Strona główna » Obyczajowe i romanse » Projektant

Projektant

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66134-58-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Projektant

Olśniewająca historia osadzona w świecie wielkiej mody i Paryża

Świeżo upieczona mężatka Copper Reilly przybywa do Paryża zaraz po wyzwoleniu miasta w 1944 r. Kiedy paryżanie celebrują odzyskanie wolności, ona czuje, że utknęła w więzieniu nieszczęśliwego związku. Po kolejnej zdradzie męża Copper żąda separacji.

Wkrótce kobieta odnajduje bratnią duszę w osobie skrytego projektanta mody w średnim wieku. Okazuje się, że Riley przypadkowo poznaje Christiana Diora. Jego bojaźliwa natura i niechęć do sławy zderzają się z odważnym blaskiem projektów, które tworzy..

Copper czuje, że mężczyzna jest geniuszem i próbuje odkryć go dla reszty świata. Z aparatem i maszyną do pisania rzuca się w szalony świat dziennikarstwa modowego. Bardzo szybko przekona się, że cena za spełnianie marzeń jest wysoka.

Polecane książki

Imbir jest jedną z najstarszych przypraw oraz roślin leczniczych świata. Używany jest również jako afrodyzjak. Dzięki jego działaniu można nie tylko zapobiegać chorobom, lecz także wspomagać skuteczność procesów leczniczych. W książce znajdziesz wszystkie schorzenia, które eliminuje oraz wiele przep...
Litacja to druga część historii zapoczątkowanej Rehabem. Autor opisuje, jak jego bohater uczy się żyć z innymi ludźmi, ze sobą i z własnymi emocjami bez alkoholu. I chociaż W. poznaje samego siebie, to okazuje się, że rehab i Litacja to jeszcze nie jest pełna rehabilitacja.„Człowiek z pokiereszo...
Pure Farming 2018 to symulator pracy na farmie. Ten poradnik ma za zadanie objaśnić ci, jak wykonywać różne prace polowe oraz jak ukończyć tryb fabularny. W tej grze czekają cię liczne wyzwania związane z uprawą pól, utrzymaniem sadów i cieplarni oraz hodowlą zwierząt. Ten poradnik ma za zadanie odp...
Pod panowaniem króla Bernarda i królowej Anny mieszkańcy Królestwa Bellis żyją w pokoju i szczęściu. Wkrótce jednak spokój w kraju zostaje zakłócony przez najazd Albiny, nieprzyjaznej władczyni z sąsiedniego państwa. Anna wraz z nowo narodzoną córką Blanką musi ratować się ucieczką do ubogiego d...
Hobby garstki entuzjastów zamienił w spektakl oglądany na całym świecie. Zanim ktokolwiek spostrzegł, przejął całkowitą kontrolę nad sportem wartym miliardy dolarów. Udało mu się, bo nie trafił na nikogo sprytniejszego, bardziej bezwzględnego i bezczelnego od siebie. Z wyjątkiem chorwackiej hostessy...
Kobieta, mężczyzna, dwupokojowe mieszkanie, jedna doba – można by rzec: mocno ograniczona  czasem i przestrzenią akcja. I byłaby to nawet prawda, gdyby bohaterowie, opowiadając siebie, raz po raz tych granic nie przekraczali. Gdyby autorka przez tytuł – a bohaterka przez prób...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marius Gabriel

Dla Mervat

Rozdział 1

Copper była mężatką od zaledwie osiemnastu miesięcy i nie uważała się za znawczynię relacji małżeńskich. Niemniej lubiła myśleć, że umie stwierdzić, kiedy związek przeżywa kryzys. I miała pewność, że jej małżeństwo właśnie go przechodzi.

Słuchała, jak jej mąż przeprowadza wywiad z francuskim partyzantem, i rozmyślała o poradach z czasopism kobiecych, które – jako że nie miała matki ani przyjaciółek – stanowiły jej główne źródło wiedzy. Nie „zrzędziła”, nie „dawała się we znaki” ani nie „narzekała”. I na pewno „nie żądała ciągle nowych sukienek”, a mimo to udawało się jej unikać „flejtuchowatego i zaniedbanego wyglądu”. Robiła, co mogła, by nie przyrządzać „potraw nieapetycznych”, nie serwować ich „na brudnej zastawie i poplamionym obrusie”, choć ogarnięty wojną Paryż narzucał ograniczenia.

I mimo że wystrzegała się tych wszystkich grzechów, jej mąż wciąż podziewał się nie wiadomo gdzie do drugiej w nocy, miewał na kołnierzyku koszuli mundurowej ślady szminki, a ją samą zaczął traktować, jakby była meblem.

– Jest coś do jedzenia? – spytał Amory Heathcote i rzucił jej zabazgraną kartkę.

Jako jego asystentka miała przepisywać na maszynie sporządzane skrótami notatki, żeby można je było wysłać do agencji informacyjnej w Stanach Zjednoczonych. Jako żona zaś zapewniała mu przenośne gospodarstwo domowe i wygody, zaspokajała potrzeby Amory’ego i chroniła go przed życiowymi trudnościami, na ile tylko się dało.

– Mamy wino, chleb i ser.

Mąż wyglądał na niezadowolonego.

– I nic więcej?

– Zapytam gospodynię.

Mieszkańcy świeżo wyzwolonego Paryża okazywali Amerykanom wzruszającą szczodrość, jednak Francuzi przymierali głodem, więc nie było łatwo znaleźć prowiant.

Copper poszła poszukać gospodyni i wróciła z darem w postaci połówki kiełbasy i czterech jajek na twardo. Amory i François Giroux palili papierosy na malutkim tarasie z widokiem na rue de Rivoli, ulicę noszącą ślady walk toczonych w ramach paryskiego powstania. Przyglądali się czterem amerykańskim żołnierzom patrolującym ulice i flirtującym z francuskimi dziewczętami, których śmiech odbijał się echem od budynków.

– Wiecie, jak nazywamy waszych żołnierzy? – odezwał się Giroux. – Żołnierzami od gumy do żucia.

– Nie brzmi to zbyt wdzięcznie – zauważyła Copper.

Giroux patrzył na scenkę z wyrazem niezadowolenia na twarzy.

– Przechadzają się zawadiackim krokiem po Paryżu i rozdają batoniki. A my nie jesteśmy dziećmi.

– Starają się być mili.

– Jestem Francuzem i komunistą, madame. I nie chcę być pod niczyim butem, ani niemieckim, ani amerykańskim.

– Zastanawiam się, czy kiedykolwiek nam wybaczycie, że was wyzwoliliśmy… – odparła Copper.

Francuska duma po latach upokorzeń i niedoli nazistowskiej okupacji przypominała jeża: kłuła na zewnątrz, pozostając wrażliwa w środku.

– Nasze ulice zalewała polowa szarość, a teraz zalewa ją barwa khaki.

Giroux raczył ich od godziny opowieściami – bardziej i mniej wzniosłymi – o bohaterskiej roli, jaką odegrał w wyzwoleniu Paryża. Wyczuwszy, że ich zainteresowanie nim słabnie, powiedział:

– A może chcieliby państwo zobaczyć coś niezwykłego dzisiaj po południu?

– W jakim sensie niezwykłego? – spytał Amory.

Giroux zdusił w palcach camela.

– Kolaboranci myślą, że zdołają się przed nami ukryć, ale my wiemy, gdzie oni są. Znajdujemy zdrajców jednego za drugim i wymierzamy sprawiedliwość.

– Épuration sauvage?

– Tak to nazywamy. Dzisiaj kogoś ukarzemy.

Amory nadstawił uszu.

– Jasne – rzucił. – Chętnie zobaczę. Poczekamy na Fritchleya-Bounda. Też będzie chciał pójść. Gdzie on się podziewa? – zwrócił się do Copper.

– A jak myślisz?

Wraz z wyzwoleniem miasta spod panowania Niemców rozpoczęło się wielkie świętowanie, a George Fritchley-Bound, zwany też Strasznym Draniem[1], nie potrafił się nigdy oprzeć libacji. Poznali tego brytyjskiego dziennikarza kilka tygodni wcześniej. Absolwent Eton był w zasadzie nieustannie pijany, ale polubili go.

Straszny Drań nie pojawił się, zanim zasiedli do posiłku, więc zaczęli jeść bez niego. Chleb okazał się twardszy od kiełbasy, a wino jeszcze mniej strawne, ale wszyscy byli głodni.

– Kim jest zdrajca? – spytał Giroux Amory.

Giroux piłował kiełbasę swoim scyzorykiem.

– Kimś, kto bardzo skrzywdził Francję – odpowiedział ponuro. – Sami zobaczycie.

– Zabiją go?

– Może.

Copper się skrzywiła. Widzieli już tak wiele horrorów będących pokłosiem inwazji aliantów – w stronę Berlina przetaczała się przez Europę wielka fala ludzi i maszynerii. Paryż wciąż chwiał się po jej przejściu.

Amory wydawał się nieporuszony widokiem potwornie okaleczonych i zabitych. Był przecież korespondentem wojennym przywykłym do takich rzeczy. A ona, chociaż go kochała, uważała go za najbardziej oziębłego ze znanych sobie ludzi.

Straszny Drań pojawił się pięć minut później. Pojawił się w zasadzie ciałem, nie duchem, bo przyniosło go zalanego w trupa dwóch amerykańskich żołnierzy.

– Miły gość, jak na Angola – wysapał jeden z nich (Fritchley-Bound był postawnym mężczyzną, a do mieszkania prowadziło kilka kondygnacji schodów). – Nie wie jednak, kiedy przestać. Gdzie go położyć?

Przejęli Anglika od jego towarzyszy i rzucili na łóżko. Kierując się wcześniejszymi doświadczeniami, Copper położyła go na boku i postawiła nocnik w zasięgu jego ręki.

Fritchley-Bound nieoczekiwanie otworzył oczy i popatrzył na nich.

– Czy się skompromitowałem?

– Nie bardziej niż zwykle – odparł Amory. – Ale stracisz okazję. Giroux pokaże nam, jak ruch oporu wymierza sprawiedliwość.

– Cholera. Coś w sam raz dla brukowca. – Próbował usiąść, ale przycisnął dłonie do klatki piersiowej. Jego twarz, karmazynowa maska, pobielała. Musieli go przytrzymać, żeby nie zsunął się na podłogę. Popatrzył błagalnie na Copper. – Copper, staruszko…

– Nie, George. Nie chcę oglądać niczyjej śmierci.

– Proszę, zrób to dla mnie.

– Nie.

– Zrewanżuję się. Artykuł na dwie strony. Szczęśliwy naczelny. Uratowana kariera. – Chwycił ją za ramię. – Aparat wisi w szafie. Powinno być jeszcze kilka wolnych klatek.

– Niech cię diabli, George – powiedziała ze złością. – Nie możesz tak robić.

Machnął wielką bezwładną ręką – nie umiała stwierdzić, czy przyznając jej rację, czy może zbywając jej protest – i opadł na łóżko. Jego twarz wyglądała, jakby nie żył.

Amory popatrzył na nią pytająco.

– Ostatnie życzenie konającego. Czy zamierzasz mu odmówić?

– Z największą ochotą. – Copper podeszła do szafy. – Nie załaduję drugiego filmu. Jeżeli ten jest zużyty, sprawa przesądzona. – Spojrzała na tył zniszczonego rolleiflexa (jak na ironię Fritchley-Bound upierał się, żeby używać swojego przedwojennego niemieckiego aparatu). Zostało pół tuzina klatek. – A niech to!

– Jeśli chcesz, możesz zostać w domu – powiedział Amory.

Fritchley-Bound ocknął się z chrapnięciem.

– Nie rób tego. Dzielna dziewczynka. Uratujesz Strasznego Drania. Będę ci dozgonnie wdzięczny.

– Który to już raz? – zapytała i zarzuciła pasek od aparatu na ramię. – Wykorzystujecie mnie. Mam tego dość. Chodźcie. Idziemy.

Nie potrafiła już zliczyć przypadków, kiedy zastępowała Fritchleya-Bounda, bo był zbyt pijany, żeby pracować. Robiła za niego zdjęcia, a nawet pisała artykuły. On tylko nanosił kilka poprawek trzęsącym się ołówkiem i wysyłał jej pracę jako swoją. W zamian nie dostawała nic oprócz wdzięczności „autora” i świadomości, że ratuje jego karierę zawodową. Ta sprawa była jak tykająca bomba. Pewnego dnia gazeta Fritchleya-Bounda się na nim pozna.

Podskakiwała na twardym siedzeniu jeepa i obserwowała Paryż przesuwający się za oknami. Powietrze przesycała woń koni i ich odchodów. Z braku paliwa miasto cofnęło się do dziewiętnastego wieku – po bulwarach jeździły klekoczące dwukółki i dorożki. Po ulicach poruszało się jedynie kilka taksówek i nieliczne jeepy takie jak ten, którym jechali, pełne żołnierzy, dziennikarzy i turystów.

Mijali budynki poznaczone tu i ówdzie powstańczymi bliznami oraz spalone ciężarówki, widzieli zniszczony niemiecki czołg przy ogrodach Tuileries, lecz poza tym Paryż prezentował się wspaniale. W porównaniu z Londynem, który odwiedzili wcześniej tego roku, miasto wydawało się wesołe, migotliwe, wyścielone zielenią, a wieża Eiffla prężyła się dumnie ponad koronami drzew i dachami domów, sięgając ku błękitnemu niebu. Wszędzie powiewały trójkolorowe flagi, roiło się od dziewcząt na rowerach.

– Aż trudno uwierzyć, że toczyła się tutaj wojna – zauważyła Copper.

– Nie toczyła się – odparł ironicznie Amory. – O wiele łatwiej jest się poddać, niż walczyć.

Giroux popatrzył na niego spod oka.

– A pan, monsieur – zwrócił się do niego znaczącym tonem – z jakiego powodu nie uczestniczył w walce?

Amory zaśmiał się niewzruszony rzuconym mu wyzwaniem – niewiele go wzruszało – lecz Copper stanęła w jego obronie.

– Mąż jest zwolniony ze służby wojskowej. Ma słabe serce.

– Ma słabe serce? – upewnił się Giroux i zmierzył wzrokiem szczupłego mężczyznę mającego metr osiemdziesiąt wzrostu.

– W dzieciństwie przeszedł gorączkę reumatyczną.

Giroux się uśmiechnął. Copper już nieraz widziała uśmiech niedowierzania na jego twarzy.

Prawdę powiedziawszy, ojciec bankier miał większy udział w uchronieniu Amory’ego przed pójściem do wojska niż gorączka reumatyczna z dzieciństwa. Amory pochodził z zamożnej rodziny z Nowej Anglii, studiował w Cornell. Przepełniało go naturalne poczucie wyższości. Copper miała zupełnie inne pochodzenie i skończyła tylko college dla maszynistek, przez co była wrażliwa na zniewagi.

Pozwoliła mu się uwieść pewnego letniego popołudnia na Long Island. Był jej pierwszym kochankiem i ku jej zaskoczeniu ożenił się z nią sześć miesięcy później.

Rodziny nie ucieszyły się z ich związku. Heathcote’ów przeraziło to, że Amory nie wybrał któregoś z młodych motyli debiutujących co roku na scenie. Ojciec Copper, owdowiały irlandzki robotnik, uważał Amory’ego za marnotrawnego potomka wyzyskiwaczy robotników. I jak ujął to brutalnie jeden z braci Copper, Amory zapewne także podle traktował kobiety. Amory jednak utrzymywał, że podziwia walkę jej rodziny ze złem kapitalizmu. Jak wielu intelektualistów, sympatyzował z lewicowymi ideami. Być może przyciągały go przeciwieństwa. I prawdopodobnie fakt, że Copper podchodziła do kwestii seksu z większą otwartością niż dziewczęta z zamożnych rodzin.

Pociągała ją jego uroda gwiazdora kina. Miał gęste blond włosy i oczy w elektryzującym odcieniu fiołkowego błękitu – jeszcze nigdy nie widziała takich oczu. Cechowała go również wrodzona finezja i poczucie swobody w świecie, którego ona nie znała, a do którego skrycie aspirowała.

Miał jechać do Europy jako korespondent wojenny. Nie chciała zostać sama, więc zabrał ją ze sobą. Wykorzystał rodzinne koneksje, by zdobyć akredytacje dla nich obojga. Miała to być ich wielka przygoda. Amory twierdził, że każdy ma prawo mieć z wojny coś dla siebie. W jego przypadku miała to być nagroda Pulitzera. Zamierzał napisać powieść będącą największym wydarzeniem od czasów Hemingwaya (którego odszukał zaraz po przybyciu do Paryża). Mimo jego wad nie można było mu odmówić błyskotliwości – tak uważała Copper.

I to właśnie ze względu na ową błyskotliwość Copper nadal była z nim po osiemnastu miesiącach małżeństwa, choć zdążyła się rozwiać już większość iluzji na jego temat, a zwłaszcza oczekiwanie, że będzie wiernym mężem. Amory rzeczywiście traktował kobiety jak drań. Jej bracia się nie mylili.

Pewnego wieczoru, bardzo pijany, wyjawił jej, że jego ojciec zdradzał matkę przez całe małżeństwo i że ona „nauczyła się to akceptować”. Sugerował, że Copper powinna zrobić to samo.

Odchyliła głowę i pozwoliła, by wiatr porwał jej włosy. Długie, bujne, złocistorude – to im zawdzięczała swój przydomek[2]. Teraz, gdy miała dwadzieścia sześć lat, była z nim bardziej zżyta niż z imieniem Oona. Jasna skóra i szarozielone oczy podkreślały jej celtyckie korzenie. Rozkoszowała się wiatrem targającym kosmyki.

Kobiety mijane na ulicy prezentowały się znacznie lepiej od Amerykanek. Chodziły na koturnach, miały ramiona kanciaste jak mężczyźni, nosiły ekstrawaganckie kapelusze i jeździły na rowerach z ogromną pewnością siebie. Ich krótkie spódnice odsłaniały łydki. Jak im się to udawało? Reglamentacja w ojczyźnie i w Wielkiej Brytanii od czterech lat zmuszała Copper do noszenia nijakich, monotonnych ubrań. Jakim cudem te Francuzki zmagające się z jeszcze większymi ograniczeniami wyglądały tak szykownie? Postanowiła odkryć ich sekret. Do diabła z „nieproszeniem o nowe sukienki”.

Pochyliła się do przodu i spróbowała przekrzyczeć wiatr:

– Chcę paryską sukienkę.

Amory odwrócił się lekko w jej stronę, pokazując swój grecki profil.

– Co takiego?

– Paryską sukienkę. Sukienkę z Paryża.

Skrzywił się.

– Nie sądziłem, że interesujesz się ciuchami.

– Potrzebuję nowych ubrań – nie odpuszczała. – Mam już dość khaki.

Naprawdę znużyły ją już kombinezony w odcieniu oliwkowej zieleni i ohydne mundury, które tworzyły jej garderobę. Czuła, że obraża to piękne miasto i wystawia się na pośmiewisko wyniosłych paryżanek.

– Co pan na to, Giroux? – spytał Amory.

Giroux zerknął na Copper przez ramię z wyjątkowo skwaszoną miną.

– Kobiety. Wszystkie takie same. Polecę pani kogoś. Ale najpierw interesy. Potem przyjemności.

– Proszę zaparkować tutaj – polecił Giroux.

Amory zatrzymał jeepa we wskazanym miejscu, obok grupki młodych mężczyzn stojących na rogu ulicy w Montmartre. Mieli na sobie obdarte ubrania, zbyt lekkie na tę pogodę.

– To ruch oporu? – spytała Amory’ego Copper.

– Na to wygląda.

Copper popatrzyła na nich przez obiektyw aparatu. Chętnie pozowali do zdjęcia, puszyli się, machali czapkami i gwizdali.

W odległej części ulicy rozległ się krzyk. Mężczyźni pobiegli za róg, klapiąc espadrylami o bruk. Giroux dał Copper i Amory’emu znak, żeby za nimi poszli.

– Teraz zobaczycie, co się robi z kolaborantami – oznajmił.

Wbiegli za grupką w następną ulicę, wzdłuż której ciągnął się rząd zwyczajnych domów. Mężczyźni otoczyli ofiarę, młodą matkę z wózkiem z dzieckiem. Właśnie wyszła z jednego z budynków i teraz rozpaczliwie starała się wrócić do środka, lecz napastnicy ściągnęli ją wraz z wózkiem ze schodów.

– To kobieta! – krzyknęła Copper.

Szamotanina się zaogniała. Copper bała się o dziecko, którego płacz wybijał się ponad krzyki i wrzaski. Amory chwycił ją za rękę, żeby nie mogła ruszyć w tamtą stronę.

– Nie przeszkadzaj.

Kobieta miała na sobie płaszcz i beret. Ściągnięto je z niej i rzucono do rynsztoka. Blond loki okoliły twarz stężałą z przerażenia. Ofiara miała nie więcej niż dziewiętnaście–dwadzieścia lat. Ktoś wyciągnął dziecko z wózka. Próbowała błagać mężczyzn o litość i wyciągała ręce w kierunku niemowlaka, ale ktoś uderzył ją w twarz. Upadła. Podniesiono ją i zaczęto z niej zrywać ubranie.

Serce podeszło Copper do gardła.

– Co ona zrobiła? – spytała.

– Była kochanką gestapowca – odparł Giroux. Nie brał udziału w ataku, ale uważnie go obserwował, znowu z papierosem w ustach i mrużąc oczy podrażnione dymem. – To jego dziecko.

– Co jej zrobią?

– Patrzcie, jaka jest gruba. Jak maciora – zauważył z goryczą Giroux. – Jadła masło, gdy my głodowaliśmy.

Kobieta była już prawie naga. Zasłaniała piersi i próbowała ukryć twarz. Ciało miała blade i miękkie, poznaczone czerwonymi śladami uderzeń. Ulica, na początku niemal pusta, nagle się zaludniła. Mieszkańcy wychodzili z domów, żeby dołączyć do napastników, lub krzyczeli z okien. Fala nienawiści była jak gorący wiatr. Jakiś mężczyzna podniósł krzyczące dziecko, jakby zamierzał rzucić je na bruk. Matka rozpaczliwie starała się je dosięgnąć, ale odpychały ją od niego kolejne osoby, bijąc ją lub ciągnąc za włosy. Z nosa i ust leciała jej krew.

Okrzyki przeszły w ryk. Ktoś przyniósł stare kuchenne krzesło i stryczek.

– Och nie! – Copper wyrwała rękę z uścisku Amory’ego i pobiegła.

– Copper, wracaj! – wrzasnął jej mąż.

Udało się jej jakimś cudem pokonać kilka metrów dzielących ją od rozkrzyczanej kobiety i przedrzeć się przez tłum jak obrońca w rugby. Objęła ofiarę rękami i starała się ją ochronić. Przeszkodziły jej w tym dziesiątki rąk. Oderwano ją od kobiety i rzucono na ziemię.

– Czyś ty oszalała? – spytał Amory, który chwycił żonę i postawił ją na nogi. – Mogli cię zabić.

– Oni ją zlinczują. Zrób coś!

– Nie można nic zrobić.

Posiniaczona, łapiąc dech, odwróciła się do Giroux.

– Niech pan ich powstrzyma!

Giroux zaciągnął się końcówką papierosa.

– Jest pani odważna, ale głupia, madame.

Oprawcy zaciągnęli szlochającą kobietę pod słup lampy. Wyciągnęła ręce ku niemowlęciu w ostatnim rozpaczliwym geście. Copper nie mogła zacisnąć powiek, żeby odciąć się od tego wszystkiego.

Pchnięto kobietę na krzesło, skuliła się, twarz miała mokrą od łez. Na szyję zarzucono jej pętlę. Z tłumu wyłonił się drobny starszy mężczyzna. Miał na sobie biały fartuch i trzymał kuchenne nożyce. Jego pomarszczona twarz niczego nie wyrażała.

– To jest Blanc, cukiernik – poinformował Giroux. – Gestapo zabrało mu dwóch synów.

Staruszek chwycił pukiel włosów kobiety i zaczął je metodycznie obcinać. Tłum skandował:

– Collaboratrice! Putain!

Kobieta krzyknęła, gdy mężczyzna zaczął ciąć włosy, ale potem umilkła, jakby zaakceptowała swój los. Jej głowa kiwała się we wszystkie strony popychana przez oprawcę.

Pracował szybko. Kiedy ostatni długi kosmyk opadł wężowym ruchem na ziemię, rozległ się aplauz. Staruszek nie był usatysfakcjonowany i obcinał włosy tak długo, aż głowa dziewczyny stała się prawie łysa, jak u lalki. Wówczas splunął jej z rozmysłem w twarz i ruszył w stronę swojego sklepu. Poklepywano go po plecach. Copper modliła się, żeby to był koniec i żeby nie wydarzyło się nic gorszego.

– Oddajcie jej dziecko! – krzyknęła do grupki mężczyzn.

Pośród śmiechu oddali niemowlę ofierze. Przytuliła je do siebie kurczowo. Maleństwu raczej nic się nie stało, ale krzyczało z przerażenia, buzię miało wykrzywioną i szkarłatną. Matka przystawiła je do piersi, zaczęło energicznie ssać. Jego ciałkiem wstrząsał jeszcze od czasu do czasu szloch. Giroux pchnął Copper w stronę kobiety.

– No, dalej, Joanno d’Arc. Proszę robić swoje zdjęcie.

Copper ruszyła do przodu. Trzymała aparat na wysokości talii. Skupiła uwagę na kobiecie, która wydawała się otępiała z szoku. Jej uroda się ulotniła.

– Przepraszam – powiedziała Copper.

Kobieta patrzyła na nią przekrwionymi oczami, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Copper zrobiła jej dwa zdjęcia.

Tłum zaczął się rozchodzić, gdy widowisko dobiegło końca. Zostało tylko kilka osób, żeby przyglądać się półnagiej młodej matce karmiącej niemowlę jak upokorzona Madonna. Drzwi domu pozostawały zamknięte. Copper zauważyła, że zasłonięto wszystkie okna. Kobieta będzie tak siedziała wystawiona na wyrazy pogardy, aż jej rodzina zbierze się wreszcie na odwagę, by wpuścić ją do środka. Jej ubrania walały się po ulicy, elegancki wózek zniszczono.

– Koniec pokazu – rzucił lakonicznie Giroux.

Copper podniosła porwaną bluzkę i otuliła nią kobietę najlepiej, jak umiała, żeby zakryć jej nagość. Amory odciągnął ją na bok ze złością.

– Zachowałaś się bardzo nierozsądnie – rzekł. – Coś ty sobie wyobrażała, do diabła?

– Jak mogłeś tak stać i nic nie robić?

– Ja coś robiłem. Zbierałem materiał. A ty miałaś zrobić zdjęcia dla Fritchleya-Bounda, a nie stawać naprzeciwko linczującej hałastry.

– Zrobiłam zdjęcia – odparła ponuro. – A jeśli będzie miał zbyt wielkiego kaca, żeby napisać artykuł, znów zrobię to za niego, jak sądzę.

– Jesteś zbyt impulsywna. Zawsze działasz bez namysłu. Miałaś tu tylko stać. Ile razy mam ci powtarzać, żebyś się nie angażowała?

– To była koszmarna scena.

– Ma szczęście, że nie zarżnęli małego bękarta – stwierdził spokojnie Giroux. – Wie pani, co gestapo robiło więźniom?

– Ona się tylko zakochała i urodziła dziecko.

Francuz prychnął.

– Kobieca logika!

– Wychowałam się w nienawiści do faszyzmu – odpaliła. – Zbiry podobne do tych tutaj pobiły i wtrąciły mojego ojca i braci do więzienia. Pańscy tak zwani partyzanci są niewiele lepsi od pomagierów Hitlera.

Giroux popatrzył na nią spode łba. Cisnął niedopałek na chodnik.

– No dobra, idziemy po paryską sukienkę.

– Nie chcę żadnej sukienki – oznajmiła Copper, kiedy Giroux prowadził ich z powrotem do jeepa.

– A czemuż to? Bo jakiejś dziwce ogolono głowę? Zasługiwała na coś gorszego.

– Nie wierzę, że ten człowiek ma jakiekolwiek związki z ruchem oporu – szepnęła do Amory’ego Copper. – Nienawidzę go.

– Może da się kochać Paryż, a równocześnie nienawidzić Francuzów – odpowiedział spokojnie Amory.

Ruszyli w kierunku centrum miasta. Copper wykorzystała pozostałe klatki na filmie Fritchleya-Bounda, żeby sfotografować detale, które przykuły jej wzrok: bukiety pozostawione w miejscach, w których ktoś stracił życie, klientów kawiarni rozkoszujących się kawą przed witrynami podziurawionymi przez kule, mężczyzn na drabinie zdejmujących niemiecki szyld kina dla żołnierzy. Zaczynała odzyskiwać spokój.

Po dwudziestu minutach zatrzymali się przed subtelną wystawą przy eleganckiej ulicy w pobliżu Pól Elizejskich. Copper dostrzegła nazwisko Lelong, co podniosło ją na duchu. Nazwisko Lucien Lelong kojarzyło się ze wszystkim, za czym tęskniła: z pudrem, perfumami i sukniami, szelestem tkanin i słodkim zapachem.

– Słyszała pani o Lelongu? – spytał Giroux na widok wyrazu jej twarzy.

– O tak – odparła. Była niemal gotowa wybaczyć mu ten odstręczający epizod z collaboratrice. Marzyła, by mieć coś, cokolwiek, opatrzonego logo Lelonga, symbolem klasycznej mody francuskiej. Lecz nie robiła sobie nadziei. – Nie stać mnie na jego sukienki.

– Proszę się nie martwić. Jestem znawcą dżu-dżitsu.

– Dżu-dżitsu?

Popukał się w nos.

– Wiem, jak wywierać nacisk w odpowiednich miejscach.

Salon wyglądał tak, jak Copper się spodziewała: pomalowano go na perłowe kolory i zawieszono w nim szary jedwab. Oświetlały go migoczące żyrandole.

– Jak tu pięknie – westchnęła.

Zupełnie jakby wojna z jej ponurymi użytecznymi ubraniami dobiegła końca. W salonie prezentowano powściągliwe suknie i wyrafinowane stroje z odpowiednio dobranymi kapeluszami i dodatkami. Powietrze pachniało przyjemnie, a z niewidocznego głośnika sączyła się muzyka. Kilka vendeuses stało za ladami. Oprócz nich nie było tam nikogo więcej. Copper musnęła palcami nadzwyczajny żakiet. Vendeuse stojąca najbliżej niej posłała jej lodowaty uśmiech.

– W czym mogę pani pomóc, mademoiselle?

– Przyszliśmy domonsieur Christiana – rzucił szorstko Giroux i zaprowadził ich do schodów w głębi salonu.

Wdrapali się na piętro i dotarli do atelier, długiego pomieszczenia oświetlanego przez rząd okien. Panowały w nim cisza i pustka. Z tuzin niedokończonych strojów pospinanych szpilkami wisiał na drewnianych manekinach, ale brakowało szwaczek. Narzędzia leżały na blatach roboczych, jakby kobiety uciekły w trakcie pracy.

Giroux otworzył drzwi i weszli do małego salonu. Powieszono tu zasłony z szarego krepdeszynu, na ścianach umieszczono perłowo białą boazerię i zawieszono kinkiety z brązu. Znajdowało się tu kilka dużych luster, w których mogły się podziwiać klientki, ale i w tym pomieszczeniu nikogo nie było – z wyjątkiem mężczyzny stojącego przy oknie i wyglądającego na zewnątrz. Częściowo zakrywały go zasłony. Miał na sobie garnitur w prążki. Odwrócił w ich stronę bladą twarz wyrażającą obawę.

– To jest monsieur Christian – oznajmił Giroux. – Przyprowadziłem panu klientkę, mon vieux.

Monsieur Christian, mężczyzna u progu wieku średniego, łysiejący, sprawiał wrażenie płochliwego zwierzątka wypędzonego z kryjówki.

– Jestem oczarowany. – Ujął dłoń Copper ciepłą miękką ręką i ukłonił się uprzejmie.

– Jak się pan miewa? – zapytała uprzejmie, lekko skrępowana. – Przepraszam za najście w pańskim prywatnym sanktuarium.

Zbył to machnięciem ręki.

– Nic się nie stało, madame…?

– Heathcote.

– Madame It-Kot. – Angielskie sylaby sprawiały mu kłopot. Zmierzył ją wzrokiem, przekrzywiwszy głowę na bok. – Czego pani szuka?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, Giroux ją wyręczył:

– Kreacji. Z kapeluszem. I dodatkami.

– Och, raczej mnie na to nie stać – zaoponowała z nerwowym śmiechem. – Chciałam nabyć sukienkę, może…

– Lucien Lelong będzie zachwycony, mogąc podarować pani suknię w prezencie – rzucił Giroux. – Prawda?

Monsieur Christian wzdrygnął się.

– W prezencie?

Copper była przerażona.

– Nie mogłabym jej przyjąć.

Giroux ją zignorował.

– Gdzie są wasze wszystkie klientki? – spytał krawca z pogardą, odsłoniwszy ostro zakończone zęby. – Sklep świeci pustkami. Może dlatego, że przychodziły do was tylko nazistki, kolaborantki i królowe czarnego rynku. I może lepiej, żeby tego typu osoby siedziały w tych czasach w domach.

Policzkimonsieur Christiana zaróżowiły się, wydął dolną wargę jak zawstydzone dziecko.

– Nie oczekuję niczego za darmo, monsieur Giroux – zwróciła się do Giroux Copper. –Proszę powiedzieć, ile by to kosztowało.

– Nic – upierał się Giroux. – Dom Lelonga kolaborował z nazistami przez cztery lata. Pora, by za to w końcu odpokutował.

– Dom Lelonga przez cztery lata trzymał Niemców na dystans – powiedział niskim głosem monsieur Christian, jeszcze bardziej rumiany. – To dzięki Lelongowi w Paryżu utrzymało się wykwintne krawiectwo.

– A kto się przejmuje modą? – spytał Giroux. – Wy, Chanel i inne burżuazyjne pasożyty dogadzacie możnym dekadentom bez względu na ich rodzimy język. Wszyscy jesteście zdrajcami.

– Pozwoli pan, że się z panem nie zgodzę, monsieur. – Ton projektanta jeszcze się obniżył. Nie przepadał za tego rodzaju konfrontacjami, niemniej cechowała go niewzruszona godność. – Każdy z nas ma własne zdanie na ten temat. Nie ma ono jednak w tym przypadku znaczenia i z przyjemnością zajmę się madame.

– Nie mogę się na to zgodzić – odparła Copper i spiorunowała Giroux wzrokiem.

– Zapewniam panią, mademoiselle, że będzie to dla mnie miłą odmianą po całych dniach bez klientek – oznajmił monsieur Christian z nutką ironii. – Jeżeli panowie opuszczą pokój, będę mógł zdjąć miarę.

– Dlaczego miałbym wychodzić z pokoju? – oburzył się Giroux.

Monsieur Christian przewrócił oczami.

– Nie przystoi zdejmować miary w obecności panów.

– Nawet męża? – zdumiał się Amory.

– Zwłaszcza męża.

– Ona jest moją żoną, do cholery!

W ramach odpowiedzi krawiec wskazał drzwi i zamknął oczy. Ewidentnie nie zamierzał się ruszyć – ani otworzyć oczu – do czasu, aż mężczyźni wyjdą. W jego bezruchu było coś władczego i, ku rozbawieniu Copper, Amory i Giroux wyszli z pomieszczenia, trzaskając za sobą drzwiami. Monsieur Christian otworzył oczy z westchnieniem.

– A teraz, czymadame zechce odłożyć aparat? I zdjąć wierzchnie ubranie?

Copper uznała, że kwestię płatności omówi później i zdjęła rolleiflexa ciążącego jej na szyi, po czym ściągnęła kombinezon. Monsieur Christian złożył jej nijakie ubranie z takim namaszczeniem, jakby były to królewskie szaty, następnie przeszedł do oglądania Copper w bieliźnie, przy czym ściskał mięsisty podbródek między palcem wskazującym a kciukiem.

– Szkoda – rzekł.

– Dlaczego szkoda? – zainteresowała się Copper. O dziwo, nie czuła się zawstydzona, gdy krawiec oceniał ją stojącą przed nim półnago.

– Pani proporcje. – Zmierzył obwód jej biustu i zagryzł wargę. – Łatwo temu zaradzić. – Sięgnął po kartonowe pudełko, uniósł pokrywę i odsłonił dwa krągłe przedmioty. – Zawsze doradzam je klientkom, które natura zaniedbała.

– Sztuczny biust?

– Z gumy piankowej. Przedwojenny. Bardzo trudny do zdobycia.

– Nie, dziękuję. Zostanę przy tym, co posiadam.

Odłożył sztuczne piersi.

– Może i ma pani rację. Niemniej nie wygląda pani na Francuzkę, madame.

– To dobrze czy źle?

– Z brakiem krągłości zazwyczaj radzimy sobie przy pomocy poduszeczek.

– Proszę, żadnych poduszeczek.

– W pani przypadku jednak, przy tak długich nogach, wysokiej talii, wzroście, energii… – Cofnął się, wciąż bacznie się przyglądając. Chwycił się za łokieć, a wolną dłonią gładził się po policzku. – Jest pani wysportowana.

– Nienawidzę sportu. Ale Amerykanki są dość aktywne.

– W rzeczy samej. Ma pani w sobie coś z garçon, co samo w sobie nie jest złe. Nawet… – Wydawał się coraz bardziej podekscytowany, kiedy tak wokół niej krążył. – Jest to inspirujące. Stanowi wyzwanie. Włosy są do przyjęcia. Twarz również, rzecz jasna. Nogi bez zarzutu.

– Cieszę się, że coś spotyka się z pańską aprobatą.

– Pamiętam czasy, kiedy pokazywanie kostek uchodziło za szczyt obsceniczności. A teraz musimy pokazywać całą nogę. Zaczynajmy.

Zabrał się do pracy. Copper pozwoliła się mierzyć i w tym czasie obserwowała krawca. Miał długi, przypominający dziób nos i wrażliwe miękkie usta. Zwróciła uwagę na jego błyszczące czarne buty, wykrochmalone mankiety i zapach wody kolońskiej.

Drzwi się otworzyły i jedna z vendeuse wetknęła do środka głowę zalękniona.

– Przepraszam, monsieur Christianie, ale ten Giroux kradnie wszystko, co wpadnie w jego ręce. Napycha sobie kieszenie.

– Niech bierze, co chce – odparł niecierpliwie krawiec. – Proszę wyjść.

Drzwi znowu się zamknęły. Monsieur Christian zapisywał w notesie mnóstwo liczb.

– Mogę spytać, jak wiele Amerykanek przyjeżdża do Paryża w czasie wojny?

– Mąż jest korespondentem wojennym. Pociągnął za odpowiednie sznurki, żeby zdobyć dla mnie akredytację.

– Niewiele kobiet chciałoby skorzystać z takiej możliwości.

– Zawsze jestem gotowa na wyzwania. Przyłączałam się do taty i braci, odkąd nauczyłam się chodzić. Dawali mi nawet transparent do noszenia.

– Transparent?

– Głosił: „Uczciwa płaca za uczciwą pracę”.

– Dobre hasło.

– Miało na mnie wpływ.

– Pani mąż jest pięknym młodzieńcem – zauważył monsieur Christian. – Naprawdę jednym z najprzystojniejszych, jakich widziałem.

– Och, miło na niego patrzeć. Niemniej raz na jakiś czas potrafię oderwać od niego wzrok. Nie potrafiłam natomiast znieść myśli, że on będzie się bawił, a ja zostanę w domu. Poza tym beze mnie by sobie nie poradził.

– Bawił? – Uniósł brwi. – Muszę przyznać, że jest pani moją pierwszą amerykańską klientką, madame It-Kot. Jeśli jednak wszystkie Amerykanki są do pani podobne, świat czeka szok.

– Na pewno – przyznała.

– Proszę się wyprostować. Ręka na biodro, głowa na bok. Dobrze. Ma pani dobrą postawę. To bardzo pomaga. Europejki są szczupłe, bo się głodzą. Nadaje im to wymizerowany wygląd i często są nad wyraz wiotkie. W pani przypadku to co innego. Pani szczupłość bierze się z muskulatury. A mimo to nie jest męska. To naprawdę nowa idea.

– W Nowym Jorku żyje więcej kobiet podobnych do mnie – odparła Copper drwiąco. – Kobiety biegają tam całymi dniami, proszę mi wierzyć.

– A co będzie, jeżeli znuży panią „przyłączanie się”?

– To znaczy, jeżeli stchórzę?

– Jeżeli zapragnie pani czegoś dla siebie.

– Zawsze mogę zająć się domem i gotowaniem. Mogę się wiele nauczyć na temat odkurzania. Od dziecka marzę o tym, by dojść do perfekcji w sztuce pieczenia szarlotki. I mieć sześć różowiutkich bobasów jak moja mama.

– Żarty sobie pani ze mnie stroi.

– Owszem – przyznała. – Przepraszam. Na razie ta przygoda mi się podoba. Nie wybiegam zbyt daleko w przyszłość.

– Niebywałe – stwierdził. – Sporządzę kilka rysunków. Będzie pani mogła wrócić za dzień lub dwa?

– Oczywiście, dziękuję.

– Nie ma za co. Może się pani ubrać.

Kiedy się żegnali, pochylił się nad jej dłonią z taką galanterią, że niemal mogła się przejrzeć w jego łysinie. Dostarczyła mu rozrywki i cieszyła się z tego. Dostrzegała w nim delikatność i rezerwę, a nie wyniosłą arogancję, jakiej by się spodziewała po paryskim krawcu. Odprowadził ją do schodów i obserwował, gdy po nich szła. Zerknęła po raz ostatni w śledzące ją orzechowe oczy.

– Przyniósł mi pan wstyd – powiedziała bez ogródek do Giroux, gdy zeszła na dół. – Prosił pan tego uroczego człowieka, żeby wykonał dla mnie strój!

– Ten uroczy człowiek ubierał żony nazistów.

– Przypuszczam, że nie miał wyboru.

– Każdy ma wybór, mademoiselle. Dior dokonał swojego.

– Dior?

– Tak się nazywa. Christian Dior. To jeden z najlepszych ludzi Lelonga. Drugim jest Pierre Balmain, ale podobno Dior jest lepszy.

Copper zwróciła uwagę na kieszenie Giroux wypchane łupami. Z jednej wystawały duże ząbkowane nożyce, a z drugiej wysuwały się jedwabne wstążki. „Nadaje nowe znaczenie wyzwoleniu Paryża”, pomyślała bez emocji.

[1] Nawiązanie do nazwiska; „straszny drań” po angielsku to frightful bounder (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2]Copper (ang.) – miedź.

Rozdział 2

Zgodnie z przewidywaniami Copper Straszny Drań czuł się na tyle źle, że nie mógł napisać artykułu, więc zajęła się tym ona. Stukała w jego przenośną maszynę Underwood, aż palce jej drętwiały. George był swego czasu dobrym dziennikarzem i wiedziała, jak naśladować jego lakoniczny styl, więc osiągnęła pożądany efekt. Wywołane zdjęcia również emanowały dramatyzmem. Całość okazała się dobra, choć nieco sarkastyczna i stanowiła antidotum na egzaltowane artykuły zapełniające strony gazet. Gdy George zdołał zwlec się z łóżka, zaczął znowu pić, więc Copper musiała jeszcze spakować tekst i fotografie, żeby mógł je wysłać do naczelnego. Wkład George’a ograniczył się do złożenia rozedrganego podpisu na liście przewodnim. Zostawiła paczkę na stole, żeby ją wysłał. Tyle przynajmniej mógł zrobić.

Czuł wobec Copper żałosną wdzięczność i z kolejnej pijackiej eskapady wrócił z prezentem dla niej – czymś zapakowanym w utłuszczony szary papier przewiązany sznurkiem.

– Co to jest? – spytała podejrzliwie.

– Foie gras. Gęsie wątróbki. Wielki przysmak Francuzów. – Poklepał ją po ramieniu. – Jestem ci bardzo wdzięczny, staruszko. Nie potrafię nawet tego wyrazić.

Nigdy nie kosztowała foie gras i nie podobał się jej wygląd tego czegoś. Wpadła jednak na pewien pomysł i następnego dnia zabrała danie ze sobą jako prezent, gdy udała się do salonu Luciena Lelonga.

Tym razem poszła tam sama, zostawiwszy Amory’ego przy maszynie do pisania w ich mieszkaniu. W salonie panował taki sam spokój jak poprzednio. Vendeuses stały w małych grupach i szeptały między sobą. Kiedy Copper mijała wystawione kreacje i weszła na schody, patrzyły za nią obwiedzionymi węglem oczami niczym gazele obserwujące lamparta.

W atelier panował jednak większy ruch: trzy młode kobiety pracowały razem pochylone nad czymś, co z pewnością miało niedługo się stać suknią ślubną. Ich nieufryzowane włosy i mocne ramiona kontrastowały z białą satyną, na którą naszywały cekiny. Zerknęły na nią bez uśmiechu. Pomyślała, że całość kojarzy się jej ze sceną z surrealistycznego filmu. Znalazła Christiana Diora w małym salonie, gdzie znowu wyglądał przez okno. Lękliwie odwrócił w jej stronę twarz ze spiczastym nosem.

– Tak?

– Dzień dobry, monsieur Christianie.

Rozpromienił się na jej widok.

– Ach, madame It-Kot. Mam dla pani projekt.

– Wszyscy mówią do mnie Copper.

– Copper? – powtórzył ze zdziwieniem.

– Mogę za to dziękować braciom. I temu. – Wskazała na swoje włosy. – Tak naprawdę mam na imię Oona, ale nikt tak do mnie nie mówi.

– Oona bardziej mi się podoba. Copper to okropne imię dla tak pięknej kobiety – powiedział szczerze.

Podsunęła mu paczkę.

– Przyniosłam panu to. Mam nadzieję, że się do czegoś nadaje.

Czuła się zażenowana tym, że przyniosła tłuste zawiniątko do tak nieskazitelnego miejsca. Kiedy Christian odwinął papier, otworzył szeroko oczy.

– Foie gras – wykrztusił.

– Jest dobre? Powiedziano mi, że tak.

– To dla mnie?

– Jeśli pan to przyjmie…

Z trwogą spostrzegła, że oczy zaszły mu łzami.

– Przepraszam.

Wybiegł z paczką z salonu. Pod jego nieobecność Copper podeszła do okna, przy którym wcześniej stał. Elegancka ulica emanowała spokojem. Dlaczego tkwił tu całymi dniami, wyglądał na zewnątrz i czekał? Na co? Wrócił do pokoju bez foie gras. Policzki miał zaróżowione, oczy podpuchnięte.

– Mam nadzieję, że pana nie zdenerwowałam? – spytała go z niepokojem.

– Zawładnęły mną emocje. Jest pani bardzo uprzejma. Karty przepowiadały, że dostanę dzisiaj prezent, ale nie miałem pojęcia, że od pani. Od tak dawna nie jadłem foie gras. A to moja ulubiona potrawa.

– Bardzo się cieszę.

– A gdzie małżonek?

– Tym razem nie przyszedł.

– Może to i lepiej. Relacja krawca i klientki przypomina tę z konfesjonału. Obnażamy przed sobą dusze, przez co zbliżamy się do Boga. – Zachichotał.

– Zanim pójdziemy dalej, chciałabym coś wyjaśnić. Nie ma mowy, żeby pan pracował za darmo. To był pomysł Giroux, nie mój. Z przyjemnością zapłacę.

Rozłożył ręce.

– Z przyjemnością sprawię pani prezent.

– Wykluczone. Przeraził mnie sposób, w jaki Giroux z panem rozmawiał.

Jego łagodne brązowe oczy nagle posmutniały.

– Moja droga, jeśli chce pani znaleźć tych, którzy nie współpracowali z Niemcami, polecam odwiedzić paryskie cmentarze. Ci, którzy nadal mają nogi, na których chodzą, i płuca, które wypełniają powietrzem, na pewno kolaborowali z Niemcami. Mój pracodawca Lucien Lelong sprzeciwił się nazistom, kiedy chcieli przenieść wszystkich projektantów i naszych pracowników do Berlina. Odmówił. Mogli go za to zastrzelić.

– Nie wiedziałam.

– Można było zginąć z byle powodu. Wyobraża pani sobie, jak bardzo denerwował Niemców widok dobrze ubranych i uśmiechniętych paryżanek? Pytali: „Przegraliście wojnę, więc dlaczego jesteście tacy radośni?”. A my odpowiadaliśmy: „Wygraliście wojnę, więc dlaczego jesteście tacy smutni?”. To była nasza forma oporu. Nawet ubierając żony nazistów, wyrażaliśmy swój opór. Dowodziliśmy, że francuski gust przewyższa ich.

– W takim razie jest pan bohaterem ruchu oporu – stwierdziła Copper z uśmiechem.

– Giroux to tyran, podobnie jak jego ludzie.

– Niepokoją pana?

– Skutecznie. Podziwiają Stalina i nienawidzą wszystkiego, co piękne. Ale spokojnie, wrócimy do pracy. Do życia takiego jak niegdyś.

– Ile sukienka będzie… hmm… – zagaiła delikatniej.

Zagryzł dolną wargę.

– W zwykłych okolicznościach… Powiedzmy, że pięć tysięcy franków. Zostawmy na razie ten temat. – Pokazał jej przygotowany rysunek. – Co pani na to?

Przyglądała się szkicowi i próbowała przeliczyć pięć tysięcy franków na dolary. To było okropnie dużo, nawet przy uwzględnieniu dewaluacji franka. Ale ta sukienka! Zaparło jej dech w piersi. Rysował z taką swobodą. Płynne i pełne wdzięku linie tworzyły kontury olśniewającej kreacji.

– Jest przepiękna.

– Tak pani myśli? Jest tylko jeden problem: skąd wziąć tyle jedwabiu. Niemcy skonfiskowali wszystko na spadochrony. Półhalkę zrobię z tafty.

– Naprawdę nie muszę nosić jedwabiu.

– Musi mi pani pozwolić, moja droga, mieć własną wizję pani osoby – powiedział z wielką powagą. – To znaczy kobiety w… – machnął ekspresyjnie w stronę jej spodni khaki i spłowiałej bluzki – …tym.

– Ale to będzie kosztowne.

Zadumał się nad swoim rysunkiem, jakby jej nie słyszał.

– Uwielbiam pełne spódnice. Nie ma nic bardziej romantycznego. Talia wąska. Widać też krągłości biustu i ramion, prawda?

– Już rozumiem, dlaczego polecał mi pan sztuczne piersi.

– Biust to najpiękniejszy atrybut kobiecego ciała – oznajmił. Z żalem popatrzył na skromnie obdarzoną Copper. – W granicach tego, co natura daje konkretnym jednostkom, oczywiście.

– Monsieur Christianie, podejrzewam u pana kompleks matki – stwierdziła śmiertelnie poważnie.

Zamrugał, po czym się uśmiechnął. Kąciki ust uniosły się, ale oczy pozostały smutne.

– Matka uwielbiała eleganckie stroje, rzecz jasna. Najlepiej jednak zapamiętałem woń jej perfum. – Zamknął oczy. – Wszędzie, gdzie chodziła, towarzyszył jej zapach kwiatów.

– Z pewnością była cudowna.

– Chciałbym ubrać wszystkie kobiety w kwiaty. Pamięta pani Biblię? Lilie na polu? Salomon w całej swojej chwale nie był tak przystrojony.

– Ciekawa ambicja.

Uniósł palec wskazujący.

– Moja ambicja sięga dalej. Pragnę uratować kobiety przed nimi samymi.

– Wielkie nieba. Czy grozi nam aż tak wielkie niebezpieczeństwo?

– Zważywszy na Chanel i jej małe czarne oraz bestie, które projektują wojskowe mundury, tak. Że już nie wspomnę o zazous i ich manii. Lub ograniczeniach w dopuszczalnej ilości zużywania materiałów narzucających dwie kieszenie, pięć guzików i sześć szwów. Pań pozycja jest nadzwyczaj zagrożona.

– Wszystko w imię wydajności.

Wzruszył ramionami.

– Ach, to słowo. Proszę już nigdy nie używać go w mojej obecności.

Copper się zaśmiała.

– Obiecuję.

– Będę zatem rozwijał ten model.

– Jeżeli tego pan naprawdę chce.

Myślała o czymś prostszym, czym mogłaby się pochwalić w Nowym Jorku. Jeśli jednak monsieur Dior chciał z niej zrobić modelkę z czasopisma, zachowałaby się niegrzecznie, sprzeczając się z nim. Pięć tysięcy funtów wydawało się astronomiczną kwotą za kreację, skoro w Searsie można było nabyć sukienkę za pięć dolarów, ale kto wie, czy to nie ostatnia okazja, żeby nabyć sukienkę w Paryżu…

– Tak postanowiłem – potwierdził. Pomimo łagodności ten mężczyzna potrafił być nieugięty. – Zdobycie tkaniny będzie wyzwaniem. Będę potrzebował co najmniej sześciu metrów jedwabiu. Ale mam pomysł, gdzie mogę go znaleźć. – Gdy odprowadzał ją do drzwi, dodał: – Jest pani fascynującą kobietą. Pani mąż to szczęściarz.

Copper się uśmiechnęła.

– Też uważam, że jest szczęściarzem. Powiem mu o tym zaraz po powrocie do domu.

Copper zastała w mieszkaniu silną woń Chanel No. 5. To były perfumy sezonu. Coco Chanel rozdawała je litrami amerykańskim żołnierzom, żeby pozbyć się reputacji nazistowskiej kolaborantki. Żołnierze wymieniali perfumy na seks. W rezultacie używały ich wszystkie pute w Paryżu.

– Miałeś gościa? – spytała Amory’ego, który uderzał palcami w maszynę do pisania, pracując nad swoją powieścią.

– Nie. A czemu pytasz?

– Bo cuchnie tu Chanel.

– A tak. Był tu podejrzany typek, który próbował mi sprzedać kilka flakonów. Spryskał wszystko, żeby pokazać, że to oryginalne perfumy.

– Z pewnością spryskał też ciebie. – Umknęła, gdy spróbował ją objąć, i udała się do sypialni.

Łóżko pościelono byle jak – nie tak, jak je zostawiła. Poduszki miały wgniecenia i smugi pudru. Wpatrywała się w łóżko i starała nie rozpłakać. Amory stanął za nią.

– To nic nie znaczy, przecież wiesz – odezwał się.

– Doprawdy?

– Tylko ty się dla mnie liczysz, Copper.

Odwróciła się do niego.

– Lecz najwyraźniej ci nie wystarczam.

– Nie możesz powiedzieć, że nasze życie erotyczne kwitnie ostatnimi czasy. Zdajesz się nie mieć ochoty na seks.

Skrzywiła się w obliczu tak bolesnego oskarżenia.

– A możesz mnie winić?

Potarł brodę.

– Przypuszczam, że nie najlepiej się ostatnio zachowywałem. Przesadzałem z alkoholem, seksem, imprezami, w zasadzie ze wszystkim. Dużo pracowałem nad powieścią, a to sprawia, że staję się rozwiązły.

– Zawsze jesteś rozwiązły.

– Taki już jestem. I dobrze to wiesz.

Zaczęła płakać.

– Och, Amory. W naszym łóżku.

– Mógłbym przysiąc, że się zmienię. Równie dobrze mógłbym przysiąc, że zmienię kolor oczu. To nie ma sensu. Sama wiesz, jak się na mnie rzucają – mówił ze swobodną pewnością mężczyzny świadomego swojej urody.

Gryzące łzy spływały jej po policzkach. Starła je.

– Chyba nie dam rady dłużej tego znosić.

– To był tylko pocałunek i pieszczoty. Nie przeszliśmy dalej.

– Nie wierzę ci. Chociaż to i tak bez znaczenia.

Wzruszył ramionami i wrócił do maszyny do pisania. Copper zdjęła pościel i próbowała powstrzymać płacz. To nie był pierwszy raz ani drugi, ani nawet trzeci. Oszukiwała się w kwestii wierności Amory’ego, akceptowała jego kłamstwa, powtarzała sobie, że to nieistotne, że się tym nie przejmuje, o ile on ją kocha. Tylko że to było istotne. Po raz pierwszy zaprowadził inną kobietę do ich łóżka. A to bardzo bolało. I pokazywało, że jej uczucia zupełnie przestały się dla niego liczyć.

Niegdyś była taka charakterna. Najmłodszy szkrab dorastający bez matki z pięciorgiem rodzeństwa w zatłoczonym mieszkaniu. Żywotny brzdąc maszerujący z ojcem i braćmi w demonstracjach w mroźne dni.

Dzieciarnia wyznaczyła ją do zajęcia się tyranami ze szkolnego podwórka. Była łobuziarą, którą wyrzucono ze szkoły Świętego Kolumby za to, że uderzyła siostrę Bridget (nigdy wcześniej nikt jej nie oddał). Amory zakochał się w niej z powodu jej zapalczywości, a przynajmniej tak twierdził.

Jednak życie z Amorym powoli i systematycznie tłumiło jej ogień. Konsekwentnie studził ją tym swoim zimnem. Chciała się wściekać i krzyczeć, ale nie mogła. Krzyk nie wydostawał się z jej wnętrza. Mogła sprzeciwić się grupie linczujących, ale nie swojemu mężowi.

Krzyczenie na Amory’ego zaliczało się do kategorii „zrzędzenia, dawania się we znaki i narzekania”, a przecież dobra żona powinna się tego wystrzegać. Poza tym jedyny skutek tego krzyku byłby taki, że jej mąż wycofałby się do lodowatej fortecy. Nie tolerował przejawów emocji. Obawa, że się nią znudzi, nigdy jej nie opuszczała. Jeżeli małżeństwo przechodzi trudności, należy je naprawić, a nie zakończyć. Tak twierdzili eksperci.

Poszła do kuchni.

– Chcesz kawy? – spytała Amory’ego tonem na tyle zbliżonym do normalnego, na ile się jej to udało.

Zobaczyła, że jego twarz się rozluźnia, gdy się zorientował, że nie będzie urządzała mu scen ani żądała dalszej dyskusji.

– Jasne. Jak było u Diora?

– Zaprojektował dla mnie kreację – powiedziała, na oślep składając zaparzacz do kawy. Głos miała napięty, kiedy usiłowała zachować pozory. – Upierałam się, że zapłacę. Chce pięć tysięcy franków.

– Dam ci pieniądze.

Nie da się tak łatwo przekupić.

– Nie, dziękuję – odparła sucho. – Mam swoje.

– Jeżeli właśnie na to chcesz je wydać… Moda jest martwa. Wszyscy to wiedzą.

– A skąd ty się na tym znasz?

– Nie warcz do mnie.

– To nie wygaduj nonsensów.

Sprawnymi długimi palcami wystukał kolejne zdanie na swojej maszynie.

– Wyjdźmy gdzieś wieczorem.

– Dokąd?

– Do La Vie Parisienne. Podobno to najbardziej dekadencki bar w Paryżu.

– Chyba wystarczy mi dekadencji na jeden dzień.

– Daj spokój, dzieciaku. Jesteśmy w Paryżu. Użalanie się nad sobą w domu nie przyniesie nic dobrego żadnemu z nas.

Jeśli z nim nie pójdzie, nie dowie się, co zamierza. Wizja, że będzie musiała mieć męża na oku, napawała ją odrazą. Jednak nie miała wielkiego wyboru. Siedzenie pośród czterech ścian i zastanawianie się, jaki odcień szminki znajdzie na jego kołnierzyku tym razem, było odrobinę gorsze.

– Okej – powiedziała sucho. – Pójdę z tobą.

Okazało się, że lokal La Vie Parisienne odpowiada Amory’emu. W każdym mieście, które odwiedzili, znajdował przybytki, gdzie mógł się zrelaksować i dobrze bawić, obserwować, sporządzać notatki i się upijać.

Bar mieścił się przy wąskiej uliczce blisko ich mieszkania. Wejście przypominało próg pieczary. Widzieli przed nim hałaśliwe kobiety w krzykliwych strojach, najwyraźniej sprzeczające się o pieniądze. Pożerały Amory’ego wzrokiem, gdy przechodził między nimi. Wewnątrz atmosfera jaskini była jeszcze intensywniejsza. W salach spowitych dymem panowały tłok i mrok. Na ścianach wisiały setki portretów. W głębi stał fortepian, przy którym gruba kobieta w męskim garniturze i meloniku grała jazz. Kilka par tańczyło. Wszystkie stoliki wyglądały na zajęte. Nastrój tego miejsca odstręczał Copper, Amory zaś natychmiast poweselał.

– O to chodziło. Napijmy się.

Ludzie okupujący bar patrzyli na nich z wyraźną wrogością. Nagle ruszyła im na spotkanie elegancka sylwetka. To był Christian Dior w wieczorowym stroju, z rumianymi gładkimi policzkami.

– Co za niespodzianka!

Copper ucieszyła się na widok znajomej i przyjaznej twarzy.

– Monsieur Dior!

Wziął ich pod ramię.

– Zapraszam do naszego stolika w kącie, skąd możemy wszystkich obserwować. To nasze ulubione zajęcie.

W drodze minęli stolik, przy którym mężczyzna z nastroszonymi włosami i szczupłą twarzą prawił na jakiś temat do gorliwych słuchaczy.

– Cocteau – poinformował Dior. – Nigdy nie przestaje mówić. Chciałbym państwu przedstawić mojego drogiego przyjaciela Francisa Poulenca, kompozytora. Francis, to jest ta amerykańska piękność, o której ci mówiłem. A to jej mąż.

Poulenc, sympatyczny brzydal z włosami ostrzyżonymi en brosse, przywitał się z nimi, kiedy się przeciskali przy ciasnym stoliku. Copper nie interesowała się muzyką i nigdy o nim nie słyszała, Amory wręcz przeciwnie.

– Monsieur Poulenc, z przyjemnością przeprowadzę z panem wywiad. Jestem korespondentem wojennym.

– Ale ja nie jestem generałem de Gaulle’em, tylko skromnym żołnierzem piechoty.

– Służył pan w armii?

– Zostaliśmy powołani do służby razem. Braliśmy udział w jedynej chlubnej części niechlubnej kampanii – wyjaśnił Dior. – Wykopywaliśmy cebule. W komicznych drewnianych sabotach. Każda stopa ważyła dwa kilogramy, zapewniam państwa.

– Co najmniej trzy – poprawił go Poulenc. – Jeżeli pragną państwo zrozumieć określenie saboteur, wystarczy wyobrazić sobie francuskie saboty z ich masywnym niezniszczalnym majestatem. Ten but może wykoleić pociąg albo rozłupać niemiecką czaszkę.

– Dusza Francji – zgodził się z nim Dior. – Nieustępliwa do końca. Czego się państwo napiją?

– Poproszę coś francuskiego – powiedziała Copper. Po raz pierwszy od rana czuła, że nastrój się jej poprawia. – Nie. Coś paryskiego.

– Proszę zostawić to mnie – odparł Dior i zniknął w tłumie.

– Opowiadał mi o pani – zwrócił się do Copper Poulenc.

– Naprawdę?

– Jest pod wrażeniem. Twierdzi, że jest pani przedstawicielką nowej rasy kobiet i że świat przeżyje wstrząs.

– Nie jestem pewna, czy to dobrze.

– Rzadko zawiera nowe przyjaźnie. Jest bardzo nieśmiały.

– Lubi jednak stawiać na swoim.

– A, już zdążyła to pani odkryć – powiedział z powagą Poulenc. – Dobrze pani zaczęła, dając mu foie gras w prezencie. To był świetny początek przyjaźni.

– Przyszłam z tym, bo nie miałam nic innego do ofiarowania.

– Nie mogła pani wybrać lepiej. Jest zachłanny jak dziecko. I może być pani pewna, że już wszystko zjadł.

– Jest za gruby – burknął Amory zza notesu.

– Tak. Nie sądzi pan, że w wieczorowym stroju przypomina pingwina? A ja fokę?

– Dobrze sobie radził za czasów Niemców – zauważył Amory.

– Gestapo aresztowało jego siostrę Catherine – poinformował Poulenc łagodnie. – Na kilka tygodni przed inwazją. Działała w ruchu oporu. Wysłano ją do Ravensbrück, obozu koncentracyjnego w Niemczech.

– Och, to okropne – wykrzyknęła Copper. – Ma od niej jakieś wieści?

– Tylko od jasnowidzki, z którą konsultuje się codziennie. Jest bardzo przesądny. Zapewnia go, że Catherine żyje, ale… – Wzruszył ramionami.

Dior wrócił z kelnerem niosącym tacę z trunkami.

– Kir Royale – oznajmił. – Z dom pérignon, rzecz jasna. Uwielbiam dom pérignon. – Wznieśli toast. – Podoba się pani to miejsce? – zapytał, przekrzywiwszy głowę na bok. Wydawał się trochę inny niż w atelier, bardziej rozluźniony, nie taki powściągliwy.

– Jest interesujące – odparła dyplomatycznie. – Proszę mi powiedzieć, czy te dziwnie wyglądające kobiety na zewnątrz są prostytutkami?

Zaskoczony Dior uniósł brwi i chyba zabrakło mu słów. Amory uśmiechnął się do niej szeroko.

– Masz w połowie rację, kochanie.

– Jak to?

Nikt jej nie odpowiedział. Podano następną kolejkę szampana. W barze zrobiło się jeszcze głośniej i bardziej tłoczno. Głośny aplauz powitał przystojną posągową blondynkę, która podeszła do pianina i zaczęła śpiewać bogatym kontraltem.

– Suzy Solidor – poinformował Copper Poulenc. – Właścicielka lokalu. Pieniądze na bar wyłożył Cocteau. Jest sprytny. Zarabiają fortunę. Widzi pani obrazy na ścianie? Wszystkie przedstawiają Suzy.

Copper przyjrzała się uważnie portretom i stwierdziła, że Poulenc ma rację.

– Jest ich mnóstwo. Jedne są lepsze, inne gorsze – zauważyła.

– Ten jest najlepszy – wskazał kompozytor. – Łempicka. A tam wisi Picasso. Ten obok to Braque. Suzy postanowiła zostać najczęściej portretowaną kobietą w historii. Przejaw kolosalnej próżności czy geniuszu? Nikt tego nie wie.

– Jest cudowna – oznajmiła Copper, zachwycona uderzająco piękną twarzą, platynowymi włosami i pulsującym głosem.

– Tak pani myśli? – spytał Poulenc, przyglądając się jej. – Mogę was przedstawić, jeśli pani chce. Na pani ryzyko.

– Z przyjemnością.

– Oczywiście – rzucił Poulenc z półuśmieszkiem.

Znowu odniosła wrażenie, że nie dostrzega czegoś, co dla pozostałych było oczywiste. Pianistka zaczęła grać Lili Marlène. Chociaż piosenka cieszyła się popularnością wśród alianckich żołnierzy i śpiewano ją dzisiaj po francusku, Copper zdziwiła się, że ją słyszy, bo przecież było to niemieckie dzieło. I rzeczywiście, część publiczności przyjęła ją gwizdami i buczeniem, a panna Solidor wykonywała ją jakby prowokująco.

– Jej sztandarowy utwór – poinformował Poulenc. – Śpiewała go każdego wieczoru nazistowskim oficerom. Ruch oporu jej nienawidzi. Teraz śpiewa ją, żeby pokazać, że się nie boi.

– Suzy jest odważna, ale niezbyt mądra – stwierdził Dior.

Copper uśmiechnęła się krzywo.

– Zabawne. Ktoś powiedział ostatnio to samo o mnie.

Poulenc nachylił się do niej i szepnął;

– Ona i Cocteau co tydzień jadali kolacje z Coco Chanel w Ritzu w czasie okupacji. Mogli tam przebywać tylko bliscy przyjaciele Niemców. Chanel miała apartament. Istniał pewien sektor sympatyzujący z nazistami, rozumie pani?

Trzy młode kobiety zajęły stolik obok nich. Młode, piękne i ślicznie ubrane.

– Modelki Schiaparelli – powiedział Dior. – Obiekty zazdrości każdego projektanta w Paryżu. Czyż nie są cudowne?

Copper przyglądała się im, olśniewającym w ich satynowych sukniach. Prezentowały się tak cudnie, że nawet się nie wstydziła swojego niechlujnego stroju. Ich ubrania były zdumiewające. Bez względu na to, jak by się ubrała, nie zdołałaby wyglądać tak znakomicie, jak one.

Przy stole zaczęto plotkować, co przerywały raz po raz salwy śmiechu. Alianci dotarli pod Marne. Ujawniono, że Coco Chanel szpiegowała dla Niemiec, więc uciekła do Szwajcarii ze swoim niemieckim kochankiem. Komuniści dążyli do zawładnięcia Paryżem. Maquis zastrzelili Maurice’a Chevaliera za kolaborację i polowali na Mistinguett. Zabili marszałka Pétaina i nadziali jego głowę na włócznię. Tyle plotek naraz działało odurzająco.

Szampan również. Copper od dawna nie piła w ten sposób i kręciło się jej w głowie. To nie przeszkodziło jej jednak zauważyć, że Amory rozmawiał z młodą kobietą z kręconymi włosami, której głęboko wycięty dekolt eksponował ciało i przyciągał jego uwagę. Kobieta odrzuciła głowę do tyłu, śmiejąc się z czegoś, co powiedział.

Odwróciła się i popatrzyła na Poulenca i Diora. Siedzieli razem jak nieśmiałe dzieciaki na przyjęciu dorosłych.

– Każdy zasługuje na miłość – rzuciła bełkotliwie.

– Francis i ja jesteśmy zbyt nijacy, żeby mieć kochanki – odparł Dior i opróżnił kieliszek. – Chyba powinniśmy się jeszcze napić.

– Ma bardzo niską samoocenę – zwróciła się do Poulenca Copper, kiedy Dior się oddalił.

– Bardzo niską i bardzo wysoką zarazem.

– Całymi dniami stoi przy oknie, a wygląda przy tym, jakby na coś czekał.

– Ach, tak. Wszyscy się zastanawiamy, co teraz wymyśli nasz pan Dior. To geniusz. Przeżył straszne rozczarowanie. Jego ojciec zbankrutował i Christian musiał zamknąć galerię, sprzedać wszystkie obrazy: dzieła Dufy’ego, Miró, Dalego i innych za bezcen. A teraz projektuje suknie dla dam.

– Amory twierdzi, że moda umarła.

– Mówiono mi nieraz, że muzyka umarła. Że wyczerpano już wszelkie możliwe kombinacje nut i że nie da się napisać nowych melodii. A mimo to uważam, że mogę się poszczycić skomponowaniem nowych dźwięków, których nikt wcześniej nie słyszał. Są być może proste, ale przyjemne, wpadają w ucho i tchną świeżością. Zdziwiłbym się, gdyby Dior nie zdołał osiągnąć czegoś podobnego.

– Może uczyni go to bogatym i sławnym.

– Ma przyjaciół, którzy i tak go kochają. I szczęście. W przypadku Diora można być pewnym trzech rzeczy: jego szczęścia, talentu i przyjaźni.

Utalentowany pan Dior wrócił z następną kolejką trunków. Towarzyszka Amory’ego wciąż piszczała ze śmiechu, jej błękitne oczy błyszczały, a loki tańczyły wokół twarzy, gdy flirtowała. Copper zwróciła uwagę, że jest Angielką mówiącą z akcentem cockney.

– Kim jest ta kobieta? – spytała Diora.

– Przyjechała z Londynu. Twierdzi, że jest modelką.

– Przystawia się do mojego męża.

Poulenc pokręcił głową.

– Przystawia się do każdego mężczyzny w polu widzenia.

Do stolika przysiedli się Jean Cocteau, Suzy Solidor i inni. Poulenc wskazał blond piosenkarce miejsce obok Copper.

– To jest Copper, Suzy. Chce cię poznać. To najnowsza muza Christiana.

Suzy nie była tak młoda, jak się Copper wydawało, mogła mieć ponad czterdzieści lat. Niemniej okazała się piękną kobietą o twarzy przypominającej maskę. Zmierzyła Copper brązowymi oczami o ciężkich powiekach.

– Christian zawsze miał doskonały gust – oznajmiła chropawym głosem.

– Jestem pewna, że nie jestem muzą monsieur Diora – powiedziała skrępowana Copper.

Piosenkarka położyła delikatnie dłoń na jej ręce.

– Jest pani powiewem świeżości – mruknęła. – Młodość, energia, świeżość. Wszyscy tego pragniemy. Szarość tak bardzo nas już znużyła. Proszę mi o sobie opowiedzieć.

– Nie ma o czym, madame.

– Mów mi Suzy, proszę. Będziesz doskonałą muzą dla Christiana. Gdy Amerykanki są piękne, są piękniejsze od każdej innej. A teraz opowiadaj o sobie. – Uśmiechnęła się, odsłaniając zęby, które, jak wszystko w niej, były zdrowe i atrakcyjne.

Tak wielkie zainteresowanie, choć jej schlebiało, sprawiało również, że czuła gorąco na całym ciele. Trajkotała jak najęta, a kolejne koktajle rozwiązywały jej język; mówiła o dzieciństwie, śmierci matki, burzliwym romansie z Amorym. Chanteuse słuchała Copper, oparłszy brodę na dłoni i wpatrując się w nią rozmarzonym wzrokiem. Rozchylała nozdrza tak, jakby wąchała jakieś rzadkie kadzidło. Gdy potok słów Copper dobiegł końca, Suzy pochyliła się w stronę Diora.

– Co za odkrycie, Christianie. To dziecko jest wspaniałe.

Dior przytaknął.

– Ależ oczywiście.

– Zamierzam ci ją wykraść.

– Nie pozwolę na to.

Chociaż Copper wiedziała, że to tylko droczenie się, czuła się niekomfortowo i próbowała uciec od bycia w centrum uwagi. Panna Solidor trzymała jej rękę w geście, który miał zapewne dodawać jej otuchy, ale sprawiał wrażenie, że wpadła w pułapkę. Na szczęście Jean Cocteau przejął prym i wodził po wszystkich hipnotyzującym spojrzeniem. Copper kiepsko znała francuski – i wypiła za dużo dom pérignon – więc z trudem nadążała za jego słowami.

– Co to jest Le Théâtre de la Mode? – spytała. Cocteau wciąż powtarzał tę frazę.

– Idea Lelonga – powiedział Poulec.

– Nie Lelonga, tylko Niny Ricci – wtrąciła jedna z modelek.

Pozostałe się przyłączyły.

– Nie Niny Ricci, tylko jej syna, Roberta.

– Myślałam, że Cocteau.

– Ależ skąd – oburzył się Cocteau. – Moda mnie nudzi.

– Ktokolwiek na to wpadł, jest geniuszem.

– Musimy pokazać światu, że mimo wojny Paryż nadal jest stolicą haute couture – wyjaśnił Dior. – Nie Nowy Jork, tylko Paryż. Musimy urządzić wiosenny pokaz mody, rzecz jasna. Lecz mamy tu osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt domów mody. A to znaczy, że trzeba będzie wykonać tysiące nowych modeli. Brakuje nam tkanin. Nie mamy jedwabiu, bo wszystko zabrali Niemcy. Nie mamy guzików, nici, skóry, futer, niczego, co nam potrzebne. Powstał więc pomysł…