Strona główna » Obyczajowe i romanse » Powtórnie narodzony

Powtórnie narodzony

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-945-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Powtórnie narodzony

"Zapierająca dech w piersiach historia wojennej miłości na gruzach Sarajewa. Gemma zostawia swoje wygodne, uporządkowane życie i razem z szesnastoletnim synem wsiada na pokład samolotu lecącego z Rzymu do Sarajewa. Na lotnisku czeka na nią Gojko, bośniacki poeta, przyjaciel z czasów jej pierwszego pobytu w tym mieście, przewodnik po nieznanej rzeczywistości i obcej kulturze. To dzięki niemu poznała przed laty Diega, fotografa z Genui, swą wielką miłość. Po latach wraca do Sarajewa, by zmierzyć się ze wspomnieniami, z nadzieją że u nastoletniego syna uda się jej obudzić poczucie przynależności do miejsca, w którym się urodził i które jest dla niej tak ważne. Światowy bestseller sprzedany do 24 krajów! „Pełna żywych wspomnień i silnych emocji. Niezwykła książka”. Irish News"

Polecane książki

Książka prezentuje jasno sformułowane reguły, które pomogą utworzyć każdą formę czasownika. Przedstawia także najważniejsze regularne i nieregularne czasowniki w przejrzystych tabelach. W wyszukiwaniu czasownika pomaga alfabetyczna lista czasowników na końcu każdej książki. Dzięki tej książce można:...
Komentarz, przygotowany przez zespół doświadczonych praktyków i teoretyków prawa autorskiego, stanowi kompleksowe opracowanie zagadnień i przepisów ustawy o prawie autorskim l prawach pokrewnych. W związku z rozwojem techniki, a także wpływem dyrektyw unijnych na prawo polskie, od czasu uchwalenia u...
Pojawienie się różnorodnych praktyk określanych jako street art zwiastuje zmianę stosunków władzy w sferze produkcji kulturalnej. Autor, odwołując się do socjologicznego pojęcia „obiegu” przekonuje, że street art stanowi nowy popularny społeczn...
W poradniku do gry Tropico 4 znalazły się porady, jak rządzić, by utrzymać się na stołku, oraz opis budynków i dekretów. W tekście znajdziecie opis przejścia każdej misji która została wyjaśniona ze wszystkimi możliwościami jej przejścia.Tropico 4 - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy t...
Ashton Bedevere jako młodszy syn hrabiego do tej pory cieszył się swobodą i korzystał z uroków życia, wiedząc, że nie ciąży na nim obowiązek przedłużenia rodu ani zarządzania majątkiem. Śmierć ojca i choroba starszego brata kończą beztroskie życie Ashtona. W jednej chwili z hulaki musi stać się odpo...
„Zagubieni w miłości” Jana Izydora Korzeniowskiego to dwa opowiadania, które łączy jedna klamra – MIŁOŚĆ. Pierwsze z nich „Sanatorium. Życie za kulisami” przedstawia życie Jacka Lange – pracownika banku, kawalera, samotnika, który cierpliwie czeka...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Margaret Mazzantini

Sergiowi i dzieciom

Ludzka miłości,

gdzie jesteś?

Czyżby tylko

w książkach?

Izet Sarajlić

Podróż nadziei

Podróż nadziei… Słowa pozostałe na dnie pamięci po kolejnym dniu.
Przeczytałam je w aptece na szklanej skarbonce ustawionej przy
kasie. Nad otworem na monety ktoś przykleił taśmą zdjęcie dziecka,
jednego z tych, dla których szansą na odzyskanie zdrowia jest
operacja za granicą, a więc podróż, podróż nadziei właśnie.

Obracam głowę na poduszce, oddycham płytko i głośno. Patrzę
na ciało Giuliana, nieruchome i ciężkie. Śpi jak zawsze na wznak
z nagim torsem. Mruczy co jakiś czas cicho jak łagodne zwierzę
oganiające się od much.

Nadzieja. To słowo w ciemności nabiera kształtów. Ma twarz
kobiety trochę zalęknionej i zagubionej, w rodzaju tych, za
którymi ciągnie się cień życiowej porażki, ale one nie dają za wygraną,
niezmiennie zachowując przy tym godność. Być może jest to moja
twarz, twarz postarzałej dziewczyny, która zatrzymała się w czasie
przez wierność, przez tchórzostwo.

Wychodzę na balkon i patrzę na to samo co zawsze. Dom
naprzeciwko z zamkniętymi okiennicami. Zgaszony neon nad barem.
Nocna cisza miasta z unoszącymi się w powietrzu drobinami
odległych dźwięków. Rzym jest pogrążony we śnie. Śpi jego radosny
rozgardiasz i nieopanowany chaos. Śpią przedmieścia. Śpi papież,
jego czerwone buty stoją puste.

Telefon dzwoni wcześnie rano, bardzo wcześnie. Podrywam się
na jego ostry dźwięk, potykam o coś na korytarzu.

– Kto mówi? – pytam przesadnie ostrym głosem, żeby nie było
wątpliwości, że jestem całkiem obudzona.

W słuchawce szumi, jakby wiatr buszował wśród gałęzi.

– Czy mogę rozmawiać z Gemmą?

Słowa sformułowane poprawną włoszczyzną są jednak zbyt
wyraźnie oddzielone od siebie.

– Przy telefonie.

– Gemma? Czy to ty, Gemma?

– Tak, to ja.

– Gemma…

Powtarza moje imię, po czym śmieje się głośno. W jednej
chwili rozpoznaję ten ochrypły, szarpany śmiech. Rzuca się na mnie
i obezwładnia.

– Gojko.

Milczy przez chwilę.

– Tak, to twój Gojko.

Zatrzymany wybuch. Długa pustka, która wypełnia się gruzem.

– Mój Gojko… – zacinam się przy tych słowach.

– Właśnie ja.

Jego zapach, jego twarz, nasze minione lata.

– Od miesięcy szukam cię przez ambasadę.

Pomyślałam o nim kilka dni temu, ni z tego, ni z owego, na
ulicy. Zauważyłam podobieństwo u mijanego przechodnia.

Zaczynamy rozmowę: co słychać? co porabiasz? mieszkałem kilka lat w Paryżu, teraz wróciłem do domu…

– Przygotowujemy wystawę upamiętniającą oblężenie.
Pokażemy na niej zdjęcia Diega.

Zimno od podłogi wspina się po nogach, zatrzymuje na brzuchu.

– To doskonała okazja.

I znowu się śmieje tak samo jak kiedyś, bez prawdziwej
radości, jakby tylko chciał na chwilę zapomnieć o smutku, niewielkim,
ale nieustającym…

– Przyjedź.

– Pomyślę o tym.

– Nie masz myśleć, masz przyjechać.

– Dlaczego?

– Dlatego, że życie mija, a my razem z nim. Pamiętasz?

Oczywiście, że pamiętam…

– …i śmieje się z nas jak stara bezzębna dziwka, która czeka na swego ostatniego klienta…

Wiersze Gojka. Życie jak długa ballada. Przypominam sobie, że
miał zwyczaj ugniatać sobie nos jak miękki wosk, gdy czytał swoje
wiersze zapisane na pudełkach od zapałek czy na dłoniach. Stoję
boso, półnaga. Gojko żyje, zawsze żył. Nagle nie mogę zrozumieć,
jak to się mogło stać, że oddaliłam się od niego na tak długi czas.
Dlaczego zdarza się w życiu rezygnować z najlepszych ludzi na rzecz
innych, którzy nic nas nie obchodzą i nie mają dobrego wpływu na
nasze życie tylko dlatego, że przypadkiem stają na naszej drodze,
przekupują nas fałszem i kłamstwami i robią z nas tchórzliwe zające.

– Dobrze, przyjadę.

Zaschnięte błoto życia pokruszyło się w pył, który leci teraz
w moim kierunku.

Gojko się cieszy, wydaje okrzyki radości.

Kiedy wyjeżdżałam z Sarajewa, pył pokrywał całe miasto.
Unoszony podmuchami lodowatego wiatru wirował nad ulicami, po
czym, gdy wiatr się uspokajał, na nowo wszystko zasypywał.
Pokrywał minarety, budynki mieszkalne, ciała zabitych na targu,
zagrzebane pod jarzynami i drobnym towarem, pod deskami z 
rozbitych straganów.

Pytam Gojka, dlaczego dopiero teraz mnie szuka, dlaczego
właśnie teraz zatęsknił za mną.

– Od lat za tobą tęsknię.

Jego głos niknie w westchnieniu. Znowu słyszę szum wiatru,
czuję odległość setek kilometrów.

Nagle przeraża mnie myśl, że połączenie może się przerwać
i powróci cisza, która panowała między nami przez tyle lat, a teraz
wydaje mi się nie do zniesienia.

Pytam go szybko o numer telefonu. Podaje mi numer komórki,
zapisuję go na kawałku papieru długopisem, który nie działa, nie
zostawia żadnych śladów. Powinnam poszukać innego, ale boję się
odejść od aparatu. Szum staje się coraz głośniejszy. Wyobrażam
sobie, jak kabel telefonu przerywa się i upada iskrzącymi się
końcówkami na ziemię. Ile takich kabli wiszących w pustce widziałam w 
tamtym mieście odciętym od świata… Rzucam harpunem w przeszłość,
rytuję numery na kartce, przerażona, że jeszcze raz utracę Gojka.

– Dam ci znać, kiedy przylecę.

Wchodzę do pokoju Pietra, grzebię w jego długopisach i 
jednym z nich kopiuję numer wyżłobiony na papierze. Pietro śpi, spod
kołdry wystają jego długie stopy. Przychodzi mi do głowy to samo
co zawsze, gdy widzę go w tej pozycji – to łóżko jest już dla niego
za krótkie. Podnoszę gitarę porzuconą na podłodze przy kapciach.

Biorę prysznic i idę do kuchni do Giuliana. Już zaparzył kawę.

– Kto dzwonił?

Nie odpowiadam od razu, mam nieruchome, jakby zalakowane
oczy. Po prysznicem moja skóra wydawała mi się twarda i 
elastyczna jak kiedyś, w czasach, gdy myłam się w pośpiechu i wychodziłam
z domu z mokrymi włosami.

Mówię mu o Gojku, mówię, że chciałabym do niego pojechać.

– Tak nagle?

Ale nie wygląda na zaskoczonego.

– Powiedziałaś Pietrowi?

– Jeszcze śpi.

– Może powinnaś go obudzić.

Ma lekki zarost, włosy opadają mu bezładnie na czoło,
odkrywając początki łysiny na czubku głowy. W ciągu dnia wygląda
nienagannie, jego żywiołem jest miasto wraz z koszarami i archiwum.
Zaniedbanie jest zarezerwowane dla mnie i odbieram je jako część
tego, co w nas najlepsze. Jest naszą wspólną tajemnicą o wielu
zapachach, tajemnicą związaną z początkami naszego wspólnego życia,
kiedy kochaliśmy się, a potem siadaliśmy naprzeciw siebie nadzy,
z potarganymi włosami i patrzyliśmy na siebie. Jesteśmy
małżeństwem. Szesnaście lat temu Giuliano wyszedł po mnie na pewnym
lotnisku wojskowym. Ale kiedy wspominam, że uratował mi życie,
potrząsa głową, czerwieni się i mówi: to nieprawda, to wy, ty i 
Pietro, uratowaliście mnie.

Jest łakomy. Wykorzystuje sytuację, moje nieruchome oczy
i zjada dodatkowy kawałek ciasta.

– Nie skarż się potem, że rośnie ci brzuch.

– To ty się skarżysz, ja przyjmuję siebie takim, jaki jestem.

To prawda, on siebie akceptuje i może dlatego jest tak otwarty
na ludzi. Wstaje z krzesła, dotyka mojego ramienia.

– Dobrze robisz, że jedziesz.

Zauważył chyba wahanie w moich oczach. Niespodziewanie
wystraszyłam się. Zbyt nagle rzuciłam się w przeszłość, w żar
młodości. Która teraz kojarzy mi się tylko z nieukojoną tęsknotą.

Czuję chłód na szyi, muszę wrócić do łazienki i wysuszyć
włosy suszarką. Jestem znowu sobą, przegraną dziewczyną o krok od
starości.

– Muszę to wszystko przemyśleć, muszę iść do redakcji, nie…
nie wiem.

– Właśnie że wiesz.

Mówi, że zadzwoni z biura, może uda mu się znaleźć w 
Internecie jakiś tani lot. Uśmiecha się:

– Nie wierzę, żeby dużo ludzi latało do Sarajewa.

Wchodzę do pokoju Pietra, otwieram okiennice.
Gwałtownym ruchem naciąga prześcieradło na głowę. Stoję przy mumii.
W ubiegłym roku bardzo się zmienił, zostawił gdzieś kości
dziecka i przekształcił się w żurawia poruszającego się niepewnie na
patykowatych nogach. Chodzi ze wzrokiem wbitym w  ziemię
jak poszukiwacz złota, je na stojąco przed otwartą lodówką,
znika z domu bez pożegnania. W szkole w rezultacie rozbrajającej
wręcz głupoty został na drugi rok w tej samej klasie. Nie
wykonał nawet najmniejszego wysiłku, żeby tego uniknąć, pod koniec
roku szkolnego, zamiast przysiąść fałdów, zamknął się w skorupie
lekceważenia. Reaguję irytacją na jego wiecznie naburmuszony
głos, którym zwraca się do mnie wyłącznie z żądaniami lub
pretensjami. Gdzie się podział delikatny płaczliwy głosik
towarzyszący mi przez tyle lat? Miałam z nim łatwy kontakt, był
dostrojony do mojego.

Teraz jest mi żal Pietra. Kiedy śpi i jego twarz się rozluźnia,
myślę sobie, że jemu też pewnie brakuje tego miękkiego
drobnego ciałka, pożartego w kilka miesięcy przez potwora
dojrzewania, które szuka go jeszcze we śnie. I dlatego rano nie chce
się obudzić.

Pochylam się nad nim, ściągam mu pościel z głowy, dotykam
włosów, które stały się szorstkie. Pietro odtrąca moją rękę.

Jest lato i zaczyna mu przeszkadzać szkolne niepowodzenie.
Wychodzi rano ze swoją rakietą do tenisa, w adidasach numer 43,
po czym wraca zły na kolegów i zrzędzi, że nie chce ich więcej
widzieć na oczy, bo od września nie będą już w tej samej klasie. Czuje
się przez nich zdradzony.

– Muszę z tobą porozmawiać.

Podnosi się gwałtownie, jednym ruchem prostuje nagi tułów
na łóżku.

– Jestem głodny.

Mówię więc, co mam do powiedzenia w kuchni, podczas gdy
rozsmarowuje nutellę na herbatnikach. Przygotowuje sobie małe
kanapeczki, które potem likwiduje jednym kęsem.

Ubrudził sobie usta, stół zasypał okruchami, opakowanie
herbatników, które otwarł niedbałym, zbyt gwałtownym ruchem, jest
rozdarte na całej długości.

Nie komentuję tego, nie mogę go wciąż upominać. W 
milczeniu przyglądam się posiłkowi mojego syna, po czym mówię mu
o podróży.

Potrząsa głową.

– Nie ma mowy. Jedź sama.

– Sarajewo to piękne miasto…

Uśmiecha się, połączonymi dłońmi wykonuje gest wątpienia
i obdarza mnie spojrzeniem sympatycznego spryciarza.

– Co ty opowiadasz, mamo! To żałosne! Przecież wiadomo, że
Jugosławia to nędza.

Sztywnieję…

– Nie ma już Jugosławii.

Połyka następną kanapkę, z której kapie nutella. Zbiera ją
palcem i wylizuje.

– Wszystko jedno.

– Nie wszystko jedno.

Ściszam głos, nadaję mu błagalny ton.

– Tylko na tydzień, Pietro, ty i ja… Zobaczysz, że będzie fajnie.

Patrzy na mnie i wygląda na autentycznie zszokowanego.

– Co ty mówisz?! Jak może być fajnie?

– Pojedziemy nad morze, tam są piękne plaże.

– No to jedźmy na Sardynię.

Jestem na skraju załamania nerwowego, a ten głupi smarkacz
wyjeżdża mi tu z Sardynią. Wstaje z krzesła, przeciąga się i 
odwraca tyłem. Patrzę na jego plecy, na meszek na karku.

– Czy naprawdę nie obchodzi cię, gdzie zginął twój ojciec?

Wrzuca kubek do zlewu.

– Nudzisz, mamo.

Zaczynam mówić błagalnym tonem, głosem podobnym do
tego, jaki miał w dzieciństwie.

– Pietro… Pietro!

– Czego chcesz?

Zrywam się gwałtownie, przez nieuwagę przewracam
butelkę z mlekiem.

– Jak to, czego chcę? To był twój ojciec!

Wzrusza ramionami, patrzy w podłogę. Powtarza:

– Nudzisz z tą historią.

Ta historia, której nie chce poznać, to jego historia, to nasza
historia. W dzieciństwie był wszystkiego ciekawy, był odważny,
zadawał pytania. Przyglądał się swemu ojcu, temu chłopcu na zdjęciu
przytwierdzonym magnesem do lodówki, pożółkłym od
kuchennych wyziewów. Przytulał się do mnie, wspinał na kolana i nie chciał
zejść. W miarę jak rósł, zadawał coraz mniej pytań. Teraz ograniczył
swój świat do własnych potrzeb, do swoich małych egoizmów. Nie
chce komplikować sobie życia, wprowadzać chaosu do myśli. Dla
niego ojcem jest Giuliano, to on odprowadzał go do szkoły i woził
do lekarza. To on wymierzył mu policzek wtedy nad morzem,
kiedy Pietro wskoczył na głowę do zbyt płytkiej wody.

Myję zęby, wkładam żakiet i wracam do jego pokoju. Jest jeszcze
w samych majtkach, gra na gitarze z zamkniętymi oczami, szarpie
struny plektronem.

Podróż nadziei. Myślę znowu o tych przypadkiem
przeczytanych słowach. Myślę o Pietrze. Nadzieja należy się dzieciom. My,
dorośli, już jej doświadczyliśmy i prawie zawsze ją zaprzepaszczaliśmy.

– Spakuj dla siebie małą walizkę, tylko bagaż podręczny.

W odpowiedzi gwiżdże jakąś melodię.

Siedzimy w samochodzie. Rzym jest jeszcze szary. Pietro zajmuje
tylne siedzenie, założył okulary słoneczne, włosy błyszczą mu od żelu.

Nie możesz tego zrobić swojej matce, powiedział mu wczoraj
wieczorem przy kolacji Giuliano. Pietro zadzwonił potem do Davida,
swojego kolegi, żeby powiedzieć, że rezygnuje z kursu żeglarskiego,
bo musi wyjechać z matką. Kolega chciał pewnie wiedzieć, kiedy
będzie z powrotem w Rzymie, bo Pietro odsunął komórkę od ust
i zapytał: kiedy wracamy?

Spojrzałam na Giuliana. Szybko, odpowiedziałam.

– Szybko – przekazał Pietro koledze przez telefon.

– Wróć szybko – prosi Giuliano, kiedy całujemy się na
lotnisku. Potem obejmuje Pietra, kładzie mu rękę na kark i przyciąga
do siebie. Pietro pozwala się przytulić, spuszcza głowę, dotyka nią
twarzy Giuliana. Pozostają tak przez chwilę.

– Uważajcie na siebie.

– Dobrze, tato.

Kładę torbę na taśmie i przechodzimy na drugą stronę. Mijamy
świetlne reklamy Lancôme i Prady, kółka małej walizki suną
śladem moich kroków. Zatrzymuję się. Giuliano jeszcze nie odszedł,
stoi w tym samym miejscu. Patrzy w kąt, gdzie zniknęliśmy. Nogi
ma rozstawione szeroko, ręce trzyma w kieszeniach, przypomina
kierowcę czekającego na pasażera. Anonimowa postać wśród
przechodzących ludzi. Jak gdyby stracił swoją tożsamość w chwili, gdy
zostawiliśmy go samego. Jego twarz jest zmieniona, nieruchoma,
mięśnie rozluźniły się. W jednej chwili uświadamiam sobie, na jaką
samotność go skazuję. Widzi mnie i natychmiast się ożywia, macha
ręką, robi krok do przodu i uśmiecha się. Daje znaki, żebym się
pośpieszyła, żebym już poszła. Przesyła pocałunki z daleka w próżnię.

Jesteśmy w samolocie. Gitara Pietra zajmuje całą półkę nad naszymi
głowami. Stewardesa nie protestuje, samolot w klasie
ekonomicznej jest prawie pusty, za to w klasie biznesowej wszystkie miejsca
są zajęte. Biznesmeni w markowych krawatach zamiast
niegdysiejszych, matowych, ze sztucznego tworzywa. Nuworysze z Europy
Wschodniej wzbogaceni na nędzy i bólu swoich rodaków. Czytają
w gazetach artykuły o finansach, jedzą jakieś ciepłe danie i 
zapijają je szampanem.

My też dostajemy tacki z posiłkiem, zimnym i nędznym. Dwa
plastry szynki, sałatka jarzynowa w occie, ciastko opakowane
celofanem. Pietro pochłania swoją porcję, podsuwam mu moją tackę.
Wzywa stewardesę i prosi o dodatkowy kawałek chleba. Mówi po
angielsku z całkiem niezłym akcentem. To dla mnie niespodzianka.
Uśmiecha się do stewardesy. To ładny chłopiec, ma oczy jak dwa
kawałki morza.

Lecimy nad Adriatykiem. Pietro żuje i spogląda na błękit
w dole, ja patrzę na niego. Kontury profilu jego twarzy są
rozbielone światłem padającym z okna.

Stewardesa wraca z chlebem, Pietro dziękuje, jego zwykle
szorstki głos jest przy tym wręcz urzekający. Matki jego kolegów
chwalą go przede mną, mówią, że jest dobrze wychowany. Mój syn
jest hipokrytą, tylko ze mną pozwala sobie na najgorsze.

Odgryza kawałek ciastka, maślanego prostokąta pokrytego
glazurą. Nie smakuje mu, więc oddaje mi resztę.

– Chcesz?

Nie widzi nic niewłaściwego w tym, żeby mnie częstować
resztkami.

– Nie, dziękuję.

Trzyma w palcach tłuste ciastko, które brudzi mu palce.

– Nie chcę tego.

– To zostaw.

Zbiera puste pojemniki po swoim posiłku i stawia je przede
mną. Zamyka stolik, opiera na nim kolana. Zakłada słuchawki i 
wyciąga się wygodnie na siedzeniu. Obrzuca mnie spojrzeniem.

– Wyglądasz, jakbyś była lekko zamroczona.

To prawda, czuję się zamroczona. Przy odprawie nachodziły
mnie fale sprawności umysłowej i dynamizmu doświadczonej
podróżniczki na przemian z poczuciem wyobcowania i zagubienia.
Bałam się, że zginą mi karty pokładowe, że nie trafię do
właściwego wyjścia. Tymczasem Pietro rozglądał się dokoła z tą swoją
twarzą rysia obserwującego świat. Ani trochę się nie przejął, gdy nie
mogłam znaleźć kart pokładowych i w panice, spocona,
przetrząsałam torebkę.

No to wracamy do domu, powiedział, zanim znalazłam te dwa
fatalne kartoniki.

– Maszeruj! – popędziłam go.

Zachowywał się jak kretyn przy kontroli bezpieczeństwa,
wściekał się, że operator kontroli dotyka jego gitary. Powiedziałam, że
ten człowiek robi tylko to, co do niego należy. Skomentował to jak
zwykle: nudzisz! Później, kiedy zbliżaliśmy się do rękawa
lotniczego, usta mu się nie zamykały. Mówił, że to same bajdy, że bez trudu
mógłby przejść kontrolę uzbrojony po zęby. Dobił mnie swoimi
pomysłami czytelnika głupich komiksów na temat możliwych
schowków na noże i widelce.

Zapytałam, czy zabrał z sobą jakąś książkę. Odpowiedział, że
nie. Zostawili go na drugi rok w tej samej klasie, nie musi więc nic
robić w czasie wakacji. Odpoczywam, dodał.

Wchodząc po stopniach, stwierdził, że nasz samolot jest
stary. Wiadomo, że linie lotnicze krajów Europy Wschodniej kupują
maszyny, które gdzie indziej oddaje się na złom. I takie najczęściej
spadają. Będą nas oglądać na YouTube, powiedział, a ja pożałowałam,
że zabrałam go z sobą. Oszaleję przy nim.

Ma zamknięte oczy i kiwa głową w rytm muzyki z iPoda.
Poprawił mu się humor, już nie narzeka, poddał się. Trzeba przyznać,
że odnosi się do świata z entuzjazmem. Ma wiele wad, ale
przynajmniej nie jest chory na apatię jak wielu jego rówieśników.

Teraz drzemie z rozchylonymi ustami, z głową wtuloną w 
ramiona, podczas gdy iPod nie przestaje mruczeć. Za oknem widać
niebo białe od chmur, nieruchome i nierzeczywiste.

Staram się skupić na jakimś neutralnym temacie. Myślę o 
zbliżającym się urlopie. Spędzimy go u przyjaciół w Ligurii, którzy
mają dzieci w wieku Pietra. Będą tańce na bosaka, książki i spacery
na skały, gdzie kraby żyją w kałużach. W sklepie z wyrobami
żelaznymi Giuliano kupi haczyki i śrubki, żeby naprawić żaluzje.
Będziemy się kochać w środku nocy, kiedy aksamitny wiatr od morza
przyniesie trochę ochłody, a mrok pozwoli nam zapomnieć o 
nieubłaganie płynącym czasie.

Pietro budzi się, patrzy na mnie i ziewa.

– Co wiesz o Sarajewie? – pytam.

– Tam był zamach na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda.

Przytakuję, to już coś.

– Co jeszcze?

– Tam się zaczęła pierwsza wojna światowa.

– A później?

Wzrusza tylko ramionami.

– Pamiętasz, co ci opowiadałam?

Milczy i przylepia twarz do okienka.

Schodzimy do lądowania, wyraźnie czuję szarpnięcie
podwozia pod kadłubem. Mam sztywne nogi i ramiona, czuję, jakby
koła, na których ma wylądować samolot, wysunęły się z 
mojego brzucha.

Patrzę w dół. Czarne zbocze góry Igman. Jeszcze tu stoi,
rozległa masa przypominająca śpiącego olbrzyma, śmiertelnie zranionego
bizona, na którym szaleje natura, każdej wiosny na nowo, ciemna
i dzika. A przecież pamiętam ją obsypaną kwiatami, a może to były
chorągiewki? Małe, białe jak lilie chorągiewki, które wyznaczały
trasy dla olimpijczyków i witały z wysoka tych, którzy przybywali
do tej złotej doliny, do tej Jerozolimy Wschodu, gdzie śnieg sypał
na czarne iglice cerkwi, na ołowiane kopuły meczetów, na krzywe
nagrobki starego cmentarza żydowskiego.

Na pasażerów nie czeka autobus. Pieszo przechodzimy płytę
lotniska. Powietrze lśni bielą, nie świeci słońce, temperatura jest co
najmniej dziesięć stopni niższa niż we Włoszech.

Pietro ma na sobie bluzkę z krótkimi rękawami, z rysunkiem
liścia marihuany i napisem: Bóg stworzył konopie, człowiek stworzył skręta…

– Jest ci zimno?

– Nie.

Budynek lotniska wygląda tak samo jak wtedy – skromny,
podobny do hangaru przemysłowego. Myślałam, że go rozbiorą i 
zbudują nowy, ale prawdopodobnie tylko go odnowili.

Na płycie stoi jedna jedyna maszyna z wymalowanym na
białym tle czerwonym krzyżem jak na karetce pogotowia. W pierwszej
chwili można ją wziąć za samolot ratunkowy, ale należy do
szwajcarskich linii lotniczych. Dla turystów, na czas pokoju.

Z samolotów wojskowych wysiadało się ze spuszczoną głową,
po czym przebiegało jak najszybciej tę otwartą przestrzeń w 
kierunku ściany mundurów polowych koloru błota. Wszyscy krzyczeli,
biegnący obawiali się, że w każdej chwili ktoś może do nich strzelić.

Lotnisko… Wszyscy w mieście o nim mówili, była to jedyna
droga ucieczki z oblężonego miasta. Co rusz jakiś desperat próbował
dostać się tutaj nocą, ale to nie był dobry pomysł. Na odkrytym
terenie nawet niedoświadczony snajper mógł łatwo trafić w ruchomy cel.

W budynku lotniska jest spokojnie, prawie pusto. Rurki
jarzeniówek, ściany pokryte laminatem, smętna atmosfera
prowincjonalnej stacji kolejowej.

Młody mężczyzna, który kontroluje paszporty, ma twarz bez
kolorów i nieruchomy uśmiech.

– Włosi…

Kiwam potakująco głową, oddaje nam dokumenty.

Izlaz, wyjście, czytam na tabliczce. Pietro przewiesił sobie
gitarę przez ramię, rozgląda się, obserwuje ludzi. Młoda
muzułmanka, mocno umalowana dziewczyna w beżowej chuście na włosach,
obejmuje jednego z pracowników lotniska, całują się w tłumie,
tarasują przejście.

Przy wyjściu stoi tłumek. Przesuwam wzrokiem po twarzach
oczekujących za metalową barierką. Mijam najbliżej stojących,
szukam wśród osób w dalszej odległości. W powietrzu unosi się dym
z papierosów, szara mgiełka, która zaciera kolory, brudzi je.

W łazience samolotu na krótko przed lądowaniem
pomalowałam sobie usta szminką i rozpuściłam włosy, żeby ładniej wyglądać.

Po prawej stronie jest bar z półokrągłą ladą i wysokimi
stolikami, przy których parę osób pije coś na stojąco i pali papierosy. Jeden
z mężczyzn odrywa się od kontuaru i idzie w moim kierunku. Nie
poznaję go od razu, ale to on. Przytył trochę, zapuścił rudawą brodę
i ma mniej włosów, ubrany jest w wygniecioną koszulę z czarnego
lnu. Obejmuje mnie bez momentu niepewności, przyciska do
siebie jak worek, który do niego należy, potem wlepia wzrok w moją
twarz i egzaminuje ją dokładnie: usta, brodę, czoło. Zatrzymuje się
na oczach i tam pozostaje, zagłębia się w nie, jakby morze niegdyś
sztucznie przedzielone wreszcie połączyło swoje wody. Drąży
przeszłość, sięga lat dawno minionych, bezwstydna żarłoczność tego
bolesnego i radosnego spojrzenia zapełnia dziurę czasu.

Odstępuję od niego pierwsza, spuszczam oczy, cofam się przed
tym patosem przez nieśmiałość i dyskomfort. We Włoszech nikt
nikomu tak się nie przygląda. Drapię się po ramieniu, jakbym
miała świerzb. Dwie duże wilgotne i może nie całkiem czyste dłonie
obejmują moją twarz jak ciepły kompres.

– Bella donna! Jesteś piękną kobietą!

– Podstarzałą kobietą – śmieję się.

– Pieprzysz, Gemma! – mówi Gojko.

Uśmiecham się na dźwięk zbyt miękko wymawianych
spółgłosek. Przypominam sobie jego kpiarskie usposobienie, które,
zwłaszcza po kieliszku, kazało drwić sobie ze wzruszenia, pobudzało do
śmiechu pomimo wszystko. Całuje mnie, jeszcze raz przyciska do
siebie, więzi oddech. Czuję len koszuli, drżenie ciała rozgrzanego
niecodziennymi emocjami. Wiem, że wyczuwa moje kości.
Przesuwa ręką po plecach jak niewidomy, jakby liczył mi żebra swymi
gorącymi dłońmi. Rozpoznaję teraz zapach jego karku, potu na
skórze pod włosami, który zawsze przywodził mi na myśl kuchnię
ze stołem przykrytym ceratą i słoikami czereśni w spirytusie albo
biuro, gdzie niedopałki w popielniczkach zapalają się samoistnie,
a fotokopiarki są zawsze zepsute i działają tylko wtedy, gdy kopnąć
je w odpowiednie miejsce.

Mam w gardle gulę, która to podnosi się, to odpada. Ostatnią
resztką godności obiecuję sobie nie poddać się wzruszeniu.
Pięćdziesięciotrzyletnia kobieta nietrudno wybucha płaczem.
Żartobliwie klepnęłam Gojka w ramię.

– Przytyło ci się.

– Masz rację. Zacząłem znowu porządnie jeść.

Zwraca wzrok na Pietra, robi krok w jego kierunku i potyka się
o jego stopy, które są w stałym ruchu. Traci równowagę, ale nie
przewraca się. Podnosi rękę i Pietro robi to samo. Uderzają się dłońmi
jak w amerykańskim filmie. Gojko wskazuje na gitarę.

– Muzyk?

Pietro patrzy na niego, uśmiecha się.

– Amator.

Gojko zajął miejsce z przodu. Wystawił ramię przez otwartą szybę,
zaczął rozmowę z kierowcą.

– Ty ich rozumiesz, mamo?

– Trochę.

– Co mówią?

– Że będzie padać.

– Pieprzysz. – Pietro zabawnie miękko wymawia spółgłoski.

Nie ruszam się, siedzę sztywno na siedzeniu pokrytym
szarą tkaniną, patrzę na rękę, którą trzymam się uchwytu z czarnego
plastiku przy wylocie klimatyzacji. Szyba jest zakurzona, ale widać
przez nią tę ulicę, tę niezapomnianą długą aleję. Jeżeli zapanuję
nad tą chwilą, być może zapanuję także nad resztą. Nie pozwolę
się obnażyć przez to miasto. Po pierwszych obrazach prześlizguję
się wzrokiem, nie rejestruję ich, rzucam tylko szybkie, ukradkowe
spojrzenia i dostrzegam kawałki, fragmenty jak nadpalone znaczki.

Po chwili nuży mnie to ślizganie się po obrazach bez
dopuszczania ich do świadomości. Przekonałam się już, że wszystko
odchodzi, nawet największa potworność może zmienić swój kształt, stracić
ostrość, rozpłynąć się, zmienić charakter, stać się wręcz śmieszna,
nazbyt absurdalna, by kiedykolwiek mogła być prawdziwa… Czarne
wraki samochodów, rozbite szkło z okien, bijące serce, które
wytrysnęło z piersi dziecka i rozbiło się na białym murze.

Dotykam kolczyka, przesuwam go machinalnie w dziurce ucha.
Jestem spokojna. Pomaga mi w tym ciało Pietra, jego kolano okryte
dżinsem, które dotyka mojego, jego niedojrzałość, jego spojrzenie
nieświadome niczego, jego poirytowanie ponurym wyglądem tego miasta.

Stoją jeszcze szare bloki z czasów realnego socjalizmu z 
balkonami w równych szeregach, przypominające odrapane
kartoteki w urzędach publicznych, z łatami tynku na dziurach od kul
i odłamków.

Wystarczy niewielka wyrwa w powierzchni jezdni i muszę
powstrzymywać odruch opuszczenia głowy na kolana. Odbija mi się
atmosferą tamtych jazd. Aleję snajperów przejeżdżało się z prędkością
200 km na godzinę, z głową wtuloną w siedzenie, z oddechem
skraplającym się między kolanami. Widzę barykady z czerwonych
wagonów tramwajowych zwalonych jeden na drugi dla ochrony
przed ostrzałem. Patrzę na Pietra. Nie ma kamizelki kuloodpornej,
myślę. Gryzę policzek od środka. Uspokój się…

Gojko zamilkł. Tylko raz obrócił się do mnie, potem zostawił
mnie z moimi myślami.

Jedziemy tą aleją, a ja widzę go żywego, uratowanego. Jest
dzisiejszym człowiekiem, mieszka w normalnym świecie. Ta
normalność była – można tak przyjąć – przez jakiś czas w letargu, ale teraz
na dobre się rozbudziła.

Zaskakują mnie zmieniające się rytmicznie światła na
skrzyżowaniach, porządek ruchu ulicznego, ludzie przechodzący
spokojnie przez jezdnię. Wyżej – wzgórza, wspinające się po nich
ogrody, białe domki, spokój wśród ciemnych jodeł. To stamtąd strzelali,
z każdego prześwitu między domami, z każdej plamy zieleni mógł
do ciebie celować snajper.

Redakcja osławionego „Oslobodjenja” wróciła na własne
gruzy, ścisnęła się w niskim, solidnym budynku. Obok stoi wieżowiec
pokryty lustrzanymi szybami, które bezdusznie odbijają obraz ruin
starego przytułku miejskiego. Na nim widać duży napis świetlny
z czerwonymi literami: AVAZ.

– To najpopularniejszy dziennik w Sarajewie, właściciel bardzo
się na nim wzbogacił…

Gojko głaszcze się po głowie.

– Nie ma w nim ani jednej strony poświęconej kulturze…

Przy klombie stoi mężczyzna i czeka, aż jego pies się załatwi.
Dziewczyna na rowerze przecina aleję w poprzek, naciskając silnie
na pedały. Rodzina z jasnowłosymi dziećmi uśmiecha się z reklamy
towarzystwa ubezpieczeniowego. Uśmiechają się także postawna
kobieta i umięśniony mężczyzna w wojskowych mundurach
polowych na afiszu European Union Force. Ludzie spacerują skrajem
alei. Ciała umiejscowione w uporządkowanej codzienności.

Ptaki poruszają się w tej samej przestrzeni co ludzie,
przelatują nad ich głowami z drzewa na drzewo, sfruwają na ziemię, gdy
widzą na niej kawałek pożywienia.

Pewnego ranka po przebudzeniu zobaczyłam na niebie
ogromny czarny promień. To ptaki odlatywały z miasta, przegoniły je
wybuchy i strzały, dym pożarów, nieznośny smród niepogrzebanych
ciał. Leciały wzdłuż rzeki Miljacki, by schronić się w lasach, gdzie
latem ludzie urządzali pikniki, zażywając ochłody przy małych
kaskadach z wodą błyszczącą jak srebrne sploty. Wszyscy mieszkańcy
Sarajewa zazdrościli ptakom, które mogły unieść się w powietrze
i swobodnie odlecieć.

Obracam się i widzę go od razu – hotel Holiday Inn, żółty
dysonans, solidna sześcienna bryła, która wygląda, jakby zbudowano ją
z wielu mniejszych sześcianów, a każdy z nich mógł zostać
przesunięty w inne miejsce. Przez cały czas oblężenia stanowił schronienie
dla korespondentów zagranicznych. Front budynku był wystawiony
na ostrzał snajperów z Grbavicy, wchodziło się więc od tyłu albo
wjeżdżało po śliskiej rampie do podziemnego garażu. To miejsce
stanowiło wówczas raj. W hotelu było ciepłe pożywienie i 
telefony satelitarne, mieszkali w nim szczęśliwcy, dziennikarze, którzy ze
swoich pokojów nadawali serwisy informacyjne i w każdej chwili
mogli wyjechać z Sarajewa.

Docieramy do centrum. W kwartale zabudowań z epoki cesarstwa
austro-węgierskiego ruch kołowy jest spowolniony, ludzie
przechodzą przez ulice, gdzie im się podoba, ocierając się o samochody
poruszające się nie szybciej niż oni. Wyrosły nowe drzewa, młode pnie
bez wspomnień. Patrzę na sklepy. Nowe wystawy obok starych po
dawnemu ponurych, ładnie skomponowane, ale nie tak pełne jak
u nas. Komercja wykorzystała konieczność odbudowy miasta i jak
żrący kwas rozlała się plamami na jego obliczu zniszczonym wojną.
Widzę meczet z małymi kopułami, przywodzący na myśl koszyk
z brunatnymi jajkami. Nasz hotel stoi przy bocznej ulicy w 
bezpośrednim sąsiedztwie starego otomańskiego bazaru Baščaršija.

Nalegam, że zapłacę za taksówkę, ale Gojko odsuwa mnie od
samochodu. Wnosi moją torbę do hotelu. W środku jest miło,
przytulnie, po domowemu. Na drzwiach wisi jasna kotara ze
srebrnymi refleksami, podłogę wyłożono czerwoną wykładziną dywanową
w czarne romby. W kącie stoi wielki wazon z ewidentnie sztucznymi
kwiatami o prostych łodygach. Pietro jednak dotyka ich, by się
przekonać, czy są prawdziwe, po czym wyciera rękę w dżinsy.
Patrzy na dziewczynę w recepcji, zamkniętą za kontuarem z ciemnego
drzewa, która szuka w komputerze naszej rezerwacji. Z sali obok
dobiegają męskie głosy, spoglądam tam ukradkiem, ale widzę tylko
nogi w butach podłego gatunku i zbyt krótkich skarpetkach. Palą
papierosy, powietrze jest ciężkie od dymu, który unosi się za nami
po schodach, wślizguje do małej windy. Pietro stwierdza:

– Jeżeli zostaniemy tutaj dłużej niż jedną noc, wrócimy do
Rzymu chorzy na raka.

Nasz pokój jest przestronny, łóżko okrywa niebieska kapa ze
sztucznej tkaniny ozdobiona falbanami, przy nim stoją dwa
nowiutkie stoliki nocne. Otwieram okno, patrzę w dół. Wychodzi na
ślepą uliczkę z kilkoma zaparkowanymi samochodami i drzewem
o rozległej czerwonawej koronie, szeroki okap opiera się na
blaszanej wiacie poplamionej odchodami gołębi.

Z łazienki dochodzi śmiech Pietra.

– Zobacz, mamo!

– Co takiego?

Obracam się. Pietro trzyma w ręce szklankę na szczoteczki do
zębów. Podchodzi do mnie i pokazuje, że jest w torebce z napisem
Hygienic Cleaning.

– I co z tego?

– To słoik z nutelli, a torebka jest otwarta.

Uśmiecham się i mówię, żeby odłożył szklankę tam, gdzie ją
znalazł.

Myję ręce i siadam na łóżko, kładę torebkę na kolana i robię
w niej porządek. Wyjmuję karty pokładowe i składam porządnie
bilety na lot powrotny. Pietro wrzuca swój plecak do szafy, nie
wyciąga nawet piżamy.

– Wychodzimy? Nie będziemy tu przecież siedzieć.

Gdyby to ode mnie zależało, zostałabym w pokoju. Dla
zaspokojenia głodu wystarczyłby mi banan, który mam torebce, choć
sczerniał w podróży. Najchętniej położyłabym się i nie ruszała aż
do jutra. Wczoraj w nocy źle spałam, myślałam o podróży. Usta od
wewnątrz mam poranione, czuję smak krwi, pewnie przygryzłam
sobie policzek w taksówce, zacisnęłam zęby, żeby fizycznym bólem
zagłuszyć falę wspomnień. Muszę wsunąć klapki pod łóżko,
sprawdzić, czy żaluzje się zaciągają i czy prysznic działa. Tylko to muszę
zrobić, nic więcej. Gojko czeka na nas na dole.

– Dobrze, schodzimy.

Jest siódma wieczór, słońce już chowało się za horyzontem,
poczułam chłód. Słyszę odgłos kroków. Przypominają trochę uderzenia
końskich kopyt na bruku. Idziemy ulicą prowadzącą do meczetu
Gazi Hüsrev Bey. Dziewczęta w chustach zakrywających włosy
wygłupiają się, popychają i śmieją głośno. Na tyłach madrasy, na
dziedzińcu z podcieniami wystawiono wyroby lokalnego rzemiosła. Na
rozciągniętym sznurze wiszą, jedna obok drugiej, tuniki z 
haftowanymi stanikami, tworząc wielokolorową kurtynę. Blada kobieta
ubrana na biało zaprasza mnie delikatnym gestem do swojego
sklepiku z haftami. Kiedy wychodzę, żegna mnie głębokim ukłonem
z rękami złączonymi na piersiach.

Pietro fotografuje telefonem komórkowym worki z 
przyprawami i miedziane naczynia kuchenne wiszące na ścianach
sklepików aż do sufitu.

Wałęsamy się po starych zaułkach wybrukowanych kamieniami
rzecznymi. Sklepikarze kończą pracę, światła znikają za
drewnianymi drzwiami. Pietro zatrzymuje się przed straganem, na którym
leżą odłamki granatów i łuski naboi wypolerowane do połysku.
Pamiątki dla turystów. Podnosi jedną z łusek, potem ją odkłada, śmieje
się, podnosi inną, cięższą.

– Ilu ludzi to może zabić?

Najchętniej dałabym mu kopniaka.

Gojko nie okazuje irytacji, wręcz przeciwnie, wygląda, jakby
się dobrze bawił.

– Wojenny recycling to nasza ekoenergia.

– Walczyłeś na wojnie?

Gojko kiwa potakująco głową, zapala papierosa, ścisza głos, być
może stracił ochotę na rozmowę.

– Jak wszyscy.

– Byłeś żołnierzem?

– Nie, byłem poetą.

Pietro jest rozczarowany. Dla niego poeci do sekta
rachitycznych nieudaczników, którzy na dodatek zatruwają życie tysiącom
uczniów, normalnych, niefrasobliwych dziewcząt i chłopców.

– Jestem głodny – mówi.

Wychodzimy z bazaru Baščaršija i zatrzymujemy się, żeby coś
zjeść w dość nieciekawym miejscu pod drewnianą wiatą w stylu
góralskiej szopki, z aluminiowymi stolikami i neonowym
oświetleniem. Z głębi dobiega zapach cebuli i smażonego mięsa, aromat
potraw, które na pewno ciężko będzie strawić. Gojko mówi, że dają
tu dobre ćevapčići. Dziewczyna, która podaje do stołu,
nonszalancko trzyma palce w naszych szklankach. Pietro zamawia coca-colę
i prosi, żeby Gojko przetłumaczył słowo „słomka”.

Jemyćevapčići, jest smaczne, pozostawia przyjemne uczucie
sytości, smak krwi i życia. Pieprz pali mnie w poranionych miejscach
wewnątrz ust, ale to nieważne. Teraz nie czuję się już tak bardzo
zmęczona i wraz ze smakowitym zapachem, który przez wszystkie
te lata wcale się nie zmienił, wrócił mi apetyt. Pomógł mi też
pewnie alkohol, czerwone wino z Czarnogóry.

– To nie jest brunello – powiedział Gojko – ale to wino jest
naprawdę wygodne.

Chciał pewnie powiedzieć „wyborne”. Rzadko, ale jednak
czasem zdarza mu się mylić słowa, pomimo że doskonale zna język
włoski. Jednak w tym wypadku dużo się nie pomylił. To wino
rzeczywiście jest dla nas wygodne, prowadzi nas w przeszłość w 
nastroju rozczulenia, łagodzi żal i cierpienie.

Tego dnia, kiedy się poznaliśmy, jedliśmy ćevapčići. Kupiliśmy je
w budce i skonsumowaliśmy na stojąco na ulicy, było strasznie
zimno. Kobieta, która opiekała je na rożnie, miała na sobie
wełniany sweter ze wzorem w warkocze i czepek kucharki. Uczestniczyła
w zaspokajaniu naszego głodu, obserwując nas przy każdym kęsie,
szczęśliwa, że jej potrawa nam smakuje. Była jej dumą, dumą
ulicznej kucharki. Widzę ją, jakby to było wczoraj – jej pospolitą twarz
ze śladami przeżytych cierpień, mimo to łagodną i miłą. Należała
do tych osób, które spotykasz przypadkiem i masz ochotę serdecznie
uściskać, bo obdarzają cię uśmiechem pochodzącym z głębi ich
ludzkiego doświadczenia i równoważą destrukcyjną moc ludzi
zamkniętych w prywatnych jamach mroku.

Iluż szczęśliwych ludzi spotkałam w tamtych dniach w 
Sarajewie! Wszyscy mieli rumiane policzki, ogorzałe pewnie od mrozu,
a może czerwone ze wstydu, że ośmielają się żywić nadzieję.

To był czas olimpiady zimowej. Potężny budynek Biblioteki
Narodowej w stylu neomauretańskim funkcjonował jak osobne,
niezależne miasto. To tam poznałam Gojka, w jednej z ogromnych
sal z sufitem podpartym kolumnami pnącymi się wysoko w górę
do światła dochodzącego z okien zdobionych jak w katedrach.
Siedziałam na niskim krześle pod nawisem starych książek i czułam
się bardzo malutka. Zobaczyłam tego chłopca o rudawych włosach
w momencie, kiedy wchodził do sali. Był ubrany w kurtkę z 
gniecionej skóry podbitą kożuchem i poruszał się ostrymi,
gwałtownymi ruchami niby wielka mechaniczna kukła.

– Czy to pani Gemma?

– Tak.

– Jestem pani przewodnikiem.

Uścisnęliśmy sobie ręce, uśmiechnęłam się do niego, był
niewiarygodnie wysoki i potężny.

– Dobrze pan mówi po włosku.

– Przynajmniej raz w miesiącu jeżdżę do Triestu.

– Studiuje pan w Trieście?

– Handluję jo-jo.

Wkłada rękę do kieszeni i wyciąga plastikową szpulkę z 
nawiniętym na nią sznurkiem, którą się spuszcza i natychmiast,
odpowiednim ruchem, podrywa do góry.

– Dobrze się tutaj sprzedają, pomagają rozładować stres.
Ludzie są teraz bardzo nerwowi przez tę olimpiadę, musieliśmy ciężko
pracować, a my nie lubimy ciężko pracować. Ale należało
odpicować miasto na błysk, rozumie pani?

Śmieje się, a ja nie bardzo rozumiem z czego.

– Zatrzymała się pani w dobrym hotelu?

Skinęłam głową potakująco. Mieszkałam w pensjonacie
pełnym turystów.

– Lubi pani patrzeć na gwiazdy?

– Dlaczego?

– Gdyby pani chciała, mogłaby pani mieszkać pod którymś
z mostów nad Miljacką, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, w 
całym mieście nie uświadczysz pijaka ani złodzieja. Komunistyczna
czystka. Po raz pierwszy w historii pokazujemy się całemu światu,
rozumie pani?

Pisałam pracę magisterską o Ivo Andriću, zamierzałam tutaj
zebrać materiały, żeby ją skończyć, prosiłam o przewodnika na
poziomie, a trafiłam na handlarza jo-jo.

Wyciąga zabawkę z kieszeni i podrzuca ją przez chwilę,
pokazuje różne sztuczki, pyta, czy chcę kupić przynajmniej jedną sztukę.

– To by dopiero było, gdybym sprzedał Włoszce jo-jo kupione
w Trieście! Koledzy postawiliby mi kolejkę za taki wyczyn.

Przyjechałam do Sarajewa parę dni wcześniej. Magia
zaśnieżonego miasta przygotowanego do wielkiego wydarzenia i cała ta
świąteczna atmosfera nie pasowały do mojego nastroju. Byłam
nerwowa i niezadowolona. Nie umiałam się przystosować. Temat pracy
magisterskiej wybrałam za namową promotora, który pewnie chciał
ją wykorzystać w swojej publikacji na temat literatury bałkańskiej.
Od dwóch dni miałam biegunkę i teraz niewiele było trzeba, żeby
na nowo opanował mnie zły humor, wystarczył zapach tutejszych
ciężkich potraw, nieznośne zimno czy oddech tego
prowincjonalnego fanfarona w żałosnej kurtce ze skóry podbitej futrem
syjamskiego kota.

Przyglądałam się ze wstrętem jego tłustym włosom związanym
w kitkę i kowbojkom z ostrymi nosami, jakie noszą Cyganie. Coś
między rockmanem a łowcą wilków. Powiedziałam:

– Posłuchaj, ja potrzebuję kogoś, kto mnie zaprowadzi do miejsc
związanych z Andriciem w Sarajewie, w Wiszegradzie i Travniku…
być może nie jesteś odpowiednią osobą…

– Dlaczego?

– Nie wyglądasz na intelektualistę…

– To nie problem. Poza tym mam auto.

Wyobraziłam sobie jakiegoś cholernego yugo z rurą
wydechową plującą czarnymi spalinami jak większość tutejszych samochodów,
a tymczasem na spotkanie stawił się golfem. Nie przesadnie
czystym, ale całkiem przyzwoitym.

– U nas składają je z części – wyjaśnił. – Wiesz, dlaczego
Niemcy mają do nas zaufanie?

– Nie, nie wiem.

Patrzyłam przez okno samochodu. Było wcześnie rano,
pojawił się punktualnie, ale widać było, że niewiele spał minionej nocy.

– Bo jesteśmy bardzo dokładni. Chociaż drodzy.

Śmieje się zbyt głośno. Śmieje się sam, potem przełyka
ostatnie strzępki śmiechu, zostaje mu czkawka. Może to jeszcze
pozostałość po niedawnym kacu.

– Uwierzyłaś?

Najchętniej powiedziałabym mu, żeby się zamknął. Płacę mu,
więc niechby przestał. Śmierdzi jak zmoknięty pies, czka
wczorajszą śliwowicą i ma paskudny charakter, co właśnie odkrywam.
Zdaje się wściekły, bo o nic go nie pytam, nie interesuje mnie, co
ma do powiedzenia.

– Może nie jesteśmy przesadnie dokładni, ale na pewno
bardzo mało kosztujemy.

Mówi to opryskliwym tonem, jakby do mnie miał o to pretensje.

– Ja ci dobrze płacę.

Przygląda mi się długo, wciąż prowadząc samochód, prawie
nie patrzy na jezdnię.

– Z ciebie musi być niezła dziwka!

Nie obracam się do niego, czuję, że wydłużyła mi się szyja i 
zesztywniała, jakbym była posągiem. Boję się, ale duma nie pozwala
mi się poddać temu strachowi. Jestem idealną ofiarą dla maniaka,
bez trudu będzie mógł skręcić mi kark, jęcząc przy tym z rozkoszy.
On jest rosłym Słowianinem, który wygląda wręcz na olbrzyma
w tej swojej kurtce z kożuchem, obcym z niesprawnymi
hamulcami moralnymi, czemu nie ma się co dziwić w jugosłowiańskim
komunizmie po śmierci Tita. Ja jestem młodą burżujką z 
kapitalistycznego świata, przedstawicielką nurtu wstecznego, nowego typu
kobiet, tych, co po okresie feminizmu wolą korzystać z dobrobytu
nowej dekady i chodzą w butach na obcasach po zgliszczach
pozostawionych przez wyzwolone gałganiary na koturnach. Proszę go
grzecznie, żeby zjechał na pobocze i pozwolił mi wysiąść. On
wykrzykuje coś w swoim języku. Ja też krzyczę:

– Zamknij się! Śmierdzi ci z ust!

Patrzy na mnie, jakby chciał mnie zabić, ale zamiast tego
zatrzymuje samochód.

Wysiadam, idę poboczem tej podmiejskiej drogi i znowu się boję.
Brudne ciężarówki przejeżdżają obok, prawie ocierają się o mnie.

Czeka na mnie za zakrętem oparty o otwarte drzwi i pali
papierosa.

– Wsiadaj, skończmy z tym.

Nie wsiadam. Jedzie obok mnie wolniutko, drzwi są ciągle
otwarte.

– Samochód pożyczył mi kolega, muszę go oddać przed
wieczorem.

Potem podaje mi książkę. Biorę ją do ręki, to wybór poezji
Andricia po serbsko-chorwacku.

– Poezji się nie przekłada.

Idiota, myślę. Ale jestem zmęczona. Na poboczu leży brudny
wysoki śnieg, który mrozi mi łydki. Twarze zwracające się w moim
kierunku z ciężarówek nie budzą większego zaufania niż twarz
mojego przewodnika.

Nie odzywam się do niego ani słowem, gdy prowadzi. On też
milczy. Później zaczyna mówić po bośniacku. Jest skupiony i 
wzruszony, wygląda, jakby całkiem zwariował.

Mówię, że nie rozumiem ani słowa, on radzi, żebym słuchała
dźwięków, bredzi coś o poezji, że jest partyturą, zawiera głosy
rzeczy niewidzialnych… nocy, wiatru, tęsknoty…

– Zamknij oczy.

Nie powinnam ich zamykać, bo może to wykorzystać i mnie
udusi. Włączył ogrzewanie dla mnie, bo zziębłam. Poci się w 
swoim kożuchu, jest mi go prawie żal. Zamykam oczy.

Po chwili rzeczywiście coś słyszę. Kawałki ziemi spadają
w ciemność.

– O czym mówi ten wiersz?

– O grabarzu, który grzebie poetę i przeklina, i pali papierosa
na jego grobie.

– I pluje?

– Tak, pluje.

– Wiesz – szepczę – chyba coś z niego zrozumiałam.

On kiwa głową, podaje mi książkę i tłumaczy:

– W tym języku czyta się tak, jak się pisze.

Obserwuje mnie, podczas gdy potykam się na zapisanych
wersach.

– Nasz język ma łagodne brzmienie i niewiele samogłosek…
Poszczególne słowa dopasowują się do siebie nawzajem, łączą się.
Jeżeli pojawia się wyraz w rodzaju żeńskim, wszystkie inne
dostrajają się do niego. Jesteśmy miłośnikami harmonii…

Zawiózł mnie do Travnika, do rodzinnego domu Andricia,
obejrzeliśmy jego rękopisy i fotografie. Zatrzymaliśmy się przy
starej kołysce, gdzie pisarz śnił swoje pierwsze sny. W drodze
powrotnej zasnęłam w samochodzie. Gojko obudził mnie
dmuchnięciem w powieki.

– Czy śmierdzi mi jeszcze oddech?

– Nie.

Byliśmy głodni po przebyciu wielu kilometrów tymi
niewygodnymi drogami. Natrafiliśmy na budkę z ćevapčići. Najlepszymi,
jakie jadłam w życiu, ściśniętymi w kieszeni z chleba faszerowane
cebulą. Kobieta uśmiechnęła się do nas, pobłogosławiła nasz głód,
naszą młodość.

– Czy jesteście narzeczonymi?

– Nie, przyjaciółmi…

Co się z nią stało? Gdzie się podziała jej miska z mięsem i 
wełniany sweter, gdzie można zobaczyć jej twarz? Dla mnie ta kobieta
wciąż tam stoi, w budce na rogu przed bazarem Bezistan, uśmiecha
się, karmiąc ludzi, zachęca ich, by jedli i wierzyli w dobro. I nawet
jeżeli jakiś granat zabrał ją z sobą, a ogień strawił jej budkę, mogę
przysiąc, że jest żywa. Dzisiejszego wieczoru mamy tę uliczną
kucharkę przed oczami zwilgotniałymi po wypiciu jakże wygodnego,
czerwonego wina z Czarnogóry.

Gojko kochał poezję Marka Dizdara, Bruce’a Springsteena i lewisy
501. Marzył o parze takich spodni w czarnym kolorze, by zadawać
szyku w knajpach, gdzie się upijał i rysował dowcipne obrazki na
ścianach. W następnych dniach brał mnie za rękę i oprowadzał po
Sarajewie. Zobaczyłam miasto jego oczami – stare toalety publiczne,
domy derwiszów, fabrykę tytoniu w dzielnicy Marijin Dvor, mały
meczet Magribija, stečci bogomiłów. Znał każdą szczelinę,
wszystkie legendy. Ciągnął mnie po wąskich schodach tchnących ostrymi
zapachami na strychy o drewnianych sufitach, gdzie artyści w 
poplamionych ubraniach malowali płótna pełne dramatycznego
napięcia. Prowadził mnie na koncerty sevdah rocka i New Primitives,
między dziewczęta tańczące boso obok zrzuconych na kupę
ubłoconych śniegiem kozaków, do piekarni, w których kobiety
wykładały białe ciasto na pitę na blachy wielkie jak tarcze, podczas gdy
na progach starcy w czerwonych fezach grali w kości. Znał prawie
wszystkich i wszyscy zdawali się go lubić. Podążałam za jego kitką
jak za krzywym ogonem ulicznego kocura.

Pewnego wieczoru powiedział mi swój wiersz.

Trzymaj, chłopcze, usta zamknięte

aż do dnia, gdy ktoś

powie ci, żebyś je trzymał

zamknięte.

Wtedy zbuntuj się i zacznij mówić.

Powiedz, że jesteś młody i niecierpliwy,

że księżyc jest tak samo żółty jak słońce.

Twoja matka jest dobrą kobietą,

ale odeszła

i twój pies nie je od dwóch dni.

Powiedz, że ulice są puste,

wszyscy poszli spać,

a ty chcesz śpiewać,

zanim stara Anela obudzi się,

żeby skręcić kark kurze wariatce,

która nie znosi jajek,

za to pieje jak kogut.

– Co o tym myślisz?

Bawię się jego jo-jo. Uparłam się, żeby nauczyć się podrywać
do góry tę głupią zabawkę, ale nic mi z tego nie wychodzi.

– Co to jest ta kura wariatka?

– Sarajewo.

– Interesujące.

Zabiera mi jo-jo. Przyda mu się, jest zdenerwowany. W każdym
razie ja nie potrafię się nim posługiwać, a on złości się, widząc moje
niezdarne ruchy. Mówi, że jeżeli nie podobają mi się jego wiersze,
mogę mu to spokojnie powiedzieć, bez problemu. Mówi, że jestem
jędzą, która chce zrobić karierę, i skończy się na tym, że zostanę
krytykiem literackim i będę niszczyć młode talenty, bo jestem
głupią, oziębłą paniusią i stanę się pijawką żywiącą się cudzą krwią.

Spacerujemy wzdłuż Miljacki, Gojko wznosi ramiona w górę,
do niemal bezlistnych gałęzi rachitycznych drzew.

– Każdy z tych liści ma w sobie więcej życia niż ty.

– Liście opadają – chichoczę.

– Jak poeci! Zbyt wcześnie nawożą ziemię.

Ma przekrwione oczy i, jak zwykle, alkoholowy oddech.
Przypomina rozdrażnionego niedźwiedzia.

Mam tego dość. Radzę mu, żeby wziął porządny prysznic
i przestał cuchnąć wódą. Na świecie jest mnóstwo wielkich poetów
– długowiecznych, trzeźwych i czystych. Gojko się obraża, patrzy na
mnie jak dziecko. Mówi, że nigdy w życiu się nie upił, a jego włosy
wyglądają na tłuste, bo je smaruje specjalnym żelem. I dodaje, że
jeżeli chcę mieć dzieci, muszę się nauczyć rzucać jo-jo, bo maluchy
uwielbiają tę zabawkę.

Zaczyna mnie uczyć. Trzyma rękę na mojej, żebym poczuła, jak
ruszać przegubem i kiedy poderwać sznurek, by magiczna szpulka
wróciła do góry.

Tego samego wieczoru przed pożegnaniem powiedział do
mnie: volim te iskreno.

– Co to znaczy?

– Kocham cię szczerze.

Zrobiłam krok do tyłu, cofnęłam się o malutki krok.

Gojko nic więcej nie powiedział, tylko gniótł noc kciukiem,
jakby był z plasteliny. Zatrzymał się na progu.

– Mówię to zawsze mojej mamie, kiedy żegnam się z nią
wieczorem…

Zanim zniknął, zobaczyłam jeszcze, że pośliznął się na
zamarzniętej kałuży.

Teraz mam go przed sobą, jest letni wieczór, siedzi oparty
łokciami na plastikowym obrusie w tym mieście ściśniętym bólem, które
teraz milczy. Zaśmiecone ulice, niedopałki, kroki ludzi wracających
do domu, pusta butelka po winie wypitym z przyjemnością,
dobroczynna normalność.

Ta normalność jest cudem, jest jak bakława, którą się dzielimy,
słodka, miękka masa z orzechami i listkowym ciastem. Łyżeczki
spotykają się na talerzyku.

– Ostatni kawałek jest dla ciebie.

Pietro wysysa do ostatniej kropli coca-colę ze swojej puszki,
robi to głośno. Nie można powiedzieć, żeby źle się zachowywał.
Rozmawiał z Gojkiem o tenisie, wstał nawet, żeby
zademonstrować forehand Federera. Teraz prosi o loda, ale w tym lokalu mają
tylko desery tradycyjne, bośniackie. Gojko wyciąga rękę w ciemność
i wskazuje na lodziarnię kilkanaście metrów dalej.

– Jak się mówi „lody”?

– Sladoled.

– A jakie macie smaki?

– Čokolada, vanila, pistaci, limun…

– Zrozumieją mnie, jeżeli powiemice cream?

Gojko kiwa głową twierdząco, uśmiecha się do niego, a potem
patrzy za nim, kiedy się oddala.

– Miły chłopak.

Badam wzrokiem ulicę, na której zniknął Pietro, i już czuję
pustą przestrzeń w okolicy żołądka jak zawsze, gdy tracę go z oczu.

– Jest taki sam jak jego ojciec. Identyczny.

Gojko ma otwarte usta. Ciemna dziura, z której nie
wydobywa się żadne słowo.

– Co jest? – pytam.

– Nic. Przyglądam ci się.

Bierze mnie za rękę, pyta, czy jestem spokojna.

Mówię, że tak, że wszystko w porządku, ale jestem
zdenerwowana, mój głos jest piskliwy jak u kogoś, kto się broni.

– Dzwoń do mnie, kiedy tylko chcesz, z każdego powodu. Ja
i tak śpię w fotelu na siedząco.

– Dlaczego? Nie masz łóżka?

– Nie lubię spać na leżąco, czuję się wtedy, jakby serce biło mi
w źrenicach oczu.

Patrzę na nie, na te oczy, do których nocą podchodzi serce.
Mruży je lekko, wygląda to, jakby próbowały się uśmiechnąć, ale
bez powodzenia. Tak naprawdę to my – ja i on – zatrzymaliśmy
się w tamtym czasie, potem nie było już nic… ani jednej wspólnej
godziny pokoju. Przyglądam się jego dłoni, jest trochę nabrzmiała,
obsypana piegami, na palcu nosi za ciasną obrączkę.

– Ożeniłeś się?

Potakuje.

– Jaka ona jest?

– Miałem szczęście.

Opowiada mi o latach przeżytych z kartą uchodźcy, o 
przypadkowych pracach – parkingowy, stróż na kempingu, pracownik
stacji benzynowej.

– Bośniacy byli uprzywilejowani, wszyscy bardzo nam
współczuli. Z początku – uśmiecha się i zamawia dwie szklaneczki rakii.

– Gościnność trwała krótko, Europa szybko przestała uważać, że
ma wobec nas jakiś dług. Nie cieszymy się dobrą sławą, nie jesteśmy
dość szybcy, tracimy czas. Powiedzmy, że jesteśmy zbyt refleksyjni.

Przed nami przechodzi kaleka kobieta, jest przeraźliwie
chuda, wlecze za sobą nogę jak miotłę. Wyciąga do nas otwartą dłoń,
nie odzywając się ani słowem. Gojko kładzie na niej 5 marek
zamiennych. Kobieta jest tak słaba, że nie ma nawet siły zamknąć na
nich palców. Kiedy odchodzi, patrzę na jej brudne dżinsy zwisające
z chudego tyłka, same kości.

– Pamiętasz ją? Sprzedawała losy na loterię miejską…

Coś sobie przypominam… rękę i jakąś głupią maskotkę
mającą przynieść szczęście.

– To była jedna z najładniejszych dziewcząt w Sarajewie.
Bierze narkotyki.

Wypija rakiję jednym haustem, na nowo mruży oczy.

– Łatwiej było biegać pod ostrzałem snajperów, niż potem
chodzić po gruzach.

Pietro wrócił z lodami w rożku. Patrzy na kobietę, która
opiera się o pobliski mur jak pies, kiedy się szykuje, żeby go obsikać.

– Dlaczego kuleje?

– Jeden z amuletów, które widziałeś na bazarze, ugodził ją
w biodro.

Mój syn jest niespokojny, wierci się na krześle.

– I nic z tym nie można zrobić?

– Nie, nie można. Jakie są te lody?

Pietro zlizuje lody i przez chwilę słychać tylko jego mlaskanie.
Opiera twarz na ręce, wygląda na sennego.

– Chodźmy – mówi. – Mam dość na dzisiaj.

Tymczasem ja mogłabym teraz chodzić godzinami. Przejść całe
miasto, dotrzeć aż do Ilidży w tej letniej mgle, w zanieczyszczonej
wilgoci, która wszystko odrealnia… Chciałabym wsunąć się w 
dymiące skrawki wspomnień jak patyczek w świeżo upieczone ciasto.

Podnoszę oczy na Trebević. Pytam Gojka o schronisko, gdzie
podawano kwaśny ser i ciepłą wódkę. Nie odpowiada od razu, jakby
chciał przypomnieć sobie smak tamtych dni w zamkniętych ustach.

– Ty mnie przenosisz w przeszłość… – szepcze.

Potem gwałtownie podnosi głos i mówi, że nic już nie ma,
kolejka linowa się zatrzymała, wagoniki stoją zapomniane w niebie
jak dziurawe zęby.

– Cała góra jest zaminowana. Podłożyć miny to jak splunąć,
ale na ich rozbrojenie potrzeba wielu lat i mnóstwa pieniędzy.
Jeżeli chcesz, możemy wejść na Trebević, zaryzykujemy własną skórę,
ale wrócimy na szczyt.

W jego oczach dojrzałam błysk, może spodziewał się po mnie
zgody na to szaleństwo.

– Dobranoc.

Wchodzimy schodami, bo Pietro nie ma zaufania do hotelowej windy.

– Ten twój znajomy to wariat?

– Wszyscy Bośniacy są trochę szaleni, oni się tym chełpią.

Zachwiałam się na stopniu.

– Jesteś pijana?

– Troszeczkę.

– To ohydne.

Myje zęby. Siedzę na łóżku i czekam, aż zwolni łazienkę. Ma na
sobie tylko majtki, stoi pochylony nad umywalką z otwartymi
ustami pełnymi piany, obserwuje się w lustrze, szorując zęby z wysoko
podniesionym łokciem. Ma bzika na punkcie higieny zębów,
zdarzyły mu się już dwie próchnice i nie może tego przeboleć. Któregoś
dnia kazał mi otworzyć usta, chciał sprawdzić stan mego uzębienia.
Usłyszał od dentysty, że skłonność do próchnicy jest dziedziczna.
Otworzyłam usta i szybko je zamknęłam. Daj mi spokój,
powiedziałam, nie jestem koniem. Wtedy zapytał o ojca, zrobił to tylko po to,
żeby się dowiedzieć, jakie miał zęby.

Teraz śpi. Z półotwartych ust z lekkim świstem wydobywa się
oddech pachnący pastą do zębów. Śpi bez koszulki, ma lekko
spuchnięte sutki, ginekomastia przejściowa, jak nazwał to lekarz.

– A może rosną mi piersi?

Lekarz roześmiał się na to pytanie, ten młody człowiek
potrafi wprawić człowieka w dobry humor, w dzisiejszych czasach nieczęsto spotyka się tak sympatycznych chłopców. Właśnie, wszyscy uważają, że
Pietro jest sympatyczny. Muszę przyznać, że ma poczucie humoru
i częściej żartuje z siebie niż z innych. Tylko przy mnie jest nieznośny.

Pietro.

Być może sprawił to alkohol, ale dzisiejszego wieczoru
wystarczy jego imię, żeby łzy napłynęły mi do oczu.

Dzisiejszego wieczoru żłobią mnie imiona.

Okno ma szeroki parapet, można na nim usiąść i wyciągnąć
nogi. Przylepiam się do szyby. Dzwoni Giuliano, mówi
zachrypniętym głosem jak ktoś, kto długo milczał, bo dużo rozmyślał.

– Wysłałem do ciebie kilka SMS-ów. – Gardło ma zdarte
zmęczeniem i troską. – Czuję cię daleko.

– Jestem daleko.

Mam przed oczami nasze mieszkanie. Kalendarz karabinierów
na ścianie przy wejściu, sałatkę, którą zostawiłam Giulianowi w 
lodówce, bilecik dla pani, która u nas sprząta, gąbkę do demakijażu.

Dzisiejszego wieczoru nie zmyłam makijażu, za to co chwilę
trę oczy palcami, rozmazując tusz na powiekach.

Pietro śpi. Rządek rzęs na bieli jego złączonych powiek jest
jak szpaler bezlistnych drzew na śniegu albo pole przecięte na pół
przez rowy strzeleckie.

Odklejam się od okna, wychodzę boso na korytarz, schodzę
do hotelowego hallu. Widzę mężczyzn, którzy piją i palą papierosy.
W tym hotelu zawsze można spotkać mężczyzn, którzy piją i palą
papierosy. Przyglądają mi się, zapraszają na drinka. Proszę o 
papierosa, częstują dwoma marki Drina. Driny – te same co wtedy…
Od wielu lat nie palę, ale dzisiejszego wieczoru zaciągam się, stojąc
boso na chodniku, bo chcę czuć pieczenie w brzuchu, potrzebuję
tego. Mija mnie mężczyzna, zatrzymuje się przy śmietniku i 
zaczyna w nim grzebać. To jakiś biedak, szuka resztek, które zachowały
smak, odpadków, które są jeszcze coś warte. W sumie całkiem tak
samo jak ja.

To Gojko mnie zaprowadził

To Gojko mnie zaprowadził do tej knajpy.

Chodziliśmy przez cały dzień po mieście, od Bistriku aż do
Nedžarići, a jednak dałam się tam jeszcze zaciągnąć. Podniosła się
mgła, tańczyła wokół nas, widoczne w dole wody Miljacki
przypominały mleko kobiety. To moja ostatnia noc w Sarajewie.

Włosi zdobyli medal w saneczkarstwie, teraz świętują
zwycięstwo. Wielu tańczy boso na stołach z butelkami śliwowicy przy
ustach – dziennikarze i sportowcy, którzy powinni już odpoczywać
w olimpijskiej wiosce Mojmilo.

– Chodź, poznam cię z kilkoma Włochami.

Siedzę za stołem wciśnięta między łokcie nieznajomych ludzi
z twarzami ogorzałymi od słońca i oczami załzawionymi od dymu.
Lokal znajduje się w piwnicy z łukowym sklepieniem, ze ścian wystają
zabalsamowane głowy dzikich zwierząt, niedźwiedzia i górskich
kozic, między nimi wiszą kolorowe chorągiewki. Siedzę pod flagą NRD.

Jego już nie ma w tym pomieszczeniu, pożegnał się ze
znajomymi i wyszedł do szatni. Szuka swojego okrycia wśród kurtek
i płaszczy zabrudzonych śniegiem, nie może znaleźć, więc wraca,
żeby poszukać szatniarki. To niska dziewczyna o kręconych
włosach, poszła do baru napić się piwa i zostawiła garderobę bez
opieki. Dlatego wrócił i czeka teraz, aż dziewczyna skończy swoje piwo.

Widzę plecy, kolorowy wełniany sweter w andyjskie wzory na
szczupłych ramionach. Gojko woła do niego:

– Cześć, Diego!

Obraca się, kładąc sobie przy tym rękę na karku, ma szczupłą,
pociągłą, bardzo jeszcze chłopięcą twarz okoloną rzadką bródką.
Potem opowiadał mi, że tego wieczoru pulsowało mu w głowie, a oczy
piekły z powodu wiatru, który przez cały dzień wiał mu śniegiem
w twarz. Robi krok w naszym kierunku, zbliża się. Później
powiedział, że zrobił to, bo mnie zobaczył, choć był zmęczony i strasznie
piekły go oczy. Ale czuł, że coś go przyciąga jak czerwień byka, bez
udziału świadomości. Ja czekam nieruchomo, gdy do mnie
podchodzi. Trudno powiedzieć, co to właściwie jest. Coś w rodzaju błony
oddzielającej od reszty świata, może rodzaj więzienia, od samego
początku, od pierwszej chwili, nie wiem. Czyjeś życie zdąża z 
daleka na spotkanie mojego, czuję ruch powietrza, wytwarzane
napięcie, zapach odpoczynku po wysiłku. Jego pot, jego trud jest mój.
To dla mnie ten wysiłek.

Pozostajemy w bezruchu jak owady. Mam zaczerwienione
policzki. Za dużo dymu, za dużo łokci, za dużo głosów. Ale już
wszystko zniknęło. Została jedynie kolorowa plama swetra, która
zbliża się do mnie. Moje oczy w jednej chwili przenikają kontury
tego ciała i mam wrażenie, jakbym dotknęła spojrzeniem jego
duszy. To wszystko.

Podchodzi do nas. Szatniarka podała mu granatową kurtkę;
wkłada ją, widać, że jest dość sztywna. I stoi tak kompletnie ubrany
w tym przegrzanym pomieszczeniu. Gojko wychyla się zza stołu, żeby
go uściskać, na stole ktoś tańczy, toczy się pusta szklanka po piwie.

– Wyjeżdżasz?

Zdążył założyć wełnianą czapkę z pomponem. Patrzę, jak
puszysta gałka podskakuje, gdy kiwa potakująco głową.

– To mój przyjaciel Diego, mówiłem ci o nim, pamiętasz?

Nie pamiętam.

Diego wyciąga do mnie rękę. Koścista dłoń, która parzy i 
zwleka z odłączeniem się od mojej. To ręka Pietra. Już jest jego. Czas
zwycięża czas. Masz przed sobą ciało, młode i silne, a już inne
ciało zajmuje jego miejsce. Syn jest w ojcu, chłopiec w chłopcu. Syn
będzie pamięcią, dzieckiem biegnącym z pochodnią.

Robię mu miejsce na ławce, niewiele centymetrów, wślizguje się
na nie. Śmiejemy się, bo siedzimy tak blisko siebie. Rozmawiamy,
nie wiem o czym. W jego mowie słychać dziwną melodykę, która
przywołuje na myśl morze.

– Skąd jesteś?

– Z Genui.

Nie zdjął nawet czapki, poci się. Patrzę na krople potu, które
spływają mu po czole do oczu.

– Jesteś cały mokry.

– Wyjdźmy stąd.

I wychodzimy, razem, jakby to było coś najnaturalniejszego
w świecie. Przechodzimy obok ludzi siedzących ciasno za stołami,
obok brudnych szklanek i kufli, obok głowy niedźwiedzia i gromadki
stłoczonej przed drzwiami do toalety. Gojko nic nie mówi, podnosi
tylko z daleka rękę sztywną jak lizak policjanta kierującego ruchem,
jakby nakazywał: stój! Później powie, że od razu zrozumiał, co się
święci, że zobaczyłby to nawet niewidomy. I że biednemu zawsze
wiatr w oczy…

Diego idzie obok mnie w tej swojej granatowej kurtce, która
przypomina mundur marynarki wojennej. Jest młody, to jeszcze
chłopak. Ile może mieć lat?

– Jutro wylatuję wcześnie. Samolot będzie na pewno pełny, tak
samo jak wtedy, kiedy tutaj przyleciałem.

Dodał, że pracował w Sarajewie.

– Co robisz?

– Jestem fotografem.

I zaraz się uśmiecha:

– W środku było strasznie gorąco…

Ma łagodny uśmiech.

Opowiadam mu o mojej pracy magisterskiej, o Gojku, który
wspaniałomyślnie pokazał mi Sarajewo w różnych jego wymiarach
i sprawił, że zakochałam się w tym mieście.

– Dlaczego jeszcze nie śpisz o tak późnej porze?

– Czekałam na poranne dzwony i na śpiew muezinów.

Proponuje, żebyśmy poczekali razem, pójdziemy wyżej, aż do
starej stacji kolejowej, z góry wieże minaretów wyglądają jak
włócznie wbite w niebo.

Idziemy obok siebie. Ile tak jeszcze będziemy szli tej nocy? Przez
jakiś czas jedzie za nami śmieciarka, potem się zatrzymuje, wysiada
z niej kilku mężczyzn, zabierają się za czyszczenie ulicy, wrzucają do
kubła butelki po piwie i ulotki zamoczone śniegiem, długie czarne
miotły szurają po bruku. Wyglądają na zmęczonych i zziębniętych.
Zamiatarka jedzie trochę dalej i znowu się zatrzymuje, śmieciarze
wracają do pracy. Dla nas to bez różnicy, mogli zostawić na ulicy
wszystkie te śmieci po olimpijskich turystach, nawet byśmy ich nie
zauważyli. Zresztą jesteśmy przyzwyczajeni do brudnych miast. Co
nie znaczy, że nie czujemy się uhonorowani ich troską o nas.

– Pracujesz dla jakiejś gazety?

– Nie, pracuję na własny rachunek.

Ostatnie dni spędził, leżąc z brodą w śniegu w Bjelašnicy i Malo
Polju, obsypywany śniegiem tryskającym spod bobslei i nart
zawodników kombinacji norweskiej.

– Nie mogłeś założyć okularów?

Śmieje się i mówi, że to jakby kochać się w ubraniu – oko musi
mieć bezpośredni kontakt z obiektywem.

Pozwalam, żeby mi się przyglądał przez dłuższą chwilę tym
swoim profesjonalnym okiem.

– Czy twoim zdaniem jestem fotogeniczna?

Przechylam głowę, jak podlotek chcę się pokazać z mojej
lepszej strony.

– Masz kogoś?

Wychodzę wkrótce za mąż, ale nie mówię mu tego. Mówię, że
jest ktoś, ale to stara historia.

– A ty?

Rozkłada szeroko ramiona i uśmiecha się.

– Jestem wolny!

Woda w studni miejskiej Sebilj zamarzła, siadamy na brzegu
i obserwujemy ptaszka skaczącego po lodzie. Pozwala się złapać
w ręce. Diego podnosi go do ust i grzeje oddechem.

– Jedź ze mną.

– Dokąd?

– Do Brazylii. Będę robić zdjęcia dzieciom pracującym w 
czerwonych kopalniach w Cumaru.

Gojka zobaczyliśmy między straganami, jak gdyby czekał tam na
nas, w tej swojej kurtce z kożuchem, z zapalonym papierosem.

– Obiecałem tej panience, że zabiorę ją na wzgórze, żeby
mogła zobaczyła Sarajewo z okna Andricia…

– Kto to jest ten Andrić?

– Poeta. Ale nie martw się, Gemmie nie podobają się
bośniaccy poeci, upijają się i śmierdzą.

Jego obecność chroni mnie przed skrępowaniem, przed
natłokiem emocji. Możemy udawać, że jesteśmy rodzeństwem albo
trojgiem przyjaciół na spacerze.

Lodowaty wiatr porusza nagimi gałęziami, kłęby śniegu parzą
nam twarze, zatrzymują się na włosach.

Patrzymy na miasto w dole, na ostre szpice minaretów między
dachami pokrytymi śniegiem. Stąd Sarajewo wygląda jak leżąca
kobieta, ulice są szwami na jej ślubnej sukience.

Wybrałam już moją ślubną sukienkę, jest uszyta ze sztywnego
jedwabiu, przypomina kielich kalii, nieruchomy kwiat.

Noc ma się ku końcowi, światła elektryczne tańczą w brzasku
jak świece na morzu.

Gojko rozkłada ramiona i krzyczy po niemiecku:

– Das ist Walter!

– Kim jest Walter?

– To bohater filmu propagandowego, który pokazywali nam
w szkole. Partyzant i bohater, którego Niemcy bezskutecznie
próbowali złapać. Pod koniec filmu oficer SS, zmuszony przyznać się do
porażki, patrzy na Sarajewo z góry i wypowiada takie zdanie: „Teraz
już wiem, kim jest Walter. To właśnie jest Walter! Walter to całe
miasto, to duch Sarajewa…”. Straszny kicz, ale wzruszał nas do łez.

Siadamy na ziemi pod dachem nieczynnej stacji. Gojko
wyciąga zza pazuchy butelkę wódki.

– Pani ma pierwszeństwo.

Piję łyk wódki, w tym zimnie mam wrażenie, jakbym
połykała lawę. Potem kolej na Diega… Patrzy na mnie, kiedy przytyka do
ust butelkę w tym samym miejscu, w którym przed chwilą dotykały
jej moje wargi. To nasz pierwszy erotyczny kontakt. Jest zimno,
ale pocę się, strużki wilgoci spływają mi po plecach.

– Szkoda…

– O czym mówisz?

– Że nie mam aparatu fotograficznego.

Chciałby sfotografować moje odbicie w zamarzniętej kałuży
między torami.

Gojko wypija resztę wódki jednym haustem, jakby to była woda,
potem wyrzuca butelkę w śnieg. Lekko bełkotliwym głosem mówi
o przyszłości, o wierszach, które napisze, o nowej zabawce, którą
ma zamiar importować, magicznej kostce, łamigłówce, na której
się wzbogaci. Pozwalamy mu mówić do woli, jak radiu nadającemu
nocną audycję. Co jakiś czas Diego rzuca parę słów, tak tylko, żeby
się wydawało, że jesteśmy tam w trójkę. Gojko zapala kolejnego
papierosa, Diego wymierza mu kuksańca:

– Uważaj z tą zapalniczką. Wypiłeś tyle wódki, że jeśli
bekniesz, wylecimy w powietrze.

Gojko chwali go:

– Nareszcie nauczyłeś się żartować po bośniacku…

Śmieję się, chociaż mróz sparaliżował mi szczęki. Gojko patrzy
na mnie i czuję, że ma do mnie pretensje. Potrząsa głową, posyła nas
miękkim gestem do diabła, kładzie się na śniegu i obraca na bok.

– Obudźcie mnie, kiedy skończycie romansować.

Jest zmordowany, jednak nie zostawia nas samych, waruje przy
nas jak pies, który udaje tylko, że śpi, ale pilnuje powierzonego mu
dobytku. Diego bierze moją rękę w swoją jak rękawiczkę
znalezioną w śniegu.

– A więc…

Nie kończy zdania, a ja czekam. Jego oddech jest biały na mrozie.

– …to ty.

– Co? Co ja?

Mówi zachrypniętym głosem.

– Zostań, nie odjeżdżaj.

Opuszcza głowę do mojej dłoni, wtula się w nią z 
zamkniętymi oczami. Chucha w nią jak na zziębniętego ptaszka z fontanny.
Głaszczę go po włosach, zagłębiam w nie palce.

– Jeszcze… jeszcze.

– Wychodzę za mąż za czterdzieści dni.

Podnosi głowę gwałtownie.

– Za kogo? Za starą historię?

Natychmiast wracam do rzeczywistości. Wstaję, otrzepuję siedzenie,
mówię, że jest strasznie zimno i że muszę skończyć pakować
walizki. Daję lekkiego kopniaka Gojkowi leżącemu na śniegu.

– Wstawaj, Walter!