

– Ale klątwa rzucona na nas została zdjęta. Przecież wszyscy czujemy, że w naszej krwi nie ma już krwi demonów.

– Źle zrozumieliście przepowiednię – powiedział Cuchulainn swoim szorstkim, bezbarwnym głosem. – Nie chodziło o fizyczną śmierć mojej siostry. Zamiast życia, moja siostra musiała poświęcić cząstkę swojego człowieczeństwa. Nadal żyje, a dzięki łasce Epony, nie jest obłąkana.

Nadal klęcząc na kolanach, Ciara spoglądała to na Cuchulainna, to na Currana, to na Nevina.

– Mówi prawdę – powiedział Curran. – Elphame napiła się krwi Lochlana i dzięki temu zaakceptowała nasze szaleństwo. Dzięki mocy Epony pokonała ciemności naszych ojców, lecz te żyją teraz w jej krwi.

– A co z Lochlanem? Przeżył? – spytała.

– Tak. Został partnerem Elphame – powiedział Nevin.

– A Keir i Fallon?

– Ci wybrali inną drogę – odparł szybko Nevin.

Cuchulainn poczuł przenikający go chłód. Fallon wybrała drogę szaleństwa i zamordowała Brennę. Ale zanim można ją było skazać za jej czyn, wyznała, że jest w ciąży. Elphame uwięziła Fallon w Zamku Strażników, by tam czekała na narodziny dziecka. Jej partnerem był Keir, więc został wyznaczony do towarzyszenia Fallon.

Ciara uważnie przyglądała się twarzy wojownika – człowieka. Rozpoznawała jego wyzbyte nadziei, otępiałe spojrzenie, a w nim głęboki cień spowodowany okrutną stratą. Nie utracił swojej siostry, smutek jednak go nie opuszczał. Wszyscy byli ciekawi tego, co się wydarzyło, ale nie teraz, nie w tej chwili. Później, mówiła sobie. Później zobaczy, co można zrobić, żeby złagodzić ból wojownika, a także wysłuchać opowieści o Fallon i Keirze. Teraz zaś najważniejsze było to, że ów mężczyzna był bratem ich wyzwolicielki. Już choćby z tego powodu mieli wobec niego dług wdzięczności.

Uśmiechnęła się. Miała pogodne, radosne usposobienie, i tak też się odezwała:

– Wobec tego podziękujemy Eponie za to, że twoja siostra żyje, Cuchulainnie.

– Róbcie to, co uważacie za stosowne – powiedział swoim martwym głosem. – Moja siostra prosi, żebym przyprowadził was z powrotem do Partholonu, do zamku naszego Klanu. Pójdziecie ze mną?

Aż przykryła dłońmi usta. Słyszała dookoła siebie głośne westchnienia szczęścia i zaskoczenia. Nie mogła wydobyć słowa. Rozpierająca ją radość niemal zapierała dech. Nareszcie! Doczekali się spełnienia marzeń, jakie ich matki i babki pielęgnowały w nich lata całe. Wtedy, przełamując krąg klęczących dorosłych, rozlała się fala śmiechu i podniecenia, a chmara dzieciaków, niezdolna dłużej powstrzymywać swojej żywiołowości, zaczęła się tłoczyć wokół stojących pośrodku wojownika i jego konia. Dorośli zerwali się na nogi i ruszyli do przodu, pokrzykując na młodszych i na próżno próbując przywrócić jakieś pozory porządku i powagi z powodu przybycia wojownika.

Dzieci wdrapywały się na Cuchulainna, ich oczy były wielkie i okrągłe. Z rozłożonymi skrzydłami popychały się wzajemnie niczym pisklęta w zatłoczonym gnieździe. Poczuł się nagle jak stłamszony, samotny wróbel.

– Partholon! Idziemy do Partholonu!

– Spotkamy Boginię!

– Czy tam jest naprawdę tak zielono i ciepło?

– Naprawdę nie masz skrzydeł?

– Mogę dotknąć twojego konia?

Wielki wałach Cuchulainna parskał i cofnął się dwa nerwowe kroki do tyłu przed małą skrzydlatą dziewczynką, która wspinając się na palce, usiłowała pogłaskać go po pysku.

– Dzieci, dosyć tego! – Głos skrzydlatej kobiety był surowy, ale jej oczy iskrzyły się i uśmiechała się, kiedy mówiła. – Cuchulainn może sobie pomyśleć, że lekcje dobrych manier, jakich uczyły was wasze babcie, zostały zapomniane.

Nagle młode, skrzydlate istoty opuściły głowy i zaczęły cicho przepraszać. Dziewczynka, która próbowała dotknąć jego konia, także opuściła głowę, ale Cuchulainn widział, że podkrada się do przodu, i z jedną ręką nadal uniesioną, próbuje ukradkiem pogłaskać konia. Wałach znowu parsknął i cofnął się, a dziewczynka wraz z nim. Zupełnie jak Elphame, kiedy była mała, pomyślał Cuchulainn z czułością. Zawsze sięgała tam, gdzie nie powinna. I po raz pierwszy od śmierci Brenny prawie się roześmiał.

– Tak, dziecinko – powiedział do blond główki. – Możesz go dotknąć. Tylko ostrożnie, bo nie jest przyzwyczajony do dzieci.

Mała główka uniosła się w górę i dziecko obdarzyło Cuchulainna szerokim uśmiechem wdzięczności. Ostre, psie zęby zabłysły w osobliwym kontraście do niewinnego wyglądu.

– Ma na imię Kyna.

Skrzydlata kobieta podeszła do dziewczynki i dodając jej odwagi, skinęła głową, a Cuchulainn mocniej przytrzymał wałacha, więc dziewczynka mogła teraz ostrożnie pogłaskać jedwabistą klatkę piersiową konia. Pozostałe dzieci obserwowały zdarzenie i szeptały między sobą.

– A ja jestem Ciara, wnuczka Wcielonej Muzy Terpsychory. Serdecznie cię u nas witamy, Cuchulainnie. – Także błysnęła w uśmiechu ostrymi zębami. – Myślę, że dzieci już odpowiedziały na twoje pytanie za nas wszystkich. Czekaliśmy na ten dzień ponad sto lat. I, tak, oczywiście, pójdziemy za tobą do Partholonu z największą radością.

Jej deklarację dorośli przywitali bezładnymi okrzykami radości, a dzieci, które tańczyły wokoło, wyglądały, jakby oprócz skrzydeł miały jeszcze sprężyny. Obawiając się, że ktoś może zostać rozdeptany, Cu był zmuszony zsiąść z konia, co wywołało kolejną lawinę pytań ze strony dzieci, które chciały dotknąć jego pleców, by się upewnić, że nie chowa pod peleryną skrzydeł. Ciara i inni dorośli mieli trochę roboty z uspokajaniem skaczącej, tańczącej, roześmianej grupy podekscytowanej dzieciarni.

Próbując zachować dystans bezstronnego obserwatora, Cuchulainn w milczeniu obserwował radosny rozgardiasz. Skrzydlaci ludzie spoglądali na Ciarę, prosząc ją o przywództwo. Ona zaś ze śmiechem przepraszała go za zbyt entuzjastyczne powitanie, i nakazała, by przygotowano dla niego jeden z namiotów, po czym przedstawiła mu kilkoro uśmiechniętych dorosłych osób. Ale kiedy zapytał ją, czy podczas nieobecności Lochlana objęła funkcję przywódczyni, tylko się roześmiała i powiedziała, że jest taka sama teraz, jak wtedy, kiedy był z nimi Lochlan. Jest po prostu zwyczajną Szamanką dla swoich ludzi.

Zupełnie się tego nie spodziewał. Szamanka? Gdzie podziały się barbarzyńskie demony hybrydy, których się spodziewał, przy których miał zachować ostrożność, i których miał surowo sądzić? Cuchulainn przypominał sobie, jak bardzo czuł się oszołomiony, stojąc tam pierwszego dnia, kiedy mała Kyna nagle wrzasnęła. Rzucił się wtedy do przodu, dobył miecza, przykucnął, i gotowy do walki powiódł wzrokiem za palcem dziewczynki, wskazującej Fand, która właśnie wyłoniła się zza kępy kryjących ją krzaków i skradała się chyłkiem w jego stronę. Cu roześmiał się, pośpiesznie schował swój miecz do pochwy i przyklęknął, by uspokoić młode wilcze szczenię, odpowiadając jednocześnie na grad pytań Kyny. Poczuł na sobie wzrok Ciary, podniósł głowę i ujrzał dwoje jej ciemnych oczu uważnie się mu przyglądających.

– Cuchulainn, ty nie masz tu żadnych wrogów, wyjąwszy tę wojnę, którą toczysz sam ze sobą – powiedziała cicho.

Zanim zdążył odpowiedzieć, niebo otworzyło się i zaczęły padać wielkie, mokre płatki śniegu.

Fand i wielki wałach, zostali chwilowo zapomniani, Kyna zaś szarpnęła za pelerynę Cuchulainna, domagając się jego uwagi.

– Patrz, jak łapię śnieg na język!

Ciągle przykucnięty obok swojego wilczego szczenięcia, Cuchulainn przyglądał się, jak mała dziewczynka rozrzucała szeroko ramiona i rozkładała skrzydła koloru gołębicy. Z wrodzoną, dziecięcą niewinnością wystawiła język, i podskakując, próbowała schwytać nieuchwytne płatki. Po chwili dołączyły do niej inne dzieci i został otoczony przez niekończące się śmiechy i radość młodości. Nieoczekiwanie, przez małą chwilkę, uczuł dławiący ból za zmarłą Brenną, który jednak zelżał i stał się niemal znośny.

Cuchulainn miał wrażenie, że zapamięta tę chwilę do końca życia. Choć nie zdawał sobie z tego sprawy, troska o dzieci koiła trawiący go smutek, jaki od śmierci Brenny malował się na jego przystojnej twarzy. Znowu wyglądał niemal jak niegdyś, jak Cuchulainn, który uśmiechał się i śmiał się, pełen życia, nadziei na wspaniałą, szczęśliwą przyszłość.

Naraz Fand przywarła do ziemi, warknęła cicho i przywróciła myśli Cu z powrotem do teraźniejszości, skupiając jego uwagę na szlaku przed nimi. Cuchulainn podszedł jeszcze trochę do przodu. Zachowując ciszę, naszykował strzałę, zajrzał za następny głaz i zobaczył dziką, białą owcę grzebiącą w śniegu przy kępce żółtych porostów. Powoli nabrał powietrza, założył strzałę, ale zanim zdążył naciągnąć łuk i wymierzyć, usłyszał charakterystyczny brzdęk zwalnianej cięciwy. Owca padła, z drgającą strzałą celnie wbitą w nasadę szyi.

Warczenie Fand przeszło w powitalny skowyt, gdy zza skalnego występu wyszła Łowczyni.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Ten strzał był mój, Łowczyni. – Cuchulainn był nieco szorstki, ale uśmiechnął się i na powitanie ujął ją za rękę. Zdziwił się, bo widok Brighid sprawił mu przyjemność. Wraz z nią zaś ujrzał oczami duszy Zamek MacCallana. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo tęsknił za domem. Nieubłagane wspomnienia wywołały tymczasem nawrót świeżego bólu. Brenny tam nie będzie. Tylko pomnik, wyrzeźbiony na jej obraz, i zimny grób – całe o niej wspomnienie.

– To był twój strzał? – Niezwyczajnie fiołkowe oczy Łowczyni rozbłysły. – O ile pamiętam, kiedy ostatni raz polowaliśmy razem, niczego nie ustrzeliłeś, a swoją zdobycz postanowiłeś wypuścić żywą. – Odwzajemniła uśmiech, chociaż opuścił głowę, robiąc dziwną minę. Ciepło uścisnęła jego prawicę, po czym spojrzała na młodą wilczycę, która skakała wokół jej pęcin. – Jak widzę, to stworzenie jeszcze żyje.

– Fand jest świetną kumpelką. – Machnął na rozentuzjazmowanego szczeniaka, żeby dała Łowczyni spokój. Fand zignorowała go.

– Nie nauczyła się żadnych dobrych manier. – Brighid z roztargnieniem wierzgnęła kopytem na dokazujące szczenię, które uznało, że to zabawa i zaczęło gryźć jej pęciny.

Cuchulainn zawarczał gardłowo, co zabrzmiało po wilczemu groźnie. Fand, wyraźnie speszona, zaprzestała żartobliwych ataków i klapnęła na brzuch, patrząc smętnymi oczami na wojownika.

Brighid uniosła brew.

– Najwyraźniej zjawiłam się w samą porę. Jak widać, potrzebujesz bardziej cywilizowanego towarzystwa.

– Masz na myśli siebie?

Łowczyni przytaknęła.

– Nie ma nic bardziej cywilizowanego niż centaury.

Czekała, aż Cu odpowie na kpinę, co jednak nie nastąpiło. Zamiast tego wojownik schował strzałę na powrót do kołczanu i ruszył w stronę owcy.

– Wysłała cię moja siostra, tak?

– Sama jej to zaproponowałam. Nie lubię, kiedy się zamartwia…

Cuchulainn odwrócił się i przerwał jej w pół słowa:

– Elphame jest zdrowa?

Brighid usłyszała w jego głosie z trudem skrywany przestrach, więc szybko go uspokoiła.

– Czuje się całkiem dobrze. Prace przy odbudowie zamku nie ustają. Klan jest szczęśliwy i zdrowy. W obrębie murów urodził się właśnie nowy członek Klanu MacCallanów. Zwierzyny w lasach nie brakuje i jest tak dorodna, że nawet każdy zwykły człowiek bez trudu coś upoluje. Jest tego tyle, że taka łowczyni jak ja mogłaby jedną strzałą zabić naraz dwa ptaki. – Uśmiechnęła się szeroko, unosząc swój pusty łuk. – Powinnam jak najszybciej rozwiać obawy mojej Przywódczyni, co do jej zabłąkanego brata, no i ustrzelić coś bardziej wymagającego niż praktycznie oswojoną owcę.

Mówiąc to, przyglądała się twarzy Cuchulainna. Wyraz paniki ustąpił, pozostało zmęczenie i ulga, a po chwili, kiedy tak mu się przyglądała, z jego twarzy znikły nawet resztki uczuć, aż przybrał swoją maskę bez wyrazu. Schudł. Oczy podkrążone, w ich kącikach widać było kilka nowych zmarszczek. Czy to siwizna pojawiła się w jego włosach koloru piasku? Schylił się, żeby wyciągnąć strzałę z szyi owcy i wtedy mogła mu się przyjrzeć. Rzeczywiście, wokół czoła i na skroniach błyszczała siwizna. Stojący przed nią mężczyzna wyglądał o dziesięć lat starzej niż jeszcze dwa cykle księżyca wcześniej.

– Masz – powiedziała Brighid, odwracając się, żeby wyciągnąć z jednej z toreb podróżnych przerzuconych przez grzbiet dwa długie skórzane rzemienie. – Zwiąż jej nogi, a ja ją pociągnę.

Cuchulainn wytarł strzałę o śnieg i oddał ją Brighid.

– Mam tu niedaleko wałacha.

Brighid parsknęła.

– Mam nadzieję, że twój obóz nie jest daleko stąd. Nie znam za dobrze Wastelands, ale perspektywa spędzenia nocy na otwartej przestrzeni już z góry mi się nie podoba. W każdym razie nie podczas tego przeklętego przez Bogów wichru.

Przez chwilę zdawało jej się, że zobaczyła w jego oczach błysk rozbawienia, ale kiedy wziął od niej rzemienie, powiedział tylko:

– Obóz nie jest daleko, jednak musimy się pośpieszyć. Noce są tu zimne. – Przykucnął obok zadu owcy i zaczął wiązać jej nogi.

Elphame była za mądra, żeby się martwić bez powodu. Było jasne, że Cuchulainn, jakiego jego siostra znała i kochała, nikł pod ciężarem żalu i poczucia winy. Brighid mogła tylko sobie wyobrażać, jak bardzo by jego obecny wygląd zabolał jej Przywódczynię, jeśli ona sama źle znosiła widok jego cierpienia i tego, co śmierć Brenny z nim zrobiła. A przecież był tylko jej przyjacielem, a nie bratem.

Uśmiechnęła się smętnie. Przyjaźń z wojownikiem wcale nie była łatwa. Cuchulainn znał aż za dobrze pełne uprzedzeń do rodzaju ludzkiego przekonania jej rodziny, nietolerującej pokojowego współżycia ludzi i centaurów, więc nie był zbyt skłonny do ufania Brighid. Poza tym Łowczyni na początku ich znajomości całkiem zwyczajnie miała go za aroganckiego kobieciarza. Na początku warczeli na siebie i jedno okrążało drugie niczym niespokojne bestie chroniące terytoria. Ale kiedy Brighid widziała, jak rozpustny młody wojownik zakochuje się w dopiero co mianowanej Uzdrowicielce Klanu, ujrzała prawdziwego Cuchulainna. Współczującego, lojalnego mężczyznę, zamkniętego w skórze dzielnego wojownika. W zamian zdobyła jego zaufanie. Najpierw, pomagając mu odnaleźć Elphame, kiedy ta miała okropny wypadek, a później walcząc u jego boku i pomagając mu schwytać nieszczęsną hybrydę tak zwanych Nowych Fomorian, piękną Fallon, zaraz po tym, jak zamordowała Brennę.

– Śmierć Brenny to ciężar trudny do zniesienia – powiedziała Brighid poważnie.

Cuchulainn kończył wiązać rzemienie, pochylił głowę, sztywniały mu plecy, ale skoncentrował się, wstał powoli i spojrzał w przenikliwe oczy Łowczyni.

– Tak – uciął.

Pewne rozdrażnienie w jego głosie nie zrobiło na Brighid żadnego wrażenia. Z własnego doświadczenia wiedziała, że złość jest częścią procesu dochodzenia do zdrowia.

– Twoja siostra zasiała wokół jej grobu niebieskie kwiaty polne, które Brenna tak bardzo lubiła. W Klanie mówią, że grobowiec jest przepiękny. I jak bardzo brak im Brenny…

– Przestań – Cuchulainn syknął przez zaciśnięte zęby.

– Tak długo, jak długo ją pamiętamy, Cu, ona nie całkiem odeszła.

– Nie całkiem odeszła! – Cuchulainn zaśmiał się niewesoło. Rzucił na ziemię rzemienie, które trzymał w ręku, i rozpostarł ramiona, dłońmi do góry, patrząc dookoła. – Więc mi ją pokaż. Ja jej nie widzę. Ja jej nie słyszę. Nie mogę jej dotknąć. Dla mnie ona odeszła całkowicie.

– Brenna nie chciałaby cię widzieć takiego, jak teraz, Cuchulainn.

– Brenny tutaj nie ma!

– Cu… – zaczęła Łowczyni, ale wojownik niecierpliwie jej przerwał.

– Niech już tak będzie, Brighid.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Na razie odpuszczę, ale długo tak nie pociągniesz. To nie może trwać wiecznie.

– Masz rację. Nic nie trwa wiecznie, Łowczyni. – Schylił się raptownie i podniósł rzemienie. Jeden podał jej, a drugi owinął sobie wokół ramienia. – Tamtędy – wskazał brodą kierunek, z którego przyszedł. Musimy się pośpieszyć. Zaraz się ściemni.

Brighid przełożyła rzemień przez ramię tak jak Cuchulainn i razem pociągnęli upolowaną owcę. Gdy zerknęła na wymizerowany profil Cu, pomyślała, że w jego poranionej duszy noc już zapadła. Nie miała pojęcia, co takiego mogłoby przywrócić jego życiu odrobinę choćby szczęścia, czy natchnięta przez Boginię miłość jego siostry?

Rozmawiali niewiele, kiedy tak szli w stronę zachodzącego słońca. Razem szybko sprawili owcę i owinęli ją w skóry, które Cuchulainn przytroczył na wielkim zadzie wałacha. Było kilka pytań, które Brighid chciała mu zadać, ale wojownik zamknął się w sobie, rzucając kilka opryskliwych słów, więc dowiedziała się niewiele więcej nad to, że bez trudu znalazł siedlisko Fomorian, że jest ich około setki, i że bardzo się palą do powrotu do Partholonu. Kiedy go spytała, jak wyglądają, powiedział tylko:

– Są jak ludzie. – I ponownie pogrążył się w milczeniu. Brighid uznała, że rozmowa z nim jest jak głaskanie jeża. Szkoda zachodu. Była Łowczynią, więc sama potrafi przyjrzeć się hybrydom, tudzież wszelkim innym stworzeniom żyjącym na pustkowiu Wastelands; wyrobi sobie własne zdanie.

I zawsze będzie pamiętała o tym, że ludzie ci zostali spłodzeni przez rasę demonów.

– Lubisz dzieci?

Pytanie dla Brighid zabrzmiało tak dziwnie, że uniosła brwi, niepewna, czy dobrze go zrozumiała.

– Dzieci?

Chrząknął i skinął głową.

– Sama nie wiem. Może lubię, może nie lubię. W życiu Łowczyni dzieci nie pojawiają się zbyt często, chyba że liczysz na to, że są to dodatkowe gęby do nakarmienia. Dlaczego pytasz?

– Już prawie jesteśmy na miejscu. Tam są… – przerwał i zerknął na nią z ukosa – dzieci.

– Spodziewałam się tego. Lochlan mówił nam o nich, kiedy wrócił do zamku. Przecież wiesz. Byłeś tam.

– Lochlan nie powiedział nam o wszystkim – stwierdził Cuchulainn tajemniczo.

– Dla mnie to żadna niespodzianka – parsknęła Brighid.

Wojownik spojrzał na nią uważniej.

– Ufasz mu?

– A ty?

– Uratował życie mojej siostry – powiedział Cuchulainn zwyczajnie.

Brighid powoli skinęła głową.

– Tak, to prawda. Ale to właśnie Lochlan swoim przybyciem do Partholonu naraził jej życie na niebezpieczeństwo.

Cuchulainn nic nie odpowiedział. Wiele razy zastanawiał się nad tym, jak bardzo obecność Lochlana zmieniła życie ich wszystkich. Ale doszedł do wniosku, że trudno byłoby winić partnera jego siostry, co nie znaczyło, że miał zamiar przyjąć tego skrzydlatego mężczyznę zupełnie bez zastrzeżeń. Znaczyło to tyle, że Cuchulainn najbardziej winił siebie za wydarzenia, których kulminacją było poświęcenie się jego siostry i śmierć Brenny. Powinien był wiedzieć. Mógł wiedzieć, gdyby wysłuchał ostrzeżeń z królestwa duchów. Ale Cuchulainn zawsze odwracał się od świata duchów, od magii i tajemnej mocy Bogini, chociaż było oczywiste od wczesnych lat, że odziedziczył po swoim ojcu Szamanie duchowe dary. Cu jednak chciał być tylko wojownikiem. I nie chciał być nikim innym. Powinowactwo z mieczem było jedynym darem, na jaki się godził, bo uważał, że zasługiwał na ten dar. Jego upór przypieczętował tragiczny los jego ukochanej.

– Zdawało mi się, że mówiłeś, że prawie doszliśmy do obozowiska. Ale niczego tam nie widzę, dalej tylko ta pusta, ponura ziemia.

Cuchulainn oderwał się od swych ponurych rozmyślań i spojrzał na srebrzystą kobietę centaura, która kłusowała u jego boku.

– Łowczyni, przyjrzyj się trochę lepiej – powiedział.

Brighid spojrzała na niego gniewnie. Może i zostali przyjaciółmi, jednak ten wojownik potrafił zaleźć jej za skórę.

Cuchulainn prawie się uśmiechnął.

– Nie bocz się. Za pierwszym razem ja też nie mogłem ich zobaczyć. Gdybym nie był z Curranem i Nevinem, na pewno bym się tam wywalił, jak ślepy.

– Ale ja nie… – Na pierwszy rzut oka wyglądało to na ośnieżoną, bezdrzewną równinę. Czerwone łupki, tego samego koloru, co wielkie głazy zalegające zbocza Gór Trier, porozrzucane były wszędzie. Po chwili jednak jej wzrok uchwycił niemal niedostrzegalną różnicę.

– To wąwóz. Na Boginię! Ziemia jest tak ponura i monotonna, że jeden brzeg prawie idealnie zlewa się z drugim.

– Złudzenie optyczne. Ponad sto lat temu jedna z matek Nowych Fomorian pomyślała, że można posłużyć się czymś takim, kiedy zdesperowani szukali bezpiecznego miejsca na swoje siedlisko.

– Jacy nowi Fomorianie?

– Tak siebie nazywają – powiedział Cuchulainn.

Brighid parsknęła.

– Tam dalej ścieżka skręca w dół. – Wskazał na znikającą w dole Fand, cmoknął na wałacha, który lekko pocwałował, Cuchulainn zatrzymał go tuż przed zboczem wąwozu. Brighid przystanęła obok i aż wstrzymała oddech, widząc ziejącą pod nimi rozpadlinę. Wąwóz otwierał się jakby jakiś wielkolud wyciął siekierą w zimnej, skalistej ziemi olbrzymi klin. Ściana, nad którą stali była wyższa niż ta po drugiej stronie wąwozu. Jego głębokość w prostej linii wynosiła chyba z siedemdziesiąt metrów. Środkiem wąwozu płynęła niewielka rzeczka. Przy łagodniejszym, przeciwnym stoku gnieździły się owalne budowle. Brighid dostrzegła w oddali jakichś ludzi i wytężała wzrok, próbując dostrzec skrzydła, tymczasem Nowi Fomorianie, jak się sami nazywali, krzątali się między owalnymi domami, zagrodami i niskimi, przysadzistymi barakami, o których domyślała się, że są schronieniem dla zwierząt.

Czuła, że Cuchulainn ją obserwuje.

– Te kobiety wybrały mądrze. W ścianach kanionu mają schronienia, świeżą wodę, widzę też nawet jakieś rzeczy, co udają drzewa – powiedziała. – Gdybym ja była z nimi, mogłabym ich namawiać do tego właśnie miejsca. – Lecz w rzeczywistości, gdyby Brighid była z nimi, namawiałaby ich, żeby poderżnęły gardła swoim potwornym niemowlętom i wróciły do Partholonu, gdzie było miejsce tych kobiet. Ale była to myśl, którą Łowczyni wolała zachować dla siebie.

– Trudno tu wytrzymać, więc byłem zaskoczony, jak dobrze sobie poradzili. Spodziewałem się raczej… – Cuchulainn zamilkł nagle, jakby się zorientował, że powiedział za dużo.

Brighid przyglądała mu się z nieskrywaną ciekawością.

Cu odchrząknął i skierował głowę wałacha w dół stromej ścieżki.

– Musisz uważać. Te łupki są śliskie.

Brighid posuwała się za Cuchulainnem, zastanawiając się nad zmianami, jakie w nim nastąpiły. Czy wszystko z powodu śmierci Brenny, czy może coś jeszcze wydarzyło się tu, na pustkowiach Wastelands? Nawet gdyby nie był jej przyjacielem, Łowczyni winna była swojej przyjaciółce, Elphame, jakieś bardziej konkretne relacje.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Pierwszy Fomorianin, jakiego ujrzała Brighid, robił coś zupełnie niespodziewanego. Śmiał się. Łowczyni usłyszała go, zanim go zobaczyła. Jego śmiech jakby wspinał się po ścianach i wychodził im na spotkanie, przerywany żartobliwymi pomrukami i młodzieńczymi warknięciami.

– Są jak Fand – mruknął wyjaśniająco Cuchulainn.

Wojownik i Łowczyni stanęli w końcu na płaskim gruncie i obeszli wystający skalny gzyms, by ujrzeć skrzydlatego mężczyznę wylegującego się na plecach na środku ścieżki. Młoda wilczyca oparła się łapami na jego klatce piersiowej. Język miała wywalony, mordę otwartą, jakby się uśmiechała.

– Cuchulainn, Fand mnie wywróciła. Rośnie tak prędko, że ani się obejrzysz, a będzie z niej prawdziwy wilk – powiedział, chichocząc i drapiąc szczeniaka w kark. Kiedy uniósł głowę i zobaczył obok Cu centaura, jego oczy zrobiły się okrągłe z wrażenia.

– Fand, do nogi! – rozkazał Cuchulainn. Tym razem wilczyca posłuchała, zeskoczyła z piersi hybrydy i dała susa do swojego pana.

Skrzydlaty mężczyzna wstał szybko, otrzepał tunikę z ziemi i śniegu, utkwiwszy okrągłe oczy w Brighid.

– Gareth, to jest…

Gareth przerwał mu podnieconym głosem:

– Łowczyni Brighid! Na pewno, tak?

– Tak, Gareth. To jest Łowczyni Klanu MacCallanów, Brighid Dhianna.

Gareth wykonał szybki, niezręczny ukłon, a Brighid spostrzegła, że był naprawdę wysokim, patykowatym młodzieńcem, który przyglądał jej się z nieukrywanym podziwem.

– Dobrze cię poznać, Brighid! – wyrzucił z siebie Gareth, zająknąwszy się przy jej imieniu.

Brighid usłyszała westchnienie Cuchulainna i stłumiła uśmiech.

– Dobrze cię poznać, Gareth – odwzajemniła powitanie.

– Zaczekaj, aż powiem reszcie. Nie uwierzą. Jesteś jeszcze piękniejsza niż to opisywali Curran i Nevin.

Gareth zerwał się do biegu, ale zatrzymał się, odwrócił i jeszcze raz, z zakłopotaniem, ukłonił się Brighid. Łowczyni mogłaby przysiąc, że policzki młodzieńca zarumieniły się z zażenowania.

– Proszę o wybaczenie, Łowczyni. Pójdę już i powiem im, że mamy gościa. Jeszcze jednego! – Odwrócił się, rozłożył skrzydła i niemal pofrunął wzdłuż ścieżki.

– Niemądry chłopak – mruknął Cuchulainn.

Brighid spojrzała na niego ciekawie.

– Jestem jeszcze piękniejsza, niż opowiadają Curran i Nevin?

Cuchulainn uniósł bezradnie ręce.

– Bliźniaki opowiadają wieczorami różne historie, a ty jesteś ich ulubionym tematem.

– Ja? Jak to możliwe? Curran i Nevin ledwie mnie znają.

– Widocznie świetnie wykorzystali swój krótki pobyt na Zamku MacCallana. Nasłuchali się i napatrzyli. Mnóstwo. Sama wiesz, że Klan uwielbia pogaduszki, a im więcej mówią, tym niezwyklejsze są czyny. Ty na przykład nie tropiłaś Elphame po prostu w nocy, w lesie, gdzie znalazłaś ją leżącą na ziemi. Zrobiłaś to wszystko podczas szalejącej burzy – powiedział.

– Nic z tych rzeczy. Burza rozpętała się, kiedy wracałyśmy do domu. A ściemniło się na dobre dopiero wtedy, kiedy znalazłam Elphame. – Brighid starała się udawać poirytowaną, ale nie umiała powstrzymać śmiechu drgającego w kącikach ust.

– Jest jeszcze historia o Fand – powiedział Cuchulainn, sztywniejąc w siodle, jakby nagle zrobiło mu się niewygodnie.

Brighid uniosła brew.

– A kto im o tym opowiedział, co, Cu?

Cuchulainn wzruszył ramionami i ścisnął wałacha kolanami, żeby ruszył ścieżką Garetha.

– Prosiły. A kiedy chcą się czegoś dowiedzieć, potrafią być nieustępliwe.

– Kto? Curran i Nevin? – pytała Brighid.

– Nie. Dzieci.

Wtedy do wrażliwych uszu Łowczyni dobiegł hałas. Zdawało jej się, że przypomina gwar wielu ptaków.

Koń Cuchulainna nadstawił uszu.

– Pamiętaj, że ostrzegałem cię przed dziećmi – rzucił przez ramię.

Brighid groźnie zmarszczyła brwi, patrząc na plecy wojownika. Ostrzegał ją? Przed niczym jej nie ostrzegał. Pytał tylko, czy lubi dzieci. Co tu się dzieje, w tych mrokach podziemnego królestwa?

Skręcili raz jeszcze i wyszli na rozleglejszą przestrzeń. Brighid szybko przysunęła się do boku Cuchulainna. Droga rozszerzyła się i prowadziła prosto do serca niewielkiej, zadbanej osady, w której pełno było teraz małych, skrzydlatych, w podnieceniu jazgoczących istot. Kiedy ją ujrzały, dziecięce gaworzenia przeszły natychmiast w zbiorowe zachłyśnięcie się i gulgot, przypominający gruchanie gołębi.

– Och, wspaniała i litościwa Bogini – mruknęła Łowczyni. – Cała ich chmara.

– Próbowałem cię uprzedzić – powiedział pod nosem Cuchulainn. – Przygotuj się. Są równie żwawe, co małe.

– Ale skąd tu ich aż tyle? – Wpatrywała się w grupę, jakby chcąc dokładnie je policzyć… dziesięć… dwadzieścia… czterdzieści. Było tych młodych istot co najmniej czterdzieści. – A mnie się zdawało, że mówiłeś, że hybryd jest w sumie mniej niż setka. Jakieś wielokrotne porody?

– Nie. Zazwyczaj nie. Większość z tych dzieci nie ma już rodziców – powiedział ponuro wojownik.

– Ale…

– Potem – powiedział Cuchulainn. – Później ci to wytłumaczę. Długo tak w miejscu nie ustoją.

– Co zamierzają zrobić? – spytała nieufnie Brighid.

Wojownik obdarzył ją uśmiechem najbardziej przelotnym z możliwych.

– Nic takiego, przed czym mogłabyś się sama obronić. Lepiej mi uwierz.

Oczekująca grupa poruszyła się i Cuchulainn spostrzegł ciemną głowę Ciary.

– Chodź. Najlepiej zmierzyć się z nimi bezpośrednio.

Jedno obok drugiego, Cu i Brighid zatrzymali się przed oczekującą grupą, gdy ślicznie uskrzydlona kobieta wystąpiła naprzód i przywitała ich.

Cuchulainn pośpiesznie przedstawił je sobie:

– Ciara, to jest Łowczyni Klanu MacCallanów, Brighid Dhianna. Brighid, Ciara jest Szamanką Nowych Fomorian. – Skinął w kierunku dwóch skrzydlatych mężczyzn, którzy przyszli za Ciarą w gromadzie dzieci. – To Curran i Nevin, pewnie ich pamiętasz.

Bliźniaki pokiwały głowami, uśmiechając się do niej szeroko. Natychmiast uderzyło ją, jak dobrze wyglądali. Kiedy ich widziała ostatnim razem, ich skrzydła były okropnie porozdzierane. Teraz wyglądali zdrowo i byli cali, tylko na delikatnych błonach widać było jasnoróżowe linie blizn. Jeden z bliźniaków zaczął mówić, ale Brighid nie miała pojęcia, czy to Curran, czy Nevin.

– Dobrze cię znowu widzieć, Łowczyni.

– Wszyscy bardzo się cieszymy, że przybyłaś, Brighid Dhianna, słynna Łowczyni Klanu MacCallanów – powiedziała Ciara.

Brighid starała się nie denerwować przed hordą obserwującej ją dzieciarni, chociaż trudno jej było oderwać oczy od ich drobnych twarzyczek. Każda inna, większe i mniejsze, promieniały, ukazując ostre zęby, gdy uśmiechały się do niej, a ich skrzydła drżały od ledwie powstrzymywanego radosnego podniecenia. Jak pieski, pomyślała. Dzieci wyglądały niczym gromada zdrowych, szczęśliwych, skrzydlatych szczeniąt.

Odwróciła wzrok od dzieci i skinęła uprzejmie najpierw do Ciary, potem do bliźniaków.

– Przywódczyni Klanu MacCallanów pomyślała, że możecie potrzebować Łowczyni, aby podczas podróży pomogła wam wykarmić waszych ludzi i cieszę się, że mogę jej służyć – powiedziała Brighid.

– A ja zrozumiałam teraz, dlaczego kilka ostatnich nocy śnił mi się srebrny jastrząb ze srebrnymi lotkami – powiedziała Ciara, przenosząc wzrok z jej jasnosrebrnych włosów na złotą poświatę jej końskiej sierści.

Brighid nie dawała niczego po sobie poznać, ale uwaga Szamanki o jej śnie podziałała na nią niczym uderzenie pięścią w brzuch. Nawet tutaj, w dalekim Wastelands, nie może uwolnić się od swojego dzieciństwa.

– Niesamowite, jesteś nawet piękniejsza niż sobie wyobrażałam! – krzyknęła Kyna.

Oczy Łowczyni szybko odszukały małą dziewczynkę, stojącą obok Ciary. Jej włosy i skrzydła miały niezwykły srebrzystosiwy kolor, jak pierś gołębia. Jej duże oczy błyszczały inteligencją.

– Dziękuję ci – powiedziała Brighid.

– To Kyna – rzekł Cuchulainn.

Słysząc swoje imię, dziewczynka z ożywieniem wspięła się na palce.

– Cuchulainn, mogę podejść bliżej? Proszę! Prooooszę!

Cu spojrzał pytająco na Łowczynię. Brighid nie wiedziała, co powinna była zrobić, wzruszyła więc ramionami.

– No dobrze – powiedział Cu. Dziewczynka puściła się biegiem do przodu, a za nią kilkoro innych dzieci, na co Cuchulainn uniósł rękę i surowo im przypomniał: – Pamiętajcie o manierach!

Biegnąca z głową pochyloną do przodu Kyna natychmiast zwolniła, a dzieci przepychające się za nią, niemal jej nie wywróciły. Brighid musiała uważać, żeby nie parsknąć śmiechem, kiedy dziewczynka dała kuksańca koleżance i rozkazała: – Pamiętaj o manierach! – Bezbłędnie naśladując Cuchulainna. Złożyła swoje małe skrzydła i już znacznie spokojniej podeszła do Brighid i stanęła przed nią.

– To ty jesteś tą sławną Łowczynią, o której Cuchulainn tyle nam opowiadał, tak? – Twarz dziewczynki jaśniała, ale nie tylko od charakterystycznej dla Fomorian poświaty skóry. Była piękną, małą, srebrnowłosą dziewczynką, skrzącą się inteligencją i ciekawością.

– Tak, jestem Łowczynią Brighid. Chociaż nie wiem, czy jestem sławna – powiedziała Brighid, rzucając Cuchulainnowi dość zirytowane spojrzenie.

– Och, ale my wiemy! Wszyscy o tobie słyszeli!

– Naprawdę? Musicie mi o tym opowiedzieć – stwierdziła Brighid.

– Nie teraz – rzucił szorstko Cuchulainn. – Teraz trzeba przygotować obiad. – Zeskoczył z konia i zaczął odwiązywać przytroczone za siodłem mięso.

– Znowu upolowałeś jelenia, Cuchulainnie?

– Tym razem dziką, białą owcę, Ky. I możesz za nią podziękować Łowczyni. To ona położyła to zwierzę – powiedział, zręcznie skupiając uwagę dzieci z powrotem na Brighid.

Dziesiątki okrągłych, małych oczu wlepiło się w Łowczynię.

Brighid wzruszyła ramionami.

– Po prostu strzeliłam.

– Nie, ty jesteś świetna. Wszyscy o tym wiedzą – powiedziała Kyna. – Mogę… Mogę cię dotknąć?

Brighid popatrzyła bezradnie na Cu, który nagle bardzo się zrobił zajęty, podając owinięte mięso Curranowi i Nevinowi.

– Mogę? – pytało dziecko. – Zawsze chciałam poznać jakiegoś centaura.

– No dobrze, myślę, że możesz. – Łowczyni dała za wygraną.

Kyna podeszła bliżej do Brighid i w nabożnym skupieniu wyciągnęła rękę i dotknęła błyszczącej, złotej sierści Łowczyni.

– Jesteś miękka jak woda. A twoje włosy są takie ładne, jak mówił Cuchulainn. Myślę, że miał rację. To dobrze, że ich nie ścinasz, chociaż większość Łowczyń podcina swoje włosy.

– Ja… ja nigdy nie czułam potrzeby, żeby je ścinać – wyjąkała Łowczyni, całkowicie zaskoczona uwagami dziewczynki. Cuchulainn opowiadał o jej włosach?

– To dobrze. Bo nie powinnaś.

– Też chcę być Łowczynią, kiedy będę duży! – odezwał się chłopięcy głos z gromady.

Kyna wywróciła oczami i pokręciła głową.

– Nie możesz być Łowczynią, Liam. Nie jesteś centaurem i nie jesteś kobietą.

Brighid obserwowała twarz jednego w wyższych dzieci i poczuła, że ściska ją w dołku, kiedy oczy chłopca zaszły łzami.

– Zawsze możesz zostać myśliwym, Liam – powiedziała. – Czasem centaury godzą się szkolić ludzi tak, jak się szkoli Łowczynie. – Gdy tylko to powiedziała, zaraz zauważyła swoje absurdalne przejęzyczenie. Mały, skrzydlaty samiec zdecydowanie nie był człowiekiem. Zaraz pewnie naprawdę się rozpłacze. A co będzie, jeśli po nim wszyscy zaczną płakać?

Ale Liam nie zauważył niczego złego w tym, co powiedziała. Uśmiechał się promiennie, błyskając kłem.

– Naprawdę tak myślisz? I uczyłabyś mnie? – Chłopiec ruszył w jej stronę i po chwili jego mała, ciepła ręka klepała jej lśniący bok.

Uczyć go? Nie miała zamiaru uczyć ani jego, ani nikogo, zwłaszcza nikogo takiego, co nie sięgał jej do ramion. Zaczęła wpadać w panikę. Przecież tylko próbowała zrobić coś, żeby dzieciak się nie rozpłakał…

– Jeśli ona ma uczyć Liama, to ja chcę, żeby też i mnie uczyła! – Drugie dziecko odłączyło się od grupy i dopadło Brighid z uwielbieniem w błękitnych oczach.

– Mnie też! – powiedziała mała dziewczynka o włosach w kolorze stokrotek.

Brighid nie miała pojęcia, jak to się stało, że otoczyły ją małe, skrzydlate istoty, które gadały w kółko, że każda zostanie Łowczynią. Ciepłe, małe dłonie klepały ją po nogach i bokach, a Kyna zadawała niekończące się pytania o to, jak Brighid trzyma swoje włosy z dala od oczu, kiedy poluje, i czym je płucze, że tak pięknie błyszczą, i czy używa tej samej płukanki do części końskiej…

Brighid wolałaby być wepchnięta między wygłodniałe wilki, przynajmniej mogłaby kopytami utorować sobie drogę ucieczki.

– Może powinniśmy dać Łowczyni czas na rozpakowanie się i zjedzenie czegoś, zanim poprosimy ją o coś jeszcze. – Mocny głos Ciary przedarł się przez piskliwe, dziecięce paplanie.

Małe dłonie niechętnie odkleiły się od ciała Brighid.

Kyna, niezrażona, ciągle entuzjastyczne szczebiotała:

– Czy Brighid może zatrzymać się w naszym domku?

Ku nieopisanej uldze Brighid, odezwał się Cuchulainn.

– Myślę, że najlepiej będzie, jeśli Łowczyni zatrzyma się u mnie. Jest członkinią mojego Klanu, pamiętacie?

– Tak, ja pamiętam – powiedziała cicho Kyna, kopiąc zmarzniętą ziemię gołą stopą, która, jak spostrzegła Brighid, zakończona była ostrymi szponami.

Są bardzo dziwaczni, pomyślała Łowczyni. Ani prawdziwi ludzie, lecz także nie Fomorianie. Czy kiedykolwiek uda im się zadomowić w Partholonie?

– Cuchulainn, może zaprowadź Brighid do swojego domku. Przyślę po was, kiedy będzie czas na wieczorny posiłek – powiedziała Ciara, podchodząc do Cu.

Brighid zdziwiła się, widząc, że Cu rzuca lejce swojego wałacha małej Kynie.

– Zajmij się nim.

– Oczywiście, że się zajmę, Cu! Wiesz, że jestem jego ulubienicą. – Dziewczynka zachichotała. – Na razie, Brighid. Zobaczymy się znowu przy wieczornym posiłku – powiedziała, cmoknęła i nerwowo pociągnęła za lejce dużego wałacha. Koń dmuchnął nozdrzami we włosy dzieciaka i potulnie potruchtał za nią.

– No, jazda, wy wszyscy też! Przed jedzeniem macie obowiązki do wykonania.

W grupkach po dwoje, troje, ruszyły niczym ławica bystrych rybek, mówiąc do widzenia Brighid i Cuchulainnowi.

– Wydaje mi się, że tym razem były lepsze – powiedziała Ciara do wojownika.

– No tak, przynajmniej o wiele mniej skakania i tańczenia – powiedział Cu.

– Lepsze niż co? – spytała Brighid.

Ciara uśmiechnęła się.

– Lepsze niż wtedy, kiedy po raz pierwszy spotkały Cuchulainna.

Brighid parsknęła.

– Ty się śmiejesz, ale my mówimy poważnie – powiedział Cu.

– Nie śmieję się, tylko drwię, bo niedowierzam. A to różnica – powiedziała Łowczyni, wycierając ślady brudnych rąk, jakie zostały na jej złotej sierści.

– Jeszcze się do nich przyzwyczaisz – zauważyła Ciara. I roześmiała się, widząc minę kobiety centaura.

Brighid zaś nigdy nie słyszała tak pięknego, muzycznego śmiechu.

– Teraz moja kolej na drwiny – burknął Cuchulainn.

– Och, Cuchulainn, ty z tymi dziećmi świetnie sobie radzisz. One cię uwielbiają! – powiedziała Ciara.

– Ich uwielbienie mnie nie interesuje. Chcę tylko bezpiecznie doprowadzić je do Zamku MacCallana – rzucił ostro Cuchulainn, przybierając swoją bezbarwną, obojętną maskę.

– Jasne – powiedziała Ciara, ani na moment nie przestając się uśmiechać.

Interesujące, pomyślała Brighid, jak poufale ta piękna, skrzydlata kobieta mówi do Cu. I jak ignoruje jego oschłość i obojętność.

– Zostawię cię z Cuchulainnem. Jest zorientowany. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, będzie wiedział, czy możemy tym służyć. Nie mamy tutaj zbyt wiele, Brighid, ale chętnie dzielimy się tym, co mamy.

– Dziękuję – powiedziała Brighid, odruchowo odpowiadając na ciepło i otwartość Ciary.

– Cuchulainn, posiłek wieczorny będzie w długim domu, jak zwykle, po wieczornym błogosławieństwie. Proszę, przyprowadź Brighid. I byłoby miło, gdybyś tym razem został i zjadł z nami. – Ciara uprzejmie skinęła głową Brighid, po czym odwróciła się i z godnością odeszła.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Stanęli przed niewielkim domkiem i Cuchulainn skinął na Brighid, żeby weszła do środka. Pochyliła się, odgarnęła grubą, zwierzęcą skórę, chroniącą wejście, i przyjemnie zaskoczona, poczuła ciepłe, nieruchome powietrze, zamiast nieustannego, zimnego wietrzyska. Owalne wnętrze ścian zbudowane było z łupków, których w Wastelands było mnóstwo. Dopasowane i łączone zaprawą z błota i pisaku. Palenisko pośrodku zajmowało niemal połowę pomieszczenia. Dwa małe, zasłonięte okienka nie wpuszczały zbyt wiele światła, lecz było tam wystarczająco widno, by Brighid mogła przekonać się, że dach był niezwyczajny. Coś w rodzaju siatki lub plecionki z trzciny, czy innych cienkich gałązek. Na matach położony był materiał, którego Brighid nie umiała rozpoznać. Mocno wciśnięty w sploty, teraz jednak wydawał się twardy i suchy.

– To mech – powiedział Cuchulainn. – Wycinają go ze ściółki i dopóki jest jeszcze miękki, wciskają go między te sploty. Kiedy schnie, twardnieje, aż robi się mocny niczym skała, tylko lżejszy. Niczym go nie przebijesz.

– A co to jest to na podłodze? – Brighid pochyliła się i podniosła garść krótkiej, pachnącej trawy.

– Nazywają to karłowatym wrzosem. Dorasta tylko do pęcin. Jest go tu pełno, szczególnie w kanionach, takich jak ten. To świetna izolacja. Ziemia jest tu makabrycznie zimna i twarda. – Cuchulainn wskazał drugi koniec pomieszczenia, naprzeciwko, na hamak ze zwierzęcej skóry, służący jako łóżko. – Możesz zostawić tu swoje pakunki. Ciara przyniesie skóry do spania. Będzie ci wygodnie i wystarczająco ciepło. Tak czy owak wyruszamy w ciągu kilku dni.

– Cuchulainn, o co w tym wszystkim chodzi?

– Szykuję się, żeby sprowadzić te hybrydy z powrotem do Partholonu, rzecz jasna. Śnieg już prawie stopniał i niedługo przesmyk będzie otwarty, co zresztą wiesz lepiej niż ja – zakończył szorstko.

Brighid pokręciła głową.

– Nie o to pytałam. Naliczyłam co najmniej czterdzieścioro dzieci, ale pełnoletnich tylko troje. O co tu chodzi? – powtórzyła powoli.

Cuchulainn ściągnął pelerynę i przesunął ręką po włosach, jak zauważyła Brighid, niezwyczajnie długich i rozczochranych.

– Nie jestem pewien – odpowiedział.

– Nie jesteś pewien?

Cuchulainn spojrzał na nią gniewnie.

– Nie jestem. One nie są takie, jak myślisz. Jedno, co wiem na pewno, to że Nowi Fomorianie są inni.

– Oczywiście, że są inni! – Brighid chciała potrząsnąć Cu. – Są mieszańcami ludzi i Fomorian. Nigdy nie istniała taka rasa jak oni.