Strona główna » Obyczajowe i romanse » Powroty i wspomnienia

Powroty i wspomnienia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788366381285

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Powroty i wspomnienia

Odkrywanie rodzinnej historii to dla Magdaleny fascynujące, ale i bolesne wyzwanie. Chociaż Ludwik opowiada jej o swojej wstrząsającej przeszłości, uczuciach, miłości i nadziejach, kobiecie wciąż wydaje się, że dziadek nie zawsze jest z nią szczery. Czy tajemnicza złota broszka i stary notes okażą się kluczem do prawdy?
Magdalena chce poświęcić dziadkowi jak najwięcej czasu, zanim będą musieli się pożegnać. W ich rozmowach nie brakuje emocji i poruszających wyznań. Powroty i wspomnienia to próba ostatecznego rozliczenia z przeszłością, której nie można zapomnieć, ale trzeba wybaczyć.

Polecane książki

Publikacja opisuje występującą pomiędzy małżonkami relację współzależności, która to stanowi w założeniu Autora istotę małżeństwa z punktu widzenia prawa. W sposób nowatorski przedstawione zostały konsekwencje prawne posiadania statusu współmałżonka. Autor porusza w pracy m.in. takie zagadnienia jak...
Skrypt "Prawo i postępowanie w sprawach o wykroczenia" stanowi syntetyczną prezentację prawa wykroczeń sensu largo, tj. materialnego, procesowego i wykonawczego....
Przedsiębiorcy mogą wybrać kwartalną metodę rozliczeń. Pozwala to składać deklaracje raz na trzy miesiące. Jednak za pierwszy i drugi miesiąc należy wpłacać zaliczki na podatek. W konsekwencji kwartalnie płacą VAT tylko mali podatnicy....
Jeżeli odchudzałaś/eś się już wiele razy i ponosiłaś/eś fiasko w swoich zamiarach, to ta książka jest właśnie dla Ciebie! Osoby często odchudzające się, z różnymi efektami, są całkowicie zagubione, ponieważ teoretycznie wiedzą wszystko na temat zdrowego żywienia, a pomimo to nie potrafią poradzić so...
Ewa Michnik, wybitna dyrygent i dyrektor opery Wrocławskiej, w rozmowie z Janem Stanisławem Witkiewiczem opowiada o swoim życiu i drodze artystycznej. Kolejne etapy jej kariery obserwujemy na tle trudnej sytuacji polskich teatrów operowych przełomu XX i XIX wieku. Zakulisowe rozgrywki polityczne, st...
Najczęściej nagradzana debiutantka ostatniej dekady po raz kolejny udowadnia, że w poezji mniej znaczy więcej. Jej minimalistyczne wiersze są jak zapiski na kartkach kalendarza – gdzie to, co mamy zrobić danego dnia, za chwilę zmienia się w to, czego zrobić nie zdążyliśmy albo co zostało utracone. R...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sylwia Trojanowska

Copyright © Sylwia Trojanowska, 2019

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

Redaktor prowadząca: Adriana Biernacka

Redakcja: Malwina Błażejczak

Korekta: Anna Grelewska

Skład i łamanie: Justyna Nowaczyk

Elementy graficzne layoutu: © OliaFedorovsky | Depositphotos

Projekt okładki: Joanna Wasilewska

Fotografia na okładce: © JaneJJ | Shutterstock

Fotografia autorki na skrzydełku: Łukasz Wit

Choć niektóre postaci i wydarzenia są autentyczne, powieść jest fikcją literacką.

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

eISBN 978-83-66381-28-5

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Dla mieszkańców Szczecina,

w szczególności dzielnicy Podjuchy,

w której szczęśliwie mieszkam

od osiemnastu lat.

Oraz dla moich Chłopców

Oczy pełne nadziei

Po długim czasie oczekiwania na jakiekolwiek wieści o stanie zdrowia dziadka Magdalena ujrzała uśmiechającą się oszczędnie ordynatorkę oddziału kardiologicznego i odetchnęła z ulgą. Czuła, że ten uśmiech wróżył dobre wieści. Nie pomyliła się, tak właśnie było. Profesor Rusin podeszła do Magdy i zaczęła jej objaśniać procedurę i formy leczenia, jakim poddano Ludwika Starkowskiego. Wyglądała na zadowoloną, jeśli tak można było zinterpretować subtelnie unoszący się prawy kącik ust. Magdalena próbowała z uwagą wysłuchać wywodu lekarki, jednak nie potrafiła się na nim skupić. Powinna, ale nie potrafiła. Do jej uszu docierały zaledwie pojedyncze słowa: „leki antyagregacyjne… przeciwzakrzepowe działanie… kontrola… holter…”. Nie była w stanie się skoncentrować, gdyż szare kolczyki, które nosiła lekarka kolorem łudząco przypominały jej tęczówki dziadka. Marzyła, by je zobaczyć. Otwarte. Żywe.

– Pani Ossolińska, czy pani mnie w ogóle słucha? – zapytała w pewnym momencie profesor Rusin. – Odnoszę wrażenie, że myśli pani o czymś innym.

– Przepraszam… – Magdalena speszyła się. – Jestem trochę przytłoczona tą sytuacją. I… zmęczona.

– Wszyscy jesteśmy zmęczeni – stwierdziła nieco wyniośle ordynatorka, po czym dodała łagodniej: – Niech się pani nie martwi. Ludwik jest w najlepszych rękach. Czyli w moich.

– A… czy mogę go zobaczyć?

– Teraz to nie ma sensu. Śpi.

– Chciałabym tylko na niego zerknąć – dodała Magda prosząco.

Gdzieś w głębi duszy czuła, że nie uśnie, jeśli nie przekona się, że z dziadkiem jest wszystko w porządku. Jeśli nie spojrzy choćby i na bladą twarz mężczyzny, który oddycha, nawet jeśli ten oddech wspomaga jakaś medyczna aparatura.

– Skoro tak bardzo pani na tym zależy. – Profesor Rusin wzruszyła ramionami. – Proszę za mną.

Pospiesznym krokiem ruszyła w głąb korytarza. Magda z trudem dorównywała jej tempa, pomimo że była od niej i młodsza, i wyższa. Po przejściu dwóch korytarzy lekarka zatrzymała się. Nacisnęła klamkę i uchyliła drzwi do jednej z sal.

– To tutaj – oznajmiła.

Pokój tonął w półmroku. Blade światło było niczym skowronek życia w odartym z ciepła pomieszczeniu, w którym znienawidzone przez Magdę pikanie medycznych urządzeń stanowiło jedyną słyszalną melodię.

– Mogę? – Przestąpiła próg sali.

– Proszę. Ale tylko na sekundę. Nie mogę tu pani zostawić samej.

Magdalena posłusznie kiwnęła głową i bez słowa zrobiła kilka kroków w stronę dziadka. Jej serce szalało. Miała wrażenie, że profesor Rusin słyszy jej spłycony, nerwowy oddech. Spojrzała na nią, ale kobieta wcale na nią nie patrzyła.

– Z Ludwikiem naprawdę wszystko w porządku, niech się pani nie martwi.

Magdalena zbliżyła się do szpitalnego łóżka. Dotknęła dłoni starca. Była lodowata. Jak zawsze. Potem odważnie spojrzała na jego twarz. I wtedy coś ją zaniepokoiło, choć z pozoru nie powinno. Jak może ją niepokoić subtelny uśmiech? Czy kogoś innego przeraziłby łagodny wyraz twarzy?

„Czy on nie żyje? Czy on zmarł?” – zadręczała się w myślach.

Taki błogi wyraz widziała u babci Antoniny, kiedy żegnała ją w zimnej, cmentarnej kaplicy. Wszyscy tam zebrani byli poważni, smutni, zapłakani, a ona jakby na przekór temu uśmiechała się łagodnie. To było przedziwne, wręcz irracjonalne. Uśmiech rysujący się w zapadniętej twarzy…

Magdalena wzięła głęboki wdech i odwróciła się w stronę profesor Rusin.

– Czy on… na pewno… – dukała. – On dziwnie wygląda – stwierdziła.

– W jakim sensie? – zapytała ordynatorka i nie czekając na wyjaśnienia, dodała: – Mówi pani o opatrunku na nadgarstku? Musieliśmy mu taki duży zrobić, ale jutro już będzie normalny. To nic nadzwyczajnego.

– Nie chodzi mi o opatrunek, ale o jego twarz. Wyraz twarzy. Wygląda na zadowolonego.

– No i?

– I to mnie właśnie niepokoi.

– Zupełnie niepotrzebnie. Nic mu nie jest. To był tylko zabieg. Coś pani powiem. – Ton Renaty Rusin zaskakująco złagodniał. Przywołała Magdalenę ruchem ręki i ciągnęła już szeptem: – Kazałam mu podać takie leki, po których będzie mu wybitnie przyjemnie, stąd pewnie ten uśmieszek. Też go zauważyłam.

Magdalena pokiwała głową, nie mówiąc już ani słowa. Spojrzała raz jeszcze na dziadka.

– Zostanie w szpitalu na obserwacji. Jutro zobaczymy, czy na jeden, czy na dwa dni.

Profesor Rusin jeszcze przez kilka chwil przekazywała suche, medyczne informacje, ale Magda znowu jej nie słuchała.

„Babciu, pilnuj go i nie pozwól mu zniknąć. Jeszcze nie. Jeszcze na chwilę go tu zostaw” – poprosiła w myślach, po czym oderwała wzrok od dziadka i spojrzała na szare kolczyki profesorki, a potem w jej oczy. Biła z nich pewność siebie.

– Dziękuję. – Przerwała lekarce w połowie zdania.

– Nie ma za co – odparła tamta sucho, po czym dodała łagodniej: – Taka moja rola.

Chochoł

Wracała do domu bezwiednie przemierzając drogę. Nie zastanawiała się, w którą ulicę powinna skręcić. Po prostu jechała przed siebie, jakby ktoś wgrał w nią GPS i za punkt docelowy wyznaczył ulicę Skalistą. Przed oczami cały czas miała pogodne oblicze dziadka, którego nie wykrzywiał grymas bólu, jaki spodziewała się dostrzec. Ta rozświetlona subtelnym uśmiechem twarz, pomimo uspokajających tłumaczeń profesor Rusin, nie dawała jej spokoju.

Zatrzymała się na ulicy, przed furtką. Dostrzegła zapalone światła w domu.

„Czyżbym zapomniała je wyłączyć?” – zdziwiła się całkowicie zasadnie. Nie była roztargniona, a gaszenia świateł nauczona była od dziecka.

Rozejrzała się wokół. Nie dostrzegła nikogo w pobliżu, poczuła jednak nieprzyjemny strach. Z niewiadomego powodu nagle powróciła myślami do ostatniej rozmowy z dziadkiem i do słowa, które samo z siebie budziło w niej negatywne emocje.

„Chochoł…” Przełknęła ślinę, po czym wzięła głęboki, uspokajający oddech. Nie zadziałał jednak na nią tak, jak powinien.

Zostawiła samochód na ulicy, tak na wszelki wypadek, i obeszła dom dookoła. Nie lubiła tego robić po zmierzchu, bo wysokie choiny zawsze budziły w niej mroczne skojarzenia. Zerknęła w okna sąsiada, pana Warcisława. Zapewne smacznie spał, bo nie dostrzegła tam żadnego ruchu. Wróciła na próg domu dziadka, przyłożyła ucho do drzwi i nasłuchiwała. W środku panowała cisza.

„Może rzeczywiście zostawiłam światła…” – nadaremno próbowała uspokoić myśli. Jedno, natrętnie pojawiające się słowo nie dawało jej jednak spokoju.

„Chochoł…”

Myśl była irracjonalna, przecież Chochoł nie mógł się znajdować w jej domu. Magda widziała jego zwłoki. I to na własne oczy, nie w telewizji czy Internecie. Widziała Chochoła, jak leżał bez życia na klepisku w dzikim parku. I Jakub to widział, i Jerzyk także.

„Skoro nie Chochoł, to kto?”

Nagle zza drzwi doszły ją niepokojące dźwięki. Powinna była pobiec po pomoc, zadzwonić na policję, ale… podjęła niedorzeczną decyzję, by wejść do środka. W pośpiechu włożyła klucz do zamka, przekręciła go, nacisnęła na klamkę i uchyliła skrzypiące drzwi. Nie zdążyła jednak wykonać nawet kroku w stronę kija baseballowego, który zawsze stał w korytarzu, gdy poczuła najbardziej uspokajający zapach, jaki mogła sobie wymarzyć. Szarlotka… z cynamonem…

– No, nareszcie! – W przedpokoju pojawiła się Ewa, a Magda odetchnęła głęboko. – Pan Warcisław do mnie przyszedł i powiedział, że zabrali Ludwika i że pojechałaś do szpitala. Nie miał pojęcia do którego. Dzwoniłam, ale wyłączyłaś komórkę – ciągnęła, nie kryjąc zdenerwowania. – Wiedziałam, że nie wysiedzę w domu, więc postanowiłam tu przyjść i poczekać. Żebyś mi przypadkiem nie zniknęła…

Magda usiadła na stołku i patrzyła na nadzwyczaj rozgadaną Ewę, czując, że napięcie, które przed momentem ją ogarnęło, powoli ustępuje. Wzięła kilka długich wdechów i zwilżyła wargi. Początkowo, zapewne z nerwów, nie dostrzegła, że wokół Ewy unosiła się biała mgiełka, a każdy ruch jej ręki czy głowy formował w powietrzu kłęby białych obłoczków. W pewnym momencie Ewa wyglądała tak zabawnie, że Magda nie wytrzymała i… parsknęła śmiechem. Mama Jakuba spojrzała na nią zaskoczona.

– To histeryczny śmiech, tak? – dopytywała. – Coś się za tym kryje, tak? Z Ludwikiem coś niedobrze? O, Boże! To o Ludwika chodzi? – Przykucnęła u kolan Magdy i złapała ją za ręce, brudząc je na biało.

– Nie! – Dusia się opanowała. – Z dziadkiem chyba w porządku. Chodzi o ciebie.

Ewa spojrzała po sobie i w mig zrozumiała.

– To z nerwów. Cały kilogram mąki wyskoczył mi z ręki. Dosłownie wyskoczył! Nie wiem, jak to się stało! Dawno nic takiego mi się nie przydarzyło… Wszystko przez tę niepewność, bo nie wiedziałam, co i jak.

– Dobrze ci w siwych włosach – skwitowała Magda.

Ewa tylko machnęła ręką, tworząc białą łunę.

– Czyli z Ludwikiem dobrze! Chwała Bogu! Opowiedz mi wszystko. Ze szczegółami.

Magda westchnęła głęboko i pokrótce opowiedziała Ewie o tym, co wydarzyło się po południu, kiedy wróciła z puszczy.

– Ile ciast upiekłaś? – zapytała na koniec, wiedząc, że Ewa najwięcej piekła wówczas, kiedy się stresowała.

– Dwa.

– Uhuhu…

– I blaszkę rogalików – dodała Ewa.

Goście

Ewa szybko doprowadziła siebie i kuchnię do porządku. Magda oczywiście jej pomogła.

– Mam nadzieję, że ta doktorka jest naprawdę tak dobra, jak mówisz.

– Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko tak właśnie myśleć.

– Masz rację. To kiedy go wypuszczą?

– Musi zostać na obserwacji na co najmniej jeden dzień. Może i dwa. Tak powiedziała.

Ewa w zamyśleniu mieszała łyżeczką w filiżance tak intensywnie, jakby znajdowało się w niej co najmniej pół kilo nierozpuszczonego cukru.

– Co robimy nie tak? – zapytała po chwili.

– Nie rozumiem…

– Los wyraźnie daje nam jakiś sygnał. Nie widzisz? Doświadcza nas, żebyśmy coś zauważyli, inaczej na coś spojrzeli. Tylko na co? Najpierw Jakub, teraz Ludwik. Obaj otarli się o śmierć. To nie może być przypadek. Nic nie dzieje się przypadkiem.

– Wiem. I wiem też, że nawet śmierć jest po coś.

– Ale proszę cię, dzisiaj nie mówmy i nie myślmy o śmierci…

Ewa wstała i odwróciła się. Rąbkiem rękawa otarła łzę, która spłynęła po jej policzku.

– Czyżbyśmy za mało żyli? – spytała filozoficznie, po czym nagle odwróciła się w stronę Dusi z miną, jakby właśnie poznała odpowiedź. – Pędzimy przez życie bez zastanowienia. Zwracamy uwagę na spektakularne wyniki, a gdzie cieszenie się z drobiazgów? – mówiła coraz szybciej. – Z rzeczy prostych, codziennych? Choćby i ze wspólnego obiadu, śniadania. Dopóki Jakub nie wylądował w szpitalu… – odchrząknęła, jakby chciała ukryć prawdziwe uczucia – … to było dla mnie normalne. Że jest. Że siedzi obok mnie. A teraz? Jestem sama i… i kisnę. Kiedy znika to, co kochasz, nawet jeśli jest to drobiazg, wtedy zaczynasz doceniać czasy, kiedy miałaś to na wyciągnięcie ręki. Dopiero wtedy.

Magda wstała, podeszła do Ewy i po prostu ją przytuliła.

– Masz rację, Ewo. Dokładnie tak jest. Pędzimy przez życie i wiele rzeczy nam umyka.

– Aha.

– Ale najważniejsze, że możemy to zmienić. Naprawić. Że możemy więcej zauważać. Że jeszcze mamy czas.

– Ty masz go znacznie więcej niż ja czy Ludwik.

– To wcale nie jest takie pewne.

Magda uśmiechnęła się, choć temat wcale do tego nie nastrajał. Czuła jednak, że powinna nieco ocieplić skostniałą atmosferę. Zdobyła się na radosny ton i dodała:

– Pewne jest to, że zapach twojej szarlotki powala i muszę, absolutnie i niepodważalnie muszę, zjeść duuuży kawałek!

Kiedy Ewa postawiła przed Magdą talerzyk z ciastem, ich uszu dobiegł dźwięk dzwonka.

– A to kto? – Magda zerknęła na zegar wiszący obok kuchennych drzwi. Dochodziła dwudziesta. – O tej porze?

Obydwie skierowały się w stronę drzwi wejściowych. Przez szybkę zobaczyły tuptającego w miejscu pana Warcisława. Najwyraźniej było mu zimno.

– Dobry wieczór, panience! – Ukłonił się, kiedy Magda otworzyła drzwi. – Zobaczyłem samochód i ucieszyłem się, że panienka już jest. Martwiłem się tak bardzo, że usiedzieć nie mogłem i zabrałem Leo na dłuższy spacer. Już trzecie kółko robię, ale przemarzliśmy na kość. Zasadniczo na dwie kości. Ale… ja nie o tym. Co z panem Ludwikiem?

– Będzie dobrze – odpowiedziała. – Miał zabieg.

– Ale chyba nie jakiś poważny? – wyraźnie się zaciekawił.

– W jego wieku każdy zabieg jest poważny, panie Warcisławie.

– No, tak, tak. To na pewno. Ale… Co to ja miałem powiedzieć… A! Już wiem. Panienka odjechała, a ja sobie przypomniałem, że zapomniałem… – pan Warcisław mówił coraz bardziej zawile – … że zapomniałem o tym, aby panience coś powiedzieć. A raczej pokazać.

Ruchem ręki pan Warcisław zasugerował Magdalenie, by otworzyła mu furtkę. Kiedy znalazł się tuż obok niej, zaczął grzebać w kieszeni.

– Te komórki to takie śliskie, skubaniutkie – zażartował. – Za nic nie chcą się poddać moim starym, powykręcanym palcom.

– To może ja pomogę.

Magda podeszła do mężczyzny, który zaaferowany poszukiwaniem telefonu nieopatrznie wypuścił smycz, z czego od razu skorzystał Leo, czmychając do ciepłego wnętrza.

– Leo! Już mi tu wracaj, zbóju! – Pan Warcisław wparował do domu, nie zważając na konwenanse, których zazwyczaj bardzo mocno przestrzegał. – Wracaj do pana! To nie twój dom! – krzyczał. – Kawalerowi tak nie wypada! Słyszysz?! Leo! Tu same damy!

Magda zamknęła drzwi wejściowe i poszła za sąsiadem.

– No, ładnie! – Pan Warcisław stał w kuchni i z politowaniem spoglądał na swojego pupila, który wsuwał znalezione pod ścianą okruchy. – Fe! Leo! Niedobry pies! A… A obżarstwo to grzech, ale… – rozejrzał się, a po chwili zaciągnął zapachem szarlotki i zrobił rozanieloną minę – …ale wobec takiego niebiańskiego aromatu można to w sumie nazwać zaledwie słabością.

– A może miałby pan ochotę właśnie na taką drobną słabość? Mówią, że moja szarlotka jest smaczna – zaproponowała Ewa.

– Ooo! – Sąsiad jakby tylko czekał na tę propozycję. Od razu usiadł przy stole. – Nie śmiałbym się narzucać. My z Leo codziennie pozwalamy sobie na słodkości, choć doktor wyraźnie mi zakazał, ale… Trzeba się z drobiazgów cieszyć, a kawałek ciasta to przecież drobiazg, prawda?

Kobiety spojrzały po sobie i zgodnie przytaknęły. Ewa szybko nałożyła mężczyźnie spory kawałek ciasta, a ten z zadowoleniem westchnął i rozpiął płaszcz.

– Szanowna pani, a łyczek herbaty by się znalazł? – zwrócił się do Ewy.

– Oczywiście. Z cukrem?

– Nie wybrzydzam – skinął głową – ale i dwoma łyżeczkami cukru nie pogardzę. Bo widzi pani… Zasadniczo moja córka w domu cukru nie ma, przynajmniej dla mnie. – Odchrząknął znacząco i na chwilę ściszył głos. – Zalecenia doktora. Ale czy od jednej łyżeczki człowiek od razu skona? A od dwóch? No, niech pani powie?

– Nie znam się na tych sprawach. Nigdy nie musiałam uważać z cukrem. Iii… Nigdy nie miałam styczności z diabetologiem.

– I dobrze, szanowna pani. Trzeba trzymać się od tych doktorów z daleka. Bo jak się jest za blisko, to i choroba jakaś się znajdzie. No, weźmy na ten przykład mnie. Skąd niby miałem wiedzieć, że cukru mi nie wolno? Gdyby doktorka nie wysłała mnie na badania, to bym pewnie żył w błogiej nieświadomości i w poczuciu zdrowia, a tak? Słodyczy muszę sobie odmawiać! Nawet owoców!

– Lepiej wiedzieć – skwitowała Ewa. – Profilaktyka jest znacznie łatwiejsza niż leczenie.

– Ech! – Pan Warcisław uśmiechnął się szeroko, ukazując niedoskonałości w mocowaniu swojej sztucznej szczęki. – Jak się ma osiemdziesiątkę, to o jakiej profilaktyce tu mówić? Tu trzeba życia używać, bo od zakazów to można na tamten świat się przenieść.

Po tych słowach podzielił się ze swoim pupilkiem kawałkiem ciasta. Zachwycony Leo zaczął wykonywać przedziwny taniec radości, rozbawiając tym wszystkich.

– Takiego szczęścia nie wywołuje u niego nawet wyborny kęs wołowiny. On za słodycze dałby się pokroić. Po panu to ma… – dodał z dumą Warcisław i pogłaskał psiaka.

Jeszcze przez chwilę Leo skupiał na sobie uwagę i prowokował wszystkich do uśmiechu.

– To co chciał mi pan pokazać, panie Warcisławie? – zagadnęła w końcu Magdalena.

– Ach! No przecież! Ja nie przyszedłem tutaj na ciasto. Najmocniej przepraszam, że tak się rozpanoszyliśmy.

Wstał i zaczął grzebać w kieszeni.

– No! – powiedział, wyciągając z niej swoją komórkę. – Może i nie najnowszy typ, po córce dostałem, ale zdjęcia nawet dobre robi.

– Zdjęcia? – dociekała Magda.

– A, tak. Mam tu coś dla panienki… – Pan Warcisław grzebał przez chwilę w komórce, po czym mlasnął z satysfakcją i podał Dusi telefon. – To ten gość.

Magdalena spojrzała na niezbyt wyraźne zdjęcie, na którym widniał jedynie zarys zakapturzonej postaci. Nie widać było twarzy ani niczego charakterystycznego.

– Ten mężczyzna… To on tak zdenerwował pana Ludwika – wyjaśnił Warcisław.

Ewa także zainteresowała się zdjęciem, ale podobnie jak Dusia nie rozpoznała sfotografowanego mężczyzny.

– A wie pan coś więcej na jego temat? Zdjęcie nie jest zbyt wyraźne.

– No, niestety. Nie widziałem jego twarzy, ino sylwetkę. Wysoki był i szczupły. Ręce mi się trochę trzęsły. Normalnie, jak nie jestem zdenerwowany, mi się trzęsą, a wtedy tak się bałem, że trzęsły mi się jeszcze bardziej. Rozumie panienka, bałem się o pana Ludwika, że coś mu się stanie. Nie o siebie.

– Może mi pan je wysłać? – poprosiła Magda.

– A jakby panienka tak sama się obsłużyła? – zaproponował. – Te wszystkie nowoczesności trochę mnie jednak przerażają.

– Oczywiście i… dziękuję, że w ogóle pan pomyślał o tym zdjęciu.

– Sam jestem zaskoczony, że zdołałem. Że coś wyszło. Mimo tych wszystkich nerwów. – Pan Warcisław potarł brodę. – Oglądałem taki program w telewizji i tam mówili, że zdjęcia bardzo pomagają złapać przestępców. Więc się postarałem.

– Postąpił pan bohatersko – podsumowała Ewa. – Nie każdy by się na to zdobył.

– Do usług! – Mężczyźnie aż zaświeciły się oczy. – Po tym wszystkim będę jeszcze uważniejszy!

Ani trochę

Jeszcze długo po wyjściu sąsiada kobiety rozmawiały o człowieku z fotografii, którą im pokazał pan Warcisław. Nie miały pojęcia, kogo przedstawiała, kim był tajemniczy mężczyzna z twarzą ukrytą pod kapturem. Ledwie widoczny koniuszek nosa nie przybliżał ich ani o krok do odkrycia jego tożsamości.

– Jutro zapytasz Ludwika. On na pewno zna odpowiedź – stwierdziła Ewa.

– Nie jestem tego taka pewna. Przecież powiedział mi, że odwiedził go Chochoł – westchnęła Magdalena. – A obie doskonale wiemy, że Chochoł od dawna już nie żyje.

– Ludwik pewnie był zestresowany i dlatego mówił od rzeczy. Jestem przekonana, że jak wróci, wszystko sobie przypomni. – Ewa uśmiechnęła się niepewnie. – Zobaczysz. Tak właśnie będzie.

– Mam nadzieję, że to było chwilowe.

– Oczywiście! Takie rzeczy się zdarzają. Wiesz, ten mężczyzna… Może to był jakiś dziennikarz i pytał go o tego Chochoła? I stąd Ludwik o nim wspomniał?

– To ma sens… – Magdalena raz jeszcze spojrzała na zdjęcie.

– Wiem. I wiem też, że najważniejsze jest, aby Ludwik wydobrzał.

Dusia pokiwała głową, wypiła ostatni łyk herbaty i odstawiła filiżankę do zlewu. Talerzyk po cieście również. Nie chciała wypraszać Ewy, ale dopadło ją zmęczenie, a wiedziała, że następny dzień będzie jeszcze cięższy od tego.

– Jeśli chcesz, możesz zostać, ale ja jestem już padnięta. Muszę się położyć – stwierdziła.

– O! Przepraszam. Zasiedziałam się. Już się zbieram.

– Nie, nie. Nie o to mi chodziło. Masz przecież swoje klucze. Możesz zostać. – Magda nagle poczuła się niezręcznie.

– Nie… Ja też już powinnam kłaść się spać. Jutro rzeczywiście czeka nas długi dzień. Jak my to wszystko zorganizujemy? Trzeba odwiedzić Ludwika w jednym szpitalu, a z drugiego zabrać Kubę.

– Właśnie! – Magda nagle doznała olśnienia. – Kuba! Przez to całe zamieszanie zupełnie o nim zapomniałam! Nie zadzwoniłam do niego! Kurczę!

– Rozmawiałam z nim i powiedziałam mu, co się stało z Ludwikiem. On o wszystkim wie, ale…

– Ale co?

– Jak masz ochotę, to leć z nim porozmawiać. Na pewno się ucieszy. Ja tu wszystko ogarnę. Nie martw się.

– Pomogę ci.

– Tu nie ma pracy dla dwóch. Zmykaj! – odparła Ewa nad wyraz stanowczo, cmoknęła Magdę w policzek, po czym niemal siłą wypchnęła ją z kuchni.

– Ale…

– Żadnych „ale” – Ewa odesłała ją ruchem ręki, okraszając to matczynym uśmiechem.

Magda stanęła przy oknie w swoim pokoju na piętrze. Z parteru jeszcze przez chwilę dochodziły ją odgłosy kuchennej krzątaniny, po czym szczęk zamka w drzwiach domu oznajmił jej, że była już sama. Powiodła wzrokiem za Ewą, która dzierżąc w ręce lnianą torbę, zapewne z rogalikami i szarlotką, zmierzała w stronę sąsiedniego domu.

„Co za niesamowita babka…” – przemknęło Magdzie przez myśl. – „Dzisiaj ludzie nie myślą tyle o innych…”

Kiedy Ewa zniknęła jej z oczu, wzięła do ręki komórkę i wybrała dobrze jej znany numer telefonu.

– Cześć – powitała Kubę. – Przepraszam… Miałam zadzwonić, ale…

– Dobrze cię słyszeć – przerwał jej Jakub. – Nie tłumacz się. Wszystko wiem. Przykra sprawa z twoim dziadkiem.

– I to bardzo, ale mam nadzieję, że szybko do siebie dojdzie.

– Bo dla dwóch chorych nie miałabyś tyle czasu, prawda?

– Daj spokój. Wiesz, że nie o to chodzi.

– Wiem. Tak mi się na żarty zebrało. Przepraszam.

Magda głośno westchnęła. Zapanowała między nimi niezręczna cisza, przerywana ich niezbyt miarowymi oddechami.

– Rozumiem, że tobie nie jest do śmiechu.

– Nie. Chociaż powinnam się cieszyć, bo ostatecznie wszystko pewnie skończy się dobrze, ale… Wystraszyłam się dzisiaj i… i to nie na żarty. – Wzięła głęboki wdech, a potem zebrała się na szczerość: – Przez ostatnich osiemnaście lat starałam się wymazać Ludwika Starkowskiego ze swojego życia. Przestałam nawet o nim myśleć jako o „dziadku”. Skrzywdził mnie… Ale najgorsze, że nie tylko mnie, że tak naprawdę jego zachowanie najbardziej uderzyło w Wiktora. Jemu zaszkodziło. O to byłam najbardziej wściekła. Potem ta sprawa z tobą… – zająknęła się. – A dzisiaj? Dzisiaj błagałam Boga, żeby mi go nie odbierał. Bałam się o niego. Tak mocno się bałam, że zniknie… Nie jestem jeszcze na to gotowa, choć wiem, że powinnam.

– Wcale nie. Na takie sytuacje nie można się przygotować… – Jakub brzmiał tak, jakby doskonale wiedział, o czym mówi. – Nawet jeśli człowiek wie, że za moment nastąpi koniec, to nadal czeka na cud. Kiedy na czymś nam zależy, nie chcemy końca. Po prostu.

– Masz rację. – Magda mruknęła głośno. – Chyba nie chciałam się do tego przyznać, ale im dłużej jestem tu, na Skalistej, tym lepiej go rozumiem i tym bardziej zależy mi na nim. Nie przypuszczałam, że tak będzie.

– Nie wszystko jesteś w stanie przewidzieć.

– Powtórzę się: masz rację!

Magda spojrzała za okno. Przez ulicę przebiegł czarny kot sąsiadów. Wołali na niego Nitka, bo był jakiś taki chudy i długi. Zatrzymał się naprzeciwko jej domu, przy ogrodzeniu wokół jednostki wojskowej, i rozejrzał się. Co najmniej jakby sprawdzał, czy niebezpieczeństwo, które zmusiło go do przyspieszenia kroku, już zniknęło. Przysiadł, ale tylko na moment, bo owo niebezpieczeństwo ponownie się pojawiło. Był to potężny owczarek niemiecki, który w całym rewirze słynął z niechęci do kotów. Nitka jednym susem przeskoczył na drugą stronę płotu i w pełni świadom, że rozwścieczony pies w niczym nie może mu zagrozić, bezczelnie na niego czekał. Owczarek dopadł do płotu i zajadle oszczekiwał wyglądającego nadzwyczaj spokojnie kocura. Nitka przez chwilę patrzył z typowo kocią nonszalancją na swojego przeciwnika, po czym oddalił się przesadnie powolnym krokiem. Owczarek nie przestawał ujadać.

– Jesteś? – dosłyszała głos Kuby.

– Łatwo przejść na drugą stronę. Ci, co nie przeszli, zawsze przeżywają wszystko bardziej… – stwierdziła enigmatycznie.

– Aaa… O czym mówisz?

– Zapatrzyłam się na coś… Zresztą nieważne! – nagle zmieniła ton na wesoły. – Przecież ty jutro wychodzisz ze szpitala. Wszystko aktualne?

– Jak najbardziej. Nie mogę się już doczekać. Ciebie przede wszystkim.

– Kuba! – zagroziła żartobliwie. – Umawialiśmy się!

– I ja wszystkiego dotrzymuję. Obiecałem, że nigdy więcej cię nie oszukam, i tak właśnie jest. Mówię tylko prawdę. Uwierz mi, w szpitalu człowiek tęskni jeszcze bardziej. Dużo bardziej!

– Przyjadę po ciebie. – Magda chciała jak najszybciej zmienić temat. Czuła, jak słowa Kuby ją rozklejają. To był naprawdę trudny dzień. – Czy mam coś zabrać?

– Tylko siebie – nie dawał za wygraną.

– No, siebie na pewno przywiozę, ale jakieś ubrania? Buty?

– Możesz być naga – zaśmiał się, prowokując Magdę do tego samego.

– Jesteś niemożliwy!

– Wiem – odparł szelmowsko.

– Będę zatem koło dwunastej. Ubrana.

– A ja będę czekał. Ubrany.

– Dobranoc, Kuba!

– Mogę jeszcze o coś zapytać?

– Tak.

– Stęskniłaś się choć odrobinę?

– Nie! – skłamała.

W głębi serca czuła bowiem, że tęsknota za Jakubem z każdym dniem była coraz większa.

– Cieszę się. Ja też się nie stęskniłem! Ani trochę!

Nie będzie żadnych problemów

Po rozmowie z Kubą Magda wzięła szybki prysznic. Kiedy wyszła z łazienki, przez dłuższą chwilę rozkoszowała się panującą w domu ciszą. Otuliła się ciasno włochatym szlafrokiem i wsunęła pod kołdrę. Włączyła radio i zaczęła słuchać skocznej muzyki, którą Małgorzata Narożna puszczała w wieczornej audycji tanecznej. Zaczęła nawet podrygiwać w łóżku w rytmie Time of My Life z filmu Dirty Dancing. Znała ten utwór na pamięć, tak samo jak i film.

Przez chwilę rozgrzewała się wspomnieniem o Patricku Swayze, do którego wzdychała jako nastolatka, podobnie zresztą jak większość jej koleżanek z klasy. Zawsze żałowała, że tak szybko przeszedł na tamtą stronę, że przegrał walkę z rakiem.

Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek komórki. Aż poczerwieniała, widząc, kto próbuje się do niej dodzwonić. Poczuła się niezręcznie.

– Miałam do ciebie zadzwonić! – zawołała na powitanie. – Przepraszam…

– Coś się stało? – Maryla nie kryła zaniepokojenia. – Coś z Ludwikiem?!

– Zasadniczo tak.

– Cholera jasna! Wiedziałam!

– Ale sytuacja jest już opanowana – wtrąciła szybko Magda.

– Nie odbierał telefonu, a my przecież w niedzielę zawsze gadamy! Mów natychmiast, co się dzieje!

Dusia opowiedziała wszystko, co wiedziała o wypadku i stanie zdrowia Ludwika. O zdjęciu, które zrobił pan Warcisław, również.

– Podejrzewamy, że to jakiś dziennikarz.

– Przeklęte hieny! – fuknęła Maryla. – Wszędzie grzebią, nawet w odległej przeszłości. Wszędzie węszą sensację. I… I na serio niczego na tym zdjęciu nie widać? Nie da się zidentyfikować tego parszywca?

– Mogę ci podesłać, sama ocenisz.

– Ślij. Może coś wypatrzę. A kiedy Ludwik wychodzi?

– Ma zostać w szpitalu dzień lub dwa. Na obserwacji.

– Wątpię, czy tyle wytrzyma.

– Nie ma wyboru. Przecież jest po zabiegu.

– Znam go trochę lepiej pod tym względem i on raczej nie honoruje lekarskim zaleceniom. Pamiętam jak dziś, że po usunięciu pęcherzyka żółciowego miał zostać w szpitalu przez cztery dni. Wrócił po dwóch. Tosia była zła, ale Ludwik nic sobie z tego nie robił. Leżał w domu. „Dyrektor nie może okazywać słabości”. Tak im powiedział. I zamknął tym usta i lekarzowi prowadzącemu, i Tosi, która tylko bezradnie rozłożyła ręce.

– Nigdy nie słyszałam tej historii i mam nadzieję, że się nie powtórzy. Teraz dziadek już nie musi niczego udowadniać. Już nie jest dyrektorem.

– Czy ja wiem? Wydaje mi się, że Ludwik nigdy nie przestał nim być – powiedziała, po czym nagle zaczęła pomrukiwać miarowo, tak jakby coś odliczała. – Wiesz, koronarografia to nie jest zbyt skomplikowany zabieg. Wielu ludzi go przechodzi, ale… Ludwik ma już swoje lata na karku… – Jeszcze raz wymruczała tylko sobie znaną melodię, po czym powiedziała: – Tak sobie szybko wyliczyłam, że od piątku mogłabym wziąć urlop i do was przyjechać. Na weekend.

Magda pisnęła z zachwytu niczym kilkuletnia dziewczynka, której ktoś obiecał w prezencie wymarzoną lalkę ze złotymi lokami.

– Serio?

– No skoro ten twój Jakub wychodzi ze szpitala, a w domu będziesz miała Ludwika, ktoś musi ci pomóc, prawda? Chociaż w weekend.

– Bardzo się cieszę.

– Ja też, chociaż wolałabym przyjechać z innych powodów niż problemy z Ludwikiem.

– Nie będzie żadnych problemów – stwierdziła Magda.

– Małpujesz Ludwika?

– A dziadek tak mówił?

– Nie raz! Dodawał jeszcze: „Załatwię to!”. I załatwiał. Cały Ludwik! No na przykład…

I Maryla zaczęła snuć opowieść o tym, jak w czasach kryzysu Ludwik obiecał zdobyć dla niej wymarzoną meblościankę z Goleniowskich Fabryk Mebli. Rozbawiła tym Dusię. Zresztą rudowłosa ciotka jak nikt inny znała Magdalenę, rozumiała ją i potrafiła sprowokować do uśmiechu nawet w najtrudniejszych chwilach, nawet wtedy, gdy zalewała się łzami z rozpaczy.

– Czyli w piątek rano, tak? – upewniła się Dusia na koniec.

– Jeśli dam radę, to nawet w czwartek wieczorem. Będzie okej?

– Bardziej niż okej!

Kosmyk

Magda obudziła się sporo przed szóstą, nawet zanim pan Filus, sąsiad z Cynowej, odpalił swojego klekoczącego diesla. Wiedziała, że już nie zaśnie, że nie ma na to szans. W jej głowie kłębiło się po prostu za dużo myśli.

Wstała szybko i otworzyła okno, tak jak lubiła to robić o poranku. Rześkie powietrze wlało się do pokoju.

– Brr… – wzdrygnęła się, ale mimo chłodu przez chwilę jeszcze przy nim stała.

Spoglądała na pustą ulicę, którą rozświetlały liche snopy latarnianych świateł. Spowita ciszą okolica jakby czekała na sygnał do rozpoczęcia dnia, na swoich bohaterów, którzy będą nią dzisiaj dreptali, biegali, dumnie się przechadzali.

– Uhuu!– Spokój poranka przeciął donośny okrzyk.

Dusia dobrze wiedziała, kto ten okrzyk z siebie wydał. Zaczęła się rozglądać, aż w końcu dostrzegła biegnącego w stronę jej domu Jerzyka. Machał rękoma i co chwilę pohukiwał na kogoś, kogo widział tylko on sam.

– Jerzyk! – zawołała Magda, kiedy ten przebiegał przed furtką.

Mężczyzna zatrzymał się jak na komendę i podszedł do płotu. Na łysej głowie miał naciągnięty kaptur.

– Kto to? Kto pyta? Uhuu! – Kuternoga wyciągnął przed siebie ręce i zaczął nimi wymachiwać niczym zombie.

– Jerzyk! To ja! –zawołała ponownie Dusia.

Mężczyzna nie podniósł jednak wzroku, poszukując źródła głosu w krzakach.

– Ej! Tu jestem!

Tym razem Jerzyk spojrzał wprost w okno Magdy i… przeraził się.

– Oooo… Starkowska… O, nie… – mamrotał, nerwowo drapiąc się po ramionach. – Czy Jerzyk obudził pana Starkowskiego? Pan Starkowski jest zły? Aaaa… Yhyy…

Kuternoga wydawał z siebie dźwięki, zdradzające silne podenerwowanie.

– Jerzyk! Wszystko jest dobrze! – próbowała go uspokoić Magda, ale wyglądało na to, że Bartkowski w ogóle jej nie słuchał. – Jerzyk! – krzyknęła. – Już schodzę. Poczekaj na mnie, dobrze?!

Mężczyzna kiwnął głową.

– Nie denerwuj się, wszystko w porządku – powiedziała, kiedy znalazła się przy ogrodzeniu.

– Jak pan Starkowski dowie się, że tu byłem, tooo…

– Pan Starkowski o niczym się nie dowie, bo go nie ma.

Jerzyk utkwił w Magdalenie badawcze spojrzenie, jakby w jakiś sobie tylko znany sposób weryfikował jej prawdomówność.

– To czego nie mówi tak od początku?! – fuknął. Był już zupełnie innym Jerzym Bartkowskim. Przerażającym. – To czego Starkowska mnie straszy? Uhuu…

Magdalena zrobiła krok w tył. Ucieszyła się, że dzieliło ich ogrodzenie. Co prawda, nie było wysokie i dla Jerzyka nie stanowiłoby pewnie specjalnej przeszkody, dawało jej jednak swoistą psychologiczną ochronę.

– Czego Starkowska chce?

– Chciałam o coś zapytać – rzuciła odważnie.

Jerzyk odwrócił się i zaczął mamrotać pod nosem. Znowu był tym wzbudzającym politowanie Bartkowskim. Magda przełknęła ślinę i zbliżyła się do płotu. Jerzyk jakby tylko na to czekał. W jednej sekundzie jego głowa znalazła się tuż obok głowy Magdy, a jego oczy, pełne obłędu, wwiercały się w jej oczy. Dusię ogarnęło przerażenie. Odskoczyła. Jerzyk wyprostował się.

– Pytania… Pytania… Pytania… – powtarzał.

– Co?

Bartkowski spojrzał na Magdę w nad wyraz przytomny sposób i wyrecytował na jednym wydechu:

– Kto pyta, dostaje odpowiedź –

powiedział niedźwiedź do jeża.

Lecz jeż głupi nie był, nie spytał.

Nie chciał być daniem z talerza.

Wziął oddech i dodał:

– Nooo… To niech Starkowska pyta.

Magda stała jak zahipnotyzowana. Dziwne, bardzo dziwne i przede wszystkim zmienne zachowanie Jerzyka totalnie ją rozkojarzyło.

– No! Niech pyta!

– Czy ty widziałeś może kogoś, jak rozmawiał z moim dziadkiem?

Mężczyzna przekrzywił głowę.

– Jerzyk nie podgląda pana Starkowskiego. Nie może.

– Nie mówię, że podglądasz, ale może akurat przechodziłeś i coś widziałeś?

– Jerzyk nie widział żadnego człowieka w kapturze. Słyszy Starkowska? Nie widział!

– Ej! Ale ja nie powiedziałam, że on był w kapturze!

– Jerzyk nic nie widział, niczego nie słyszał…

Magda bez zastanowienia złapała mężczyznę za łokieć. Próbował się wyrwać, ale była na to przygotowana.

– Powiedz mi, kto to był? Widziałeś jego twarz? Coś charakterystycznego?

– On nie miał twarzy – bąknął Jerzyk, po czym ponownie szarpnął ręką. Tym razem udało mu się ją wyrwać.

– Jak to: „nie miał twarzy”?

– Miał kaptur i taki jeden… jeden… jeden… – Bartkowski zaczął się powtarzać, jakby szukał zapomnianego wyrazu.

– Co jeden?

– Kooo… Kosmyk… – wyrzucił z siebie i nagle zerwał się do biegu.

– Kosmyk? – Magda próbowała się upewnić, ale mężczyzna nawet nie zareagował, tylko pognał koślawo w stronę ściany lasu.

Magdalena usiadła w kuchni i popijając herbatę, rozmyślała o tym, co powiedział Jerzyk.

„Kosmyk… Kosmyk… Kosmyk…” – powtarzała, próbując rozszyfrować, co takiego miał na myśli.

A mógł mieć bardzo wiele, również coś, co z kosmykiem w jej rozumieniu tego słowa w ogóle się nie wiązało. Kosmyk włosów. To było najbardziej intuicyjne skojarzenie, ale czy Jerzyk zwróciłby uwagę na coś takiego? Magda miała co do tego wątpliwości.

Kiedy z powrotem znalazła się w swoim pokoju, odruchowo złapała za komórkę. Miała jedną nieodebraną wiadomość. Od Maryli. Odczytała ją i z wrażenia aż usiadła na łóżku.

„A ten kosmyk siwych włosów niczego ci nie mówi?”

Raz jeszcze spojrzała na zdjęcie. Powiększyła je najmocniej, jak się dało i wtedy to dostrzegła. Ledwie widoczny siwy kosmyk włosów.

– Oczywiście, że mi mówi…

Przybysz

Była ogromnie zaskoczona tym odkryciem, a przede wszystkim tym, że wcześniej nie dostrzegła tego kosmyka.

„Słabo go widać, ale… Może zrobiłam za małe przybliżenie… Może byłam zbyt zdenerwowana…” – rozważała.

Głowa pękała jej od rozważań, czy siwy kosmyk naprawdę należał do Piotra. Do Piotra Żaczka. Chciała od razu do niego zadzwonić, dowiedzieć się, jak jej podejrzenia mają się do rzeczywistości, ale jakiś wewnętrzny głos ją przed tym powstrzymywał. Powstrzymały ją także słowa Maryli, do której po swoim odkryciu natychmiast zadzwoniła.

– Kosmyk włosów to nie dowód. Poza tym to zdjęcie nie jest takie wyraźne, a ten kosmyk niezbyt oczywisty – stwierdziła ciotka.

– Ale bardzo charakterystyczny. Ja jestem niemal pewna, że na tym zdjęciu jest Piotr.

– Skarbie – powiedziała bardzo czule Maryla. – Jeszcze przed chwilą nie miałaś pojęcia, kto się znajduje na tej fotce. Teraz mówisz, że jesteś niemal pewna. A co, jeśli zadzwonisz, rzucisz podejrzenie, a ono okaże się bezpodstawne? Musisz być pewna na sto procent. I niedługo będziesz. Pojedziesz do Ludwika i po prostu zapytasz, co się wydarzyło i kto go tak zdenerwował.

– Hmm…

– Ten temat trzeba rozgryźć na spokojnie. Wiesz, że jestem w gorącej wodzie kąpana i lubię sprawy załatwiać od ręki, ale tu doradzałabym odczekać.

– A jeśli to był Piotr?

– Wtedy go zapytasz, po kiego przylazł i jeszcze wkurzył Ludwika. Nie masz pojęcia, co się wydarzyło. – Maryla westchnęła. – Jeszcze coś mi przyszło do głowy. A może to Ludwik wkurzył tego gościa w kapturze? Być może Żaczka? Wiesz, jaki on jest…

– Wiem. Tyle, że dziadek lubił Żaczka – stwierdziła Magda.

– To niczego nie zmienia. U Ludwika od miłości do złości raptem jeden krok. Zapytaj go o szczegóły. Od tego zacznij.

Magdalena umówiła się z Ewą o dziewiątej, więc kiedy ta zjawiła się kilka minut przed czasem, nie była zaskoczona.

– Jakub już na nas czeka. Niecierpliwi się – stwierdziła. – Dzwoniłam do niego rano, żeby wszystko potwierdzić. Ma dostać wypis zgodnie z planem, koło dwunastej.

– Dobrze, ale najpierw musimy skoczyć do dziadka.

– Oczywiście. Wiesz, jak to jest… Ostatnie chwile w szpitalu każdemu się dłużą. To normalne. Dzwoniłaś do Ludwika?

– Tak, ale ma wyłączoną komórkę – odparła Dusia. – Chociaż jak na niego to bardzo dziwne. On często bagatelizował dzwonek, ale raczej jej nie wyłączał.

– Ale może ta profesor Rusin kazała mu wyłączyć. W końcu miał zabieg na serce. Może po prostu tam nie wolno mieć komórek?

– Też o tym pomyślałam. Zaraz wszystkiego się dowiemy.

Szybko spakowały podręczne rzeczy dla Ludwika i rogaliki, które Ewa chciała przekazać pielęgniarkom. Kiedy zbierały się do wyjścia, ktoś zadzwonił do drzwi.

– Pewnie pan Warcisław. – Magda skrzywiła się nieco. – Na listonosza za wcześnie. Otwórz i powiedz, że nie mam teraz czasu. Ja skoczę jeszcze po książkę dla dziadka. Może będzie miał ochotę poczytać?

Ewa kiwnęła głową i skierowała się w stronę drzwi wejściowych, wystukując niewysokimi obcasikami miarowy rytm.

– Magda! – krzyknęła po chwili. – Chodź tu natychmiast!

– Ciekawe, co tym razem wymyślił pan Warcisław… – mruknęła Dusia pod nosem. – Już idę!

W drodze z sypialni dziadka wstąpiła jeszcze do kuchni, capnęła rogalika i ugryzła spory kęs. To był błąd, bo kiedy zobaczyła, z kim rozmawia Ewa, omal się nie zakrztusiła.

– Co ty tutaj robisz? Dlaczego? Jak? – pytania same cisnęły się jej na usta.

– Jestem – z trudem odparł Ludwik, zachowując przy tym jednak stoicki spokój.

Był blady, ale próbował to zatuszować zupełnie niepasującym do niego uśmieszkiem.

– Przecież powinieneś być w szpitalu!

– Magdusiu – wtrąciła nad wyraz opanowana Ewa – wprowadźmy Ludwika do domu. Potem porozmawiamy.

Postąpili kilka kroków, kiedy zza ogrodzenia dobiegł ich znajomy głos.

– To pan już z powrotem? – Pan Warcisław nie krył zdumienia.

Magda mocniej ścisnęła dziadka za ramię, co miało stanowić sugestię, że powinien wykazać się uprzejmością.

– Dzień dobry… – burknął Ludwik, nieudolnie starając się przyspieszyć kroku.

– Ach! Gdzież moje maniery! Dzień dobry, rzecz jasna! Cieszę się, że moje zdrowaśki podziałały. Żeby sąsiad wiedział, ile ich od wczoraj zmówiłem! Ale czego się nie robi dla sąsiada!

– Dziękujemy! – odpowiedziała Magda, podtrzymując Ludwika za ramię. – Jest pan bardzo uprzejmy.

– Ach, panienko! Pan Ludwik zrobiłby dla mnie to samo.

Dusia poczuła, jak dziadek się napręża. Była przekonana, że miał już na końcu języka jakąś niezbyt uprzejmą ripostę, dlatego postanowiła go uprzedzić.

– Na pewno, panie Warcisławie. Na pewno! – Uśmiechnęła się do mężczyzny, a on odwzajemnił uśmiech. – Dobrego dnia!

– Dobrego dnia, panienko! A dla pana, sąsiedzie, zdrowia.

Ludwik wykonał ledwie widoczne skinienie głową, które pan Warcisław przyjął jednak z wyraźną satysfakcją.

– Panienko? – zagadnął ponownie, kiedy Dusia z Ewą i Ludwikiem stali przy drzwiach wejściowych.

Ludwik nie wytrzymał. Sąsiad irytował go od dawna, a dzisiaj jakby jeszcze bardziej. Odwrócił się. Miał wybitnie marsową minę, której sąsiad zdawał się jednak nie zauważać.

– A moje zdjęcie? Pomogło?

Magda zmieszała się.

– Jeszcze nie wiem, ale na pewno dam panu znać.

– To czekam, bo mam nadzieję, że pomogłem.

– Niby w czym? – burknął Ludwik.

Magda lekko pchnęła dziadka do środka.

– Opowiem ci potem – powiedziała, choć wcale nie była pewna, czy to zrobi.