Strona główna » Styl życia » Premier League. Historia taktyki w najlepszej piłkarskiej lidze świata

Premier League. Historia taktyki w najlepszej piłkarskiej lidze świata

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-221-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Premier League. Historia taktyki w najlepszej piłkarskiej lidze świata

Kultowy The Mixer wreszcie po polsku!

Taktyczna historia Premier League!

Na początku lat 90. angielski futbol był fizyczny i twardy, opierał się przede wszystkim na agresji i sile. Drużyny grały klasycznym ustawieniem 4-4-2, mało który trener pozwalał sobie na taktyczne eksperymenty. Gdy w 1992 roku zrodziła się Premier League, nagle wszystko uległo radykalnej zmianie.

Michael Cox zabiera nas w fascynującą podróż przez angielskie stadiony. Pokazuje, jak tamtejsza liga na przestrzeni 25 lat wykazywała taktyczny postęp, tłumaczy, którzy menedżerowie okazali się rewolucjonistami i którzy piłkarze zupełnie odmienili futbol.

Od Manchesteru United Fergusona i Arsenalu Wengera, przez Chelsea Mourinho i Leicester Ranieriego, do Manchesteru City Guardioli. Od wielkich gwiazd lat 90., jak Cantona, Zola, Bergkamp, Owen, po znakomitych piłkarzy błyszczących w XXI wieku, jak Cristiano Ronaldo, Lampard, Henry, Gerrard, Agüero czy Kane.

Sentymentalna, porywająca, błyskotliwa taktycznie. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów Premier League!

Każda ewolucja wymaga indywidualności, które wskażą drogę innym. I o tym jest ta książka. Pokazuje, jak z pozoru tak prosta gra jak futbol w każdej chwili może się zmienić dzięki wybitnej jednostce czy taktycznemu geniuszowi. Autor dosłownie bierze mikser i miesza zgrabnie historie i bohaterów, nie pozwalając nam się nudzić.

Przemysław Rudzki, redaktor naczelny „Przeglądu Sportowego”

Jeśli kochasz, lubisz lub po prostu oglądasz Premier League, do Twoich rąk trafia pozycja absolutnie obowiązkowa. Dzięki niej zrozumiesz, kto, kiedy, jak i dlaczego przekształcił angielską ekstraklasę w najpopularniejszą piłkarską ligę na świecie. Zapinajcie pasy i zasiadajcie do lektury!

Andrzej Twarowski, dziennikarz i komentator CANAL+ Sport

Kiedyś bloger, dziś ekspert najważniejszych angielskich mediów: rozwój Michaela Coxa imponuje równie mocno, jak ewolucja ligi, którą opisuje. Jeszcze nie tak dawno na Wyspach królował przecież styl „kopnij i biegnij”, a teraz ściągają tu najwybitniejsi szkoleniowcy, ucząc swoje drużyny taktyk, które w świecie futbolu należą do najbardziej wysublimowanych. Książka, którą macie w rękach, nie jest jednak tylko o taktyce – ze wszystkich znanych mi historii Premier League ta opowiada najwięcej i tłumaczy najciekawiej, czym jest ów kocioł, uważany przez niektórych za najlepszą wizytówkę współczesnej Wielkiej Brytanii.

Michał Okoński, autor książki Futbol jest okrutny i bloga pod tą samą nazwą

Piłka nożna nie powstała w 1992 roku, ale w Anglii jej modernizacja w każdym aspekcie nastąpiła wraz z powstaniem Premier League. Michael Cox pokazuje rozwój taktyczny tamtejszej myśli szkoleniowej, wpływ obcokrajowców, a stylowi, w jakim to robi, blisko efektownością do Manchesteru City Pepa Guardioli. Droga od 4-4-2 do 3-4-3 jest znacznie bardziej skomplikowana i atrakcyjna, niż wam się dotychczas wydawało.

Michał Zachodny, Łączy Nas Piłka

Choć to Michaelowi Coxowi w dużej mierze zawdzięczamy, że taktyka piłkarska zawitała do mediów, w swojej książce nie ogranicza się wyłącznie do niej. To fascynująca historia Premier League, która – choć osnuta na taktycznej kanwie – powinna przypaść do gustu także tym, którym z analizą i statystykami jest trochę mniej po drodze.

Andrzej Gomołysek, Taktycznie.net


BIOGRAM

Michael Cox

Jeden z najbardziej szanowanych brytyjskich dziennikarzy piłkarskich. Zasłynął bardzo wnikliwymi i dogłębnymi analizami taktycznymi. Redaktor Zonal Marking, bloga poświęconego taktyce. Pisze dla „Guardiana” i ESPN. Niniejsza książka to jego debiut

Polecane książki

Akcja książki rozpoczyna się w Gdańsku, w 1647. Szkutnik – Marcin Seradzki traci pracę a bliska mu osoba – wuj Henryk umiera. Marcin załamuje się. Jego los odmienia się kiedy na drodze spotyka, Kurlandzkiego księcia Jakuba Kettlera, który proponuje mu pracę w Kurlandzkich stocznia...
Stojąc w miejscu, nigdy nie dowiesz się, kim naprawdę jesteś. Czy zdarzyło ci się fantazjować o tym, co mogłoby się stać, gdyby los nieoczekiwanie obdarował cię wygraną na loterii? Taka właśnie niespodzianka spotyka pewnego dnia Sebastiana, mężczyznę przed trzydziestką, który nieustannie szuka sp...
W zaawansowanej naukowo i technologicznie przyszłości świat będzie inny, ale ludzkie pragnienia, emocje i żądze – niezmienne. Czy można się zakochać w maszynie? Czy każdy jest zdolny do miłości? A może w doskonałym świecie przyszłości to skomplikowane uczucie nie będzie nam już do niczego potrze...
Kiedy rodzi się moc, pojawia się żądza… Świat zrodził się z chaosu. Oni zaś zostali stworzeni, by utrzymywać harmonię między dobrem a złem. Dysponowali Magią Żywiołów oraz posiadali kodeks, któremu byli wierni. Do czasu… Kiedy dwójka Strażników sprzeciwia się zasadom, rodzi się moc, której nikt n...
Zapewnienie bezpiecznych i higienicznych warunków pracy oraz przestrzeganie przepisów bhp zawierających wskazania dotyczące kierowania pracowników na badania profilaktyczne, organizowania szkoleń, zapewnienia określonych warunków pracy należy do najbardziej istotnych obowiązków pracodawcy. Przestrze...
Encyklika Jana Pawła II Redemptoris missio (Misja Odkupiciela). Encyklika ogłoszona 7 grudnia 1990 r. Papież podkreśla w niej aktualność posłannictwa misyjnego Kościoła. Tytuł pierwszego rozdziału brzmi: Jezus Chrystus jedynym Zbawicielem. Ojciec Święty przypomina wiernym i Kościołowi o obowiązku po...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michael Cox

WPROWADZENIE

Gramy na aferę!

Te trzy słowa opisują najprostszą taktykę piłkarską: wrzucić piłkę w pole karne, wykorzystać zamieszanie na przedpolu bramki i liczyć, że coś się wciśnie.

W dzisiejszych czasach drwi się z takich metod, lecz zaledwie w latach 80. była to najpopularniejsza strategia w angielskim futbolu. W tym okresie na poglądy dotyczące taktyki potężny wpływ wywarł Charles Hughes, szef Wydziału Szkolenia w Angielskim Związku Piłki Nożnej, który nieporadnie wykorzystywał statystyki, by za ich pomocą zilustrować wartość szybkiego przerzucania piłki na drugi koniec boiska. W gruncie rzeczy stworzył narodowy program szkolenia angielskich trenerów, a jego współpracownikami byli selekcjonerzy, zarówno sceptyczny wobec jego metod Bobby Robson, jak i znacznie im przychylniejszy Graham Taylor.

Hughes miał hopla na punkcie zagrywania piłki w tak zwaną strefę największej szansy (position of maximum opportunity, POMO) – w pole karne, na wysokości dalszego słupka – tak często, jak to tylko możliwe. Miał też inne, bardziej wyrafinowane pomysły, ale jego obsesyjne przywiązanie do POMO zdominowało angielski futbol (i wyrządziło mu krzywdę), ponieważ przyczyniło się do powstania zespołów grających przewidywalną, nazbyt uproszczoną piłkę, w których występowali jednowymiarowi, bezmózdzy zawodnicy. Dlatego też gdy w 1992 roku tworzono Premier League, uważano, że w angielskim futbolu chodzi tylko o długie piłki, lagę do przodu, POMO i grę na aferę.

Ale były to mroczne czasy z jeszcze ważniejszego powodu – ze względu na przemożny problem z chuliganami z angielskiej piłki nożnej szydzono zarówno w mediach krajowych, jak i na całym kontynencie. Brytyjski futbol sięgnął dna w 1985 roku, przy okazji rozgrywanego na belgijskim stadionie Heysel finału Pucharu Europy, kiedy to kibice Liverpoolu zaatakowali fanów Juventusu, w wyniku czego zawalił się mur i zginęło 39 osób. Angielskie kluby zostały wykluczone z europejskich pucharów na pięć lat, a w konsekwencji wyspiarski futbol, który tradycyjnie bardzo powoli przyjmował taktyczne nowinki z zagranicy, stał się jeszcze bardziej zaściankowy.

Nie była to jedyna taka tragedia. Dwa tygodnie przed katastrofą na Heysel 56 ludzi zginęło w płomieniach, które w ciągu kilku minut ogarnęły całą trybunę na Valley Parade, stadionie Bradford City. Cztery lata później poważne błędy policji na stadionie Hillsborough zakończyły się śmiercią 96 ludzi, a za tragedię – konsekwentnie i błędnie – winiono kibiców.

Po pożarze na stadionie Bradfordu w artykule wstępnym na łamach „Sunday Times” nazwano piłkę nożną „dziadowskim sportem uprawianym na dziadowskich stadionach, coraz częściej oglądanym przez zdziadziałych ludzi”. Był to wprost niebywale obrzydliwy opis, ale warto mu się przyjrzeć, by z właściwej perspektywy ocenić późniejszy rozwój angielskiego futbolu. Zdziadziali ludzie? W następnych latach problem stadionowego chuligaństwa został w dużej mierze przezwyciężony. Dziadowskie stadiony? Raport Taylora zalecał, by na stadionach znajdowały się tylko miejsca siedzące, i pierwsze lata Premier League zdominowały nowo powstające lub gruntownie odnawiane obiekty. Dziadowski sport? W erze Premier League angielska piłka zmieniła się w ogromnym stopniu, a jej popularność ogromnie wzrosła, najpierw w samej Anglii, później zaś na całym świecie.

Mimo że Premier League niczym nie różniła się od swojej poprzedniczki, starej First Division, jeśli chodzi o zasadniczą strukturę sportową, to biorąc pod uwagę wyżej wspomniane problemy, najwyższa angielska klasa rozgrywkowa zyskała na czymś, co można by nazwać zmianą marki, a początek ery nowoczesnego futbolu, jak to pokażę w pierwszym rozdziale, nie całkiem przypadkowo wolno datować właśnie na 1992 rok.

Powstanie Premier League umożliwiło klubom z najwyższej klasy rozgrywkowej uniezależnienie się od Angielskiego Związku Piłki Nożnej i Football League, a także negocjowanie lukratywnych kontraktów telewizyjnych i umów sponsorskich. Kwestia transmisji telewizyjnych okazała się najistotniejsza; doszło do ostrej licytacji między ITV a Sky, ten drugi nadawca zapewnił sobie prawa do pokazywania meczów. Za sprawą tego posunięcia usługa płatnej telewizji satelitarnej, wcześniej przynosząca Sky straty, uległa całkowitej przemianie. Nawiasem mówiąc, Alex Ferguson, menedżer Manchesteru United, był jednym z najbardziej zawziętych krytyków Premier League; kpił z tego pomysłu, twierdząc, że to „absurd”, który posłuży do nabijania kibiców w butelkę. Ale to właśnie Ferguson stał się symbolem Premier League w stopniu większym niż ktokolwiek inny, wygrywając te rozgrywki 13 razy w ciągu pierwszych 21 sezonów, zanim przeszedł na emeryturę w 2013 roku.

To nie sprawozdanie z tego, jak pod względem biznesowym rozwijała się Premier League, ale nie da się zignorować nadzwyczajnego przypływu dochodów z transmisji telewizyjnych. Między 1992 a 1997 rokiem liga otrzymywała za prawa do pokazywania meczów 51 milionów funtów za sezon, co wówczas uważano za ogromną sumę. Kwoty rosły wykładniczo w ciągu dwóch kolejnych dekad, w 2016 roku osiągając sumę 2,75 miliarda funtów za sezon, czyli 50 razy więcej niż w 1992 roku. W praktyce Sky płaci ponad 11 milionów funtów za transmisję na żywo każdego meczu – szokująca suma, jeśli wziąć pod uwagę, że ostatni sezon starej First Division kosztował nadawcę mniej niż 15 milionów funtów. Liga stworzona zasadniczo po to, by dostarczać telewizyjnej rozrywki, odniosła sukces, o którym nikomu się nie śniło.

Warto pamiętać, że te kwoty nie wzięły się z powietrza. Nadawcy mogą usprawiedliwić te gigantyczne sumy ogromnym zapotrzebowaniem ze strony fanów, które rosło, ponieważ Premier League stała się tak fantastycznym widowiskiem, najbardziej porywającą ligą na świecie. Jeśli zestawi się te fakty z mrocznymi latami 80., był to niewiarygodny zwrot akcji. W jaki sposób futbol – „produkt”, jak powiedzieliby marketingowcy – stał się tak dobry?

W tej książce szukam odpowiedzi na to pytanie. Choć 25 latom istnienia Premier League odpowiada 25 rozdziałów, są one ułożone raczej tematycznie niż w chronologiczną relację sezon po sezonie. Skupiam się na rewolucjonistach: wprowadzających innowacje menedżerach, zmieniających piłkę zawodnikach, inspirujących zespołach, pomysłach taktycznych, pozaboiskowych wydarzeniach, które wpłynęły na style gry. Opowiadam o tym, jak Premier League stała się światowa, i to na dwa różne sposoby.

Po pierwsze, stała się światowa pod względem taktycznym. Na początku lat 90. przed piłkarzami występującymi na każdej pozycji stawiano bardzo konkretne wymogi – obrońcy po prostu bronili, a napastnicy po prostu atakowali. Stopniowo jednak gracze stawali się coraz bardziej uniwersalni; od zawodników defensywnych zaczęto oczekiwać gry do przodu, ofensywnych zaś zachęcano, by jako pierwsi wywierali presję na rywalu. Piłkarze coraz częściej byli wszechstronni niż wyspecjalizowani.

Po drugie, Premier League stała się ligą światową pod względem geograficznym, angielskie kluby poszerzyły bowiem horyzonty i zaczęły być coraz bardziej uzależnione od graczy i menedżerów z zagranicy. Co zadziwiające, w sierpniu 1992 roku, w czasie pierwszego weekendu rozgrywek Premier League w historii, w 22 zespołach wystąpiło od pierwszego gwizdka łącznie zaledwie 11 zagranicznych piłkarzy, a w żadnym klubie nie było obcego menedżera. W 25. sezonie rozgrywek większość zawodników i menedżerów pochodzi z zagranicy, a w rozgrywkach występują przedstawiciele niemal wszystkich ważnych nacji futbolowych z całego świata. W sezonie 2016/17 spośród 25 krajów otwierających ranking FIFA tylko Meksyk nie miał swojego reprezentanta w Premier League.

Połączenie tych dwóch czynników sprawiło, że angielskie kluby z najwyższej klasy rozgrywkowej porzuciły brzydki, prosty, bezpośredni futbol na rzecz światłego, technicznego stylu z kontynentu. Oto historia niezwykłej ewolucji taktycznej, jaka dokonała się w Premier League – od puddingu do paelli, od lagi do przodu po fałszywe dziewiątki.

CZĘŚĆ IPOCZĄTKI1ZUPEŁNIE NOWY FUTBOL

Zakaz łapania przez bramkarza podanej piłki[1] to najlepsza zmiana w historii futbolu – całkowicie odmieniła piłkę nożną.

Peter Schmeichel

W odpowiedzi na narrację koncentrującą się na Premier League ciągle przypomina się nam, że „futbol nie powstał w 1992 roku”, ale w praktyce to ów rok wyznacza początek współczesnej piłki nożnej. Właśnie wtedy rozpoczęła się nowa, ekscytująca, bardziej rozrywkowa era futbolu; był to punkt zwrotny, który wywołał gruntowne zmiany – w efekcie narodziła się zdecydowanie szybsza, zaawansowana pod względem technicznym dyscyplina sportu.

Niemniej nie miało to nic wspólnego z powstaniem Premier League.

Wprowadzenie w 1992 roku zakazu łapania przez bramkarza piłki zagrywanej przez zawodników z pola całkiem zmieniło piłkę nożną. Od 1925 roku – kiedy to zweryfikowano przepis o spalonym, dzięki czemu w momencie podania przed zawodnikiem, do którego adresowana była piłka, musiało znajdować się nie trzech, jak wcześniej, lecz dwóch zawodników – żadna zmiana piłkarskich zasad nie zwiększyła do tego stopnia atrakcyjności najpopularniejszego sportu na świecie. W trakcie ery Premier League w Przepisach gry w piłkę nożną (ang. Laws of the Game) wprowadzano pomniejsze korekty – zaczęto inaczej interpretować spalonego, wprowadzono ostrzejsze kary za niebezpieczne wślizgi czy zmieniono reguły rozpoczęcia meczu – ale rok 1992 oznaczał dosłownie rewolucję.

To była prosta zmiana przepisów. Wcześniej bramkarze mogli złapać w ręce piłkę celowo zagraną im przez kolegę z drużyny. A teraz im to uniemożliwiono. Wciąż dozwolone było używanie rąk, jeśli gracz z tego samego zespołu zagrał głową, piersią czy nawet kolanem, a do 1997 roku golkiper mógł złapać futbolówkę rzuconą z autu, bramkarze zostali jednak zmuszeni do używania nóg znacznie częściej niż kiedykolwiek wcześniej, a w praktyce zaczęli brać udział w rozegraniu akcji.

Istniał naprawdę zasadny powód, by zmienić ten przepis. Dotychczas zespół będący na prowadzeniu mógł w niezwykle irytujący sposób kraść czas; bramkarz turlał piłkę po ziemi do obrońców, ci trzymali ją, dopóki nie zaatakował ich przeciwnik, a następnie z powrotem zagrywali do golkipera, który łapał futbolówkę. A potem wszystko zaczynało się od nowa. Często było to bardzo nużące i z perspektywy czasu wydaje się niewiarygodne, że jakikolwiek zespół znajdował sposób, by wypuścić prowadzenie z rąk. Skrajnym przykładem były ostatnie sekundy starcia Rangersów z Dynamem Kijów w pierwszej rundzie Pucharu Europy w 1987 roku. Szkoci prowadzili w dwumeczu 2:1 i wyprowadzający atak Graeme Souness zaraz po przyjęciu piłki głęboko na połowie przeciwnika odwrócił się w stronę własnej bramki, by zagrać prawie 70-metrowe podanie do swojego bramkarza Chrisa Woodsa. Nawiasem mówiąc, Souness ucierpiał później z powodu wspomnianej zmiany w przepisach jak mało kto.

Przykłady gry na utrzymanie wyniku rzucały się szczególnie w oczy podczas mistrzostw świata w 1990 roku; cały turniej charakteryzował tak okropny futbol na „nie”, że FIFA poczuła się zmuszona, by zareagować. Nowy przepis wszedł w życie dwa lata później, w czasie gdy startował też pierwszy sezon Premier League.

Choć niektórzy menedżerowie, jak na przykład prowadzący Luton Town David Pleat, opowiadali się za tą zmianą, to jednak większość szkoleniowców z najwyższej klasy rozgrywkowej w Anglii, włączając w to trenerów zespołów, które zdobyły dwa ostatnie mistrzostwa kraju, mocno się jej sprzeciwiała. „Nie sądzę, by w jakikolwiek sposób wpłynęło to pozytywnie na futbol” – narzekał George Graham, menedżer Arsenalu, a Howard Wilkinson, który w sezonie 1991/92 zdobył z Leeds United ostatni tytuł mistrzowski przed erą Premier League, sugerował, że nowe reguły będą po prostu sprzyjały stylowi polegającemu na zagrywaniu długich piłek. „Jeśli ta nowa zasada to pomysł władz na propagowanie dobrej piłki, to ów eksperyment przyniesie skutki odwrotne od zamierzonych. Nowe reguły będą manną z nieba dla trenerów, którzy powadzą drużyny bazujące na długich podaniach”.

Wilkinson przewidywał, że zespoły zaczną koncentrować się na biciu długich piłek za linię obrony przeciwnika i używać „zawodnika blokującego bramkarza”, wałęsającego się na spalonym, by przechwycić ewentualne podanie obrońcy do golkipera, co zmusi defensorów do wywalania piłki na aut. „FIFA nieumyślnie zachęciła do grania długą piłką – utrzymywał. – To nie szalony naukowy koszmar, to rzeczywistość nakreślona przez suwerenów światowej piłki”. Punkt widzenia Wilkinsona podzielało wielu jego kolegów po fachu.

Zakaz łapania przez bramkarza podanej przez partnera futbolówki spełnił jednak swą pierwotną funkcję, bo zespoły nie były już w stanie tak ewidentnie grać na czas. Zaraz po zmianie tego przepisu okazało się też, że prognozy Wilkinsona dotyczące gry długą piłką nie są całkowicie nietrafne (podczas rozgrywanego przed sezonem turnieju towarzyskiego w meczach Leeds ze Stuttgartem i Sampdorią zwracało uwagę to, że przeciwnicy wielokrotnie zagrywali piłki za linię obrony United, licząc na błędy rywala), lecz nie przewidział on, że bramkarze oraz obrońcy przystosują się do tej korekty i stopniowo zaczną czuć się komfortowo z piłką przy nodze, co zaowocuje futbolem bardziej zaawansowanym pod względem technicznym.

Wywołało to efekt domina. Drużyny miały większą motywację, by wyżej naciskać rywali, zmuszając tym samym obrońców do popełniania błędów, a menedżerowie zaczęli przejawiać mniejszą skłonność do używania agresywnej linii obrony, ponieważ gra z tyłu wiązała się teraz z rozgrywaniem piłki. W efekcie pole gry się poszerzyło, co stwarzało więcej miejsca dla pomocników. Prawdopodobnie najpoważniejsza zmiana dotyczyła tempa rozgrywania meczów – wcześniej piłkarze byli przyzwyczajeni, że gdy bramkarz łapie piłkę, następuje przerwa w grze. Teraz jednak akcja nie ustawała nawet na moment.

Te zmiany, konsekwencja jednej małej korekty w przepisach, były bardzo na rękę Premier League, lidze skrojonej specjalnie pod telewizyjną rozrywkę. Stacja Sky Sports wprowadziła wiele innowacji, między innymi wpadła na prosty pomysł, który przyjął się na całym świecie – w lewym górnym rogu ekranu umieściła zegar i wynik meczu. Inne sztuczki tego nadawcy odniosły mniejszy sukces: z pokazów sztucznych ogni przed meczami wycofano się po tym, jak fajerwerk wystrzelił poza The Dell, stadion Southampton, i trafił w pobliską stację benzynową; na równie krótko w Premier League pojawiły się też występy cheerleaderek, prawdopodobnie z powodu obaw komentatorów, czy dziewczyny rozumieją, o co chodzi ze spalonym. Żadna z tych nowinek nie przyczyniła się w takim stopniu do przemiany Premier League w fantastyczny show, jak zakaz łapania przez bramkarza podanej piłki, a telewizja Sky miała niezwykłe szczęście, że piłka nożna wykonała gigantyczny krok naprzód akurat przed sezonem 1992/93. Gdyby nie fakt, że mecze stały się zdecydowanie bardziej widowiskowe, Premier League nie rozwinęłaby się w wart wiele miliardów funtów produkt.

Kibice szybko zrozumieli korzyści płynące z zakazu łapania przez bramkarza podanej piłki, ale obnażyło to braki wielu piłkarzy. Efekt zmiany przepisów po raz pierwszy można było zauważyć jeszcze przed rozpoczęciem sezonu; Andy Dibble, bramkarz Manchesteru City, w towarzyskim starciu z reprezentacją ligi irlandzkiej złamał nogę, kiedy po spokojnym zagraniu piłki w jego kierunku nie potrafił podjąć decyzji i w końcu spróbował zaatakować napastnika rywala wślizgiem. „Nie byłem pewien, czy wybić piłkę, czy ją złapać” – narzekał Dibble, nazywając się „pierwszą ofiarą” nowych przepisów. Niemniej znacznie większe problemy niż bramkarze mieli obrońcy i 15 sierpnia 1992 roku, dzień, w którym wystartowała Premier League, okazał się komedią pomyłek.

W 14. minucie meczu Leeds – Wimbledon (2:1) Roger Joseph, prawy obrońca gości, spanikował w swoim polu karnym, bijąc się z myślami, czy podawać do bramkarza Hansa Segersa, czy po prostu wybić piłkę. Ostatecznie nie zrobił ani tego, ani tego, jedynie dziabnął lekko futbolówkę, co pozwoliło przejąć ją Lee Chapmanowi – i prawdopodobnie postawiło Wilkinsona, menedżera Leeds, przed dylematem, czy powinien się cieszyć, czy smętnie zwiesić głowę, rozmyślając nad „rzeczywistością nakreśloną przez suwerenów światowej piłki”. Na Highbury tymczasem Norwich, przegrywając z Arsenalem już 0:2, wygrało 4:2, zapewniając sobie zwycięstwo dzięki klasycznemu przykładowi zamieszania wywołanego zmianą wspomnianej zasady. Gracz Norwich posłał wysoką piłkę, zmuszając w ten sposób Tony’ego Adamsa, by poradził sobie z kozłującą futbolówką. Obrońca Arsenalu spojrzał nerwowo na bramkarza i zobaczył, że David Seaman nie chce otrzymać podania, spróbował więc zagrać w poprzek boiska do Steve’a Boulda, swego partnera ze środka defensywy. Ale nie trafił w piłkę i się potknął, dzięki czemu przejął ją Mark Robins i przelobował Seamana, zdobywając bramkę, która zapewniła Norwich pozycję pierwszego lidera w historii Premier League.

Oba gole w zakończonym remisem 1:1 spotkaniu Chelsea z Oldham na Stamford Bridge wiązały się ze zmianą w przepisach. Ian Marshall, środkowy obrońca gości, który znalazł się w kłopotach, ponieważ nie mógł wycofać piłki do golkipera, stracił równowagę przy próbie opanowania długiego zagrania i umożliwił Mickowi Harfordowi otworzenie wyniku meczu. Następnie jednak Dave Beasant, bramkarz Chelsea, ruszył do piłki wybitej przez defensora gości i kopnął ją nieczysto, wskutek czego Nick Henry wyrównał. Nowe zasady wywoływały chaos.

Dzięki zakazowi gry do bramkarza padł jednak także gol zwiastujący nadejście nowego. Brian Deane z Sheffield United w meczu przeciwko Manchesterowi United strzelił głową pierwszego gola w historii Premier League i dołożył jeszcze jednego, wykonując jedenastkę. To drugie trafienie Szable (jak nazywa się drużynę gości) zawdzięczały temu, że przymierzający się do zagrania do tyłu pomocnik John Gannon zobaczył, że przeciwnik rusza, by przejąć jego ewentualne podanie (choć gracz United nie był tak do końca „zawodnikiem blokującym bramkarza”), więc unikając zagrożenia, zagrał lewą nogą w uliczkę do napastnika Alana Corka, który ruszył do przodu i został powalony w polu karnym przez Gary’ego Pallistera, a rzut karny wykorzystał Brian Deane. Od chwili, gdy Gannon zmienił kierunek biegu, do podyktowania jedenastki minęło siedem sekund – gdyby nie nowa reguła, piłka wciąż byłaby w tym czasie w rękach bramkarza po przeciwnej stronie boiska.

Osoby kompilujące na kasetach VHS „futbolowe jaja” musiały być zachwycone. Najbardziej komiczny błąd zdarzył się na początku września na stadionie Tottenhamu i spowodował, że z boiska wyleciał Simon Tracey, bramkarz Sheffield United. Miał już na koncie żółtą kartkę za rękę poza polem karnym i zmuszony zmierzyć się z podaniem od obrońcy w drugiej połowie, spanikował, gdy błyskawicznie podbiegł do niego Paul Allen ze Spurs; bramkarz wdał się w drybling, ruszył z piłką na lewo, ku linii autowej, i wyszedł z futbolówką za boisko. Tracey próbował przytrzymać piłkę przy bandach reklamowych, by uniemożliwić piłkarzom Tottenhamu wyrzut z autu, ale łebski chłopiec do podawania piłek wyrwał ją i rzucił do rezerwowego Kogutów Andy’ego Graya, co skłoniło golkipera do powalenia przeciwnika na ziemię w stylu znanym z meczów rugby. Trudno uznać, by Dave Bassett, menedżer Szabel, był pod wrażeniem: „Zachował się jak bezmózg. I to mu właśnie powiedziałem”.

Nie było to zjawisko, które dało się zaobserwować tylko w Anglii, podobne problemy pojawiały się w całej Europie. Na północy Rangers rozpoczęli strzelanie w październikowym finale Pucharu Ligi Szkockiej, gdy bramkarz Aberdeen Theo Snelders w zadziwiający sposób zagrał piłkę piersią po przypadkowym wybiciu wślizgiem kolegi z zespołu, a futbolówka spadła pod nogi wdzięcznego Stuarta McCalla. Nie było to celowe zagranie i złapanie piłki w tej sytuacji nie zostałoby ukarane, ale Snelders wyraźnie nie rozumiał przepisów i zaczął krzyczeć do obrońców, że nie mógł użyć rąk w tej sytuacji. Największy wpływ na rozgrywki zmiana przepisów miała we Włoszech. Serie A tradycyjnie była najbardziej defensywną ligą w Europie i w ciągu czterech lat poprzedzających sezon 1992/93 średnia goli na mecz wynosiła tam odpowiednio: 2,11, 2,24, 2,29 i 2,27. Nagle jednak nastąpił bezprecedensowy wzrost liczby zdobywanych bramek i ich średnia skoczyła do 2,80 na spotkanie. W Premier League nie oglądano takiego skoku – liczba goli wzrosła z 2,52 na mecz w ostatnim sezonie starej First Division do 2,65 w otwierającej nową erę kampanii – lecz zakaz zagrywania do bramkarza w oczywisty sposób wpłynął na charakter rywalizacji, a niektóre zespoły z powodu zmiany przepisów borykały się ze szczególnymi trudnościami.

Najsłynniejszą ofiarą nowych zasad był Liverpool. To, że The Reds po okresie dominacji w latach 70. i 80. nie potrafili zdobyć tytułu mistrzowskiego w erze Premier League, często łączono właśnie z wprowadzeniem zakazu łapania przez bramkarza podań od partnerów. W rzeczywistości zarówno ostatni sezon First Division, jak i pierwszą batalię w Premier League zespół z Anfield skończył na szóstym miejscu. Piłkarze Liverpoolu przyznawali jednak, że zmiana nie wyszła im na dobre. Obrońca Nick Tanner wspominał: „Ciągle siedziało ci w głowie, że nie możesz zagrywać do tyłu. Wcześniej Liverpool po prostu zabiłby mecz. Prowadząc 1:0, wycofywalibyśmy piłkę do Bruce’a Grobbelaara, ten poodbijałby ją trochę od murawy, Phil Neal odbiegłby od linii obrony, a Bruce poturlałby mu futbolówkę. To wszystko się skończyło”. Na stanowisku menedżera Liverpoolu pracował w tym czasie Souness, człowiek odpowiedzialny za podanie do tyłu, które położyło kres wszystkim takim zagraniom.

Arsenal także ucierpiał. Kanonierzy byli faworytem bukmacherów do tytułu, strzelili najwięcej goli w sezonie 1991/92, ale z mozołem budowali akcje od tyłu i w kolejnych rozgrywkach zdobyli najmniej bramek w całej stawce, co podkreśla tylko wagę zmiany przepisu dotyczącego podań do bramkarza. Niemniej podopieczni Grahama świetnie przystosowali się do tej korekty, jeśli chodzi o grę w defensywie, i wciąż znakomicie radzili sobie w pucharach, wygrywając w Pucharze Ligi oraz w Pucharze Anglii – w obu przypadkach, tak się złożyło, dzięki dwóm zwycięstwom 2:1 w meczach przeciwko Sheffield Wednesday.

Lecz zdecydowanie największym przegranym w tej sytuacji okazała się drużyna preferująca bardzo bezpośredni futbol – Leeds Wilkinsona. Rok wcześniej zespół ten zdobył mistrzostwo Anglii, lecz w pierwszym sezonie funkcjonowania Premier League zaliczył niepokojący zjazd i zakończył go na 17. miejscu w tabeli, ani razu nie wygrywając na wyjeździe. Zabawne, że to właśnie gracze Wilkinsona – który przewidywał, że dzięki nowym regulacjom świetnie będzie się miał futbol bazujący na ladze do przodu – ucierpieli na zmianach, bo nie mogli już grać w ten sposób. John Lukic z Leeds został zresztą pierwszym bramkarzem w historii Premier League, który dał przeciwnikom rzut wolny pośredni, łapiąc piłkę po podaniu od środkowego obrońcy Chrisa Whyte’a. Ten ostatni został uznany przez Wilkinsona za najlepszego środkowego obrońcę ligi poprzedniego sezonu, ale nowoczesny futbol sprawiał mu poważne trudności. Pomocnik Gary Speed przyznał później: „Zakaz podawania do bramkarza dotknął nas w szczególnym stopniu. Środkowi obrońcy byli przyzwyczajeni do zagrywania piłki do golkipera, a John Lukic ekspediował ją do mnie i Lee Chapmana. Nagle jednak zabroniono nam grać w ten sposób”.

Steve Hodge, kolega Speeda, zgodził się z nim: „Wcześniej John Lukic trzymał piłkę i wywalał ją daleko w pole w naszym kierunku. Teraz jednak Lukic musiał zagrywać ją z ziemi i piłka nie leciała wystarczająco daleko. Stwarzaliśmy mniejsze zagrożenie, bo futbolówka nie lądowała na skraju pola karnego przeciwnika, tylko gdzieś w środku pola. Przeciwnicy mogli więc teraz cisnąć Lukicia, zmuszając go do szybkiego wykopywania piłki”. Warto zauważyć, jak bardzo Hodge podkreśla pewną prostą kwestię: to, jak daleko bramkarz był w stanie kopnąć, co pokazuje ogólnie przyjętą w tym czasie metodę wyprowadzania piłki.

Nottingham Forest również zapłacił srogą cenę za wprowadzenie nowych przepisów, kończąc rozgrywki na samym dnie tabeli. Legendarny menedżer Brian Clough zmagał się w tamtym okresie z innymi problemami, zwłaszcza z alkoholizmem, który – jak później przyznał – poważnie mącił mu władze sądzenia. Ale styl prowadzonych przez niego drużyn nie pasował do nowoczesnej piłki, co w ogólnym zarysie opisał Gary Bannister: „Cierpieliśmy, gdy mieliśmy piłkę. Graliśmy ją do tyłu do Marka Crossleya, a on ją wykopywał. W większości przypadków piłka wracała na naszą połowę i znowu znajdowaliśmy się pod presją przeciwnika. Gdy Mark posyłał balona daleko w pole, wcale nam to nie pomagało. Sezon wcześniej dzięki podaniu do tyłu utrzymywalibyśmy się przy piłce, a Stuart Pearce, Brian Laws czy Gary Charles odebraliby podanie od bramkarza i od nowa zaczęlibyśmy atak”.

Pearce, nieco nieoczekiwany wykonawca stałych fragmentów gry, wyglądał na szczególnie zdenerwowanego, gdy musiał rozgrywać, i to on był w tym czasie autorem najbardziej nieudanego podania do tyłu. W ósmej sekundzie rozgrywanego w listopadzie 1993 roku meczu eliminacji mistrzostw świata, w którym Anglia zmierzyła się z płotkami z San Marino, kopnął za słabo w kierunku Davida Seamana, co pozwoliło Davide Gualtieriemu strzelić gola, dzięki któremu jego zespół wyszedł na szokujące prowadzenie 1:0; Anglia mimo to wygrała mecz 7:1. Spotkanie to było też ostatnim występem w narodowym zespole dawnego partnera Pearce’a w Nottingham Forest, Desa Walkera. W ciągu pięciu lat dobił do 59 gier w reprezentacji, a rok wcześniej „Guardian” określił go mianem „tego gracza z pola, na którego stratę selekcjoner Graham Taylor nie może sobie pozwolić”. Walker jednak odkrył, że jego talent nie pasuje do wymagań nowoczesnej piłki, i skończył reprezentacyjną karierę w wieku 27 lat. Jak to powiedział później Harry Redknapp: „Kiedy w 1992 roku położono kres podaniom do bramkarza, bardzo odbiło się to na występach Desa. Wykorzystywał swą szybkość, by naciskać napastnika, sprzątnąć mu piłkę i zagrać do bramkarza, który ją łapał… Nagle jednak zaczęto od niego wymagać, by na własną rękę rozwiązywał takie problemy, a to było zupełnie nie w jego stylu”.

Faktycznie, jednym z wartych uwagi rysów pierwszych sezonów Premier League – co zgadzało się z przewidywaniami Wilkinsona – był częsty widok obrońców, którzy goniąc za długą piłką posłaną w kierunku ich bramki, po prostu wywalali ją na aut. Menedżer Coventry Bobby Gould powiedział: „Mówiłem graczom: »Jeśli masz kłopoty, wybijaj na aut. Nie baw się, tylko wywal w trybuny«”. To nie przypadek, że pierwszym graczem roku w erze Premier League został Paul McGrath, środkowy obrońca Aston Villi, któremu nie sprawiało kłopotów operowanie piłką obiema nogami. Żaden inny defensor nie przystosował się tak imponująco do nowych reguł i gdy menedżerowie coraz częściej zaczęli potrzebować raczej obrońców grających piłką niż drewniaków w dawnym stylu, to właśnie Irlandczyk stał się wzorcowym przykładem nowoczesnego środkowego obrońcy. Gdyby nie zmiana przepisów, ktoś taki jak na przykład Rio Ferdinand grałby raczej w pomocy niż na środku defensywy.

***

Jak można było przewidzieć, doprowadziło to do gigantycznej zmiany roli bramkarza. Zawodnik występujący na tej pozycji musiał dostosować się do nowych regulacji pierwszy raz od 1912 roku, kiedy wprowadzono zasadę, że golkiper może łapać piłkę wyłącznie w polu karnym, a nie jak wcześniej – na całej swojej połowie. Bramkarze, nie bez przyczyny znani z tego, że marudzą, byli oburzeni. „Nowe przepisy to żart z mojej profesji – narzekał Alan Hodgkinson, eksreprezentant Anglii, który zyskał sławę jako pierwszy trener specjalizujący się w szkoleniu bramkarzy. – Wiem, że ludzie uznają, że jestem stronniczy, ale nie widzę nic dobrego w tym, że wrabia się golkiperów, by wyszli na głupków. Żaden się nie wywinie. Czy to dobre dla futbolu? Trzeba pamiętać, że bramkarze przez 20 lat uczą się łapać piłkę i wchodzi im to w krew. Niełatwo się dostosować”. A to pech. Przepisy zostały i golkiperzy spędzali na treningach długie godziny, ćwicząc nową umiejętność – kopanie toczącej się piłki. Bramkarz, najbardziej wyspecjalizowany zawodnik w piłce nożnej, musiał stać się bardziej wszechstronny.

Jednym z najważniejszych osiągnięć Hodgkinsona było polecenie Petera Schmeichela Aleksowi Fergusonowi, menedżerowi Manchesteru United, zanim sam Hodgkinson został trenerem Duńczyka. Schmeichel stał się wzorcem bramkarza w tamtym okresie i był ówcześnie najlepszym na swej pozycji na świecie graczem w Premier League. Robił wrażenie warunkami fizycznymi, fantastycznie zachowywał się na linii i osiągnął mistrzostwo w bronieniu dobitek – błyskawicznie zrywał się z ziemi, psując szyki rywalom. Nie zachowywał się może w podręcznikowy sposób, nie ustawiał się też tak bezbłędnie jak David Seaman, jego rywal w walce o miano najlepszego bramkarza lat 90. Cichy, powściągliwy i solidny golkiper Arsenalu był przeciwieństwem głośnego, zuchwałego oraz nieprzewidywalnego Duńczyka. Schmeichel jako pierwszy w angielskiej piłce robił „pajacyki” – w sytuacjach sam na sam wyskakiwał z szeroko rozcapierzonymi ramionami; zapożyczył tę technikę z piłki ręcznej, w którą grał jako nastolatek. „Bramkarz to nie futbolista, bramkarz to piłkarz ręczny” – stwierdził w latach 60. Malcolm Allison, niegdysiejszy menedżer Manchesteru City. Schmeichel traktował to zdanie dosłownie.

Duńczyk niezwykle zyskał na zmianie przepisów dotyczących podawania do bramkarza. Zaczął swą przygodę z Premier League, znajdując się niespodziewanie na samym szczycie – właśnie wygrał mistrzostwa Europy w 1992 roku z reprezentacją Danii, która początkowo nawet nie zakwalifikowała się na turniej i w ostatniej chwili otrzymała możliwość udziału w zawodach, gdy w Jugosławii wybuchła wojna domowa. W ostatnim wielkim turnieju rozegranym przed korektą zasad Dania zademonstrowała, dlaczego tak desperacko potrzebne są zmiany; Lars Olsen raz po raz wycofywał piłkę do Schmeichela, ten zaś ją łapał, a metodę tę stopniowo zaczęli stosować i inni Duńczycy. Druga połowa wygranego z Niemcami 2:0 finału była szczególnie irytującym pokazem gry na czas. Pięć minut przed końcem spotkania duński napastnik Flemming Povlsen odebrał podanie na środku własnej połowy, ruszył z determinacją w stronę przeciwnej bramki, ale osaczony przy linii środkowej, zatrzymał się, zreflektował, a następnie zrobił w tył zwrot i zagrał 50-metrowe podanie do Schmeichela. „Ilekroć któryś z naszych dostawał się na połowę Niemców i zauważał, że nie ma do kogo zagrać, odwracał się, podawał do mnie, a ja łapałem piłkę. Jak można wygrać mecz w taki sposób?” – wspominał później z pewnym zażenowaniem duński bramkarz.

Nowe przepisy zmusiły bramkarzy do lepszej gry nogami, a duński golkiper włożył wiele wysiłku we własny rozwój. Po przybyciu do Manchesteru latem, tuż przed wprowadzeniem nowych zasad, Schmeichel upierał się, że bramkarze powinni być bardziej zaangażowani w treningi całej drużyny. Zamiast osobnych ćwiczeń z dala od głównej grupy piłkarzy chciał uczestniczyć w zajęciach, na których zawodnicy z pola ćwiczyli podania – to istotna zmiana, zarówno pod względem taktycznym, jak i psychologicznym. Później wprawiał przeciwników w zdumienie, ruszając przy rzutach rożnych – niekiedy ze znakomitym skutkiem dla drużyny – w pole karne przeciwnika w doliczonym czasie gry, gdy United przegrywali. Takie zachowanie bramkarzy stało się obecnie czymś zwyczajnym, ale to właśnie Schmeichel zaznajomił angielskich kibiców z tym pomysłem, po raz pierwszy prezentując swe ofensywne umiejętności w 1994 roku w Boxing Day, kiedy Czerwone Diabły przegrywały 0:1 w meczu u siebie z Blackburn Rovers. Gdy do końca pozostały trzy minuty, Duńczyk popędził w pole karne rywala, czym zdezorientował trzech zaskoczonych przeciwników, a dzięki temu Gary Pallister znalazł sobie odpowiednio dużo miejsca, by dojść do główki, po której Paul Ince wyrównał.

Schmeichel już wcześniej zdobył kilka bramek w Danii, a i potem trafił do siatki, po potężnym uderzeniu głową strzelając dla United gola pocieszenia w rozgrywanym w ramach Pucharu UEFA w 1995 roku meczu z Rotorem Wołgograd. Strzelił też nieuznanego gola przewrotką w spotkaniu z Wimbledonem (z pewnością został pierwszym w historii bramkarzem złapanym na ofsajdzie), a także jako pierwszy golkiper w erze Premier League zdobył bramkę, gdy rozgrywał swój jedyny sezon w barwach Aston Villi. Był prawdziwym rewolucjonistą, który przekonał innych golkiperów, że nie tylko strzegą po prostu bramki przed atakami przeciwników, ale też mogą wyprowadzać – a nawet kończyć – ataki swojej drużyny.

Schmeichel nie był jednak niezawodny, jeśli chodzi o grę nogami w miejscu będącym tradycyjnym obszarem działania bramkarza. W drugim w historii meczu Manchesteru United w Premier League, przegranym 0:3 starciu z Evertonem, wspaniały Duńczyk jako pierwszy bramkarz w epoce po zmianie przepisów zrobił błąd przy przyjęciu piłki, wskutek czego Mo Johnston mu ją odebrał i podkręconym strzałem umieścił futbolówkę w siatce. Większość błędów w swoim fachu Duńczyk popełnił z piłką przy nodze albo gdy wybiegał poza pole karne. W lutym 1994 roku zagrał wprost pod nogi Matthew Holmesa, pozwalając w ten sposób skrzydłowemu West Hamu dośrodkować do Trevora Morleya, który strzelił gola. Trzy miesiące później zrobił prezent Chrisowi Kiwomyi – gracz Ipswich otworzył wynik meczu po tym, jak Duńczyk machnął się poza szesnastką. Schmeichel został też wyrzucony z boiska w meczu z Charltonem w ćwierćfinale Pucharu Anglii, gdy zagrał ręką 15 metrów przed swoim polem karnym.

Także inni, mniej znani bramkarze, dobrze przystosowali się do nowych zasad; należał do nich Bryan Gunn z Norwich City, który miał udział w znakomitym rozgrywaniu piłki przez swój zespół. Seaman również świetnie sobie radził, po części dlatego, że był przyzwyczajony do grającej na spalonego linii obrony, z której słynął Arsenal, a George Graham zachęcał go do czyszczenia przedpola bramki. Choć jeszcze przed wprowadzeniem nowych przepisów menedżer Kanonierów ćwiczył ze swoim bramkarzem kopanie piłki słabszą nogą, co było wówczas niezwykłą rzadkością w przypadku bramkarzy, to zmiana zasad i tak sprawiła Seamanowi problemy. „Gdy wprowadzono nowy przepis, szukałeś przede wszystkim najbezpieczniejszych rozwiązań – przyznał Seaman. – Jeśli ktoś wycofywał do ciebie piłkę, po prostu kopałeś ją do przodu, upewniając się, że dobrze w nią trafiłeś. Rozwijałeś się jednak i kiedy zaczynałeś czuć się z futbolówką przy nodze nieco pewniej, starałeś się ją kontrolować. […] Im częściej to robisz, tym jesteś lepszy, uczysz się, komu podać, jak znajdować zawodnika do gry”. Ponieważ bramkarze coraz częściej podawali piłkę zamiast ją wykopać, zachowywali się jak 11. gracz z pola, wskutek czego drużyny zaczęły rozgrywać akcje od tyłu.

Tymczasem Schmeichelowi zdarzyła się kiedyś poważna awantura z Fergusonem na temat jego wykopów. W styczniu 1994 roku Manchester United wygrywał na Anfield już 3:0, ale znalazł sposób, by wypuścić prowadzenie z rąk i ostatecznie zremisować 3:3. Ferguson, co zrozumiałe, był wściekły; co jednak zaskakujące, za cel obrał sobie Duńczyka, który ciągle posyłał piłki na środek boiska, gdzie główki wygrywał Neil Ruddock, dzięki czemu Liverpool mógł wciąż wywierać presję na przeciwniku. Schmeichel nie przyjął dobrze krytyki, a gdy Ferguson prawie rzucił w niego filiżanką herbaty, bramkarz odpowiedział gradem przekleństw. Później zadzwonił do agenta i zażądał transferu, a następnego dnia menedżer Czerwonych Diabłów wezwał Duńczyka do swojego biura i zapowiedział, że wyrzuci go z klubu. Ferguson zmienił decyzję, dopiero gdy Schmeichel przeprosił zarówno jego, jak i kolegów z drużyny, dzięki czemu Duńczyk spędził na Old Trafford pięć lat. Zakończył ten nadzwyczajny okres, unosząc Puchar Europy w 1999 roku jako kapitan zespołu.

Schmeichel jednak nigdy nie rozwiązał na dobre swych kłopotów z wybiciami; w Pucharze Anglii w 1998 roku popełnił dwa potworne błędy w rywalizacji z walczącym o utrzymanie Barnsley, i to zarówno w meczu u siebie, jak i na wyjeździe, co pozwoliło przeciwnikom wygrać w powtórzonym spotkaniu. Biorąc pod uwagę, w jaki sposób Duńczyk odniósł sukces z reprezentacją oraz jakie miał później problemy z wykopami, robi wrażenie fakt, że był w stanie odsunąć na bok własne upodobania, by stwierdzić, że „zakaz łapania przez bramkarza podanej piłki to najlepsza zmiana przepisów w historii – odmieniła futbol”.

Niemniej to właśnie Schmeichel miał znaczący wkład w rozpowszechnienie myśli, że bramkarz może grać jako rozgrywający – choć raczej używając nóg niż rąk. Przed nim w angielskim futbolu nie zdarzały się w zasadzie tak niewiarygodnie długie wyrzuty, które stały się zasadniczym elementem arsenału ofensywnego Manchesteru United. W owym czasie drużyna Fergusona grała przede wszystkim z kontrataku, bazując w dużym stopniu na skrzydłowych, Ryanie Giggsie i Andrieju Kanczelskisie lub Lee Sharpie, którzy często dostawali piłki na dobieg, bo duński golkiper był w stanie cisnąć futbolówkę przez pół boiska. Schmeichel wyjaśniał: „Gdy łapię piłkę, staram się stworzyć okazję do kontrataku. Nie zawsze się to udaje, ale taka taktyka zmusza rywala, by się odwrócił i ruszył w stronę własnej bramki, co zarówno go męczy, jak i zniechęca”. Schmeichelowi udało się nawet zanotować asystę dzięki podaniu ręką. W rozegranym w lutym 1994 roku wyjazdowym spotkaniu z QPR wyrzucił futbolówkę bezpośrednio na środek boiska, gdzie przejął ją szybki Kanczelskis, który ruszył do przodu i otworzył wynik pojedynku wygranego przez Manchester 3:2. Dwa lata później, gdy Czerwone Diabły sprawiały cięgi Sunderland, wygrywając 5:0 – mecz ten lepiej zapamiętano zresztą dzięki legendarnemu lobowi Cantony, którego uderzenie wylądowało w okienku – Schmeichel wybronił słabą główkę, a następnie, znajdując się trzy metry od linii bramkowej, bezzwłocznie rzucił piłkę na połowę rywala do Ole Gunnara Solskjæra, który pozbawiony opieki obrońców ruszył do przodu i spokojnie wykończył akcję.

Dopóki w 2005 roku do Liverpoolu nie dołączył Pepe Reina, w Premier League nie widziano bramkarza tak biegłego, jeśli chodzi o tego typu natychmiastowe, dokładne, długie wyrzuty, które uruchamiały kontrę. W tym czasie golkiperzy na ogół czuli się już z piłką przy nodze bardzo swobodnie, zdecydowana większość z nich dorastała przyzwyczajona do nowoczesnych przepisów. Reina, który został zdobywcą Złotych Rękawic trzy razy z rzędu, mówił: „Miałem dziesięć lat, gdy zabroniono podań do bramkarzy. Na szczęście byłem wciąż wystarczająco młody. Dla mnie stało się to w najlepszym momencie, gdy dopiero zaczynałem rozwijać umiejętności bramkarskie”. Nawet w tym okresie jednak, czyli w połowie pierwszej dekady XXI wieku, to, w jaki sposób kopał piłkę Reina, przyciągało mniejszą uwagę niż jego wyrzuty, co pokazywało, w jakim stopniu Schmeichel stał się wzorcem bramkarza z Premier League. „Długie wyrzuty Schmeichela były tak silne, a do tego umożliwiały partnerom z drużyny stwarzanie zagrożenia na drugim krańcu boiska. […] Wyprzedzał swoje czasy” – powiedział weteran Serie A Samir Handanović. Nigeryjczyk Vincent Enyeama podsumował przemyślenia całego pokolenia bramkarzy: „Nawet jeśli Edwin van der Sar był dla mnie wzorem, to właśnie Schmeichel wprowadził nowy styl bronienia”. Duńczyk był pierwszym graczem z Premier League, który zainspirował cały świat.

Van der Sar, który brylował w Manchesterze United mniej więcej w tym samym czasie co Reina w Liverpoolu, słynął z umiejętności gry piłką, głównie dlatego, że dorastał w Ajaksie, gdzie wizjoner Johan Cruyff na długo przed zmianą przepisów o podaniu do bramkarza upierał się, by golkipera traktować jako 11. gracza z pola. Van der Sar stał się zwyczajowym wzorem do naśladowania; gdy Thibaut Courtois i Manuel Neuer mówią o swoich inspiracjach, wspominają o Holendrze, ponieważ tak dobrze operował piłką. Kopanie futbolówki stało się zasadniczą częścią fachu nowoczesnego bramkarza, a ci golkiperzy, którzy źle grali nogami, zostali zepchnięci na margines.

Schmeichel tymczasem pomógł całkowicie zrewolucjonizować Premier League pod jeszcze innym względem. Wśród 242 graczy, którzy rozpoczęli spotkania w pierwszej kolejce zreorganizowanej ligi, było tylko 11 zagranicznych piłkarzy. Z racji czystego prawdopodobieństwa można by się spodziewać, że jeden z nich będzie bramkarzem. Lecz było ich czterech: Schmeichel, a do tego występujący w Wimbledonie Holender Hans Segers, reprezentant Kanady Craig Forrest z Ipswich i Czech Jan Stejskal z QPR. Rok później, choć zawodnicy z pola spoza Wysp Brytyjskich wciąż stanowili rzadkość, w lidze między słupkami stało kolejnych sześciu bramkarzy zagranicznych: Australijczyk Mark Bosnich w Aston Villi, Rosjanin Dmitrij Charin w Chelsea, Norweg Erik Thorstvedt w Tottenhamie, pochodzący z Zimbabwe Bruce Grobbelaar, który odzyskał miejsce w Liverpoolu, i dwóch nowych Czechów, Luděk Mikloško w West Hamie i Pavel Srníček w Newcastle. Jim Barron, wówczas trener bramkarzy w Aston Villi, zauważył, o ile bardziej od swoich angielskich kolegów po fachu angażowali się w grę golkiperzy z zagranicy – lepiej dyrygowali w polu karnym i pierwszorzędnie rozgrywali piłkę. Anglia zawsze szczyciła się swoimi bramkarzami, ale zawodnicy importowani przyczynili się do rozwoju tej pozycji.

W pierwszych sezonach Premier League bramkarze odcisnęli zatem piętno na tych rozgrywkach z dwóch powodów. Po pierwsze, zmiana przepisów oznaczała, że poszerzyli zakres swych umiejętności i ze specjalistów stali się graczami wszechstronnymi (ten sam kierunek rozwoju odnotowano później w przypadku piłkarzy grających na innych pozycjach). Po drugie, doszło do poważnego przesunięcia: kosztem utalentowanych Anglików zaczęli dominować golkiperzy z zagranicy; proces ten miał się później powtórzyć na całym boisku. Bramkarzy zawsze uważano za autsajderów, teraz jednak byli w awangardzie nowoczesnego futbolu.

2Cantona i kontry

Być Francuzem oznacza dla mnie przede wszystkim być rewolucjonistą.

Éric Cantona

Przed 1992 rokiem piłkarze Manchesteru United przez ćwierć wieku nie wygrali ligi, co tym bardziej podkreśla, jak bardzo zdominowali rozgrywki Premier League w początkowych latach. Zespół Aleksa Fergusona wygrał je w czterech z pięciu pierwszych sezonów.

Ta seria zbiegła się w czasie z trwającym połowę dekady panowaniem Érica Cantony, a jedyne niepowodzenie w tym okresie – gdy United zakończyli ligę na drugim miejscu w rozgrywkach 1994/95 – zdarzyło się Czerwonym Diabłom wtedy, gdy fantastyczny francuski napastnik został zawieszony na pół sezonu. Miał niewiarygodny wpływ na tę drużynę, niemal z dnia na dzień zmieniając ją z ekipy spoza czołówki w etatowego mistrza. Nikt też nie odcisnął takiego piętna na Premier League jak Cantona – bo nikt tak jak on nie spopularyzował futbolu technicznego.

W czasie gdy Francuz z włoskim i hiszpańskim rodowodem przechadzał się z podniesionym kołnierzykiem po angielskich stadionach, jakby do niego należały, piłkarze z zagranicy nadal byli w Anglii rzadkością. Cantona nie przypominał niczego, z czym na Wyspach się wcześniej spotkano: gdy mówił o swoich inspiracjach, wspominał o Diego Maradonie i Johanie Cruyffie, ale wymieniał także Pablo Picasso, Jima Morrisona oraz Wolfganga Amadeusza Mozarta. A kiedy odwoływał się do francuskiego poety Rimbauda, dziennikarze – to paradne! – błędnie uważali, że mówi o Rambo, bohaterze filmu akcji z lat 80. Cantona był postacią niemal satyryczną, francuskim filozofem zamkniętym w angielskiej szatni piłkarskiej, gdzie obcinanie ubrań kumplom z zespołu było uznawane za szczyt dowcipu – i zdecydowanie wczuł się w rolę. Koledzy z drużyny twierdzili, że dobrze mówi po angielsku, ale kiedy nagabywali go dziennikarze z tabloidów, zdolności językowe nagle go zawodziły, dzięki czemu zachowywał status speszonego autsajdera. Gdy gracze Manchesteru szli się napić po meczu, standardowa kolejka oznaczała 17 lagerów i kieliszek szampana.

W przypadku Cantony nie chodziło jednak wyłącznie o to, że był z zagranicy. Zyskał sobie podobną reputację już we Francji, gdzie przeskakiwał z klubu do klubu Ligue 1 z niepokojącą regularnością, zwykle po serii problemów dyscyplinarnych. W pouczającej biografii francuskiego napastnika Philippe Auclair zauważa, że pod koniec lat 80. Cantona został „pierwszym piłkarzem celebrytą w historii swego kraju”, znanym bardziej ze specyficznych odwołań do kultury niż z czysto piłkarskich umiejętności. Osiągnął wysoką pozycję w kraju po występach w reprezentacji do lat 21 i zyskał sporą sławę dzięki sportowym transmisjom Canal+, nowej, innowacyjnej telewizji na kartę. Piłkarz był doskonałym bohaterem dla modnego kanału i faktycznie – okazał się jakby skrojony pod stację Sky i Premier League.

Najbardziej haniebny moment w czasie swej przygody z angielską piłką Cantona przeżył w styczniu 1995 roku. Zaraz po tym, jak wyleciał z boiska po kopnięciu obrońcy Crystal Palace Richarda Shawa, Francuz, obrażany przez fana gospodarzy Matthew Simmonsa, przeskoczył przez bandy reklamowe na Selhurst Park i wykonał ekstrawaganckie kopnięcie w stylu kung-fu. Incydent ten poskutkował ośmiomiesięcznym wykluczeniem Cantony z wszelkich rozgrywek i w praktyce zakończył jego reprezentacyjną karierę. Zachowanie Francuza było haniebne, niemniej wydarzenie to okazało się doniosłe dla Premier League; pojawiło się w mnóstwie serwisów informacyjnych w tak odległych miejscach, jak Australia czy Nowa Zelandia. Tak naprawdę to właśnie wtedy nowa angielska klasa rozgrywkowa po raz pierwszy znalazła się na ustach całego świata.

Biorąc pod uwagę problemy lat 80., prawdopodobnie nieuchronne było, że liga z początku ściągnie na siebie uwagę nie z tych powodów, co powinna, ale gdy w relacjach tłumaczono, co stało za zachowaniem Cantony, zaprezentowano jedną z najbardziej intrygujących postaci w angielskim futbolu, kogoś, kto łamie stereotypy. Brytyjskie gazety wzięły byka za rogi: „The Sun” dwa razy poświęcił incydentowi okładkę, za drugim razem opatrując ją podpisem: „Wstyd Cantony: więcej na stronach 2, 3, 4, 5, 6, 22, 43, 44, 45, 46, 47 i 48”. Premier League pojawiała się na początku wiadomości. Po tym, jak Cantona złożył zwieńczoną powodzeniem apelację od wyroku dwóch tygodni więzienia za atak na kibica, niechętnie zwołał konferencję prasową, na której powoli, w zamyśleniu oświadczył zgromadzonym dziennikarzom: „Mewy podążają za kutrem, bo myślą, że sardynki zostaną wrzucone z powrotem do morza. Dziękuję bardzo”. Następnie podniósł się, uścisnął dłoń swojemu prawnikowi i szybko wyszedł, co wzbudziło pełen zdumienia śmiech.

Niemniej kluczowym elementem image’u Cantony nie było po prostu to, że tak różnił się pod względem osobowościowym od wszystkich innych graczy Premier League; różnił się od nich także, jeśli chodzi o sposób gry w piłkę. Odniesienia do filozofów i artystów działały właśnie dlatego, że Francuz był piłkarskim geniuszem, który mógł się poszczycić przebiegłością, kreatywnością oraz nieprzewidywalnością. Doskonale odnajdywał się między liniami przeciwnika i był w takim samym stopniu reżyserem gry, co strzelcem, odnotowując największą przeciętną asyst na mecz w Premier League. Uwielbiał lobować bramkarzy, od niechcenia strzelał karne i wielokrotnie uderzał zewnętrzną częścią stopy oraz wykonywał w ten sposób wycyzelowane, przeszywające linię obrony podcinki do partnerów z drużyny.

Cantona był także niebywały pod względem fizycznym, przygotowany na twardość i chaos najwyższej angielskiej klasy rozgrywkowej. Gdy napastnik ostatecznie spalił za sobą wszystkie mosty w ojczyźnie, asystent selekcjonera tamtejszej reprezentacji, Gérard Houllier – ze względu na kadrę narodową chcący znaleźć Cantonie klub z najwyższej półki – szczególnie polecał zawodnikowi właśnie Anglię, ponieważ był wystarczająco silny i na tyle dobry w pojedynkach powietrznych, żeby tam sobie poradzić. Cantona miał 188 centymetrów wzrostu i w jego posturze największą uwagę zwracała wiecznie napompowana, wypięta klatka piersiowa. Doskonale potrafił utrzymać się przy piłce, nic sobie nie robiąc z rywali, a zaskakująco wiele goli i asyst zanotował po zagraniach głową. Był też szybszy, niż można by się spodziewać, o czym często wspominał Ryan Giggs, znany z prędkości kolega z drużyny Cantony.

Cantona nie przybył jednak do Manchesteru bezpośrednio z Francji, a jego początki w angielskiej piłce nie wróżyły sukcesu. Przez tydzień przebywał w Sheffield Wednesday, choć dokładny cel tego przedsięwzięcia był, jak się zdaje, niejasny; Cantona wierzył, że przyjechał podpisać kontrakt, dziennikarze zakładali, że chodzi o testy, a tymczasem menedżer Trevor Francis utrzymuje, że wyświadczał tylko Francuzowi przyjacielską przysługę, pozwalając mu trenować z drużyną. Jakkolwiek wyglądała prawda, Cantona wystąpił w barwach Sheffield Wednesday tylko raz – i co naprawdę dziwaczne, był to towarzyski mecz sześcioosobowych zespołów z amerykańską drużyną Baltimore Blast, która specjalizowała się w grze na hali; zakończone porażką 3:8 spotkanie rozegrano w Sheffield Arena, gdzie kilka dni wcześniej Francis był na koncercie Simply Red.

Cantona wylądował 50 kilometrów dalej na północ, podpisując kontrakt z Leeds w połowie sezonu 1991/92, w którym drużyna sięgnęła po mistrzostwo. Mimo że zdobył zaledwie trzy bramki w 15 występach, a żadna z nich nie przyniosła bezpośrednio punktów zespołowi, dla kibiców stał się kultową postacią, a pewnego razu zaintonowali dyskusyjną wersję Marsylianki na cześć swojej gwiazdy ze środka ataku. Ale Leeds nie pasowało Cantonie. Menedżer Howard Wilkinson nie ufał pełnym polotu graczom i stwierdził bez ogródek, że żaden zagraniczny napastnik nigdy nie odniósł sukcesu w angielskim futbolu, uwypuklając fakt, że Cantona idzie pod prąd. „Czy Éric może się dostosować do Leeds albo czy my możemy się dostosować do Cantony? Mam prosić go, żeby się zmienił, czy prosić drużynę, by zaczęła grać po francusku? – rozważał menedżer, by w końcu zadeklarować: – Nie będzie żadnej francuskiej rewolucji, ponieważ, po piłkarsku mówiąc, nieuchronnie poniosłaby ona klęskę”. Jako że Leeds raz po raz grało długimi piłkami, podania często omijały Cantonę, mimo to sezon 1992/93 rozpoczął fantastycznie, zostając jedynym strzelcem trzech goli w meczu o Tarczę Dobroczynności, a następnie zaliczając pierwszego hat-tricka w historii Premier League. Mimo to jego stosunki z Wilkinsonem i ciągłe bunty przeciwko autorytarnym menedżerom oznaczały, że na Elland Road nie ma przed nim długiej przyszłości. Do akcji wkroczyli Ferguson i Manchester United.

Historia transferu Cantony jest znana – Wilkinson zadzwonił do siedziby Manchester United, by zasięgnąć informacji, czy dałoby się kupić bocznego obrońcę Denisa Irwina, a Ferguson wykorzystał tę sposobność, by podpytać o Cantonę. Nie był to jednak po prostu szczęśliwy zbieg okoliczności – menedżer Czerwonych Diabłów już wcześniej zainteresował się Francuzem i po tym, jak Leeds odwiedziło Old Trafford, poprosił Gary’ego Pallistera i Steve’a Bruce’a o opinię na temat Cantony. Obaj stwierdzili, że był trudnym przeciwnikiem, ponieważ nie trzymał się własnej pozycji; Cantona zanotował też w tym spotkaniu obronioną przez Petera Schmeichela spektakularną przewrotkę, po której przez trybuny Old Trafford poniosły się – co za rzadkie zjawisko – brawa dla gracza gości.

Jak ujawnił Auclair w biografii Francuza, decydująca była wizyta Fergusona na meczu Ligi Mistrzów, w którym Leeds grało z Glasgow Rangers. Po tym, jak Cantona zareagował gniewem na zmianę, Houllier wydawał się zmartwiony i gorzko zauważył, że będzie musiał znaleźć napastnikowi nowy klub. Menedżer Manchesteru natychmiast się tym zainteresował, ale uderzył dopiero wtedy, gdy młody Dion Dublin, napastnik o wiele bardziej tradycyjny, złamał nogę. Ferguson węszył wokół innych zawodników: zarówno kreatywnych ofensywnych graczy, takich jak Matt Le Tissier i Peter Beardsley, jak i typowych strzelców w rodzaju Davida Hirsta i Briana Deane’a. Zachowywał otwarty umysł, jeśli chodzi o to, jakiego napastnika potrzebuje, bo Mark Hughes, podstawowy gracz na tej pozycji w United, nie był klasycznym łowcą bramek i pojawiało się wiele głosów, że powinien mieć u boku bezwzględnego egzekutora. Skłoniło to Fergusona, by zainteresować się Alanem Shearerem, zanim ten podpisał tego lata kontrakt z Blackburn. Ale Cantona, w przeciwieństwie do innych, był na sprzedaż za śmiesznie małe pieniądze, 1,2 miliona funtów – niewiarygodne, zważywszy, że Ferguson bezskutecznie oferował trzy miliony za Hirsta.

Zakup gracza w typie Cantony z dnia na dzień zrewolucjonizował taktykę United. Choć z racji sukcesów klubu w tym okresie Ferguson bezsprzecznie zasługiwał na ogromny kredyt zaufania, do ściągnięcia Francuza jego zespołowi brakowało wyraźnego stylu. Menedżer Czerwonych Diabłów, w zgodzie z klubową tradycją, preferował ofensywny futbol oparty na grze skrzydłami, ale pod polem karnym przeciwnika obowiązywała prosta, schematyczna gra. Świetnie uwypukla to sytuacja, gdy po kolejnym treningu dośrodkowań sfrustrowany Andriej Kanczelskis opuścił nagle boisko treningowe, mamrocząc pod nosem, że „angielski futbol to gówno” – i nie był to w owym czasie nieuzasadniony komentarz. Fergusona postrzegano wówczas raczej jako menedżera potrafiącego zarządzać ludźmi niż piłkarskiego filozofa lub przebiegłego taktyka. Schmeichel, który dzielił pokój z Cantoną podczas wyjazdów, krótko podsumował pierwszy trening Francuza: „Od tego dnia styl Manchesteru United się zmienił. Przybycie Cantony sprawiło, że nagle sztab szkoleniowy uświadomił sobie, jak zespół powinien grać, by osiągać sukcesy”. Cantona był katalizatorem rewolucji w United, a sukcesy klubu nadały ton rozwojowi taktycznemu rywali z Premier League, który początkowo przyśpieszył raczej za sprawą wpływu inspirujących graczy z zagranicy niż menedżerskich koncepcji.

Cantona potrafił grać zarówno jako tradycyjny środkowy napastnik, jak i rozgrywający, pełniąc obie te funkcje na różnych etapach kariery. W United zasadniczo występował jako dziesiątka za tradycyjnym egzekutorem, dzięki czemu ustawienie zespołu przeszło z 4-4-2 na 4-4-1-1. W Premier League grało bardzo niewielu napastników w tym typie; Teddy Sheringham, który zastąpił później Cantonę w United, zyskał sławę jako „cofnięty napastnik”, ale w owym czasie grał raczej na szpicy; po trzech kolejkach sezonu 1992/93 przeniósł się z Nottingham Forest do Tottenhamu i zdobył w całych rozgrywkach 22 bramki, zostając pierwszym królem strzelców Premier League. Matt Le Tissier z Southampton przypominał Cantonę, ale cierpiał pod menedżerem Ianem Branfootem, który chciał, by obrońcy zagrywali długie piłki pod pole karne przeciwnika. Ani Sheringham, ani Le Tissier nie dostawali jeszcze wtedy powołań do reprezentacji Anglii. Inny cel Fergusona, Peter Beardsley, był najbardziej podobnym do Francuza typem napastnika, chociaż często lądował w Evertonie na ławce. Ponadto brakowało mu ekstrawagancji Cantony i nie był materiałem na supergwiazdę – należał do najcichszych i najskromniejszych zawodników w najwyższej klasie rozgrywkowej, podczas gdy Francuz z pewnością był najbardziej aroganckim graczem, aczkolwiek miało to pewne uzasadnienie.

Angielski futbol był tradycyjnie podejrzliwy wobec cofniętych napastników, mimo że tacy gracze, jak Diego Maradona i Ferenc Puskás, okazali się dla reprezentacji Albionu źródłem tylu cierpień. Pozycję tę uważano za cudzoziemski wymysł, a ekstrawagancja w angielskiej piłce zarezerwowana była głównie dla sprytnych skrzydłowych, wśród których najbardziej czczono Toma Finneya, Stanleya Matthewsa i George’a Besta. Nawet Paul Gascoigne, najbardziej utalentowany zawodnik z Wysp owej ery, był raczej ósemką niż dziesiątką, pomocnikiem, który ruszał naprzód z głębi pola. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że Gascoigne najlepsze lata spędził poza Premier League – grał przez sześć sezonów w Lazio, a później w Glasgow Rangers i wrócił do Anglii po trzydziestce, by występować jeszcze w Middlesbrough i Evertonie. Nawiasem mówiąc, Ferguson twierdzi, że niewielu rzeczy żałuje w karierze bardziej niż tego, że w 1988 roku Koguty przelicytowały United w wyścigu o Gascoigne’a, który miał dzwonić do menedżera Czerwonych Diabłów latem 1995 roku (kiedy to Cantona odsiadywał swoje ośmiomiesięczne zawieszenie i zamierzał opuścić Anglię), błagając o transfer do Manchesteru. Ferguson jednak skoncentrował się na przekonaniu Francuza, by został w klubie.

W ciągu pięciu lat występów Cantony na Old Trafford Szkot nawiązał ze swym napastnikiem bliskie relacje. Francuz każdego dnia przed treningiem mógł napić się z menedżerem herbaty, co było rzadkim przywilejem, zważywszy na to, że Ferguson traktował większość piłkarzy z pozycji nauczyciela. I choć trudno sobie wyobrazić, że ktoś mógłby w 100 procentach zrozumieć Cantonę, to właśnie Ferguson był tego najbliżej. Szkoleniowcy często powtarzają, że najtrudniejszą częścią ich pracy jest dylemat, jak w szczególny sposób traktować gwiazdy, nie wzbudzając niesnasek w drużynie, a Ferguson szybko pojął, że musi być wyrozumiały wobec Cantony i oszczędzać mu „suszarki”, jak zawodnicy Manchesteru United nazywali zwyczaj menedżera, by wrzeszczeć im prosto w twarz po nieudanych meczach.

Skrzydłowy Lee Sharpe opowiada zabawną, pouczającą anegdotę o przyjęciu w manchesterskim ratuszu, po tym jak zespół zdobył pierwszy tytuł. Cała drużyna miała na sobie eleganckie czarne garnitury, jedynie Sharpe pojawił się tam w oliwkowym stroju i w zielonym krawacie. Ferguson oczywiście ruszył, by zmyć mu głowę, a wtedy do pomieszczenia spacerowym krokiem wszedł Cantona – w garniturze, ale bez krawata i w czerwonych tenisówkach Nike. Szkot zawył z frustracji i wypadł z pokoju jak burza. Podobna sytuacja zdarzyła się, gdy menedżer United chciał skrytykować Sharpe’a za ścięcie się na pałę podczas przedsezonowego tournée; ponieważ jednak nagle zauważył, że Francuz ma taką samą fryzurę, ugryzł się w język. „To aż śmiechu warte, jak odmiennie traktowany był czasem Éric – skarżył się Sharpe. – Istniał zbiór zasad dla niego i zbiór zasad dla takich jak ja”. Po niesławnym kopie kung-fu Cantony na Selhurst Park Ferguson w pierwszym odruchu zaczął narzekać w szatni na byle jakie zachowanie obrony przy wyrównującym trafieniu Crystal Palace.

Zasadniczo piłkarze akceptują, że folguje się gwiazdom, a na boisku Cantona miał w gruncie rzeczy całkowicie wolną rękę; mógł wałęsać się po murawie, gdzie tylko chciał. W niewielkim stopniu angażował się w grę obronną, o czym wspominał później Roy Keane: „Opierdalaliśmy go często za to, że nie wraca. Z pewnością robiliśmy coś więcej niż tylko bieganie za niego. A później, gdy dopadała nas irytacja, której dawaliśmy wyraz, Éric wyczarowywał coś, co zmieniało bieg meczu”. Angielski futbol nauczył się, że graczy w typie Cantony warto brać, jakimi są, warto uwolnić ich od obowiązków defensywnych. Trzeba było także przemyśleć na nowo zasady piłkarskiej kultury, w której ponad wszystko ceniono ciężką pracę i zaangażowanie. Gdy Eric Harrison, trener juniorów w United, po raz pierwszy zobaczył Cantonę na treningu, powiedział: „Chciałem go porwać i przez tydzień gadać z nim o piłce”.

Rywale nie byli przygotowani pod względem taktycznym, by powstrzymać Francuza. Zazwyczaj środkowi obrońcy walczyli ze środkowymi napastnikami, a środkowi pomocnicy toczyli pojedynki biegowe z ich odpowiednikami w przeciwnej drużynie. Tacy gracze jak Cantona, schodzący między linie obrony i pomocy, mieli mnóstwo czasu, by cieszyć się piłką. „Éric, niezależnie od tempa i zamętu podczas meczów w Premier League – mówił Ferguson – potrafi zagrać jedno z tych swoich podań. Samo to jest właściwie cudem”. Miało to jednak wiele wspólnego z wyjściową pozycją Cantony na boisku i umiejętnością odpierania ataków obrońców. Wcześniej gra United koncentrowała się na natarciach skrzydłami albo rzucaniu długich podań do grającego na środku ataku Hughesa, który znakomicie potrafił ściągnąć piłkę do ziemi i odegrać ją partnerom. Ale Cantona w cudowny sposób reżyserował ataki Czerwonych Diabłów i jak najlepsze dziesiątki w dziejach – szczególnie Maradona, lecz także, jeśli chodzi o Premier League, Dennis Bergkamp i Gianfranco Zola – był bezinteresownym graczem, który rozumiał, że indywidualną wolność na boisku należy spożytkować dla dobra drużyny.

Cantona miał nie tylko swój wkład w grę United podczas meczów, był także wspaniałym przykładem dla swych kolegów z drużyny na treningach. Nalegał na to, by mieć pewną swobodę – na przykład sam się rozgrzewał, zanim dołączył do reszty graczy – ale zawodnicy Czerwonych Diabłów zgadzają się, że wyraźnie podniósł standardy treningowe. Inspirował dopiero wchodzących w dorosłą piłkę graczy, także tych, których nazwano później „klasą ’92”: Giggsa, Davida Beckhama, Nicky Butta, Paula Scholesa oraz Gary’ego i Phila Neville’ów – była to zdecydowanie najlepsza grupa piłkarzy, która wyszła kiedykolwiek z angielskiej akademii młodzieżowej.

Ferguson napisał w autobiografii: „W czasie, który spędziłem w Manchesterze United, miałem szczęście do ludzi, którzy poświęcali niezliczone dodatkowe godziny, by się doskonalić. Gary Neville dzięki swej etyce pracy z przeciętnego piłkarza własnymi siłami zrobił z siebie wspaniałego gracza, podobnie jak David Beckham. Pamiętam pierwszy dzień Érica w klubie. Po skończonym treningu poprosił o bramkarza, dwóch przebywających tam wciąż zawodników z drużyny juniorów i kilka piłek. Spytałem, po co mu to, a on odrzekł, że chce poćwiczyć. Kiedy wieść o tym dotarła do innych piłkarzy, jeden czy dwóch zdecydowało się na dodatkowe ćwiczenia następnego dnia, ich liczba zaś z czasem rosła. A to wszystko dzięki etyce pracy Cantony i wpływowi, jaki miał na innych zawodników”. Phil Neville widzi to trochę inaczej, a zważywszy, że istnieje wiele opowieści o tym, z jakim poświęceniem trenowali Neville’owie czy Beckham jeszcze przed przyjściem Cantony, wydaje się, że to bardziej przekonująca interpretacja: obrońca twierdzi, że Cantona nie zachęcił najmłodszych piłkarzy do ciężkiej pracy – bo już ciężko trenowali – ale sprawił, że stało się to „dopuszczalne” i doświadczeni członkowie zespołu przestali spoglądać na młodszych piłkarzy jak na „pupilków trenera”.

Tam gdzie należało, czyli na murawie, Cantona z miejsca robił różnicę. Czasem pomija się, jak niewiarygodny i natychmiastowy wpływ wywarł na drużynę: przybył na Old Trafford pod koniec listopada 1992 roku, gdy United zajmowali ósme miejsce w tabeli, tracąc dziewięć punktów do niespodziewanego lidera, zespołu Norwich City, z żałosnymi 17 trafieniami w 16 meczach na koncie. Trudno było w ogóle pomyśleć o walce o tytuł. Ale po przyjściu Cantony Czerwone Diabły zaczęły strzelać dwa razy więcej goli i wspięły się na szczyt tabeli po pierwszym styczniowym meczu.

Najsłynniejszą wygraną Manchesteru w ich drodze po mistrzowski tytuł było bez wątpienia zwycięstwo 2:1 z Sheffield Wednesday na Old Trafford. Pięć minut przed końcem United przegrywali 0:1, gdy niespodziewanie środkowy obrońca Steve Bruce dwoma główkami odwrócił losy meczu. Jego drugie trafienie, już pod koniec doliczonego czasu gry (mecz zresztą niezwykle się wydłużył ze względu na konieczność zastąpienia kontuzjowanego sędziego), było początkiem nowego zwyczaju Czerwonych Diabłów – strzelania w erze Premier League decydujących goli w ostatnich minutach – i przyczyniło się do powstania określenia Fergie time (czas Fergiego). Ferguson i jego asystent Brian Kidd rzucili się na murawę, świętując wygraną, dzięki której United znaleźli się na szczycie tabeli. Do końca sezonu nie oddali już tego miejsca. Niemniej najistotniejsze pod względem taktycznym zwycięstwo drużyna Fergusona odniosła pięć dni wcześniej, w wyjazdowym meczu z Norwich. To spotkanie na kolejne lata zdefiniowało podejście Czerwonych Diabłów Fergusona do wielkich meczów i jest zarazem występem, który wpłynął na Premier League najbardziej w całej historii tych rozgrywek.

Przez znaczną część sezonu 1992/93 drużyna Norwich była faworytem do zdobycia mistrzostwa. Po zaskakującej wygranej 4:2 nad Arsenalem, która wydawała się niczym więcej niż kuriozalnym wynikiem na otwarcie sezonu, Kanarki zostały pierwszym liderem Premier League. W poprzednich rozgrywkach zespół ten uratował się przed degradacją w ostatnim meczu, a teraz, po sprzedaży do Chelsea swojej gwiazdy, napastnika Roberta Flecka, był powszechnie skazywany na spadek. W rzeczywistości jednak człowiekiem odgrywającym w klubie kluczową rolę był Mike Walker, sympatyczny, spokojny siwowłosy Walijczyk, jeden z najbardziej obiecujących menedżerów na Wyspach. W czasie gdy wciąż jeszcze dominowała laga do przodu, gra podaniami piłkarzy Norwich, ich zwyczaj zdobywania spektakularnych bramek i fakt, że byli skazywani na pożarcie, zapewniły im przychylność neutralnych kibiców. Inni menedżerowie pracujący w Premier League zarządzali piłkarzami i stawiali na dyscyplinę, ale Walker uwielbiał dyskutować o taktyce i zaproponował drużynie jasną, nakierunkowaną na atak filozofię futbolu. Z poprzedniej pracy, w Colchester, został zwolniony, ponieważ prezes klubu uważał, że preferowany przez Walkera futbol oparty na krótkich podaniach jest „zbyt miękki” jak na wymogi niższych lig, mimo że drużyna miała tylko punkt straty do pierwszego miejsca w czwartej lidze[2]. Walker mówił, że „byłby szczęśliwy, gdyby wygrywał wszystkie mecze 4:3”, choć w istocie Norwich doznało kilku srogich porażek. Co osobliwe, Kanarki zajęły w lidze trzecie miejsce, tracąc o cztery gole więcej, niż strzelając.

Podstawową taktyką Norwich było 4-4-2, tyle że traktowane elastycznie, godne uwagi głównie ze względu na wysuniętych bocznych obrońców, Marka Bowena i Iana Culverhouse’a. Występujący na prawej stronie Ruel Fox należał do najszybszych skrzydłowych w lidze, środkowy pomocnik Ian Crook imponował świetnymi podaniami, a Mark Robins walił gola za golem w napadzie. Kanarki były pierwszą dobrą piłkarsko drużyną w Premier League, a kiedy w grudniu pokonały 2:1 Wimbledon, po 18 meczach miały nad drugą drużyną w tabeli niesamowitą przewagę ośmiu punktów.

Później jednak Norwich nie strzeliło gola w pięciu kolejnych spotkaniach, nieomal dowodząc prawdziwości starej brytyjskiej prawdy, że gdy nadchodzi zima, a boiska zamieniają się w bagna, kontynentalna piłka przestaje się sprawdzać. Kanarkom udało się powrócić do walki o tytuł i kwiecień zaczęły ponownie na szczycie tabeli, z przewagą jednego punktu nad Aston Villą i Manchesterem United. W następnej kolejce Norwich miało się zmierzyć u siebie z United i choć nie można było ignorować Aston Villi, mecz traktowano jako pojedynek, który zdecyduje o mistrzostwie. Wydawało się, że Czerwone Diabły są w kryzysie – nie wygrały od czterech spotkań, a w ich szeregach nie mógł wystąpić zawieszony środkowy napastnik Mark Hughes. Powszechnie przewidywano, że Ferguson postawi w środku pola na weterana Bryana Robsona, a Brian McClair wróci do ataku, czyli tam, gdzie występował przed przybyciem Cantony do Manchesteru.

Zamiast tego jednak McClair zagrał jak zwykle u boku Paula Ince’a w środku pomocy, a Ferguson wystawił na Carrow Road trzech nominalnych skrzydłowych: Kanczelskisa, Sharpe’a i Giggsa, który zasadniczo zagrał jako środkowy napastnik ustawiony przed Cantoną. W efekcie United w pierwszej fazie meczu grało zadziwiający futbol oparty na szybkich atakach; Norwich wprawdzie utrzymywało się dłużej przy piłce, ale to ich rywale w pierwszych 21 minutach zdobyli z kontry trzy bramki.

Gole wpadały po niewiarygodnie prostych akcjach. Przy pierwszym trafieniu Schmeichel w klasyczny dla siebie sposób cisnął piłkę na 40 metrów do stojącego na lewym skrzydle Sharpe’a, który zewnętrzną częścią lewej stopy posłał podanie do Cantony, czekającego między pomocnikami a obrońcami przeciwnika. Francuz opanował futbolówkę, przystopował na chwilę, dopóki nie nadbiegli pomocnicy, a później mógł zagrać w uliczkę do jednego z trzech zawodników United – Sharpe’a, Ince’a albo Giggsa – którzy jednocześnie uniknęli zastawionej przez graczy Norwich pułapki ofsajdowej. Piłkę przejął Giggs, objechał bramkarza Bryana Gunna i mógł podawać, ale sam wtoczył futbolówkę do siatki. Od momentu wyrzutu Schmeichela do chwili, gdy padła bramka, minęło 12 sekund, a zawodnicy United dotknęli piłki osiem razy.

Druga akcja bramkowa została rozegrana nawet lepiej. Schmeichel chciał przejąć piłkę w polu karnym, ale Steve Bruce uprzedził go i wywalił ją pod prawą linię, gdzie stał Kanczelskis, który z woleja odegrał do stojącego w kole środkowym Ince’a, a ten również z powietrza podał futbolówkę do Giggsa. Walijczyk wycofał ją do McClaira, ten zaś z pierwszej piłki uruchomił biegnącego na bramkę rywala Kanczelskisa. Wspomagał go Cantona, ale rosyjski skrzydłowy minął Gunna i trafił do siatki. Od podania z pola karnego United do gola minęło tym razem 14 sekund, a gracze w czerwonych koszulkach dotknęli piłki dziewięć razy.

Zaledwie minutę później Ince – zawodnik, który miał być rzekomo ostoją linii pomocy, grając za pięcioma graczami ofensywnymi – przejął bezpańską piłkę w środku pola i zaraz potem minął trzech atakujących go rywali, ruszył wściekle w stronę Gunna, a następnie posłał piłkę na prawo do Cantony, który zasadził do pustej bramki. Tym razem akcja zaczęła się na połowie Manchesteru przed kołem środkowym, trwała dziewięć sekund i składała się z sześciu dotknięć piłki.

Gra z kontry wyglądała tak prosto – piłkarze United zwyczajnie czekali, aż przeciwnik naciśnie, następnie ruszali z zatrważającą prędkością, wykorzystując wolną przestrzeń na boisku. Za każdym razem wdzierali się za linię obrony kilkoma zawodnikami i za każdym razem przed strzałem do pustej bramki wyciągali z niej Gunna. „Dobrze radziliśmy sobie w grze z kontry, ale nasz występ w tym meczu przekroczył nawet nasze oczekiwania – zachwycał się Bruce. – Tempo i precyzja naszych akcji, jakość podań były z najwyższej półki i Norwich nie mogło sobie z tym poradzić”.

Ferguson ledwie był w stanie powściągnąć entuzjazm: „Niektóre nasze akcje zapierały dech w piersiach, to było coś niewiarygodnego”. Najlepiej występ United podsumował jednak Cantona: „To punkt zwrotny. Zagraliśmy mecz doskonały. Zagraliśmy doskonałą piłkę”. Czerwone Diabły ruszyły po tytuł, a to spotkanie wyznaczyło drogę do triumfu w Premier League. Gdyby Norwich wygrało to starcie i samo sięgnęło po mistrzostwo, niewiarygodny sukces zespołu skazanego na pożarcie mógłby sprawić, że w Anglii rozpowszechniłby się futbol bazujący na posiadaniu piłki. Ale to prędkość United stała się inspiracją dla innych drużyn.

Manchester zdobył pierwsze mistrzostwo w Premier League, gdy wszystko wskoczyło na swoje miejsce niejako przypadkiem, lecz w sezonie 1993/94 Czerwone Diabły osiągnęły całkiem nowy poziom. Piłkarze często zwracają uwagę, jak trudno jest obronić tytuł – zespół ma mniejszą motywację, by odnieść sukces, a przeciwnicy bardziej spinają się na mecze z mistrzami – ale Ferguson, który w połowie lat 80. wywalczył dwa razy z rzędu tytuł mistrza Szkocji, w przebiegły sposób dopilnował, by jego zawodnicy wciąż pragnęli zwyciężać. Przed startem sezonu ogłosił w szatni United, że w szufladzie biurka w jego gabinecie leży zalakowana koperta, a w niej znajduje się lista zawodników, którzy jego zdaniem nie czują głodu zdobycia następnego tytułu. Sztuczka okazała się bardzo skuteczna, bo piłkarze chcieli udowodnić menedżerowi, że się myli.

Ferguson, co było dla niego typowe w tym okresie, pytał swoich graczy o opinie na temat zawodników, których chciał ściągnąć do klubu, i po tym, jak ci zgodzili się, że Roy Keane z Nottingham Forest to absolutny top wśród pomocników, menedżer Czerwonych Diabłów przeprowadził jedną ze swoich najważniejszych transakcji, bijąc przy tym brytyjski rekord transferowy. W United zmienił się tym samym układ sił – McClair wylądował na ławie, a Keane stworzył z Ince’em wspaniały, agresywny i waleczny środek pola. Wpływ Cantony na drużynę był jednak naturalnie większy, bo grał w Manchesterze dłużej. Giggs stanowił dla przeciwników ciągłe zagrożenie na lewej stronie, a Kanczelskis, w poprzednim sezonie zawodnik drugiego szeregu, okazał się niewiarygodny na prawym skrzydle. Rolę walecznych pomocników i dynamicznych skrzydłowych podkreślano tak bardzo, że niektórzy dziennikarze przedstawiali ustawienie United jako 4-2-4, choć w rzeczywistości zespół grał taktyką 4-4-1-1, nie bardzo różniącą się od 4-2-3-1, którą dekadę później znała cała Premier League.

Manchester United całkowicie dominował w sezonie 1993/94. W ciągu dwóch pierwszych tygodni Czerwone Diabły pokonały na wyjeździe Norwich i Aston Villę, dwóch rywali, z którymi w poprzednich rozgrywkach walczyły o mistrzostwo, a pod koniec sierpnia usadowiły się na pozycji lidera, której nie oddały do końca ligi. Do końca marca United przegrali tylko dwukrotnie, w obu przypadkach z Chelsea – mimo to pokonali The Blues 4:0 w finale Pucharu Anglii, co zdecydowało o zdobyciu przez klub z Manchesteru pierwszej podwójnej korony w historii. Piłkarze tworzący podstawową jedenastkę Fergusona zagrali ze sobą 13 razy i tyle samo razy zwyciężyli.

Kolejne drużyny United będą coraz bardziej wyrafinowane, zwłaszcza gdy rozwiną się Paul Scholes i David Beckham, wnosząc do gry zespołu lepsze rozegranie z linii pomocy, co pozwoli drużynie zrobić też postęp w europejskich pucharach. Ale biorąc pod uwagę wymogi Premier League, pierwsza jedenastka z sezonu 1993/94 doskonale pasowała do wciąż bazującej na piłce siłowej i ostrych wślizgach ligi, w której tydzień po tygodniu trzeba było rozgrywać na kiepskich boiskach 42 mecze – o cztery więcej niż od rozgrywek 1995/96, kiedy zredukowano liczbę zespołów z 22 do 20. Tamta drużyna składała się z „naprawdę twardych sukinsynów”, jak określił to sam Ferguson; menedżer sugerował później, że ten skład był równie dobry co zespół, który pięć lat później sięgnął po potrójną koronę.

Ustawienie United 4-4-1-1, z walecznym środkiem pola i sprinterami na bokach, stało się w gruncie rzeczy standardową taktyką w ciągu pierwszej dekady istnienia Premier League. Drużyny, które żywiły nadzieję, że podążą śladami United, miały jednak pewien oczywisty problem – musiały znaleźć swojego Cantonę.

3SAS i ZABAWIACZE

Powiem wam szczerze, jeśli ich pokonamy, będę wniebowzięty. Po prostu wniebowzięty.

Kevin Keegan

Mówiąc o swej misji w Manchesterze United, Alex Ferguson wypowiedział słynne słowa: że jego największym wyzwaniem jest „strącenie Liverpoolu z ich pieprzonej grzędy”. Szkot zrobił z Czerwonych Diabłów drużynę, która zdominowała angielską piłkę i ostatecznie wyprzedziła The Reds, jeśli chodzi o liczbę zdobytych tytułów mistrzowskich. Ale w połowie lat 90. najwspanialsze boje o tytuł United stoczyli nie z Liverpoolem, lecz z dwoma klubami, których menedżerami byli dawni napastnicy drużyny z Anfield: Blackburn prowadzonym przez Kenny’ego Dalglisha w sezonie 1994/95 oraz z Newcastle United Kevina Keegana w rozgrywkach 1995/96.

Pod przywództwem tych menedżerów w Blackburn i Newcastle działo się dokładnie to samo, tyle że w odstępie roku. Dalglish objął stery w Blackburn w 1991 roku, gdy klub grał na drugim poziomie rozgrywkowym, i awansował z Championship w 1992 roku. Keegan zaczął prowadzić drugoligowe Newcastle w 1992 roku i uzyskał promocję do wyższej ligi w 1993 roku. Blackburn nie zdobyło mistrzostwa od 1928 roku, Newcastle od 1927 roku. Podobieństwa występowały także między Keeganem a Dalglishem – obaj urodzili się w 1951 roku, był między nimi miesiąc różnicy, a kiedy Keegan w 1977 roku opuszczał Liverpool, by dołączyć do HSV Hamburg, w ataku The Reds zastąpił go właśnie Dalglish.

Jeśli chodzi o taktykę, oba zespoły grały w ustawieniu 4-4-2, a ich styl bazował na grze skrzydłami i dośrodkowaniach do wysokiej dziewiątki. Łączyło je jeszcze coś – w obu drużynach występował defensywny pomocnik David Batty, który miał swój udział w końcówkach sezonów Blackburn (1994/95) i Newcastle (1995/96). Oba kluby zaliczyły też znaczącą zniżkę formy pod koniec rozgrywek, w których walczyły o mistrzostwo. Może to zabrzmi osobliwie, zważywszy, że Blackburn wygrało ligę w sezonie 1994/95, a Newcastle zapamiętano jako „partaczy”, którzy roztrwonili w następnym roku 12-punktową przewagę w tabeli, lecz zapaść tych pierwszych była równie spektakularna. Udało im się przegrać trzy z pięciu ostatnich spotkań w mistrzowskim sezonie, w tym mecz w dramatycznej ostatniej kolejce, gdy ulegli na Anfield, gdzie nawet kibice Liverpoolu życzyli gościom zwycięstwa, by Manchester United nie zdobył kolejnego tytułu i by mogli zobaczyć na własne oczy, jak Dalglish, legenda The Reds, wznosi trofeum.