Strona główna » Obyczajowe i romanse » Pradawna łódź

Pradawna łódź

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8002-839-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pradawna łódź

Pradawna łódź (Guchuan) to pierwsza pełnowymiarowa powieść Zhang Weia. Trzy pokolenia rodzin Sui, Zhao oraz Li, których losy nierozerwalnie się ze sobą splatają – czasem z tragicznymi skutkami – doświadczają kolejno skutków reformy rolnej, Wielkiego Skoku, klęski głodu w latach 1959–1961, kampanii przeciw prawicowcom oraz rewolucji kulturalnej (1966–1976), podczas której zginęło według szacunków od dwudziestu do pięćdziesięciu milionów mieszkańców Chin.

Tytuł powieści pochodzi od znalezionego na brzegu rzeki kadłuba starożytnej drewnianej łodzi – jest to metafora dziejów Chin, których odzwierciedlenie stanowią zmienne losy mieszkańców miasteczka. Powieść Zhang Weia to w chińskiej literaturze dzieło przełomowe, które przemawia do czytelników na całym świecie. Od dawna zajmuje miejsce na liście bestsellerów w Chinach i na Tajwanie (ukazało się już w ponad dwudziestu wydaniach, wiele z nich nadal jest w druku) i została uhonorowana kilkoma krajowymi nagrodami literackimi.

Polecane książki

„Czas na biznes“ to seria mini-poradników dla rozważających założenie własnej działalności w konkretnej branży. Poznaj charakterystykę rynku i konkurencję w sektorze, który najbardziej Cię interesuje. Dowiedz się jakiej kadry potrzebujesz, w co musisz wyposażyć lokal, a co najważniejsze – ile to ws...
Poglądy księdza Hieronima Coignarda. Les Opinions de M. Jérôme Coignard recueillies par Jacques Tournebroche. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.FragmentyNie mam potrzeby streszczać tutaj życiorysu księdza Hieronima Coignarda, profes...
Pierwszy tom serii Elementals, żywiołowej odpowiedzi na Harry’ego Pottera i Percy’ego Jacksona! Nicole Cassidy zmuszona do zmiany miasta i szkoły nieoczekiwanie dowiaduje się, że jest wiedźmą. Jej nowi koledzy są mocno zdziwieni tym, że nie wiedziała o swoim pokrewieństwie z greckimi bogami, którym ...
Ta kolekcja 365 medytacji na każdy dzień stanowi esencję nauk wielkiego duchowego przywódcy. Każda z nich jest przesłaniem utwierdzającym w przekonaniu, że myśli kształtują naszą rzeczywistość. Pomogą Ci one odzyskać siły aby przezwyciężyć smutek, frustrację i stawić czoło wyzwaniom codzienności. Do...
Magiczne wrota zabiorą was w świat fantasy, gdzie magia i smoki istnieją i rządzą światem. Będziecie też podążać gwiezdnymi drogami ku dlalekiej przyszłości i nie odkrytym planetom. By w końcu wylądować na Ziemi i poznać jej tajemnice z przeszłości, gdzie demony i obcy z innych wymiarów chcą zawładn...
Sprawdziany, opracowane przez nauczycielki z wieloletnim doświadczeniem, przeznaczone są dla uczniów klasy I szkoły podstawowej do samodzielnej pracy. Obejmują najważniejsze treści programowe edukacji matematycznej. Zadania w sprawdzianach zostały opracowane tak, aby dzieci, mimo kontroli, dobrze si...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zhang Wei

Nota transkrypcyjna

Wszystkie imiona oraz terminy chińskie zapisane są zgodnie z obowiązującą obecnie transkrypcją pinyin.

 

sh, ch, zh – czytamy jak polskie sz, cz, dż

x, q, j – czytami jak polskie ś, ć, dź

w – czytamy jak polskie ł

r – czytamy jak polskie ż

-ui – czytamy jak polskie -łej (nazwisko Kui należy wymawiać “Kłej”)

-ong – czytamy jak polskie -ung (nazwę dynastii Song należy wymawiać “Sung”)

-iu – czytamy jak polskie -oł (nazwisko Liu wymawiać należy “Lioł”)

 

W powieści pojawiają się niejednokrotnie dodane do czyjegoś nazwiska przedrostki lao orazxiao. Lao (dosł. stary) to nieformalny przedrostek dodawany do nazwiska osoby starszej lub o wyższej pozycji. Stąd Lao Lan, Lao Luo (czyli Luo Tong, ojciec głównego bohatera), Lao Han itd. Na zasadzie przeciwieństwa xiao (dosł. mały, młody) to nieformalny przedrostek dodawany do nazwiska osób młodszych lub o niższej pozycji, stąd Luo Xiaotong nazywany często jest Xiao Luo.

 

Również miary chińskie pozostawione są często bez zmian.

 

li – miara długości, ok. 0,5 km

jin – miara wagi, ok. 0,5 kg

mu – miara powierzchni, ok. 0,6 hektara

Przedmowa do wydania angielskiego

Howard Goldblatt

 

 

 

 

Pradawna łódź (Gu chuan) to pierwsza pełnowymiarowa powieść Zhang Weia. Obejmuje okres czterech dekad od czasu utworzenia Chińskiej Republiki Ludowej w 1949 roku. Wydana w sierpniu 1987 roku, niewiele ponad dziesięć lat po tragedii, jaką była rewolucja kulturalna, stanowiła pod każdym względem przełomowe dzieło literackie, czy to jeśli chodzi o warstwę treściową, styl, czy prezentowany punkt widzenia na historię. Autor, który rozpoczął pracę nad tekstem w wieku zaledwie dwudziestu ośmiu lat, ukazuje burzliwe lata po Wyzwoleniu z perspektywy fikcyjnego miasteczka Wali znajdującego się na północy Chin. Trzy pokolenia rodzin Sui, Zhao oraz Li, których losy nierozerwalnie się ze sobą splatają – czasem z tragicznymi skutkami – doświadczają kolejno skutków reformy rolnej, Wielkiego Skoku, klęski głodu w latach 1959–1961, kampanii przeciw prawicowcom oraz rewolucji kulturalnej (1966–1976), podczas której zginęło według szacunków od dwudziestu do pięćdziesięciu milionów mieszkańców Chin. Ukazane są także lata osiemdziesiąte – okres pełen napięć, kiedy chińskie społeczeństwo zaczęło dokonywać rozrachunku dekady szaleństwa zakończonej śmiercią Mao oraz upadkiem Bandy Czworga (w 1976 roku) i szykowało się na liczne reformy mające wynieść Chiny na pozycję międzynarodowej potęgi.

Podobnie jak jego kolega po piórze, pochodzący z Szantungu Mo Yan, którego pionierska powieść Czerwone sorgo została wydana w tym samym roku, Zhang Wei podjął próbę przyjrzenia się współczesnej historii Chin, zrywając z oficjalną linią partii, aby ujawnić te aspekty narodowego chińskiego charakteru, które inni pisarze epoki postmaoistowskiej maskowali lub ignorowali, często w imię zachowania społecznego ładu.

Pradawna łódź to powieść zbudowana w oparciu o postaci; nielinearna narracja podkreśla związki łączące licznych bohaterów, których cechuje przeważnie wolność od stereotypów obciążających ich literackich poprzedników. Jak zauważyli krytycy, u Zhang Weia sztampowość postaci ustępuje miejsca parodiom wyidealizowanego chłopstwa i członków partii, nadając w ten sposób ludzki wymiar abstrakcyjnym ideałom politycznych kampanii, przez które w Chinach na ponad trzydzieści lat zapanował marazm.

Życie w Wali obraca się w dużej mierze wokół produkcji popularnego artykułu spożywczego, jakim jest makaron fasolowy, w zakładzie położonym na brzegach rzeki Luqing, którą dawniej zapełniały wielkie żaglowce. Tytuł powieści pochodzi od znalezionego tam kadłuba starożytnej drewnianej łodzi – jest to metafora dziejów Chin, których odzwierciedlenie stanowią zmienne losy mieszkańców miasteczka. Członkowie klanu Sui – posiłkując się często trzema tekstami: Manifestem komunistycznym, starożytnym klasycznym poematem Qu Yuana Pytam niebiosa oraz dawnym podręcznikiem nawigacji – próbują zrozumieć zachodzące w społeczeństwie fundamentalne zmiany oraz rolę historii w dziejach Wali otoczonego murami miejskimi pochodzącymi jeszcze z czasów starożytnych.

Pradawna łódź to pod wieloma względami dzieło rewolucyjne: śmiała analiza społeczeństwa nękanego gwałtownymi przemianami przy jednoczesnym odrzuceniu zaściankowej, nacjonalistycznej wizji świata charakteryzującej wiele innych powieści z tego samego okresu; studium relacji międzyludzkich i niezdolności uciskanych jednostek do przejęcia kontroli nad własnym życiem, starcia pomiędzy tradycją a modernizacją – i wiele więcej. Także pod względem stylistycznym Pradawna łódź to tekst niezwykle innowacyjny jak na swoje czasy. Narracja często przyjmuje złośliwie ironiczne tony, przeskakując w czasie, aby odsłonić przed czytelnikami życie duchowe, emocje oraz cierpienie – zawsze cierpienie – bohaterów. Powieść Zhang Weia to w chińskiej literaturze dzieło przełomowe, które przemawia do czytelników na całym świecie. Od dawna zajmuje miejsce na liście bestsellerów w Chinach i na Tajwanie (ukazało się już w ponad dwudziestu wydaniach, wiele z nich nadal jest w druku) i została uhonorowana kilkoma krajowymi nagrodami literackimi.

Rozdział 1

Na naszej ziemi wznosiło się niegdyś wiele murów. Ich historia sięga niemal tak daleko w przeszłość jak nasza własna. Wysokie mury, pełne spichlerze – oto, co uważano za najlepszą strategię przetrwania. Dlatego właśnie po naszych ciemnych pustkowiach i jałowych górach wiło się tyle tych imponujących konstrukcji. A pod każdą z nich przelewała się krew, z której wyrastała bujna trawa.

Wielki mur, który otaczał dawniej potężne państwo Qi, sięgał od zachodu do rzeki Ji, a na wschodzie dochodził aż do morza, dzieląc cały Półwysep Szantuński na część północną i południową. Jak wiele innych murów, tak i on już dawno temu legł w gruzach. W Kompletnych zapiskach o ziemiach, spisanych w siódmym wieku jako przegląd jednostek administracyjnych ówczesnych Chin, napisano: „Wielki mur państwa Qi ma swój początek na północnym zachodzie w powiecie Pingyin w prefekturze Jizhou i ciągnie się wzdłuż rzeki północnymi graniami Góry Tai poprzez prefektury Jizhou oraz Zizhou, wreszcie dociera do północnej krawędzi powiatu Bocheng w południowo-zachodniej części prefektury Yanzhou i na wschodzie dochodzi do morza w pobliżu Langyetai w prowincji Mizhou”. Gdyby pokierować się tym opisem i wyruszyć w poszukiwaniu pozostałości dawnych miast, można by się natknąć na niejedne starożytne ruiny. Stolicą państwa Qi było niegdyś Linzi. Od połowy dziewiątego wieku przed naszą erą poselstwa przybywające z daninami wkraczały na teren kraju od strony miasta Bogu. Tak było przez ponad sześćset trzydzieści lat aż do roku dwieście dwudziestego pierwszego przed naszą erą, kiedy to Pierwszy Cesarz Dynastii Qin podbił państwo Qi. Zarówno w czasach dynastii Qin, jak i Han nadal korzystano z wielkiego muru wzniesionego przez władców Qi. Popadł on w zapomnienie dopiero po nastaniu dynastii Wei i Jin. Wielka konstrukcja Qi przetrwała więc ponad tysiąc lat.

Z kolei rzeka Luqing ma swoje źródła w górach Guyang – tam również stał niegdyś mur, choć trudno dziś powiedzieć, czy stanowił fragment wielkiego muru Qi. Wielu badaczy próbowało zgłębić tę zagadkę, ale nie udało im się znaleźć odpowiedzi. Z Guyang udawali się czterysta li1 na północ, gdzie w dolnym biegu rzeki znajdowała się ważna miejscowość o nazwie Wali. Spośród tamtejszych ruin największą uwagę zwracał kolejny mur, szeroki i niski, wzniesiony z ubitej ziemi. Miał on formę kwadratu i otaczał całe miasto. Fundamenty spojono zaprawą, a wysokie narożniki obudowano cegłami, które przez wieki zdążyły przybrać barwę żelaza. Pierwsza warstwa umocnień zachowała się w doskonałym stanie. Archeolodzy poklepywali cegły i zadzierali głowy na budowlę, przez długi czas nie mogąc się zdecydować na zakończenie prac wykopaliskowych. Wreszcie dokonali przełomowego odkrycia w postaci ruin starożytnego państwa Lai2. Stanowisko archeologiczne znajdowało się w pobliżu Wali; mieścił się tam wysoki „kopiec”, czyli właśnie pozostałości dawnych murów miejskich. Archeolodzy nie wiedzieli, czy śmiać się, czy płakać, bo okazało się, że miejscowa ludność od wielu pokoleń wykorzystywała to miejsce do wypalania cegieł. Oczywiście piece natychmiast rozebrano, a zamiast nich wzniesiono upamiętniającą kamienną stelę z pozłacanym napisem objaśniającym, że kopiec stanowił niegdyś część murów otaczających państwo-miasto Lai i że jest to ważny chroniony zabytek. Oczywiście miasteczko Wali poniosło w związku z tym pewne straty, ale z drugiej strony jego mieszkańcy dowiedzieli się przynajmniej, że żyją na terenach należących niegdyś do Lai. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, że właśnie z tego starożytnego państewka wywodzili się ich przodkowie. Wystarczyło ruszyć nieco wyobraźnią, by móc niemal dojrzeć lśniące w słońcu zbroje i usłyszeć rżenie bojowych rumaków. Szkoda tylko, że mury dawnej twierdzy wyglądały teraz jak zwykły „kopiec” i w niczym nie przypominały już wielkiej, imponującej konstrukcji.

Ceglane umocnienia w kolorze żelaza wyraźnie jednak dowodziły świetności dawnego Wali. Rzeka Luqing z upływem lat stopniowo stała się płytka i wąska, lecz dawniej jej wody toczyły się potężnym nurtem, czego potwierdzeniem było stare koryto ukształtowane jak stopnie schodów. Pod miasteczkiem do tej pory zachowały się resztki starej przystani świadczące o tym, że w dniach chwały nad rzeką musiał się wznosić las masztów. W tamtych czasach zatrzymywały się tam wszystkie statki, a załogi nabierały sił przed odległymi wyprawami. W Wali mieściła się także stara świątynia, w której co roku odprawiano wielkie uroczystości. Podczas długich rejsów żeglarze na otwartym morzu karmili się wspomnieniami krzątaniny i gwaru, jakie panowały w miasteczku podczas przyświątynnych jarmarków.

Na brzegach dawnego koryta rzecznego znajdowały się również rozproszone pozostałości innych starych budowli, jako żywo przypominających popadłe w ruinę fortece. W pochmurne dni te stare twierdze, wznoszące się nad powolnym nurtem rzeki, sprawiały milczące i ponure wrażenie. Ciągnęły się wzdłuż brzegów jak okiem sięgnąć, stopniowo malejąc, aż wreszcie niknęły w oddali. Rzeczny wiatr przynosił jednak z ich strony jakieś dziwne odgłosy, jakby burczenie… coraz głośniejsze, coraz wyraźniejsze. Dawniej budowle te były pełne gwaru i życia. Teraz natomiast, kiedy podnosiło się ku nim wzrok, widać było tylko ruiny sklepień i zawalone odrzwia. W kilku z nich nadal toczyło się jednak jakieś życie i po wejściu do środka można się było porządnie zdziwić: obracały się w nich bowiem ogromne kamienie młyńskie, niespieszne, miarowe i tak cierpliwe, jakby mieliły sam czas. Napędzały je pary wołów krążących nieustannie ścieżką bez początku i bez końca. Miejsca, których nie sięgały kopyta zwierząt, porastały zielonym mchem. Na kwadratowych stołkach siedzieli prosto starcy doglądający mielenia i co raz to podnosili się, aby nabrać drewnianą łyżką namoczonej fasoli mung i rzucić ją w otwór. Hurkot kamieni młyńskich przypominał napływające z oddali pomruki gromu.

Dawniej na każdy młyn przypadał w miasteczku osobny zakład, w którym wytwarzano makaron z fasoli mung. Okolice te słynęły z tego wyrobu i na początku dwudziestego wieku nad rzeką powstała nawet wielka fabryka produkująca znany na całym świecie makaron marki Biały Smok. W tamtych czasach szerokim nurtem Luqing nieustannie sunęły łodzie i nawet w środku nocy słychać było ostrzegawcze sygnały oraz skrzypienie wioseł w dulkach. Wiele statków dostarczało fasolę i węgiel do fabryki, a zabierało z niej ładunki makaronu. Lecz teraz nad wodą obracały się już tylko nieliczne koła młyńskie, a w miasteczku pozostało jedynie kilka zakładów – cud, że te młyny w ogóle zdołały się do tej pory utrzymać. O zmierzchu majaczyły w półmroku naprzeciwko dawnych murów miejskich, jakby jeszcze na coś czekały albo może o czymś opowiadały…

Ów otoczony murem skrawek gliniastej ziemi, ni to duży, ni to mały, wykarmił już niejedno pokolenie. Niskie domki i wąskie alejki świadczyły o tym, w jakim ścisku płynęło życie tutejszych ludzi. Ale nawet jeśli ich egzystencja wydawała się bezładna, wystarczyło spojrzeć na nią z punktu widzenia rodowodów i genealogii, a natychmiast objawiał się pewien porządek. Poszczególne jednostki połączone były nierozerwalnymi więzami krwi. Ojcowie, dziadkowie, pradziadkowie, prapradziadkowie, a w drugą stronę synowie, wnukowie, prawnukowie… Wszyscy splatali się w jedną sieć niczym winogrona w kiściach.

Mieszkańcy Wali należeli przeważnie do trzech klanów: Sui, Zhao oraz Li, przy czym rodowi Sui powodziło się znacznie lepiej niż dwóm pozostałym. Uważano, że ma to związek z witalną siłą członków rodziny. Do tej pory pamiętano, że Suiowie wzbogacili się właśnie na makaronie i zbudowali swoją fortunę, poczynając od jednego małego zakładziku. Dni ich największej chwały przypadły na okres życia Sui Hengde. Do rodzinnego imperium należały wtedy wielkie faktorie położone na obu brzegach rzeki, a ponadto sklepy z makaronem i biura pożyczkowe w kilku wielkich miastach na południu oraz północnym wschodzie Chin. Sui Hengde miał dwóch synów: jeden nazywał się Sui Yingzhi, a drugi – Sui Buzhao. Obaj w młodości uczyli się w domu pod okiem prywatnego nauczyciela, lecz potem Yingzhi został wysłany do Qingdao, żeby odebrać tam wykształcenie na modłę zachodnią. Buzhao zaś do czasu powrotu starszego brata zajmował się głównie przesiadywaniem w przystani. Nieustannie rozpowiadał, że któregoś dnia wsiądzie na jakiś statek i wyruszy na morze. Yingzhi z początku nie wierzył w te zapowiedzi, ale z biegiem czasu ogarnęły go obawy i przekazał wszystko ojcu, który sięgnął po hebanową linijkę i zaczął chłostać młodszego syna po rękach. Lecz chłopak tylko rozcierał sobie dłonie i wpatrywał się w niego zaciętym wzrokiem. Hengde zrozumiał, że ile by go nie łoił, i tak nie zdoła go nakłonić do zmiany zdania. Wreszcie prychnął i odrzucił linijkę.

Pewnej nocy niedługo potem zerwała się gwałtowna wichura. Zbudzony przez gromy Sui Yingzhi wstał z łóżka, żeby popatrzeć na burzę… i nagle zorientował się, że jego młodszy brat zniknął! Przez wiele lat nie mógł się otrząsnąć z szoku, jakim była jego ucieczka.

Po śmierci Hengde w pojedynkę przejął stery rodzinnego imperium. W międzyczasie urodziło mu się dwóch synów i jedna córka. Wzorem własnego ojca wykształcił ich, od czasu do czasu uciekając się do pomocy hebanowej linijki. Było to w latach trzydziestych lub czterdziestych dwudziestego wieku i ród Sui zaczynał już powoli podupadać. Samego Sui Yingzhi spotkała w końcu straszliwa śmierć. Pod koniec życia nagle przyłapał się na tym, że zazdrości swojemu młodszemu bratu wolności, ale było za późno na ucieczkę…

Tymczasem Sui Buzhao spędził większość życia na morzu i wrócił do domu dopiero na kilka lat przed śmiercią Yingzhi. Ani on nie poznawał miasta, ani miasto nie poznawało jego. Chodził rozchybotanym krokiem, jakby uliczki Wali kołysały się pod jego stopami niczym pokład statku. Kiedy pił, wódka ściekała mu po brodzie aż na spodnie. I to miał być młodszy panicz Sui?! Ten wyschnięty na wiór chuderlak o twarzy pożółkłej jak wosk i mętnych oczach, i nogach, które ciągle się pod nim plątały? Kiedy otwierał usta, wylewał się z nich sam bełkot i niewiarygodne przechwałki; przez lata żeglugi zwiedził niby cały świat, pływał po morzach południowych i Pacyfiku, a jego kapitanem miał być rzekomo słynny Zheng He, wielki admirał z czasów dynastii Ming3.

– Co to był za wspaniały człowiek! – wzdychał Buzhao z nostalgią. Ale nikt mu nie wierzył. Kiedy jednak opowiadał o swoich morskich przygodach, gromadził wokół siebie sporo młodych ludzi. Młodzież słuchała zafascynowana, jak powtarza, że do opanowania sztuki nawigacji niezbędna jest Księga morskich szlaków, czyli starożytny podręcznik żeglugi. W którymś momencie wybuchał jednak gromkim śmiechem i zaczynał opowiadać o pięknych kobietach, które można znaleźć na wybrzeżach mórz południowych… Mieszczanie twierdzili wtedy, że pisana mu jest nędzna śmierć, a ród Sui czeka wkrótce upadek.

Rok, w którym Sui Buzhao powrócił do Wali, na trwałe zapisał się w miejskich annałach. Tamtej wiosny w starą świątynię uderzył potężny piorun. Przybytek w środku nocy zajął się ogniem. Wszyscy rzucili się gasić pożar. Łuna rozświetliła całe miasteczko. Nagle coś trzasnęło w płomieniach niczym bomba – starzy mówili, że to runął ołtarz, w którym mnisi przechowywali święte pisma. Odwieczna budowla z cyprysowego drewna sprawiała wrażenie, jakby nagle ożyła i wyła przeszywająco wśród jęzorów pożaru. W ślad za kłębami gęstego dymu uleciały w powietrze stada wron, a zaraz potem z ogromnym hukiem zwaliła się drewniana rama, na której wisiał wielki dzwon. Przez trzaskanie ognia słychać było jakby żałobne zawodzenie, to wysokie, to niskie, zdałoby się – cichnący odgłos dzwonów albo napływające z daleka granie byczych rogów. Co najbardziej przerażające, płomienie zdawały się na przemian nasilać i słabnąć do wtóru tych odgłosów. Fale gorącego powietrza omiatały stojących najbliżej ludzi, aż krzyczeli, a czerwone języki ognia wyciągały się niczym palce próbujące ich powalić. Walczący z pożarem mieszczanie jęczeli i cofali się, zbyt przestraszeni, aby podejść bliżej. Wreszcie wszyscy, starzy i młodzi, zastygli jak posągi i tylko śluz ciekł im z nosów na wargi. Nikt z nich nie widział jeszcze takiej pożogi. Z nadejściem poranka stara świątynia spłonęła do końca, a resztki płomieni zagasiła ulewa. Strugi deszczu wypłukały popioły, ulicami powoli spływały strumienie czarnej i gęstej jak atrament wody. W całym mieście zapadła cisza, nawet kury, psy, gęsi i kaczki milczały. O zmroku wszyscy pospiesznie położyli się spać na domowych kangach4, spoglądając po sobie w milczeniu.

Dziesięć dni później na rzece Luqing utknął jakiś przybyły z daleka statek. Zdumieni mieszkańcy Wali wylegli na brzeg: rzeczywiście pośrodku nurtu tkwił wielki trójmasztowiec. Poziom wody musiał się mocno obniżyć. Fale chlupotały łagodnie o nabrzeże niczym dłonie machające na pożegnanie. Wszyscy ruszyli na pomoc uwięzionej jednostce.

Niedługo potem na mieliźnie ugrzązł też drugi i trzeci statek. Stało się to, czego od dawna się obawiano: poziom wody spadł do tego stopnia, że rzeka stała się nieżeglowna. Na oczach mieszkańców wielka przystań powoli wyschła i popadła w ruinę.

W miasteczku zapanował marazm. Sui Buzhao przechadzał się uliczkami i w jego zmętniałych oczach widać było głęboki smutek, a Sui Yingzhi posiwiał i w kółko wzdychał. Branża makaronowa była bardzo zależna od dostępu do wody, więc zaniżony poziom rzeki doprowadził w końcu do zamknięcia kilku młynów. Yingzhi bardziej jednak przejmował się zmianami zachodzącymi na całym świecie. Sprawiał wrażenie, jakby dniem i nocą coś mu leżało na sercu. Nawet powrót brata z dalekich mórz przysporzył mu jedynie dalszych rozczarowań. Któregoś dnia bowiem kilka robotnic, które nosiły świeży makaron do suszenia, rzuciło swoje kosze i przybiegło do niego z wielkim wzburzeniem. Zaklinały się, że nie wrócą już dziś do pracy, choćby nie wiadomo co. Sui Yingzhi nic nie rozumiał. Wreszcie sam poszedł do suszarni, żeby sprawdzić, co się dzieje… a tam zobaczył Buzhao, który leżał sobie na drobnym piaseczku i wygrzewał się w słońcu goły jak święty turecki.

Najstarszy syn Yingzhi – na imię miał Baopu – był wtedy jeszcze tylko uroczym, niewinnym chłopcem. Wszędzie było go pełno, a ludzie na jego widok powiadali: „Oto godny potomek rodu Sui”. Buzhao także darzył bratanka wielką sympatią i często nosił go na barana. Zazwyczaj chodzili razem do starej przystani, patrzyli na wyschnięte koryto rzeki i opowiadali sobie historie o żeglarskich przygodach. Z czasem jednak Baopu urósł i robił się z niego wysoki, urodziwy młodzieniec, za duży, żeby go nosić, toteż wuj zaczął brać na barana jego młodszego brata, Jiansu. Baopu zaś, który rozumiał już wiele spraw, otrzymał od ojca kaligrafię z sentencją mającą służyć mu jako życiowe motto: „Wystrzegaj się interesowności, dogmatyzmu, zatwardziałości i egoizmu”. Przyjął to pouczenie z głębokim szacunkiem.

Reszta wiosny, lato i jesień minęły spokojnie, a z nadejściem zimy rzekę skuł lśniący lód. Biel okryła zarówno koryto Luqing, jak i stare nabrzeżne młyny. W śnieżne dni ludzie chodzili do siedziby rodu Li, żeby przyglądać się pewnemu medytującemu mnichowi. Patrzyli na jego posiniałą, ogoloną głowę i mimowolnie myśleli o wspaniałej, zniszczonej świątyni oraz żaglowcach cumujących dawniej w przystani, której gwar nadal rozbrzmiewał w ich uszach. Stary mnich po zakończeniu medytacji często opowiadał o dawnych czasach, ale większości słuchaczy opowieści te wydawały się zawikłane i niezrozumiałe niczym starożytne proroctwa: „Kiedy państwa Qi i Wei toczyły bój o panowanie nad Równiną Centralną, lud Wali opowiedział się po stronie walczącego dla Qi stratega Sun Bina, a wtedy król Qi wzniósł się ponad wszystkich, zadziwiając cały lud”. „W dwudziestym ósmym roku panowania Pierwszego Cesarza Qin władca udał się na górę Zou w południowym Lu, potem na górę Tai, wreszcie dotarł do Wali, gdzie zatrzymał się na naprawę łodzi, a dalej odwiedził mityczne szczyty Penglai, Fangzhang oraz Yingzhou”. „Kiedy Konfucjusz szerzył etykietę, rozesłał uczniów na cały świat z wyjątkiem wschodniej części państwa Qi, gdyż tam znano już obyczaj. Konfucjusz wiedział, iż są jeszcze miejsca, których etykieta jest mu nieznana, toteż posłał Yan Huia i Ran You, aby poznali obyczaje wschodnich plemion. Dwaj uczniowie łowili ryby w rzece Luqing, zgodnie z naukami mędrca posługując się wędkami, a nie sieciami”. „Pewien mieszkaniec Wali przez dziesięć lat pobierał nauki u Mozi, a wystrzelona jego ręką strzała mogła przelecieć dziesięć li, i to tak szybko, że cały czas wydobywał się z niej świst. Miał on także lustro, w którym można było oglądać wszystko, co działo się w całych dziewięciu prefekturach. Z Wali wywodziło się również wielu słynnych mnichów i taoistów, na przykład Li An, którego oficjalne imię brzmiało Tongmiao, a literacki pseudonim – Changsheng, oraz Liu Chuxuan, którego oficjalne imię brzmiało Changzhen, zaś literackie – Guangning”. „Za panowania cesarza Wanli z dynastii Ming na miasto spadła plaga szarańczy, które przesłoniły całe niebo i odcięły światło słońca, aż nastał głód. Ludzie żywili się wtedy trawami, korą drzew, a nawet sobą nawzajem. Pewien wielki mnich przez trzydzieści dni siedział pogrążony w głębokiej medytacji, aż wreszcie inni mnisi obudzili go, bijąc w miedziany dzwon. Mnich zerwał się z miejsca i pobiegł do miejskiej bramy, gdzie osłonił głowę rękami i wymówił pojedyncze słowo: grzech!, a wtedy wszystkie szarańcze wleciały do rękawa jego szaty, on zaś wyrzucił je na dno rzeki”. „Podczas powstania Tajpingów wieśniacy z okolicznych wiosek umknęli do Wali, a bramy miasta otworzono na oścież, aby wpuścić uchodźców i tym sposobem uratować im życie… Ziemię tę ukształtowały więc wspaniałe serca dawnych ludzi, czyste jak szczere złoto i lśniąca porcelana!”.

Ludzie słuchali, a choć nie rozumieli z tych opowieści ani słowa, pod ich wpływem nabierali dziwnej otuchy. Przez minione lata musieli nauczyć się znosić straszliwe odosobnienie i niewypowiedziane cierpienia. Wody rzeki cofnęły się, przystań niszczała, z dawna rozbrzmiewające sygnały licznych łodzi stopniowo ucichły. W sercach mieszczan zrodziło się niejasne poczucie krzywdy, które powoli przeradzało się w gniew. Dopiero słuchając monotonnych opowieści mnicha, niektórzy z nich uświadomili sobie, że stara świątynia co prawda spłonęła, ale przecież zachował się z niej ów ogromny dzwon. I może ząb czasu nadgryzł mury miejskie, ale przecież został po nich jeszcze jeden nieuszkodzony fragment, dający świadectwo minionej chwały. Wreszcie uświadomili sobie, że choć w miasteczku nie pojawia się już tylu przybyszy z obcych stron i nie panuje w nim taki rejwach i wrzawa jak kiedyś, to może żyje im się lepiej niż dawniej; ich synowie byli teraz bardziej posłuszni, a córki bardziej cnotliwe.

Rzeka bezgłośnie toczyła swe wody. Płynęła zwężonym korytem, a na jej powierzchni kładło się blade światło słońca. Na brzegach wznosiły się stare młyny o wyglądzie dawnych twierdz, a ich kamienne fundamenty stopniowo obrastały pnączami. W większości z nich zalegała cisza, tylko w kilku ogromne koła młyńskie obracały się jeszcze od rana do wieczora, wydając z siebie miarowy hurkot. Miejsca, których nie sięgały kopyta ciągnących je wołów, porastał coraz gęstszy mech. Doglądający mielenia starcy postukiwali drewnianymi łyżkami w czarne otwory kół, dobywając z kamienia głuche dźwięki. Stare koła obracały się wolno, cierpliwie mieląc czas. Z oddali zaś spoglądały na nie wznoszące się na przeciwległym brzegu milczące i wysokie mury miejskie.

Świat zewnętrzny jakby zupełnie zapomniał o Wali. Upłynęło wiele lat, zanim na powrót sobie o nim przypomniano – oczywiście zasługę za to ponosił przede wszystkim ów zachowany fragment starych murów. Tymczasem w kraju zdążyły już zajść ogromne przemiany i w całych Chinach wrzało. Wszyscy święcie wierzyli, że w ciągu kilku lat zostawią w tyle Wielką Brytanię i zrównają się ze Stanami Zjednoczonymi. Właśnie w tym okresie okoliczni ludzie przypomnieli sobie o miasteczku, jego starych murach oraz pokrywającym je budulcu. I nagle któregoś dnia wczesnym rankiem na Wali opadł wielki tłum, żeby ogołocić dawne umocnienia z cegieł. Mieszkańcy z początku zupełnie zdębieli, a potem rzucili się protestować. Lecz przybysze mieli ze sobą czerwoną flagę – mieszczanie wiedzieli więc, że powinni ich traktować z pewnym respektem. Posłali zatem po Czwartego Pana Zhao Binga. Czwarty Pan, choć wtedy miał jeszcze zaledwie trzydzieści kilka lat, cieszył się już wielkim poważaniem jako najważniejszy przedstawiciel rodu Zhao. Niestety jednak akurat w tym czasie leżał złożony atakiem malarii i nie miał siły się podnieść. Posłańcy wyjaśnili mu sytuację przez okno, które przesłonięto papierem. Czwarty Pan wysłuchał ich i mruknął coś cicho, wreszcie poradził:

– Nie ma co gadać. Znajdźcie ich przywódcę i połamcie mu nogi.

Lud Wali porwał więc motyki oraz tyczki do noszenia wiader, po czym wyległ za bramy. Ci na murach nie zdążyli się nawet zorientować, kiedy otoczyli ich miejscowi, wymachując i tłukąc kijami, gdzie popadło. Atakowani zrywali się na nogi i uciekali.

– Powoli, spokojnie! – błagali.

Lecz tamci odkrzykiwali, gromiąc ich gorejącymi z wściekłości oczami:

– Kanalie! Mamy być spokojni, kiedy wy tu rozbieracie mury wzniesione przez naszych przodków?! – I dalejże tłuc kijami na prawo i lewo! Przybysze bronili się, osłaniając głowy narzędziami pracy. Na nich! Tłumiona przez dekady frustracja mieszkańców Wali wreszcie znalazła ujście. O tak! Pogonić ich! W końcu napastnicy spięli się i niespodziewanie skoczyli na mur, dalej wymachując kijami i waląc okrutnie, aż przyjezdni poszli w rozsypkę. Nagle rozległ się przeszywający krzyk i wszyscy mimowolnie zastygli: był to przywódca obcych, któremu właśnie złamano nogę. Nad nim stał jeden z miejscowych; usta miał posiniałe z wściekłości, policzki mu drgały, włosy się najeżyły… Stało się jasne, że walka idzie na poważnie, nie chodziło tylko o odstraszenie przeciwnika: mieszkańcy Wali wreszcie mieli okazję dać upust emocjom, które tłumili w sobie od kilku pokoleń. Ci od rozbiórki bez namysłu chwycili rannego kierownika i uciekli w popłochu. W ten sposób ocalono stary mur i w ciągu kolejnych dziesięcioleci, pomimo ciągłych rozruchów, zniknęły z niego tylko trzy i pół cegły, a on sam nadal wznosił się dumnie. Zupełnie jakby nie było na świecie siły mogącej go obalić – no chyba że sama ziemia, na której stał, zatrzęsłaby się nagle.

A koła w starych młynach, wznoszących się niczym dawne twierdze, dalej się obracały, cierpliwie mieląc czas. Obrastające je pnącza pięły się od fundamentów po sklepienia, oplatając kamienne mury gęstymi sieciami.

I znowu minęło wiele lat. Aż wreszcie stało się to, czego nikt nie był w stanie przewidzieć, i ziemia naprawdę zatrzęsła się w posadach. Miało to miejsce jeszcze przed świtem – grunt zadrżał nagle, wybudzając całe miasto ze snu. Potem rozległ się ponury rumor i w jednej chwili po starych miejskich murach pozostała tylko sterta gruzów.

Mieszkańcy miasta byli w szoku: wszystkie serca ścisnęły się z żalu, wszystkie myśli mimowolnie pomknęły ku tamtym dniom, kiedy spłonęła stara świątynia i na rzece utknął trójmasztowiec. A teraz wreszcie natura obaliła swą ręką także mury miejskie. Ludzie wdychali zimne powietrze i usiłowali zrozumieć, jakie były tego przyczyny.

Dopiero po niewczasie stwierdzili ze zdumieniem, że trzęsienie ziemi poprzedzone było pewnymi znakami, choć wtedy nikt nie zwrócił na nie uwagi i teraz pozostał już tylko spóźniony żal; jeden człowiek widział niezliczone mrowie barwnych węży pełznących w stronę rzeki, inny miał wieprzka, który w jedną noc zdołał wyryć w swoim chlewie zdumiewająco wielki dół; u tego wszystkie kury wskoczyły rzędem na mur i zaczęły gdakać jednym głosem, u owego na środku podwórza siadł jeż i zaczął charczeć jak schorowany starzec. Wszystkie te nietypowe zachowania zwierząt musiały zwiastować nadchodzące trzęsienie ziemi. Mieszkańcy Wali uważali, że takich niepokojących omenów było zresztą o wiele więcej: już od ponad sześciu miesięcy dręczyły ich poważne obawy. O tak, bardzo poważne…

Nad okolicą krążyły bowiem niczym stado nietoperzy różne pogłoski. Wszędzie rozprawiano ze strachem o szerzących się plotkach: znowu będą dzielić ziemię – fabryki, nawet zakłady makaronowe, miały trafić z powrotem w ręce prywatnych inwestorów. Wielkie nieba, więc fortuna faktycznie obróciła się znowu niczym młyńskie koło? Nikt nie śmiał uwierzyć, że może to być prawda. Ale wkrótce zaczęto o tym pisać nawet w gazetach. W Wali zwołano wielki wiec, na którym ogłoszono, że ziemia, fabryki i zakłady makaroniarskie znowu zostaną oddane prywatnym osobom. Wszyscy oniemieli ze zdumienia. Przez wiele dni nad miasteczkiem zalegała cisza, zupełnie jak wtedy przed laty, kiedy piorun uderzył w starą świątynię. Dorośli i dzieci – wszyscy milczeli. Po kolacji spoglądali tylko po sobie, po czym szybko kładli się spać. Nawet kury, psy, gęsi i kaczki nie wydawały z siebie żadnych odgłosów. A ludzie zastanawiali się w skrytości serc: „Oj, nasze ty Wali, nieszczęsna mieścino, co cię jeszcze czeka…?”.

Burmistrz i dyżurni odpowiedzialni za porządek na poszczególnych ulicach osobiście podzielili ziemię. Za każdym razem, kiedy wydzielali kawałek, ogłaszali: „Oto kolejna działka”. Wreszcie rozdano wszystko poza fabryką i zakładem makaronowym. Kto miał się nimi zająć? Prace w nich wstrzymano na kilkanaście dni. W końcu ktoś postanowił wziąć na siebie fabrykę i pozostał już tylko zakład makaroniarski. Nikt jednak nie wyciągał po niego ręki. Stare młyny nad rzeką milczały, okryte tajemnicą, jakby mogły przeniknąć wszystkie zdarzenia pomyślne i niepomyślne. Wszyscy rozumieli, że te zniszczone, poczerniałe konstrukcje stanowiły esencję całego Wali, kryły się w nich jego nieszczęścia i chwała, upokorzenia, wzloty i upadki. Kto odważy się wkroczyć do tych mrocznych, zawilgoconych, porosłych mchem budowli; kto przejmie nad nimi pieczę?

Mieszkańcy miasta w sumie zawsze traktowali produkcję makaronu jako nieco dziwne zajęcie. Stare młyny i pomieszczenia, w których go wyrabiano, przepełniała trudna do opisania atmosfera tajemnicy. Proces wytwórczy wymagał wody o odpowiedniej temperaturze, drożdży, skrobi, odpowiedniego zaczynu… Drobny błąd na każdym z tych etapów mógł doprowadzić do katastrofy. Skrobia nie chce się wytrącić! Nitki makaronu się porwały! Ludzie z branży w takich sytuacjach mawiali, że „cała partia poszła na straty”, ale przeważnie nic nie dało się na to poradzić. Wielu starych mistrzów makaroniarskich kończyło żywot, rzucając się do rzeki. Kiedyś jednego wyratowano z wody, ale następnego dnia powiesił się na krokwi w młynie. Taki to był fach. Więc kto by teraz chciał przejąć te młyny? Od wielu pokoleń specjalizował się w tym ród Sui – więc najlepiej chyba byłoby oddać je w ręce któregoś z jego przedstawicieli…? Ktoś poszedł namówić Baopu, żeby się zgodził, ale ten, choć był jeszcze krzepkim mężczyzną i miał zaledwie czterdzieści dwa lata, pokręcił tylko głową, patrząc na stojące na drugim brzegu młyny i mrucząc coś pod nosem, jakby wielce zszokowany propozycją.

I wtedy niespodziewanie Duoduo z klanu Zhao zadziwił wszystkich oświadczeniem, że zgłasza się do prowadzenia przedsiębiorstwa.

W całym Wali zawrzało. Pierwszą decyzją Zhao Duoduo po przejęciu firmy było przemianowanie jej na „Zakłady Makaronowe Wali”. Wszyscy patrzyli po sobie, a w ich oczach malowało się zdumienie, jakby dopiero teraz do nich dotarło, że branża makaronowa nie należy już ani do miasteczka, ani do rodziny Sui. Teraz rządzi w niej ród Zhao! Niesłychane! Do czego to wszystko miało doprowadzić…? Ludzie wpatrywali się w stare młyny, zadając sobie to pytanie i nie mogąc się nadziwić, jak się wszystko pozmieniało. Ich zdaniem było to nie mniej zdumiewające niż kury wskakujące rzędem na ogrodzenie i charczące jeże. „Świat staje na głowie” – powtarzano. I dlatego właśnie tamtego ranka, kiedy zatrzęsła się ziemia, wszystkich ogarnął strach.

Co do tego, czy trzęsienie miało jeszcze jakieś inne, bardziej bezpośrednie przyczyny – problem mógł leżeć w prowadzonych za miastem odwiertach. Od prawie roku dokoła Wali kręciły się ekipy geodetów. Platformy wiertnicze zaczęły się stopniowo przybliżać, a ludzie nabrali obaw. Z całego miasta jeden tylko chudy i mizerny Sui Buzhao całymi dniami przypatrywał się pracom, a od czasu do czasu pomagał nawet dźwigać wiertła, nie bacząc na błoto. Mieszkańcom, którzy przychodzili się pogapić, mówił zaś:

– To do wydobycia węgla.

Wiertła dniem i nocą nieustannie ryły ziemię. Wreszcie kilka osób przyszło zaprotestować.

– Dość już tego!

– Niby jak to? – zapytał operator maszyny wiertniczej.

– Tak wiercicie, że ziemię przedziurawicie! Jeszcze będzie z tego jakie nieszczęście!

Operator roześmiał się i spróbował im wyjaśnić, na czym dokładnie polega jego praca. Metalowe wiertło nieprzerwanie drążyło grunt. Aż wreszcie w piętnastym dniu prac zatrzęsła się ziemia.

Wszyscy zaczęli uciekać z domów drzwiami i oknami. Grunt drżał tak mocno, że ludziom kręciło się w głowach i ogarniały ich mdłości. Tylko Sui Buzhao, który pół życia spędził na morzu, jako tako oswoił się z tym wibrowaniem, toteż i uciekał najszybciej. Nagle, jeszcze w biegu, usłyszał potężny huk – zastygł, a po chwili wraz z innymi rzucił się ku wielkiemu placowi; było to dokładnie to samo miejsce, w którym stała niegdyś świątynia. Do tej pory go nie zabudowano. Tłoczyło się tam już całe mrowie ludzi, większość mieszkańców miasteczka. Wszyscy drżeli, choć nie było zimno, i martwieli ze strachu do tego stopnia, że nawet tym najbardziej wygadanym brakowało języka w gębie.

– Co to tak huknęło? – pytali. Nikt nie potrafił odpowiedzieć, każdy tylko kręcił głową. Wielu nawet nie zdążyło się porządnie ubrać, dopiero teraz wreszcie się obudzili i nieskładnie naciągali do końca odzienie. Sui Buzhao nic na sobie nie miał, osłonił tylko pośladki krzywo przewiązaną białą koszulą. Biegał po placu, szukając swoich bratanków Baopu i Jiansu oraz bratanicy Hanzhang. Wreszcie znalazł całą trójkę ukrytą w stogu siana. Bracia zdążyli coś na siebie narzucić, lecz Hanzhang miała na sobie tylko stanik i majtki. Kucała pod stogiem, zakrywając rękami piersi, a tamci stali z przodu i próbowali ją zasłonić. Buzhao przykucnął, zajrzał w stóg, usiłując dojrzeć w mroku dziewczynę, i zapytał:

– Wszystko w porządku?

Hanzhang przytaknęła krótko.

Jiansu przesunął się tak, żeby ją osłonić, i żachnął się jakby zniecierpliwiony:

– Idź sobie stąd!

Buzhao rozejrzał się po placu. Zorientował się, że praktycznie wszyscy pogrupowali się według więzów krwi. Wyraźne widać było trzy duże skupiska – klany Sui, Zhao i Li. Nikt nie zwoływał do siebie ich członków – lgnęli do siebie za sprawą powłoki ziemskiej, która kolejnymi podrygami ściągała ich coraz bliżej.

Starzec podszedł do rodu Zhao. Zauważył, że wśród jego przedstawicieli brakowało Naonao, i zrobiło mu się żal. Naonao była pieszczoszką rodziny, miała tylko nieco ponad dwadzieścia lat i słynęła z piękności po obu stronach rzeki. Całymi dniami biegała po mieście, żywa jak iskra. Buzhao odkaszlnął i ruszył dalej, przeciskając się przez ciżbę. Sam nie wiedział, przy której rodzinie powinien stanąć.

Poranek robił się coraz widniejszy.

Nagle ktoś krzyknął:

– Mur się zawalił…!

Wszyscy natychmiast zrozumieli, że to właśnie było źródło niedawnego ogłuszającego huku. Rozległ się wielki lament, a potem tłum rzucił się biegiem, żeby obejrzeć, co zostało ze starych umocnień. Jakiś młodzieniec wskoczył jednak na stertę gruzów i zawołał:

– Stać!

Wszyscy wyciągnęli szyje i popatrzyli na niego, ciekawi, co też się znowu stało. Chłopak wyciągnął przed siebie ramię i powiedział:

– Czekajcie! Po trzęsieniu ziemi przychodzi zwykle druga fala! Przeczekajmy, aż minie! Drugi wstrząs często bywa jeszcze silniejszy od pierwszego!

W tłumie rozległ się szum rozmów. Sui Buzhao, który przyglądał się z boku, odezwał się głośno:

– Słuchajcie go! Dobrze gada!

Na placu stopniowo zapanował spokój. Tłum przestał się kręcić, czekając na kolejne wstrząsy. Minął jakiś czas, aż nagle ktoś z rodziny Zhao zakrzyknął głosem łamiącym się od płaczu:

– Nieszczęście! Czwarty Pan nie zdołał się wydostać!

Natychmiast podniosła się wrzawa. Ktoś inny zaklął chrapliwie i poznano po głosie, że to Zhao Duoduo.

– To po co się głupio wydzierasz?! – zawołał. – Leć po niego!

Tamten przytaknął, przepchnął się przez tłum i popędził jak strzała w kierunku alejki.

Na placu znowu zapadła cisza, wszyscy czekali w napięciu. Minęła kolejna chwila, aż wreszcie ów człowiek na powrót wybiegł zza rogu.

– Czwarty Pan tylko spał! – oświadczył głośno. – I mówi, żeby wracać do domów, bo drugiego trzęsienia nie będzie!

Cały plac rozbrzmiał krzykami ulgi, a potem starsi zaczęli przyzywać do siebie dzieci i wreszcie tłum się rozszedł. Młodzieniec, który ostrzegał przed dalszymi wstrząsami, również zszedł z muru, poprzestępował z nogi na nogę i w końcu też powlókł się do domu.

Pozostała tylko skryta przy stogu siana trójka rodzeństwa Sui. Jiansu wbił spojrzenie przed siebie i żachnął się niezadowolony:

– Traktują Czwartego Pana jak jakąś wyrocznię, każde jego słowo jest święte!

Baopu podniósł z ziemi rzuconą przez młodszego brata fajkę, obrócił ją w rękach i na powrót odłożył. Wyprostował potężne ciało i spojrzał z westchnieniem na blednące gwiazdy. Zdjął ubranie, otulił nim siostrę, znowu stanął, wreszcie ruszył w milczeniu przed siebie.

Kiedy wszedł w plamę cienia pod fragmentem zniszczonego muru, nagle mignęło mu coś śnieżnobiałego. Postąpił krok do przodu i stanął jak wryty – przed sobą miał na wpół nagą dziewczynę! Ona też spojrzała na niego i, rozpoznawszy go, roześmiała się cicho. Baopu poczuł nagłą suchość w gardle.

– Naonao… – odezwał się drżącym głosem.

Lecz ona dalej się śmiała, przebierając białymi, zgrabnymi nogami tuż pod jego nosem, a po chwili odbiegła skocznie w dal…

1 Li – chińska miara odległości, około 0,5 kilometra (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2 Znane też jako Laizi lub Laiyi. Nieznany jest dokładny czas jego powstania, lecz w 567 r. p.n.e. zostało ono pokonane przez państwo Qi (jedno z Walczących Królestw, których podbicie przez Qin doprowadziło do powstania Chin jako zjednoczonego bytu politycznego).

3 Dynastia Ming panowała w latach 1368–1644. Zheng He to postać historyczna, żył w latach 1371–1433.

4 Kang – typowy dla północnych Chin element domowej zabudowy: duża murowana platforma ogrzewana od spodu strumieniami ciepłego powietrza odprowadzanymi z kuchennego pieca, wykorzystywana jako przestrzeń do spania, pracy, podejmowania gości i innych codziennych zadań.

Rozdział 2

Losy rodziny Sui zdawały się nierozerwalnie powiązane ze starymi młynami. Z pokolenia na pokolenie niemal wszyscy członkowie tego wielkiego rodu parali się wytwórstwem makaronu. Dotyczyło to również Baopu, Jiansu i Hanzhang – cała trójka od momentu, kiedy tylko mogła pracować, przesiadywała na nasłonecznionym placyku do suszenia makaronu albo w zaparowanym pomieszczeniu wytwórczym. Oczywiście w czasach głodu zakład wstrzymał pracę, ale gdy tylko stare koła młyńskie znowu zaczęły się obracać, wszyscy Suiowie natychmiast wrócili do branży.

Baopu lubił spokój i całe lata spędził, przesiadując na drewnianym stołku i pilnując młyna. Zadaniem Jiansu była dostawa makaronu, więc dzień w dzień jeździł wozem po piaszczystej drodze wiodącej do nadmorskiej przystani. Hanzhang przypadła w udziale najbardziej godna pozazdroszczenia praca – chodziła po placyku z włosami zakrytymi białą chustką i rozdzielała palcami srebrzyste nitki suszącego się makaronu.

Przejąwszy zakład, Zhao Duoduo już pierwszego dnia zwołał wielkie zebranie.

– Od tej pory fabryka należy do mnie – oświadczył. – Kto chce zostać i pracować, zapraszam. Kto chce odejść, droga wolna. Ale ci, co zostaną, niech lepiej nie myślą, że będą mogli się obijać!

Kilka osób z miejsca zrezygnowało z pracy, lecz rodzeństwo Sui jakby nigdy nic wróciło do swoich obowiązków. Chyba nawet nie przyszło im do głowy, że mogliby odejść z zakładu. Tak jakby czuli, że to właśnie jest ich przeznaczenie, że nie mogą zostawić tego miejsca, choćby przyszło im tu umrzeć.

Przesiadując w pojedynkę w starym młynie, Baopu co określony czas nabierał drewnianą łyżką fasoli i dorzucał jej do koła. Zawsze zwrócony był szerokimi, barczystymi plecami do wyjścia, ale po jego prawej stronie znajdowało się okienko, przez które mógł wyglądać na szeroko rozlewające się wody rzeki, rozproszone „stare twierdze” i kępy wierzb. Jeszcze dalej pod niebieską kopułą nieba widać było coś połyskującego srebrzyście. Był to właśnie placyk do suszenia makaronu. Oblewające go promienie słońca zdawały się wyjątkowo jasne, a omiatająca bryza – niezwykle łagodna. Od jego strony napływał niewyraźny odgłos śmiechu i śpiewów. Na czystej, wysypanej piaskiem powierzchni wyrastały jak drzewa w zagajniku stelaże do wieszania świeżego makaronu, a między nimi chodziły młode dziewczęta, wśród nich także Hanzhang i Naonao. Na piachu dookoła zawsze leżały natomiast okoliczne dzieciaki, czekając, czy jakaś nitka makaronu nie spadnie na ziemię, a wtedy rzucały się po nią na wyrywki. Spoglądając przez swoje małe okienko, Baopu nie był w stanie rozróżnić poszczególnych twarzy, ale doskonale sobie wyobrażał panującą tam wesołą atmosferę.

Codziennie o świcie, zanim jeszcze wstało słońce, na placu zaczynał się ruch. Starsze kobiety wróżyły z chmur, z której strony będzie tego dnia wiało, i poprawiały ustawienie stelaży zgodnie ze swoimi przewidywaniami. Stojaki należało przesuwać prostopadle do kierunku wiatru, inaczej podmuchy zwiewałyby wilgotne nitki w jedną stronę i wszystko by się sklejało. Potem na plac przyjeżdżały w pośpiechu wozy i należało pozdejmować z nich kolejne porcje śnieżnobiałego, czyściutkiego makaronu, który następnie rozwieszano na stelażach. Dziewczęta przez cały dzień krzątały się wśród drewnianych ram, zręcznymi palcami rozdzielając splątane nitki aż do chwili, kiedy makaron wysechł i kołysał się na wietrze cicho niby wierzbowe witki. Niektórzy mawiali nawet, że to właśnie dlatego makaron firmy Biały Smok nie ma sobie równych: raz, że wytwarza się go za pomocą wody z rzeki Luqing, a dwa – że doglądają go te młode dziewczęta. Ostrożnie muskały kolejne nitki, od góry do dołu, od lewej do prawej, jakby grały na harfach. Blask wschodzącego słońca oblewał ich twarze i lśnił w pasemkach schnącego makaronu, aż przybierały barwę najczystszej bieli… Ciała dziewcząt skąpane były w ciepłym świetle; któraś zaczynała cicho nucić. Melodia wznosiła się coraz wyżej i wszyscy słuchali w milczeniu, aż śpiewająca przytomniała nagle, a wtedy jej towarzyszki śmiały się i klaskały.

Najdonośniejszy głos miała Naonao. Pracowała z zapałem, ale od czasu do czasu zupełnie bez powodu zaczynała rzucać przekleństwami. Ten, do kogo adresowane były jej wyzwiska, nigdy jednak nie brał ich sobie do serca, bo wszyscy wiedzieli, że Naonao po prostu taki ma charakter i tyle. Z filmów nauczyła się disco i czasem nagle spontanicznie zaczynała tańczyć, a wtedy wszyscy odrywali się od pracy i patrzyli na nią, wołając o jeszcze – lecz Naonao nigdy nie przejmowała się cudzymi oczekiwaniami i kiedy przechodziła jej ochota na tańce, zwyczajnie padała plecami na rozgrzany piasek, odsłaniając śnieżnobiałą skórę. Któregoś razu, leżąc tak, niespodziewanie zaczęła się wiercić, aż wreszcie oświadczyła:

– Ciągle jakby czegoś mi brakuje…

Kobiety wybuchnęły śmiechem.

– Chyba jakiegoś młodego głupca, żeby cię wziął w obroty, ot co! – rzuciła jedna, podeszła już w latach.

Naonao zerwała się z piasku.

– Jeszcze się taki nie urodził, żebym mu na to pozwoliła! – krzyknęła. Pozostałe dziewczęta przyklasnęły jej ze śmiechem i na chwilę na placu zapanowała wielka wesołość, a potem wszystkie wróciły do roboty.

Hanzhang pracowała zawsze nieco na uboczu – zdarzało się, że przez cały dzień wyrzekała ledwie kilka zdań. Była wysoka i smukła, a oczy miała duże i ciemne, ocienione długimi rzęsami. Naonao często przemykała do niej pod stelażami i zaczynała trajkotać. Hanzhang słuchała w milczeniu. Któregoś dnia Naonao zapytała:

– Jak myślisz, która z nas jest ładniejsza?

Hanzhang popatrzyła na nią i w odpowiedzi tylko się uśmiechnęła. Naonao klasnęła.

– Ale masz ładny uśmiech! Ciągle chodzisz z ponurą miną, ale jak już się uśmiechniesz, to robisz się prześliczna!

Hanzhang w milczeniu zaczęła szybciutko rozdzielać nitki makaronu. Naonao dalej trajkotała trzy po trzy, aż wreszcie ujęła dłoń koleżanki, przysunęła ją sobie pod oczy i orzekła:

– Ręce też masz ładne, i takie drobne paznokcie… mogłabyś je jeszcze pomalować. O właśnie, słyszałaś? Jak będziesz chciała je sobie zrobić na czerwono, to nie używaj już oleandru. Podobno istnieje jakiś rodzaj olejku, że jak posmarujesz nim paznokcie, to od razu robią się czerwone. – To mówiąc, rozłożyła dłoń Hanzhang i nachyliła ku niej głowę, lecz ujrzawszy wystające z rękawa białe ramię dziewczyny, natychmiast zdumiona puściła jej rękę. Skóra na ramieniu Hangzhang była niemal przezroczysta i tak delikatna, że widać było pod nią żyły. Naonao spojrzała na twarz koleżanki i stwierdziła, że choć jej policzki opaliły się trochę na słońcu, to szyja i miejsca zakryte chustką są równie blade jak ramiona. Zamilkła z podziwu, wpatrując się w Hanzhang, która ostrożnie rozdzielała dwie mocno splątane nitki makaronu.

– Wy, Suiowie… Dziwni z was ludzie – rzuciła wreszcie, po czym w milczeniu zabrała się do pracy.

Hanzhang miała wrażenie, że tego dnia makaron strasznie się plącze – jakby się nie uwijała, robocie nie było końca. Uporawszy się z grubym pasmem sklejonych nitek, uniosła głowę i odetchnęła z ulgą. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że stojąca obok Naonao wpatruje się zamyślona gdzieś w dal. Powiodła wzrokiem w tym samym kierunku i stwierdziła, że dziewczyna spogląda na nabrzeżne młyny.

– Siedzi tam sam jak palec… Czy mu wieczorami nie straszno? – mruknęła nagle Naonao.

– O kim mówisz? – zapytała Hanzhang. Naonao rzuciła jej spojrzenie.

– O twoim starszym bracie! Podobno te stare młyny są nawiedzone…

Hanzhang oderwała od niej wzrok i wracając do pracy, stwierdziła:

– Jemu nic nie straszne. On nie wie, co to strach.

Słońce stało wysoko i raziło bezlitośnie tak, że nitki makaronu, nabrzeżny piasek i woda w rzece lśniły w jego blasku. W cieniu wierzb po jednej stronie placyku zgromadziły się liczne dzieci. W rękach trzymały koszyki, a oczy uporczywie wbijały w suszące się i połyskujące nitki. Codziennie tak czekały – gdy tylko makaron wysychał i zdejmowano go ze stelaży, natychmiast podbiegały i rzucały się na gorący piach. Lecz robotnice miały do nich coraz mniej cierpliwości i po zebraniu gotowego produktu przeczesywały piasek bambusowymi grabiami, tak że na ziemi prawie nic nie zostawało. Mimo to niezniechęcona dzieciarnia nadal czekała radośnie na obrzeżach placu i kiedy kobiety odrywały grabie od ziemi, z krzykiem pędziła przed siebie, padała na ziemię i szybciutko zgarniała do koszyków, co tylko udało się znaleźć. Niektóre dzieci rzucały kosze i najpierw pospiesznie nabierały całe naręcza piachu, a dopiero potem uważnie go przebierały, skacząc z radości za każdym razem, kiedy trafiały na dłuższy kawałek, bo robotnicom często zdarzało się wdeptywać w ziemię całe nitki.

Słońce przesuwało się powoli i czekające pod drzewami maluchy niecierpliwie to przekładały koszyki na głowę, to znowu je zdejmowały. Najstarsze wśród nich miały góra osiem, dziewięć lat – rodzice przysyłali je na zbieranie makaronu, bo nie mogli dla nich znaleźć innego zajęcia. Co kilka dni dzieci zabierały to, co udało im się znaleźć, i sprzedawały na targu, a potem wypytywały się nawzajem, ile udało im się zarobić.

Tego dnia wdowa Xiaokui przyprowadziła swojego synka Leileia i również usiadła z nim pod wierzbami. Leilei był drobnym chłopaczkiem; wszyscy mieli wrażenie, że w ogóle nie rośnie. Inne dzieci patrzyły na niego drwiąco i mówiły tak, żeby usłyszał:

– Na pewno nie uda nam się wyzbierać tyle, ile jemu…

Xiaokui spoglądała bez słowa na placyk, opierając dłoń na głowie syna, a on patrzył przed siebie, jakby nic nie słyszał, wtulając się w piersi matki, i tylko usta siniały mu nieco ze złości. Xiaokui miała doskonały widok na pracującą przy stelażach Hanzhang, która zręcznie zdjęła długą nitkę makaronu, po czym podniosła swoje grabie i pomachała nimi w górze. Popchnęła syna do przodu.

– Prędko!

Leilei pomknął przed siebie, ale inne dzieci, bardziej spostrzegawcze i szybsze od niego, wyrwały się już do przodu. Xiaokui patrzyła, jak przepychają się jedno przez drugie i padają na ziemię, wyciągając małe rączki. Zaczęła szukać wzrokiem Leileia, ale maluchów było za dużo i za bardzo się kręciły – nie mogła wypatrzeć wśród nich syna. Usiadła pod drzewem, ale natychmiast znowu wstała, przygładziła włosy i ruszyła w kierunku dzieci.

Hanzhang grabiła piach celowo niestarannie. Zabierając się za kolejny kawałek ziemi, zakreślała go linią, której żadnemu dziecku nie wolno było przekroczyć. Przed sobą widziała niezliczone brudne rączki, które szybciutko przebierały piasek – za każdym razem, kiedy wytyczała nową linię, wyciągały się w kierunku miejsca, które właśnie zwolniła. W którymś momencie podniosła głowę i zauważyła Xiaokui, która przebierała piasek obok Leileia. Sama nie wiedziała czemu, ale na widok matki i syna zadrżała jej ręka, w której trzymała grabie. Akurat w tej chwili Xiaokui również spojrzała na nią. Podniosła się, otrzepała dłonie z piachu i zrobiła krok do przodu. Złapała chłopca za rękę i uśmiechnęła się do Hanzhang, jakby skrępowana. Hanzhang skinęła jej głową i znowu skupiła się na pracy. Ale sprawiała wrażenie, jakby nie była w stanie utrzymać w rękach grabi, które ciągle się kiwały, i co raz to pozwalała, aby pasemka makaronu zsuwały się z nich na ziemię. Buszujące dzieci zaczęły tłoczyć się wokół niej z rumieńcami radości na buziach. Nawet Leilei wreszcie zdołał się przecisnąć do przodu i wywalczył sobie garść nitek. Ścisnął je mocno, jakby nie zamierzał ich już nigdy wypuścić.

Wysuszony makaron pakowano do wielkich jutowych worów, które składano na placyku w stosy wielkie jak pagórki. Kolejno podjeżdżały po nie konne wozy, a powożący pospieszali dziewczęta, żeby ładowały je jak najszybciej. Jiansu skierował się do najdalszego stosu, ale nie zatrzymał wozu, tylko zaczął zręcznie objeżdżać stelaże, wymachując batem i pogwizdując do rytmu pobrzękujących końskich dzwonków. Wóz przemknął za plecami robotnic, które odskakiwały przestraszone. Tylko Naonao się nie bała. Podbiegła bliżej i zamachała rękami.

– Stój, stój! – zawołała.

Wóz zwolnił nieco, a ona niespodziewanie wskoczyła na niego i krzyknęła:

– Szybciej!

Jiansu strzelił z bicza i wóz znowu pomknął przed siebie. Wreszcie zatrzymał się w rogu przy jednym ze stosów, a oni zaczęli ładować worki na furę. Jiansu był bardzo wysoki i miał wyjątkowo długie nogi, więc dźwigając worki na spółkę z Naonao, musiał się mocno nachylać.

– Uważaj – powiedział – bo jeszcze przez przypadek wrzucę cię na wóz razem z tym makaronem.

– Nie przechwalaj się – prychnęła Naonao.

Jiansu uśmiechnął się szeroko, odgarnął włosy, po czym nagle wyciągnął długie ramiona, złapał ją mocno i wrzucił na wóz razem z workiem.

– Siły to ci nie brakuje! – roześmiała się Naonao. – Mocniejszyś od Wu Songa1, łajdaku jeden!

Pozostałe kobiety, które przez cały czas przyglądały im się z drugiej strony placu, zaczęły klaskać.

– Wygłupiają się zupełnie jak para zakochanych! – rzekła jedna z nich, w średnim wieku.

Dziewczęta wybuchły śmiechem, ale Naonao stanęła na wozie, wycelowała w kobietę palcem i krzyknęła z urazą:

– Co ty tam wiesz, do cholery!

Akurat w tym momencie na placu pojawił się Zhao Duoduo, żeby – jak to miał w zwyczaju – rzucić okiem na przebieg prac. Na widok klaszczących i roześmianych dziewcząt wpadł we wściekłość. Śmiechy natychmiast ucichły. Duoduo z ponurą miną podszedł do wozu Jiansu, nie odrywając wzroku od młodych ludzi.

– No i co tak patrzysz? – zapytała go Naonao. – Wcale się ciebie nie boję!

Duoduo parsknął bezgłośnym śmiechem, odsłaniając kącik ust.

– A ja ciebie owszem – stwierdził. – Przyszedłem powiedzieć, że od jutra pracujesz w zakładzie, przy produkcji. Tam są lepsze pensje.

Naonao wydęła usta.

– Tam też nie zdołasz mnie nie przestraszyć!

Zhao Duoduo tylko na nią spojrzał. Ona zaś zeskoczyła z wozu i zmrużyła oczy. Dyszała ciężko, a po jej szyi spłynęła lśniąca kropla potu. Nagle z drugiego końca placu rozległy się jakieś hałasy. Duoduo odwrócił głowę i zobaczył grupę dzieci uganiających się z koszykami za grabiącą piasek Hanzhang. Ruszył w tamtą stronę, wydając z siebie zdziwione mruknięcie. Dzieci przebierały piach rączkami. Uwijały się w zdumiewająco skoordynowany sposób. W tym samym momencie wsuwały palce w piasek, w tym samym momencie nabierały go w złożone dłonie. Jeśli w nabranej garści nie znalazły żadnej nitki makaronu, pospiesznie odrzucały ją i próbowały od nowa. Oczy miały utkwione przed sobą, nie widziały nic poza ziemią. Dopiero kiedy Hanzhang krzyknęła nagle, wszystkie podniosły głowy i się rozejrzały, ale było za późno: jakaś wielka stopa zaczęła przydeptywać im dłonie. Była tak ogromna, że mogłaby je wdeptać w piasek. Kilkoro maluchów powiodło wzrokiem do góry, aż ich spojrzenia zatrzymały się na twarzy Zhao Duoduo, i zaczęło płakać.

– Małe złodziejaszki! – krzyknął Duoduo, zaglądając do ich koszyków.

– Wuju Duoduo…! – zawołała z boku Xiaokui. On jednak nawet na nią nie spojrzał, tylko nachylił się i szarpnął za ucho Leileia. Chłopiec wybuchnął płaczem i wypuścił swój koszyk, który upadł na ziemię. Wyciągnął po niego rękę, ale kiedy wielka stopa Duoduo podniosła się, żeby zmiażdżyć mu palce, natychmiast ją cofnął. Duoduo odstąpił o krok i kopnął koszyk, posyłając go w dal. Cienkie jak igiełki fragmenty makaronowych nici rozsypały się po piasku. Dzieci patrzyły na to jak oniemiałe, a pod Xiaokui ugięły się kolana. Padła na ziemię. Wokół zapadła cisza jak makiem zasiał. Po chwili Hanzhang odłożyła grabie i podeszła, aby pomóc Leileiowi pozbierać makaron.

– Stój! – krzyknął Duoduo.

Hanzhang zastygła. Dzieci jak jedno wybuchły płaczem. Po drugiej stronie placu kobiety pomagały woźnicom ładować worki. Zaprzężone konie od czasu do czasu rżały głośno. Na tle brzęku ich dzwonków rozlegały się czasem połajania powożących mężczyzn – Jiansu jednak przez cały ten czas stał w miejscu i przyglądał się Duoduo. Teraz podszedł bliżej. Stanął przy siostrze, zapalił fajkę i zaciągnął się, nadal wpatrując się w zarządcę fabryki.

– I na co się tak gapisz? – prychnął wreszcie Duoduo.

Jiansu wypuścił ustami dym, lecz nie odpowiedział.

– No?! – krzyknął Duoduo groźnym, zachrypniętym głosem.

– Bracie… – odezwała się cicho Hanzhang. Lecz Jiansu nadal milczał. Wypalił fajkę, po czym ostukał popiół z cybucha. Duoduo oderwał wzrok od jego twarzy, rozejrzał się dookoła, po czym krzyknął na stojące z boku dzieci:

– Takie małe smarki, a już cwaniaczycie? Lepiej nie wchodźcie mi w drogę, bo źle się to dla was skończy! – Po czym odwrócił się i odszedł. Hanzhang złapała brata za rękaw i zapytała cicho:

– Jiansu! Co z tobą? Co się dzieje?

Jiansu prychnął.

– Nic – odparł. – Chciałem mu tylko pokazać, że od dzisiaj powinien traktować naszą rodzinę z nieco większym szacunkiem.

Hanzhang nie odpowiedziała. Podniosła głowę i spojrzała w kierunku stojących nad rzeką młynów. Nad wodą podniosła się już wieczorna mgła. Majaczące w niej budynki spowijała niepokojąca cisza.

Choć tak naprawdę był to tylko pozór – wsłuchawszy się, nadal można było wychwycić rozchodzący się w jesiennym zmierzchu hurkot młynów przypominający odległy pomruk burzy. Koła obracały się wolno, cierpliwie mieląc czas. Dźwięk ten zdawał się budzić w mieszkańcach Wali coraz większe zniecierpliwienie, które pewnego dnia mogło się przerodzić w gniew.

Młody Zhichang z klanu Li ciągle fantazjował o mechanizacji młynów. Nie był zbyt gadatliwy i zawsze chodził z głową w chmurach. O swoich pomysłach opowiadał jedynie Sui Buzhao, który reagował na nie z równym entuzjazmem.

– Jest w tym jakiś sens! – wzdychał z podziwem.

Kiedy nie miał nic innego do roboty, Zhichang czytał dla przyjemności podręczniki do matematyki i fizyki, ucząc się na pamięć wzorów i regułek. Opowiadał o nich Buzhao, który nic z tego nie był w stanie zapamiętać, lecz nie przeszkadzało mu to interesować się wszystkim, co miało w nazwie słowo „reguła”, nawet jeśli zawsze interpretował je na własny sposób. Za jego namową Zhichang przedstawił swoje pomysły modernizacji technikowi z zespołu geodezyjnego, także noszącemu nazwisko Li, który po wysłuchaniu ich stwierdził:

– Dałoby się to zrobić. Prościzna.

I tak zaczęli we trzech z lubością snuć plany mechanizacji. Pozostała tylko kwestia wcielenia ich w życie. Dopiero wtedy dotarło do nich, że potrzebują zgody Zhao Duoduo, więc Sui Buzhao poszedł się z nim rozmówić. Ten wysłuchał go bez słowa, a na koniec orzekł:

– Najpierw zainstalujmy tę waszą maszynerię w jednym młynie, na próbę.

Zhichang i Buzhao nie posiadali się z radości, technik Li również bardzo się cieszył. Zabrali się do pracy. Kiedy brakowało im jakichś części, szli do miejskiego zakładu metalurgicznego, a rachunki przesyłali do fabryki makaronu. Wreszcie brakowało im już tylko silnika, więc Duoduo dał im najsłabszą pompę z zakładu, napędzaną silnikiem wysokoprężnym. Teraz należało już tylko podjąć decyzję, gdzie to wszystko zainstalować. Sui Buzhao natychmiast pomyślał o młynie, którego doglądał jego bratanek. Baopu również zapalił się do pomysłu. Wstrzymał obracającego kamień wołu i własną ręką go odwiązał, po czym kazał Zhichangowi wyprowadzić go na zewnątrz. Rozpoczął się montaż. Przez kilka dni w młynie panowała wielka krzątanina i gwar, a na zewnątrz zbierali się gapie. Sui Buzhao przez cały czas biegał to tu, to tam, przynosząc smar albo rozmaite klucze i nawołując do tłumu, żeby się cofnął. Wreszcie silnik zbudził się z warkotem do życia, a kiedy nabrał prędkości, stare koło młyńskie zaczęło się powoli obracać, wydając z siebie nieco głośniejszy hurkot niż dotychczas, jakby odległa burza nieco się przybliżyła. W młynie zainstalowano także taśmociąg, który miał dostarczać regularne porcje namoczonej fasoli do koła. Wyciśnięty płyn odprowadzano świeżo wyremontowanym podziemnym kanalikiem bezpośrednio do zbiornika osadowego. Czasy, kiedy w starym młynie nakładano fasolę za pomocą drewnianej łyżki, bezpowrotnie minęły. Mimo to nadal potrzebny był tam ktoś, kto doglądałby maszynerii i na bieżąco rozprowadzał równomiernie fasolę po taśmociągu, tak więc Baopu nie groziła utrata stanowiska.

Nie dane mu jednak było cieszyć się dawnym spokojem. Nieustannie odwiedzali go ludzie z miasteczka, którzy chcieli obejrzeć urządzenie, a kiedy już przyszli, nie chcieli odejść. Wszyscy wychwalali nowy silnik, tylko jeden stary dziwak, Shi Dixin, nie podzielał ich zachwytu. Był przeciwny wszelkim nowomodnym wynalazkom, ponadto miał jakieś stare porachunki ze Sui Buzhao i nie zamierzał przyklaskiwać żadnym przedsięwzięciom, w których brał on udział. Przyszedłszy z wizytą, popatrzył przez długą chwilę na ciężko pracującą maszynę, po czym splunął nienawistnie w jej stronę i odszedł zamaszystym krokiem. Do młyna zaglądały też często dziewczęta z zakładu, wśród nich Naonao, która w kółko przeżuwała z uśmiechem cukierki. Gdy się pojawiała, nawet silnik nie miał odwagi burczeć tak żwawo jak zwykle i w pomieszczeniu słychać było wyłącznie jej okrzyki (bo kiedy coś jej się podobało, klęła jak szewc, choć ludzie zwykle reagowali na to uśmiechem). Wszędzie było jej pełno, wszystko oglądała, wszystkiego musiała dotknąć, a czasami wręcz, nie wiedzieć czemu, tupała z uciechy nogami. Któregoś dnia wyciągnęła rękę, żeby dotknąć taśmociągu. Baopu natychmiast podbiegł, złapał ją mocno i odsunął na bok, po czym pospiesznie odepchnął ją od siebie, jakby parzyła. Naonao spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby nigdy go dotąd nie widziała, po czym rzuciła świdrującym głosem:

– Ej, ty… ty wredne chłopisko! – Z tymi słowami uciekła, nie oglądając się za siebie. Wszyscy obecni gruchnęli śmiechem. Baopu zaś, jakby nigdy nic, bez słowa usiadł z powrotem na swoim stołku.

Z wolna ludzie przestali przychodzić. Pewnego razu, kiedy Baopu wyglądał przez małe okienko, zobaczył wdowę Xiaokui i jej niewyrośniętego synka Leileia, którzy stali niedaleko na plaży i spoglądali w jego stronę, trzymając w rękach jakiś kosz.

– A co to jest maszyna? – usłyszał skierowane do matki pytanie chłopca. Z nagłym ożywieniem podszedł do okna i krzyknął z całej siły:

– Mały! Jak chcesz zobaczyć maszynę, to chodź! Mam tu jedną!

Ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi.

Wracając z przystani do miasta, Sui Jiansu często zaglądał do brata, żeby dotrzymać mu towarzystwa. Może to dlatego, że sam przywykł do pędzenia wozem po szerokich równinach, ale zupełnie nie był w stanie zrozumieć, jak taki silny, sprawny mężczyzna może w kółko przesiadywać na stołku jak jakiś niedołężny starzec. Baopu rzadko się odzywał i sprawiał wrażenie, jakby zupełnie go nie obchodziło, co się dzieje na zewnątrz. Jiansu wypalał więc fajkę, po czym odchodził – do tego właśnie sprowadzało się w jego wykonaniu „dotrzymywanie towarzystwa”. Spoglądał na barczyste plecy brata; kojarzyły mu się z ciężkim, twardym kamieniem. Ale co się kryło pod spodem? Wiedział, że być może nigdy nie pozna na to odpowiedzi. Urodzili się z różnych matek, więc byli tylko braćmi przyrodnimi, ale Jiansu przypuszczał, że nawet gdyby tak nie było, i tak nigdy nie zdołałby go zrozumieć. Któregoś dnia w drodze powrotnej z placu do suszenia opowiedział mu o tym, w jaki sposób Zhao Duoduo potraktował Hanzhang i Xiaokui. Lecz Baopu swoim zwyczajem odpowiedział mu tylko milczeniem.

– Niech tylko poczeka! – rzucił Jiansu zaciętym głosem. – Suiowie nie pozwolą wiecznie sobą pomiatać!

Dopiero wtedy Baopu popatrzył na niego i odezwał się jakby do siebie:

– Przecież my nic nie umiemy poza robieniem makaronu.

Jiansu wbił spojrzenie w kamień młyński i odpowiedział zimno:

– To się jeszcze okaże.

Najchętniej pogoniłby brata, żeby wyszedł wreszcie z tego nieszczęsnego młyna i już nigdy więcej nie postawił w nim nogi – taki silny chłop, i to w kwiecie wieku! Niewykluczone, że faktycznie było im pisane na zawsze zajmować się tą branżą, ale to jeszcze nie znaczyło, że Baopu musiał się tak marnować!

W całym mieście nie było nikogo, kto miałby taką rękę do robienia makaronu jak on – wszyscy się co do tego zgadzali. Nikt nie pamiętał, kto go nauczył rzemiosła – powtarzano tylko, że zaiste Suiowie rodzili się do tego fachu. Kilka lat wcześniej w zakładzie zmarnowała się ogromna partia i Baopu dał taki popis, że do tej pory go pamiętano.

Tamtego nieszczęsnego poranka w fabryce dała się wyczuć jakaś dziwna woń, a skrobia nie chciała się zestać; jeśli z cedzaka wychodziły jakiekolwiek nitki, były nierównej grubości i natychmiast po wrzuceniu do zimnej wody się łamały, a potem masa w ogóle przestała się zestalać. Groziło to dużymi stratami dla zakładu i w całej okolicy rozległy się smutne wołania:

– Partia poszła na straty! Partia poszła na straty!

Piątego dnia kryzysu zarząd dużym nakładem kosztów sprowadził z drugiej strony rzeki pewnego starego mistrza słynącego z ogromnego talentu. On jednak natychmiast po wejściu do fabryki skrzywił się, sprawdził masę w kadzi, po czym pospiesznie zrezygnował z wynagrodzenia i uciekł. Sekretarz miejscowego komitetu partii, Li Yuming – zacny i uczciwy człowiek – tak się tym wszystkim przejął, że z dnia na dzień policzki napuchły mu jak balony.

Przez cały ten czas Sui Baopu siedział jak kamień w młynie i po staremu dokładał fasoli do mielenia. Gdy jednak dotarła do niego wieść o nieszczęściu, rzucił łyżkę i popędził do zakładu. Siadł w kącie, zapalił fajkę i zaczął się przyglądać zmartwionym twarzom robotników. Patrzył, jak spuchnięty Li Yuming własną ręką zawiesza na odrzwiach czerwony płócienny pasek, który miał odpędzać złe duchy. Wreszcie ostukał cybuch, stanął przy kadzi z masą i nabrał odrobinę metalową chochlą. Wszyscy wpatrywali się w niego z napięciem. Baopu zaczął bez słowa przechodzić od kadzi do kadzi i sprawdzać płyn osadowy. Potem znowu kucnął w swoim kącie. Nocą powtórzył kilka razy cały proces. Widziano nawet, jak próbuje płynu na smak. Kiedy nadszedł świt, dopadło go takie rozwolnienie, że ściskał się z bólu za brzuch, a jego twarz zrobiła się żółta jak wosk. Mimo to wrócił na swoje stanowisko w kącie. Tak minęło pięć czy sześć dni, aż w końcu z zakładu zaczęła się wydobywać wspaniała woń. Kiedy pracownicy zajrzeli do kąta, w którym siedział zwykle Baopu, już go tam nie znaleźli, a gdy znowu na próbę wzięli się do odsączania makaronu, stwierdzili, że wszystko wróciło do normy. Baopu tymczasem zdążył już wrócić do młyna.

Jiansu nie rozumiał uporu brata. Skoro Baopu miał taki talent, to dlaczego nie został technikiem? Miałby dwa razy lepszą pensję, do tego prestiż i więcej czasu! Ale tamten tylko kręcił głową na te argumenty, twierdząc, że odpowiada mu spokojna praca przy mieleniu fasoli. Jiansu podejrzewał jednak, że chodzi o coś innego.

Następnego dnia po tym, jak opowiedział bratu, co się wydarzyło na placyku, znowu wyruszył wozem po piaszczystej drodze wiodącej do morskiej przystani. Wóz podskakiwał na wybojach, a on ściskał bat, wspominając własne słowa, że „nie pozwoli wiecznie sobą pomiatać”. Rozgoryczony, smagnął ostro konia. Droga tam i z powrotem zajęła mu cztery dni. Gdy po powrocie jego oczom ukazały się dawne mury miejskie i wnoszące się nad brzegiem rzeki „stare twierdze”, poczuł dziwne wzruszenie. Zsiadł z wozu i udał się z kolejną wizytą do brata. Już z daleka usłyszał głośny, mechaniczny warkot. Wszedł do młyna. Na widok nowych urządzeń oraz pasa transmisyjnego stanął jak wryty w ziemię.

Coś go ścisnęło w sercu.

– Kto za to wszystko odpowiada? – zapytał drżącym głosem. W odpowiedzi usłyszał, że Li Zhichang oraz wuj Buzhao. Zaklął i nie odezwał się już ani słowem.

Przez wiele dni nie zbliżał się do młyna. Nie miał ochoty patrzeć na maszynerię, którą tak się wszyscy zachwycali. Zgadywał, że nie upłynie wiele czasu, a pozostałe młyny i cały zakład wytwórczy również zostaną zmechanizowane. Wtedy dopiero klan Zhao zacznie się naprawdę dorabiać! Któregoś dnia przechadzał się nad rzeką w świetle zachodzącego słońca, obchodząc młyny szerokim łukiem. Z daleka przez wieczorną mgiełkę napływały do niego dźwięki fletu – to grał miejscowy stary kawaler, Kulawiec. Muzyka była świdrująca, urywana. Jiansu przez długi czas stał w miejscu, wpatrując się w płytkie wody rzeki i rozmyślając o Li Zhichangu oraz jego pomocniku – swoim własnym wuju. Mielił w ustach przekleństwa i wykręcał sobie knykcie, aż stawy głośno strzelały.

Wreszcie oddalił się od rzeki i szybkim krokiem skierował się do domu wuja.

Sui Buzhao mieszkał o kilka kroków od bratanków, w dalszej części kwartału zajmowanego przez rodową rezydencję. Była to jego siedziba od czasów, kiedy wrócił z morza. Zbliżywszy się do niej, Jiansu stwierdził, że w środku panuje ciemność – drzwi jednak były otwarte na oścież. Zawahał się. Dopiero, kiedy wyczuł zapach alkoholu i usłyszał brzęk odstawianej na stół czarki, uzyskał pewność, że wuj jest w domu.