Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Przebudzony Mag. Tom II Królotwórca Królobójca

Przebudzony Mag. Tom II Królotwórca Królobójca

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62170-99-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Przebudzony Mag. Tom II Królotwórca Królobójca

Asher przebył daleką drogę jak na syna rybaka. Wspólnie ze swoim przyjacielem, księciem Garem, obronił królestwo przed jego najbardziej zapiekłym wrogiem, lecz cena za to okazała się wysoka.
Teraz zły czarnoksiężnik Morg szykuje się do zadania ostatecznego, zabójczego ciosu. Przyparty do muru, uwięziony w okaleczonym ciele Morg ma niewiele czasu i jeszcze mniej skrupułów. I ma plan.
Kiedy Gar i Asher nieświadomie wpadają w sidła oszukańczej intrygi, Morg jeszcze bardziej zbliża się do celu. To zwycięstwo może mieć dla niego wyjątkowo słodki smak – któż bowiem lepiej nadaje się, żeby zniszczyć królestwo,
niż ci dwaj, którzy oddaliby wszystko, by je ocalić.

Polecane książki

Barbara i Piotr Adamczewscy to jedyne w Polsce małżeństwo kulinarnych krytyków i praktyków, które ma już na swoim koncie łącznie ponad 40 książek  poświęconych tematyce kulinarnej. Pyszny obiad w pół godziny. 200 przepisów na szczęście to kolejna publikacja tego duetu. Znalazły się w niej szybkie...
"W ebooku znalazły się: - kalendarium życia i twórczości oraz biografia Elizy Orzeszkowej; - charakterystyka epoki pozytywizmu; - omówienie-streszczenie treści powieści "Nad Niemnem"; - geneza i budowa powieści "Nad Niemnem"; - charakterystyka głównych bohaterów utworu; - omówienie najważniejszych p...
Niniejsza publikacja przedstawia problematykę powoływania, kompetencji i funkcjonowania rady nadzorczej, ze szczególnym uwzględnieniem potrzeb praktyki. Autorzy skoncentrowali się na przedstawieniu zagadnień dotyczących kształtowania składu osobowego wskazanego organu, ustawowych i statutowych kompe...
Doktor Gaston Laval pracuje we francuskim szpitalu polowym. Tam poznaje Polkę, Muriel de Voss, której największym marzeniem jest zostanie lekarką. Tajemnicza kobieta zaskakuje go swoją znajomością anatomii, chirurgii i leków, a historia jej życia porusza go do głębi. Pomiędzy nimi rodzi się uczucie,...
Poradnik do Hidden & Dangerous 2: Sabre Squadron zawiera dokładny opis wszystkich nowych misji z uwzględnieniem celów głównych i pobocznych, Wyszczególnienie dostępnej broni i wyposażenia oraz cenne rady dotyczące rozgrywki. Hidden and Dangerous 2: Drużyna Szabla - poradnik do gry zawiera poszuk...
Fascynująca podróż w głąb antycznego świata silnych kobiet. Opowieść o Nefretete – małżonce faraona, ikonie piękna starożytności, której historia po dziś dzień skrywa wiele tajemnic… Korzenie europejskiej cywilizacji sięgają najdawniejszych czasów starożytnego Egiptu. To wówczas nad Nilem żyła Nef...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Karen Miller

Karen Miller

Przebudzony mag

Królotwórca

Królobójca

Tom II

Przełożyła Dorota Strukowska

Wydawnictwo Galeria Książki

Kraków 2013

Tytuł oryginału

The Innocence Lost

Kingmaker, Kingbreaker: Book Two

Text copyright © Karen Miller 2006. All rights reserved.

Cover art © David Wyatt

Design

Peter Cotton – LBBG

First published in English in Sydney, Australia by HarperCollins Publishers Australia

Pty Limited in 2006. Th is Polish language edition is published by arrangement with HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.

Pierwsze wydanie w języku angielskim: Sydney, Australia, HarperCollins Publishers

Australia Pty Limited, 2006. Wydanie w języku polskim opublikowano w porozumieniu ze spółką HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.

Copyright © for the Polish translation by Dorota Strukowska, 2012

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2012

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl)

Redakcja

Ewa Wiąckowska

Korekta

Katarzyna Kierejsza

Opracowanie graficzne okładki, typografia i DTP

Stefan Łaskawiec

Wydanie I

ISBN 978-83-62170-99-9

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

biuro@galeriaksiazki.pl

Opracowanie wersji elektronicznej:

Karolina Kaiser

Dla Mary, która zawsze najbardziej lubiła Gara.

CZĘŚĆ PIERWSZAROZDZIAŁ I

Asher stał na wykutych z piaskowca stopniach wieży i osłaniając oczy dłonią pokrytą odciskami, patrzył, jak spacerowy powóz wiozący na wycieczkę królewską rodzinę oraz Wielkiego Maga Durma toczy się po podjeździe, skręca na drogę i znika w oddali. Później wydał westchnienie tak głębokie, że zatrzeszczały mu żebra, obrócił się na pięcie i pomaszerował z powrotem do środka. Darrana i Willera nie było w pobliżu, więc zostawił im wiadomość o tym, dokąd pojechał Gar, i ruszył dalej.

Wchodząc z rumorem po krętych schodach, pomyślał, że kłopot z książętami polega na tym, że wolno im hulać po okolicy i urządzać pikniki, ilekroć przyjdzie im ochota, i nikt nie może im przeszkodzić. Mogą w każdej chwili powiedzieć: „Och, patrzcie, słonko świeci, ptaszki śpiewają, kto by się dzisiaj przejmował obowiązkami? Może pobrykam sobie wśród leśnych dzwonków z godzinkę albo trzy, tra la, la, la”.

A kłopot z pracą dla książąt – dodał w myślach, otwierając drzwi swojego biura i z przerażeniem wbijając wzrok w stertę listów, notatek i terminarzy, które pod jego nieobecność nie zniknęły w magiczny sposób z biurka, niechby to… – polega na tym, że nigdy nie ma się udziału w tego rodzaju beztroskich luksusach. Jakiś biedny głupiec musi zatroszczyć się o te radośnie porzucone obowiązki, a tak się akurat składa, że imię tego biednego głupca to „Asher”.

Z potężnym westchnieniem zamknął drzwi kopniakiem, niechętnie opadł na krzesło i powrócił do pracy.

Tonąc w morzu obmierzłych zaszczanych problemów mistrza Glospottle’a, nie zauważył, jak szybko mijał czas, gdy światło dnia powoli zanikało na niebie. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że w jego biurze pojawił się ktoś jeszcze, dopóki nie poczuł czyjejś ręki na ramieniu i nie usłyszał głosu: – Asher? Śnisz na jawie? Jak jej na imię?

Zaskoczony Asher upuścił pióro i obrócił się na krześle. – Matt! Ty durniu! Chcesz, żebym dostał zawału?

– Nie, próbuję zwrócić na siebie twoją uwagę – odpowiedział Matt. Na jego twarzy malowały się jednocześnie rozbawienie i troska. – Pukałem i pukałem, aż poobijałem sobie kłykcie, a potem jeszcze cię wołałem. Dwukrotnie. Co jest takie ważne, że odebrało ci słuch? – Mocz – odrzekł cierpko Asher. – Masz może trochę?

Matt zamrugał. – Cóż, nie. Nie przy sobie. Niezupełnie.

– To za cholerę się nie przydasz. Równie dobrze możesz się stąd zabierać.

Tym, co najbardziej podobało mu się u Matta, był jego niewzruszony spokój. Przy zarządcy stajni człowiek mógł być humorzasty do woli, a on zawsze nic tylko się uśmiechał. Właśnie tak, jak uśmiechał się w tej chwili.

– A jeżeli zapytam, do czego tak rozpaczliwie potrzeba ci moczu, to pewnie tego pożałuję?

Nagle świadom zesztywniałych mięśni i nadciągającego bólu głowy Asher odepchnął krzesło i ciężkim krokiem obszedł dokoła swoje biuro. Ha! Raczej klatkę.

– Pewnie tak. Sam wolałbym nie wiedzieć. Mocz jest po to, żeby się go pozbywać do najbliższego nocnika, a nie gromadzić go jak dusigrosz złoto.

Matt wyglądał na zbitego z tropu.

– Od kiedy masz potrzebę gromadzenia moczu?

– Od nigdy! To cholerny Indigo Glospottle ma taką potrzebę, a nie ja.

– Strach pytać, ale jak, w imię Barl, człowiekowi może zabraknąć moczu?

– Jego własny spryt mu zaszkodził, oto jak! – Asher z nachmurzoną miną oparł się o parapet. – Bo widzisz, Indigo Glospottle ma się za kogoś w rodzaju artysty. Przyzwoite tradycyjne barwienie tkanin, jak to robili przed nim jego ojczulek i ojczulek jego ojczulka, nie jest dość dobre dla mistrza Indiga Glospottle’a. Nie. Mistrz Indigo Glospottle musiał się wziąć za wymyślanie nowych sposobów barwienia płótna, wełny i takich tam, co nie?

– Cóż – powiedział Matt, zachowując bezstronność – nie możesz winić człowieka, że stara się polepszyć swoje interesy.

– Właśnie, że mogę! – odparował. – Kiedy jego ulepszenia odbierają mi kosztowny sen za cenę sików innego człowieka, to, do cholery, lepiej uwierz, że mogę!

W złośliwej parodii wykrzywił twarz, naśladując minę nieustannie zatroskanego o szczyny Indiga Glospottle’a, i piskliwie udawał jego głos. „Och, panie Asherze! Błękity są takie błękitne, a czerwienie takie czerwone! Moi klienci ciągle chcą więcej! Ale wszystko zależy od siuśków, widzi pan!”. Dasz wiarę? Cholerny człowiek nie potrafisię nawet zdobyć na to, żeby powiedzieć „szczyny”! On musi mówić „siuśki”. Jakby dzięki temu mniej cuchnęły. „Potrzebuję więcej siuśków, panie Asherze! Musi mi pan znaleźć więcej siuśków!” Sęk w tym, że te jego drogocenne nowe metody wymagają dwa razy tyle szczyn co stare, nie? A ponieważ trzyma tę swoją fikuśną barwierską recepturę w tajemnicy przed innymi członkami gildii, ci pociągnęli za kilka sznurków, żeby mieć pewność, iż nie dostanie tyle moczu, ile potrzebuje. Teraz wyszło mu, że jedyny sposób, żeby sprostać zapotrzebowaniu, to chodzić od drzwi do drzwi z wiadrem w jednej ręce i butelką w drugiej, mówiąc: „Przepraszam, panowie i panie, czy zechcieliby państwo złożyć datek?”. A z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie pali się zbytnio do tego pomysłu!

Matt zaniósł się gromkim śmiechem, opierając się o skrawek pustej ściany.

– Asher!

Pomimo irytacji Asher poczuł, jak jego wargi drgają. – No tak, cóż, pewnie też bym się śmiał, gdyby ten głupiec nie przyszedł i nie zwalił mi tego problemu na głowę. Ale tak się stało, więc w tej chwili nie jest mi za bardzo do śmiechu.

Matt spoważniał. – Przepraszam. To musi być bardzo męczące.

– Jest jeszcze gorzej – odpowiedział Asher, wzdrygając się. – Jeżeli nie zdołam sprawić, żeby Glospottle i gildia się dogadali, cały ten bałagan wyląduje w Pałacu Sprawiedliwości. Gar obedrze mnie żywcem ze skóry, jeśli do tego dojdzie. Taki jest zaaferowany swoją magią, że ostatnie, czego chce, to kłopot w Pałacu Sprawiedliwości. I ostatnie, czego ja chcę, to kłopot w Pałacu Sprawiedliwości, bo Gar od jakiegoś czasu tak się zachowuje, że jak nic powie mi, żebym sam się tym zajął w cholerę. Ja! Miałbym zasiadać na tym złotym fotelu przed tymi wszystkimi ludźmi, wydając wyroki, jakbym się na tym znał! Nigdy się nie pisałem na Pałac Sprawiedliwości. To jego robota. I im prędzej on sobie o tym przypomni, zapominając o tych wszystkich magicznych dyrdymałach, tym ja będę szczęśliwszy.

Uśmiech ulotnił się z twarzy Matta.

– A co, jeżeli on nie może zapomnieć… albo nie chce? To pierworodny syn króla i właśnie odkrył w sobie magię, Asherze. Teraz wszystko wygląda inaczej. Przecież wiesz.

Asher skrzywił się. Owszem, wiedział. Ale to nie znaczyło, że musi mu się to podobać. Ani że miałby o tym zanadto rozmyślać. A niech to, jego nawet nie powinno tutaj być! Miał wrócić daleko na południe stąd, na wybrzeże, sprzeczać się z ojcem o to, jaką najlepszą rybacką łódź kupić, i knuć, jak przebić braci trzy do jednego. Do tej pory Dorana miała być już tylko szybko blednącym wspomnieniem.

Jednak to marzenie umarło podobnie jak ojciec, tak samo roztrzaskane przez sztorm niefortunnych zdarzeń. I oto ugrzązł tutaj, w mieście. W wieży. W swoim niechcianym życiu jako Asher, pełniący cholerne obowiązki Wielkiego Księcia Olkińskiego. Do tego utknął z przeklętym Indigiem Glospottle’em i jego cuchnącymi problemami.

Z buntowniczą przekorą spojrzał w zatroskane oczy Matta.

– Inaczej dla niego, ale nie dla mnie. On mi płaci, Matt. Nie posiada mnie na własność.

– Nie. Ale po prawdzie, Asherze, w twojej obecnej sytuacji… dokąd indziej mógłbyś pójść?

Nieśmiałe pytanie Matta dźgnęło go jak nóż. – Dokąd tylko bym chciał, cholera! Moi bracia nie posiadają mnie na własność ani trochę bardziej niż Gar! Wróciłem tu na jakiś czas, nie na zawsze. Zeth czy nie Zeth, urodziłem się rybakiem i umrę nim, jak mój tata przede mną.

– Mam nadzieję, że tak, Asherze – powiedział łagodnie Matt. – Myślę, że istnieją gorsze sposoby, by umrzeć. – Otrząsnął się z melancholii. – Ale do rzeczy. Skoro mowa o Jego Wysokości, to czy wiesz, gdzie on jest? Mieliśmy umówione spotkanie, ale nie mogę go znaleźć. – Zaglądałeś do jego biura? Do jego biblioteki?

Matt prychnął z irytacją. – Zaglądałem wszędzie.

– Zapytaj Darrana. Kiedy chodzi o Gara, ten stary pierdoła ma oczy naokoło głowy.

– Darrana nie ma. Ale jest tu Willer, ta napuszona mała łasica, i on także nie widział Jego Wysokości. Mówił coś o pikniku?

Asher przysiadł na parapecie i wyjrzał na zewnątrz. Słońce późnego popołudnia ozłacało zbrązowiałe liście jesiennych drzew i skrzyło się na dachach stajni.

– Minęło wiele godzin. Niemożliwe, żeby nadal byli w Gnieździe. Nie mieli ze sobą aż tyle jedzenia, a podziwianie widoków zajmuje z pięć minut. Później to już tylko siedzenie na tyłku, gawędzenie o niczym i udawanie, że Fane nie nienawidzi Gara jak psa, czyż nie? Pewnie pojechali z powrotem prosto do pałacu, on się tam zamknął w magicznej komnacie z Durmem i całkiem o tobie zapomniał. – Nie, obawiam się, że tego nie zrobił.

To był Darran. Blady i pełen rezerwy stał w progu. Na jego twarzy nie malowało się nic niezwykłego, lecz Asher poczuł, jak szpila strachu wbija mu się między żebra.

Wymienił spojrzenia z Mattem i ześlizgnął się z parapetu. – Czego? – odezwał się szorstko. – O czym teraz chcesz ględzić?

– Nie ględzę – odrzekł Darran. – Właśnie wracam z pałacu, załatwiwszy pewne sprawy. Rodziny królewskiej i Wielkiego Maga tam nie ma. Ich powóz jeszcze nie powrócił.

Asher ponownie wyjrzał przez okno, czując szybko narastający popołudniowy chłód.

– Jesteś pewien?

Darran zacisnął usta. – Najzupełniej.

Kolejne ukłucie, tym razem ostrzejsze.

– A więc co ty mówisz? Że zaginęli gdzieś między pałacem a Gniazdem Salberta?

Darran trzymał ręce za plecami okrytymi czarnym aksamitem. Coś w ułożeniu jego ramion sugerowało, że mocno ściągnął łopatki. – Ja niczego nie mówię. Pytam, czy przychodzi ci na myśl powód, z jakiego powrót powozu mógłby zostać tak dalece opóźniony. Jego Królewska Wysokość był godzinę temu oczekiwany na zebraniu komitetu do spraw parków publicznych. Nastąpiła pewna… konsternacja… z powodu jego nieobecności. Asher zmełł w ustach przekleństwo.

– Nie mów mi tylko, że ganiałeś wokoło, biadoląc, że powóz się spóźnia! Wiesz, jakie są te staruchy, Darranie, oni…

– Oczywiście, że tego nie zrobiłem. Jestem stary, ale jeszcze nie zdziecinniały – odpowiedział Darran. – Powiadomiłem komitet, że Jego Królewska Wysokość został zatrzymany wraz z księciem Garem oraz Wielkim Magiem w sprawach natury magicznej. Z radością przyjęli to wyjaśnienie, zebranie było kontynuowane bez dalszej zwłoki, ja zaś natychmiast wróciłem tutaj. Asher niechętnie skinął głową z aprobatą.

– Dobrze.

– A teraz zapytam ponownie – powiedział Darran, na którym aprobata nie wywarła żadnego wrażenia. – Czy przychodzi ci na myśl jakikolwiek powód, z jakiego powóz jeszcze nie powrócił?

Szpila dźgała teraz szybko i mocno, w rytmie łomoczącego serca Ashera.

– Może koło odpadło i to ich opóźnia.

Darran prychnął.

– Każde z nich potrafiłoby to naprawić w mgnieniu oka zaklęciem. – Ma rację – odezwał się Matt.

– No to koń okulał. Kamień w podkowie albo zwichnięta pęcina.

Matt pokręcił głową.

– Jego Wysokość wróciłby tu wierzchem na drugim koniu, żeby sprowadzić inne na zmianę.

– Zachowujesz się niedorzecznie, Asherze – stwierdził Darran. – Chwytasz się wyjątkowo ostrej brzytwy. Zatem muszę powiedzieć na głos to, co wszyscy myślimy. Wydarzył się wypadek.

– Wypadek, jeszcze czego! – warknął Asher. – Zgadujesz, i to zgadujesz źle, założę się, o co chcesz. Jaki niby wypadek mogliby mieć, jadąc sobie kłusem do Gniazda Salberta i z powrotem, hę? Mówimy tu o wszystkich najpotężniejszych magach w królestwie, siedzących jedno obok drugiego w tym samym cholernym powozie! Nie ma na świecie wypadku, który mógłby się im przydarzyć!

– Znakomicie – odparł Darran. – Zatem jedyne inne wyjaśnienie to… że to nie był wypadek.

Minęła chwila, nim Asher pojął, co Darran miał na myśli. – Co? Nie bądź durniem! Tak jakby ktokolwiek… tak jakby istniał choćby jeden powód… Ty stary głupcze! Ozór ci się majta jak pranie na sznurku! Spóźniają się, to wszystko. Zboczyli z drogi! Postanowili pooglądać sobie widoki dalej od Gniazda i zapomnieli o całym świecie! Zobaczycie! Gar lada moment wbiegnie po schodach w podskokach! Zobaczycie!

Nastała chwila wstrzymywania oddechów, gdy wszyscy trzej czekali na odgłos żwawo stukających obcasów i rozbrajające królewskie przeprosiny.

Cisza. – Posłuchaj, Asherze – odezwał się Matt, uśmiechając się z wahaniem. – Najpewniej masz rację. Ale żeby uspokoić Darrana, może ty i ja pojedziemy do Gniazda? Bardzo możliwe, że spotkamy ich po drodze, a oni porządnie się z nas uśmieją za naszą troskę.

– Znakomita sugestia – powiedział Darran. – Właśnie sam miałem ją wysunąć. Jedźcie zaraz. A jeżeli… kiedy… ich napotkacie, jeden z was wróci tu natychmiast, żebym mógł wysłać wiadomość do pałacu, na wypadek gdyby nietaktowne języki jeszcze nie umilkły.

Krzywiąc się, Asher przytaknął. Nie wiedział, co było gorsze: to, że Darran ma rację, czy szpila strachu teraz wbita w jego ciało tak mocno i głęboko, że ledwie mógł oddychać.

– No i? – naciskał Darran. Jego głos brzmiał prawie piskliwie. – Dlaczego obaj ciągle tu sterczycie jak kołki? Ruszajcie!

Dwadzieścia minut później, zachowując czujne milczenie, galopowali drogą wiodącą do Gniazda Salberta. Światło powoli konającego dnia rzucało przed nimi długie cienie.

– Tu jest drogowskaz do Gniazda – wykrzyknął Matt, wskazując podbródkiem, gdy mijali znak. – Robi się późno, Asherze. Do tej pory powinniśmy już ich spotkać. To jedyna droga z miasta i do miasta, a bramy przy zjeździe były zamknięte. Król na pewno kazałby je zostawić otwarte, gdyby stamtąd pojechali dokądś indziej.

– Być może – odkrzyknął Asher. Jego zimne dłonie zacisnęły się na cuglach. – A być może nie. Z królami nigdy nic nie wiadomo. Przynajmniej nie widać śladu wypadku.

– Jak dotąd – odparł Matt.

Bezlitośnie popędzili konie piętami; serca łomotały im w rytm głuchego dudnienia kopyt. Minęli łagodny zakręt w lewo i wypadli na odcinek drogi po obu stronach zarośnięty drzewami.

Matt wskazał ręką. – Barl, ratuj! Czy to…

– Tak! – odpowiedział Asher i przełknął ślinę, odczuwając nagłe mdłości.

Gar. Leżący po części na drodze, a po części na trawiastym poboczu.

Nieprzytomny… albo martwy.

Asher i Matt jednocześnie szarpnęli cugle i zatrzymali konie tak gwałtownie, że zwierzęta zarżały z bólu i potrząsały głowami. Asher zeskoczył z siodła i chwiejnie przypadł do Gara, podczas gdy Matt chwycił wodze Łabędzia, by koń się nie spłoszył. – I co?

Krew, ziemia i zielone smugi ze zgniecionej trawy znaczyły skórę Gara i jego ubranie. Koszula i bryczesy były porwane. Ciało pod nimi – poszarpane.

– Żyje – powiedział Asher drżącym głosem, przyciskając palce do miejsca pod szczęką Gara, gdzie wyczuwał puls. Potem niepewnie przesunął rękoma po bezwładnym ciele księcia. – Chociaż całkiem bez ducha. Możliwe, że złamał obojczyk. Ma też pełno skaleczeń i siniaków. – Jego palce badały głowę Gara. – Poobijał sobie łepetynę, ale na mój rozum czaszka nie pękła.

– Ciało i kości się zrosną – powiedział Matt i otarł sobie mokrą twarz rękawem koszuli. – Chwała Barl, że nie zginął.

– Pewnie – przytaknął Asher; potrzebował chwili, zaledwie chwili, by znów móc oddychać. Kiedy wreszcie złapał oddech, podniósł wzrok.

Z trudem zbierał myśli.

– Cholerny Darran. Teraz przez barlski miesiąc będzie biadolił: „A nie mówiłem?”.

Matt się nie roześmiał. Nawet się nie uśmiechnął.

– Skoro książę jest tutaj – powiedział posępnie, zaciskając dłonie, aż pobielały mu kłykcie – to gdzie są pozostali?

Ich oczy się spotkały, obawiając się odpowiedzi.

– Lepiej sprawdźmy – odparł Asher. Zrzucił kubrak z ramion, złożył go i delikatnie opuścił głowę Gara na tak osłoniętą ziemię. Spróbował wygodniej ułożyć jego lewą rękę, uważając na zranione ramię.

– Niedługo się z tego wyliże. Chodźmy.

Z powrotem w siodle, jadąc tuż obok Matta, minął najbliższy łagodny zakręt. Zmagał się z lękiem i narastającą zgrozą. Łabędź położył uszy po sobie, wyczuwając kłopoty.

Wtedy znaleźli Durma rozciągniętego pośrodku drogi. Tak samo nieprzytomnego jak Gar, lecz jeszcze bardziej zakrwawionego i połamanego.

– Rozwalił sobie rękę i nogę – oznajmił Asher, odczuwając mdłości, gdy zsiadł z konia i zbadał kończyny Durma.

Ciało Wielkiego Maga przypominało mokry worek wypełniony potrzaskaną porcelaną.

– Cholera. Poprawka: obie nogi. Wszędzie sterczą odłamki kości. A głowę ma rozbitą jak gotowane jajko na śniadanie. Cud, że cała krew nie wyciekła z niego jak z dziurawego wiadra.

Matt przełknął ślinę. – Ale czy żyje?

– Na razie tak – odpowiedział Asher i podniósł się ze znużeniem.

Po raz pierwszy spojrzał dalej na drogę… i poczuł, że świat wokół niego się zakołysał.

– Co? – spytał zaskoczony Matt.

– Gniazdo – wyszeptał Asher, wskazując ręką, i aż musiał się oprzeć o silny bok Łabędzia.

Nawet zapadający zmierzch nie był w stanie tego ukryć. Przerwa wyłupana w drewnianym ogrodzeniu na skraju Gniazda… dostatecznie szeroka, by przeleciał przez nią rozpędzony powóz.

Matt pokręcił głową. Cofnął się o krok. – Barl, ratuj nas. Oni nie mogli…

Asher także nie chciał w to uwierzyć. Mdlący strach sprawił, że potraktował Matta brutalniej, niż na to zasługiwał. – No to gdzie jest powóz? Konie? Rodzina?

– Nie. Nie, nie mogli – upierał się Matt. Jego głos brzmiał, jakby należał do kogoś młodszego i bliskiego łez.

– A mnie się zdaje, że mogli – odrzekł odrętwiały Asher i puścił wodze. Posłuszny i zrezygnowany Łabędź opuścił głowę i pociągnął na skraj trawiastego pobocza, podzwaniając uprzężą.

Asher chwiejnie puścił się biegiem w stronę krańca platformy widokowej.

– Nie – powiedział Matt. – Robi się ciemno, głupcze, to zbyt niebezpieczne!

Głos rozsądku nie miał tu czego szukać. Asher usłyszał, jak Matt klnie i sam zsuwa się z konia. I krzyczy za nim.

– Asher, na miłość Barl, cofnij się! Jeśli są tam na dole, nie możemy im pomóc. Jeżeli wyjechali poza krawędź Gniazda, to na pewno nie żyją! Asher! Słuchasz mnie?

Asher, nie zważając na nic, rzucił się na ziemię i wyjrzał poza krawędź urwiska.

– Coś widzę. To może być koło. Trudno powiedzieć. W każdym razie jest tam coś jakby wystająca skalna półka. – Odczołgał się i usiadł. Popatrzył na Matta. – Nie wydaje mi się, żeby spadli aż na samo dno. Schodzę tam.

Przerażony Matt chwycił go za ramiona i próbował postawić na równe nogi.

– Nie możesz!

Asher uwolnił się z uścisku i wstał.

– Wracaj do wieży, Matt. Powiedz Darranowi. Sprowadź pomoc. Potrzebujemy zielarzy, powozów, sznurów. Światła.

Matt wpatrywał się w niego.

– Nie zamierzam zostawić cię tu samego, żebyś wyczyniał Barl wie jakie szaleństwa!

Niech to, co się stało z tym człowiekiem? Czyżby nie rozumiał? – Musisz, Matt – nalegał Asher. – Jak sam powiedziałeś, robi się ciemno. Jeżeli oni są tam na dole i nie wszyscy zginęli, nie możemy czekać do rana, żeby się tego dowiedzieć. Nie zdołaliby przetrwać nocy. – Chyba nie myślisz, że ktokolwiek mógł to przeżyć?

– Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć. A teraz co mam powiedzieć, żebyś przestał marnować czas, hę? Może tak być, że wszyscy tam na dole nie żyją, ale tu na górze mamy rannych, a ja nie mam pojęcia, jak długo ten parszywy stary Durm będzie dychał bez pomocy dobrego zielarza. Mnie nic nie będzie, Matt. Jedź.

Matt miał udrękę wypisaną na twarzy. – Asher, nie… nie możesz sam ryzykować. Nie wolno ci. Ja to zrobię. – Nie możesz. Jesteś sporo wyższy niż ja i o wiele cięższy. Nie wiem, jak bezpieczny jest grunt na zboczu tej góry, ale lżejszy człowiek na pewno ma większe szanse.

Matt tylko wpatrywał się w niego. Aż się prosił, żeby go walnąć. – Słuchaj, ty głupi draniu, każda minuta, kiedy my tu stoimy i się kłócimy, to minuta zmarnowana. Po prostu wsiadaj na tego swojego cholernego konia i jazda!

Matt pokręcił głową.

– Asher…

Upłynęło już dostatecznie dużo czasu i cierpliwość Ashera się wyczerpała. Rzucił się naprzód i mocno pchnął Matta w pierś. – Wolisz, żebym ci to rozkazał? Dobrze! To rozkaz! Jedź!

Matt był na przegranej pozycji i wiedział o tym.

– W porządku – odpowiedział, doprowadzony do rozpaczy. – Ale bądź ostrożny. Pamiętaj, że muszę odpowiadać przed Dathne, a ona obedrze mnie żywcem ze skóry, jeżeli cokolwiek ci się stanie. – A ja cię obedrę ze skóry, jeśli się stąd nie zabierzesz – odwarknął Asher. – Uwiąż Łabędzia do drzewa, żeby za tobą nie pobiegł. Nie uśmiecha mi się wracać do wieży na piechotę.

– Obiecaj mi, że nie będę tego żałował – powiedział Matt, wycofując się. Jego mina mogłaby skwasić świeże mleko. – Niedługo się zobaczymy.

Matt zatrzymał się.

– Asher…

– Niech mnie, czy mam cię osobiście wpakować na tego przeklętego ko…

– Nie, poczekaj! – odezwał się Matt, podnosząc ręce. – Czekaj. A co z Matcherem?

Asher opuścił pięści.

– Co z nim?

– On ma rodzinę, będą się martwić, zaczną robić zamieszanie…

Cholera. Matt miał rację.

– Graj na zwłokę. Poślij chłopaka z wiadomością, że coś go zatrzymało w pałacu. To powinno powstrzymać jego żonę, póki nie będziemy mogli… – Mówisz, żeby ją okłamać? Asher, nie mogę! Barl, do cholery, chroń mnie przed porządnymi ludźmi.

– Musisz. Trzeba to zachować w tajemnicy, najlepiej jak zdołamy i najdłużej jak zdołamy, Matt. Myśl. Jeżeli nie uda nam się jej zwodzić przez chwilę…

– W porządku – zgodził się Matt. – Zajmę się tym. Skłamię. – Jego twarz wykrzywiła się, jak gdyby zakosztował czegoś gorzkiego. Po cichu, jakby sam do siebie, dodał: – Idzie mi to coraz lepiej.

Nie było czasu na dumanie, co miał na myśli.

– Pospiesz się, Matt. Proszę.

Asher patrzył, jak jego przyjaciel biegnie z powrotem do koni, uwiązuje Łabędzia do mocnego młodego drzewka, po czym zamaszyście wskakuje na własne siodło. Pospieszne uderzenia kopyt cichnące w dali odbijały się echem w dolinie. A potem, pod ciemniejącym niebem o soczystych barwach lawendy, szkarłatu i złota, Asher opuścił się poza krawędź Gniazda Salberta.

Droga w dół do niewidocznego dna doliny była piekielnie długa.

No to nie patrz, żałosny głupku. Stawiaj po jednym kroku. Potrafisz to zrobić, prawda? Jeden cholerny krok.

Usiany skałami grunt z początku opadał stopniowo, zdradliwie. Pod butami Asher miał żwir i luźną ziemię, więc ślizgał się, zsuwał i zjeżdżał, zdzierając sobie skórę z rąk, gdy chwytał się karłowatych krzaków i głazów o ostrych krawędziach, żeby spowolnić osuwanie się. Oczy piekły go od potu, a ze strachu zaschło mu w ustach. Powietrze było cierpkie i świeże, nie jak ta skażona mieszanina woni i aromatów w mieście. Chłód przenikał przez cienką jedwabną koszulę Ashera, wywołując gęsią skórkę na lepkim od potu ciele.

Schodził coraz niżej w dolinę, a potem jeszcze niżej. Każdy spadający kawałek skały czy kamyk wzbudzał dźwięczne echo w rozległej pustce pod nim i wokół niego. Spłoszone ptaki, skrzekliwie protestując, wzbijały się w powietrze albo łajały go, pozostając niewidoczne w gęstym listowiu roślin porastających Gniazdo.

Dotarł do małego urwiska, gładkiego spadku wysokiego na jakieś półtora metra, który wydawał się przechodzić najpierw w ostro zakończony taras, a dalej w naturalną platformę wysuwającą się ponad otchłań doliny. Większą część samej platformy zasłaniały cień oraz skaliste wychodnie, lecz Asher był pewien, że teraz widzi skrawek wywróconego koła sterczącego w powietrze.

Jeżeli powóz nie wylądował na niewidocznym dnie doliny, to musiał znajdować się tutaj. Poza skrajem platformy nie było niczego prócz pustki i nawoływania orłów.

Półtora metra. Przeskakiwał mury takiej wysokości, i to bez zastanowienia. Przeskakiwał je ze śmiechem. Teraz, leżąc na brzuchu i pełznąc, wysunął się nogami naprzód poza krawędź i obrócił tyłem. Palcami stóp szukał szczelin w powierzchni urwiska i wbijał wyszczerbione paznokcie w luźny łupek, macając za punktem oparcia.

Jeżeli spadnie… jeżeli spadnie…

Znalazłszy się bezpiecznie na dole, musiał się zatrzymać, w dalszym ciągu uczepiony krawędzi urwiska, z sykiem wciągając powietrze, prawie sparaliżowany lękiem. Ostra mała szpila powróciła i dźgała go znowu, dźgała i dźgała. Bolały go żebra, tak samo jak płuca i głowa. Wszystkie rozcięcia i zadrapania na palcach, dłoniach, na policzku i kolanie płonęły, krwawiąc.

Czas mijał.

Gdy w końcu odzyskał siły, szpila znikła i rozmaite bóle przycichły, puścił się krawędzi. Odwracał się bardzo powoli, by przyciskając łopatki do skały, wreszcie rozejrzeć się… Poczuł, jak serce pęka mu z żalu.

Tak. Wzrok go nie mylił.

Rzeczywiście, było tam koło, i nie tylko. Były tam dwa koła oraz większa część ozdobnego, malowanego powozu. Był brązowy koń i poszarpana uprząż, i byli mężczyzna, kobieta i dziewczyna.

Zamknął oczy, dławiąc się. Zobaczył strzaskany maszt i strzaskane ciało jeszcze jednego człowieka.

– Tatku – wyszeptał. – Och, tatku…

Zmrożony do szpiku kości, drżący, kontynuował schodzenie.

Wszędzie była krew, w dużej części pochodząca od pogruchotanego konia. Rozchlapana po skałach, tworząca kałuże w zagłębieniach, krzepnąca pod nędznymi karłowatymi krzakami czepiającymi się życia na tym ostatnim skalnym występie przed upiornym spadkiem na dno doliny, przesycała powietrze szkarłatną gryzącą wonią.

Wyglądając poza krawędź platformy, Asher zobaczył wierzchołki drzew przypominające dywan oraz białe punkciki krążących ptaków. Nie było widać śladu drugiego konia ani stangreta Matchera. Miły z niego gość. Był. Żonaty, ojciec dwójki dzieci, syna i córki. Peytr miał alergię na konie, ale Lillie radziła sobie z lejcami najlepiej w całym mieście.

A przynajmniej tak twierdził Matcher, jej kochający tata.

Z rozpaczą odwrócił się od bezdennej otchłani ziejącej u jego stóp i zamiast niej stawił czoło śmierci, którą mógł zobaczyć. Powąchać. Dotknąć.

Borne został przygwożdżony roztrzaskanymi szczątkami powozu. Jego długie szczupłe ciało zostało zgniecione jak kartka, a jedna część twarzy zapadła się. Wyglądał, jakby nosił jaskrawoczerwoną perukę. Dana leżała nieco dalej po jego lewej, a jej pierś i brzuch przebijały oszczepy połamanych gałęzi. Siła uderzenia okręciła nią tak, że leżała w połowie bokiem, z twarzą o pięknych rysach zwróconą w inną stronę. Przez to Asher nie mógł dojrzeć jej oczu. Był za to wdzięczny.

No i Fane… Piękna, błyskotliwa, nieznośna Fane została wyrzucona prawie na sam skraj wąskiej skalnej półki; jedna szczupła biała ręka bez skazy zwisała w pustą przestrzeń, a diamenty na jej palcach chwytały blask w świetle chowającego się słońca. Jej policzek spoczywał na tej wyciągniętej ręce, tak że mogłaby spać, tylko spać, i ktoś, kto by ją znalazł, mógłby pomyśleć, że jest cała i zdrowa… gdyby nie ujrzał krzepnącej szkarłatnej kałuży pod jej smukłą talią albo upiornej przeźroczystej skóry na jej ślicznej, nieupudrowanej twarzyczce. Jej oczy były na wpół otwarte, całkowicie niewidzące; rzęsy, przyciemnione jakimiś czarami znanymi tylko kobietom, gęste, długie i czarownie ponętne, tak jak niegdyś ona była ponętna, rzucały prążkowane cienie na jej delikatną skórę.

Między jej łagodnie rozchylonymi wargami spacerowała mucha.

Przez chwilę, która zdawała się nie mieć końca, Asher po prostu stał tam, czekając. Za moment jedno z nich się poruszy. Za moment jedno z nich zacznie oddychać. Albo mrugnie. Za moment obudzę się, a to wszystko okaże się tylko cholernym pijackim snem.

Za moment. W końcu dotarło do niego, że już nic więcej nie stanie się za moment. Że żadne z nich się nie poruszy ani nie weźmie oddechu, ani nie zamruga. Że on sam nie śpi, a to wcale nie sen.

Wtedy napłynęły wspomnienia, jarząc się jak rozżarzone węgle w sercu konającego ogniska. „Witaj, Asherze. Mój syn wyraża się o tobie tak pochlebnie, że wiem, iż zostaniemy najlepszymi przyjaciółmi”. Dana, królowa Lur. Przyjmująca jego niewprawny ukłon i niezdarne powitanie tak, jak gdyby podarował jej perfumowane róże i bezcenny diament. Jej niewymuszony śmiech, jej milczenie, gdy słuchała. Oczy uśmiechnięte nawet w najbardziej ponurych chwilach tym uśmiechem, który mówił: „Znam cię. Ufam ci. I ty mi zaufaj”.

Borne i jego blade policzki osrebrzone przez łzy. „Co w całym moim królestwie mógłbym ci podarować? To mój najdroższy syn, a ty go ocaliłeś. Dla jego matki. Dla mnie. Dla nas wszystkich. Mówiono mi, że straciłeś ojca. Boleję wraz z tobą. Czy mogę go zastąpić, Asherze? Ofiarować ci ojcowskie słowa mądrości, jeżeli kiedykolwiek będziesz chciał je usłyszeć? Czy mogę to zrobić? Pozwól mi”.

I Fane, która uśmiechała się tylko wtedy, gdy sądziła, że może tym kogoś zranić. Która nigdy nie znała samej siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że za podłością stoi pragnienie. Która była piękna w każdy możliwy sposób prócz tego, który liczy się najbardziej.

Martwa. Martwy. I martwa.

Szok zmusił go do ciszy bez łez. Pozostał z nimi tak długo, aż dalsze pozostawanie tam byłoby już głupotą. Pozostał, aż chłód i mrok z doliny wpełzły na górę, pokonały krawędź występu i zatopiły lodowate kły w jego ciele. Póki nie przypomniał sobie o ostatnim żyjącym członku tej rodziny, który dopiero miał usłyszeć, że jest ostatni.

Myśląc o nim, niechętnie ich opuścił i powoli wspiął się z powrotem po zboczu góry.

ROZDZIAŁ II

Czyjeś ręce pomogły mu przedostać się nad połamaną balustradą na szczycie Gniazda Salberta.

– Spokojnie – odezwał się Pellen Orrick, przytrzymując jego łokieć silnymi palcami. – Złap oddech. Nic ci nie jest?

Zgięty wpół, wtłaczając powietrze do płuc, czując piekące zadrapania i zmęczone mięśnie, Asher pokręcił głową. – Nic. Gdzie Matt?

– Pilnuje własnych spraw w wieży. – Orrick zmarszczył brwi i rozluźnił uchwyt. – Wiesz co, Asherze, niektórzy ludzie powiedzieliby, że oszalałeś, żeby schodzić po zboczu Gniazda. Sam nawet mógłbym być jednym z nich. Czy to było warte ryzyka?

Oddychając nieco lżej, Asher powoli się wyprostował. Jacyś Doranie wyczarowali magiczny ogień; unosząca się w powietrzu flotylla magicznych świateł zmieniła początek nocy w jasną imitację dnia. Asher spojrzał na ocienioną surową twarz kapitana straży i przytaknął. – Było.

Twarz Orricka stężała. Po chwili napięcie odeszło i kapitan zwiesił ramiona, tylko odrobinę i zaledwie na ułamek sekundy. – Znalazłeś ich.

Nie było obok nikogo, kto mógłby ich usłyszeć. Orrick rozstawił rząd strażników, by trzymali wszystkich z dala od zdradzieckiego skraju Gniazda i kolejnych nieszczęść. Za nimi, na poboczu drogi, cisnęła się gromada poruszonych Doran. Przyglądając się im, Asher rozpoznał Conroyda Jarralta, Barlsmana Holze’a i lordów Daltriego, Hafara, Sorvolda oraz Boqura – koleżków Jarralta z Rady Powszechnej. Nie było jednak widać Gara ani Wielkiego Maga Durma. Z pewnością migiem zabrano ich do pałacu na gorliwe łatanie kości przez zielarza Niksa.

Dalej na drodze stały dwa wozy i fikuśny dorański powóz, a przy nich jeden z ludzi Orricka strzegący zwojów liny. Asher z ulgą dojrzał Łabędzia, nadal bezpiecznie uwiązanego. Wszystko tłumiła pełna napięcia cisza, przerywana jedynie stuknięciem kopyta i urywkami ostrych rozmów zgromadzonych dorańskich lordów. – Asher? – spytał Orrick.

– Tak – odpowiedział. – Znalazłem ich. A przynajmniej rodzinę. Stangret Matcher leży na dnie doliny, jak mi się zdaje, razem z jednym ze swoich cennych koni.

– I jesteś pewien, że nie żyją?

Asher zaśmiał się. Czy był pewien? Czerwona krew, białe kości i spacerujące czarne muchy…

– Chcesz sam pójść i zobaczyć?

Wzdychając ciężko, Orrick pokręcił głową.

– Czy da się wydobyć ich ciała? Asher wzruszył ramionami.

– Być może. Jednak na mój rozum to będzie wymagało kupy czarów i odrobiny szczęścia.

– Są w niedostępnym miejscu?

– Leżą na skalnej półce sterczącej nad doliną. Sam mi powiedz, czy to niedostępne, czy nie. – Ogarnięty raptowną, zwalającą z nóg falą wyczerpania Asher poczuł, że cała krew odpływa mu z twarzy, i zatoczył się. – Cholera – mruknął.

– Spokojnie – powiedział Pellen Orrick, ponownie podtrzymując go za ramię. – Przeżyłeś paskudny wstrząs.

Życzliwość kapitana była dla niego niemal nie do zniesienia. Z żalu, wściekłości i wzbierającej w nim palącej bezradności mącił mu się wzrok. Czuł gwałtowne łomotanie własnego serca, potężne uderzenia o żebra niczym bicie pogrzebowego dzwonu. Zimne nocne powietrze raniło mu obolałe płuca, a jego zęby zaczęły klekotać jak kości na wietrze. Poczuł wilgoć na policzkach i spojrzał w górę. Padało?

Nie. Rozgwieżdżone niebo było wolne od chmur. Zresztą i tak jak niby miałoby padać? Zaklinacz Pogody Lur leżał martwy. Rozwścieczony Asher mruganiem powstrzymał palące łzy. Łzy? Głupiec. Łzy są dla ludzi, który nie mają nic do roboty…

Rozległ się okrzyk dobiegający od strony gromady dorańskich dygnitarzy. Lord Hafar wypatrzył Ashera. Wskazując na niego, pociągnął Conroyda Jarralta za brokatowy rękaw. Jarralt odwrócił się, marszcząc brwi, z ustami otwartymi, by coś burknąć albo warknąć. I wtedy sam również go zobaczył. Jego podbródek podjechał do góry, ramiona ściągnęły się, a zęby zacisnęły. Dygocząc od rozpierającej go gniewnej pychy, odłączył się od grupy… i odsłonił w ten sposób jej środek.

Odsłonił Gara.

Odzyskawszy kruchą świadomość, książę… nie. Już nie. Od dziś już nie książę. Król siedział na wyściełanym stołku na poboczu drogi, owinięty kocem i z naprędce założonym bandażem ciasno okręconym na głowie. Jego lewa ręka była mocno przywiązana do poobijanego ciała, żeby zabezpieczyć złamany obojczyk. W prawej dłoni trzymał kubek czegoś parującego i wpatrywał się w niego tak, jak gdyby zawierał w sobie wszystkie tajemnice świata.

Conroyd Jarralt zrobił jeszcze jeden krok naprzód; jego upierścienione palce zwinęły się w pięści po bokach ciała. – Asher!

Dźwięk jego imienia zabrzmiał niczym dzwon w kaplicy wzywający do milczenia. Gwar rozmów lordów przycichł. Urwał się i zamarł, gdy krok za krokiem Asher zmniejszał odległość między sobą a swoim przyjacielem. Swoim królem.

Gar podniósł wzrok. Jedna jasna brew Gara uniosła się, gdy go zobaczył. I Asher uświadomił sobie, że nie potrzeba czegoś tak nieudolnego jak słowa. Prawda widniała w jego łzach, dopiero wysychających na brudnej skórze, w drżeniu warg i mówiącej wszystko bladości policzków, wyrytej na nich jak odmrożenie.

Asher dotarł do ciasnego wianuszka dorańskich lordów.

Zbliżył się do Gara, który spojrzał w jego stężałą twarz z miną wyrażającą spokojne pytanie. Uprzejmą cierpliwość. Pozbawioną śladu czegokolwiek bardziej intensywnego aniżeli łagodne zaciekawienie. Asher zatrzymał się i osunął na kolana. Zabolało, gdy kości spotkały się z nieubłaganie twardą drogą. Prawie tego nie zauważył.

Trzymając ręce wzdłuż boków, z obwisłymi ramionami, brudny od ziemi, potu i smużek krwi innych ludzi, skłonił głowę. – Wasza Królewska Mość.

Od strony obserwujących to lordów rozległy się stłumione okrzyki. Jęk, prędko zdławiony. Uciszony szloch.

Ktoś prychnął.

Asher poderwał głowę, nie wierząc własnym uszom.

Gar się śmiał. Jego twarz była ponura, tak jak jego oczy, ale wciąż się śmiał. Koc na jego ramionach dygotał, aż opadł. Ledwie tknięta zawartość kubka rozchlapywała się na boki, zostawiając ciemne plamy na zniszczonych spodniach. Zaczęło mu cieknąć z nosa, a potem z oczu; łzy i śluz odbijały magiczny ogień, połyskując jak płynne diamenty. A Gar ciągle się śmiał.

Jarralt odwrócił się do niego.

– Przestań! – syknął. – Okrywasz się hańbą, panie, i zawstydzasz naszych ludzi! Przestań w tej chwili, słyszysz?

Równie dobrze mógł to sobie darować. Ignorując go, Gar nie przestawał się śmiać. Umilkł, dopiero gdy Barlsman Holze zbliżył się do niego, by delikatnie dotknąć jego zdrowego ramienia opuszkami palców.

– Mój chłopcze – wyszeptał. – Mój drogi, drogi chłopcze. Ciii, już dobrze. Ciii.

Niczym u nakręcanej olkińskiej zabawki, której rozwinęła się sprężyna, chichot nierówno przeszedł w ciszę. Asher wyciągnął chustkę z kieszeni i podał ją. Przez jakiś czas były książę tylko siedział, wpatrując się w kwadrat niebieskiej bawełny. Później wziął go i wytarł sobie twarz. Oddał ubłoconą chustkę i powiedział:

– Chcę ich zobaczyć.

Lordowie jeden przez drugiego wszczęli protesty.

– Nie bądź śmieszny – warknął Conroyd Jarralt. – To nie wchodzi w grę.

– Conroyd ma rację – dodał Holze i próbował położyć kojącą dłoń na ramieniu Gara.

Gar wyszarpnął mu się, nie zważając na ból, i wstał. Wyraz jego twarzy był złowróżbny.

– Rzeczywiście, ten pomysł jest nad wyraz nierozważny! – upierał się Holze. – Drogi chłopcze, pomyśl o niebezpieczeństwie. Słyszałeś, co mówił asystent zielarza Niksa! Potrzebujesz ciepła. Odpoczynku. Bardziej ścisłej kuracji. Musimy cię zabrać pod dach, natychmiast. Już dobrze. Posłuchaj starszych, Wasza Wy… Wasza Kró… Garze. Podążaj za mądrą radą i opuść to nieszczęsne miejsce.

Pozostali lordowie jak echo poparli te nalegania. Asher, świadom, że Pellen Orrick stoi teraz tuż za nim, stękając z bólu, podniósł się i wymienił z nim niespokojne spojrzenia, podczas gdy lordowie zamknęli pierścień wokół Gara i podnieśli głosy w jeszcze bardziej gwałtownym nacisku.

Gar pozwalał, by nawałnica słów szalała swobodnie. Zdawał się prawie nie słyszeć swoich jazgoczących poddanych. Jego chmurne spojrzenie skupiło się na czymś w oddali, utkwione w czymś, co tylko on mógł dostrzec. Po chwili nareszcie się poruszył.

Podniósł rękę.

– Dosyć.

Ignorując go, lordowie nie przestawali trajkotać.

– Dosyć, powiedziałem!

Lordowie cofnęli się wstrząśnięci. Wpatrywali się w magiczny ogień tryskający z koniuszków palców Gara, gdy jego na nowo skoncentrowane spojrzenie omiatało ich osłupiałe twarze.

– Czy to tak zwracacie się do swojego króla?

Conroyd Jarralt wysunął się naprzód.

– Przyjmujesz tytuł jeszcze ci nieprzyznany, Wasza Wysokość. – Zwrócił się do Ashera. – Ej, ty.

To nie była pora na użeranie się z lordem. Asher ukłonił się. – Panie. – Nie ma wątpliwości co do śmierci Borne’a?

Asher zadygotał.

– Nie. Króla, królowej i księżniczki. Leżą tam na dole całkiem martwi.

Żal ogarnął zebranych Doran. Jarralt, jedyny nieporuszony, wpatrywał się w niego oczami jak zamarznięte srebro.

Następnie spiorunował wzrokiem Gara.

– Nawet jeśli tak… Dopóki obie Rady nie spotkają się i nie zostaną odprawione należyte rytuały, jeszcze jesteś księciem, panie. Nie królem.

Gar zacisnął palce i magiczny ogień zgasł.

– Podważasz moje prawo do tronu?

– Podważam twoje domniemane prawo. Ledwie parę godzin upłynęło od śmierci twego ojca. Zanim zostanie ogłoszony następca, są pytania w kwestii zgonu Jego Królewskiej Wysokości, które należy zadać i na które trzeba odpowiedzieć.

– Jakie pytania?

Jarralt niecierpliwie machnął ręką.

– To nie miejsce ani czas, ani…

– Nie zgadzam się – przerwał Gar. – To jedyne właściwe miejsce, a jeżeli nie zapytasz tu i teraz, to przysięgam, że nigdy tego nie zrobisz.

Holze wślizgnął się między nich.

– Garze, Conroydzie, proszę. To niestosowne, ciała jeszcze nie ostygły. Poniechajcie tego, błagam was w imię Barl…

– Nie – odpowiedział Gar. – Chcę usłyszeć pytanie lorda Jarralta.

Wargi Jarralta rozciągnęły się w gniewnym uśmiechu.

– Bardzo proszę. Skoro nalegasz. Jak to się stało, że ty wyszedłeś z wypadku prawie bez szwanku, kiedy reszta twojej rodziny poniosła tak straszliwą śmierć?

Uśmiech, jakim odpowiedział Gar, był lodowaty jak środek zimy.

– Zapominasz o Durmie.

– Nasz szacowny Wielki Mag pewnie nie przeżyje nocy. Mogę ręczyć, że gdy nadejdzie świt, pozostaniesz tylko ty.

– Oskarżasz mnie o morderstwo, lordzie Jarralcie? O zabicie mego ojca, matki, siostry…

– Twojej niekochanej siostry – powiedział Jarralt. – Która zaledwie kilka dni temu próbowała cię zabić. – Wskazał ruchem głowy na skra wek bandaża wystającego spod mankietu koszuli Gara. – Jak sądzę, rana jeszcze się nie zagoiła.

– A więc, Conroydzie, jesteś człowiekiem, który słucha plotek służby – odparł Gar. – Cóż za… rozczarowanie.

Twarz Jarralta pociemniała.

– Czerpiesz przyjemność z obrażania mnie. Bardzo proszę. Ale jak długo potrwa twoja arogancja, kiedy podejmę dochodzenie, żeby dokładnie zbadać, jak doszło do tego wypadku? Kiedy ja…

– Jeżeli o to chodzi, panie – odezwał się Pellen Orrick – wszelkie śledztwa w sprawie tych zgonów należą do mnie. To moje prawo i mój obowiązek jako kapitana miejskiej straży.

– Doprawdy? – spytał Jarralt, łypiąc na Orricka z pogardą. – A dlaczego miałbym zaufać twojej bezstronności? Albo twoim kompetencjom?

– Dlatego że zmarły król im ufał, panie – odpowiedział spokojnie Orrick.

– A jeżeli odkryjesz nieczyste sprawki, kapitanie? – powiedział Holze. – Co wtedy?

Surowe rysy Orricka jeszcze się wyostrzyły.

– Wtedy będę ścigał mordercę choćby na kraniec królestwa. Ta osoba nie zdoła umknąć ani nie znajdzie litości… bez względu na status, pozycję społeczną czy przywileje.

Gar przytaknął.

– Zadowolony, Conroyd? Dobrze. A teraz, jeśli się odsuniesz, mam zamiar pobyć przez chwilę z moją rodziną!

Zaniepokojony i bezsilny Asher patrzył, jak Gar robi dwa chwiejne kroki w kierunku krawędzi Gniazda.

Lordowie Daltrie i Sorvold spontanicznie chwycili go za ręce, starając się go powstrzymać.

To był błąd.

– Puszczajcie! – wrzasnął Gar.

Złote światło wokół niego ożyło i otoczyło go. Lordowie, którzy go nierozważnie dotknęli, krzyknęli i szybko cofnęli ręce.

Dłoń Conroyda Jarralta powędrowała w stronę sztyletu w pochwie na biodrze.

– Widzicie?! – ryknął. – On używa magii jako broni! Książę Gar jest niezdolny do sprawowania jakiejkolwiek władzy! Nie ma pojęcia, jak to jest być prawdziwym Doraninem! To rozpuszczony dzieciak, któremu nie można zaufać, że zapanuje nad mocą, jaka dopiero co na niego spłynęła!

– To tobie nie można ufać! – wyrzucił z siebie Gar. – Przez całe życie pragnąłeś tronu mojego ojca, a teraz kiedy on nie żyje, pomyślałeś, że go sobie weźmiesz! Cóż, pomyśl jeszcze raz, Conroydzie. Więcej królewskiej godności mieściło się w małym palcu mojego ojca, niż ty posiadasz w całym ciele. Prędzej to królestwo obróci się w dymiącą ruinę, niż ujrzę ciebie na jego tronie!

Jarralt potrząsnął uniesioną pięścią.

– Tak jak twój ojciec przekraczasz wszelkie granice. Z magią czy bez, nie jesteś zdolny do rządzenia! Jesteś tylko nieudanym potomkiem samolubnego i krótkowzrocznego głupca!

Złota aura Gara pociemniała. Zabłysła szkarłatem niczym świeżo podsycony ogień. Jarralt był zmuszony cofnąć się o pół kroku.

– Stań w Pałacu Sprawiedliwości i powiedz to, Conroydzie – wyszeptał Gar. – Wyzywam cię. Stań w Pałacu Sprawiedliwości i zobacz, co ludzie powiedzą.

Conroyd Jarralt uśmiechnął się drwiąco.

– Ludzie. Ten niezdyscyplinowany olkiński motłoch? Oto kogo wezwałbyś jako swoje wsparcie? Ty przebrzydły chłopcze, jeżeli tylko na nich możesz liczyć, to…

Przerażony Asher podskoczył, gdy Pellen Orrick nachylił się bliżej i szepnął nagląco:

– Zrób coś, Asherze, szybko, zanim głupcy posuną się za daleko.

– Ja? – Asher wytrzeszczył oczy. – Dlaczego ja?

– Dlatego że jesteś tu jedyną osobą, której książę posłucha.

Gar dygotał, jego twarz wykrzywiał każdy możliwy rodzaj bólu.

– Czy ta katastrofa to twoje dzieło, Conroydzie? Czy twój apetyt na władzę jest tak wilczy, że zabiłeś, by go zaspokoić? Mój ojciec, moja matka…

– Zabić twoją matkę? – Nie zważając na szkarłatną magiczną opończę mocy Gara ani na jego poranione ciało i połamane kości, Jarralt chwycił go za przód koszuli i podciągnął, aż książę stanął na palcach. – Ty żałosny mały robaku, kochałem twoją matkę! – wrzasnął. – Wciąż ją kocham! Gdyby poślubiła mnie, dziś nadal by żyła! Gdyby to mnie poślubiła, dałbym jej prawdziwego księcia! Syna, z którego mogłaby być dumna!

– Panowie! – krzyknął Asher i rzucił się na Jarralta. Złapał ręce rozwścieczonego mężczyzny i odciągnął je od koszuli Gara, po czym, nie zważając na niebezpieczeństwo, pchnął Gara w pierś, aż książę zatoczył się dwa kroki do tyłu. – Wstydu nie macie, panowie, obaj! Królewska rodzina leży trupem, a wy się tu awanturujecie jak moczymordy w piwiarni!

Jarralt odwrócił się do niego, warcząc.

– Jeszcze raz mnie tknij, a dopilnuję, żebyś przed wschodem słońca zadyndał na szubienicy!

Holze wtrącił się, z rozpaczy szary jak pergamin.

– Nie, Conroydzie, nie, chłopak ma rację. Musisz nad sobą panować… w tej okropnej sytuacji… stanowić przykład…

Oczy leciwego duchownego były pełne łez. Z tyłu za nim inni dorańscy lordowie trzęśli się, sparaliżowani przez protokół i zaskoczenie.

– Jego Wysokość jest wyczerpany, przemawia przez niego żal i szok, nie możesz sądzić, że wierzy, iż ty… iż ktokolwiek… chciał celowo skrzywdzić naszego króla i jego rodzinę! A ty, Conroydzie, także mówiłeś bez zastanowienia. Ta straszliwa tragedia… wszyscy mamy okropny zamęt w głowach. Wasza Wysokość…

Szkarłatna poświata wokół Gara szybko bladła. Jego twarz także wyzbyła się furii i pasji, pozostawiając jedynie ból. Wyglądał na zdezorientowanego. Oszołomionego.

– Drodzy lordowie… Ja nie… czuję się… – Potężny dreszcz wstrząsnął nim od stóp do głów i książę pobladł jak trup. – Barl, pomóż mi – wymamrotał, a oczy uciekły mu w tył głowy.

Asher dał susa i schwycił Gara, zanim runął na drogę.

– Gar!

Książę ciążył mu bezwładnie, więc Asher musiał go puścić, pozwalając mu opaść na ziemię pomimo jego ran i połamanych kości.

– Jego Wysokość nie powinien tu być – Asher powiedział do Holze’a, kiedy duchowny ukląkł i rozcierał zdrowy nadgarstek Gara. – Musi się znaleźć w domu.

– Najpierw potrzeba mu porządnego leczenia – odparł Holze i rozejrzał się wokół. – Conroydzie…?

Jarralt podszedł bez słowa. Opadł na jedno kolano, wsunął ręce pod ciało Gara i z łatwością wstał z księciem w ramionach.

– Do powozu z nim, Conroydzie – polecił Holze, podnosząc się z pomocą Ashera. – Nix musi go zbadać najszybciej jak to możliwe. Reszta będzie musiała sobie poradzić na jednym z wozów. Jestem pewien, że to doświadczenie nas nie zabije. – Zdając sobie sprawę z tego, co właśnie powiedział, wzdrygnął się.

– Ty z nim nie wracasz? – zapytał zaskoczony Asher.

Holze pokręcił głową.

– Nie, nie. Są rzeczy, które trzeba najpierw zrobić tutaj. Kapliczka. Świeca modlitewna. Przywiozłem ze sobą wszystko, co potrzebne.

Asher przytaknął.

– Myślę, że Gar będzie wdzięczny. I król.

– Tak, cóż… – Na chwilę świeży żal wziął górę. Potem Holze wziął się w garść i machnął na Jarralta. – Nie stójże tak, Conroydzie! Ruszaj!

Wlokąc się za nimi, Asher zaczekał, aż Gar zostanie bezpiecznie i w milczeniu zapakowany do bogato wyściełanego pojazdu, z Conroydem Jarraltem u boku.

– Zabierz Jego Wysokość do pałacowej infirmerii, panie – powiedział, gdy zatrzasnęły się między nimi drzwi powozu. – Myślę, że Nix czeka jak na szpilkach.

Urodziwa twarz Jarralta wyglądała jak maska z samych ostrych kresek i gładkich powierzchni. Zimna. Odległa. Niczym Równiny w środku zimy.

– Tak. Spodziewam się, że tak.

– Lordzie Jarralcie… – Asher zawahał się, po czym brnął dalej: – Nie wierzę, że to coś więcej niż okropny wypadek, ale jeżeli kapitan Orrick odkryje, że było inaczej… to musisz o tym wiedzieć. Gar za to nie odpowiada.

Przez krótką chwilę Jarralt siedział w niezmąconej ciszy.

Potem odwrócił głowę, tylko odrobinę, dosyć, by wprost napotkać wzrok Ashera.

– Ani ja.

Asher skinął głową. I skłamał.

– Wierzę ci, panie.

Spojrzenie Jarralta było tak lodowate, że zamroziłoby człowieka na miejscu.

– A dlaczego sądzisz, że w ogóle mnie obchodzi, w co, do cholery, wierzysz albo nie? – Jego ręka uderzyła w malowane drzwi powozu. – Stangret! Do wieży!

Pellen Orrick poklepał Ashera po ramieniu, gdy dołączył do niego na środku drogi. Razem obserwowali, jak oświetlony magicznym ogniem powóz znika za pierwszym zakrętem.

– Dobra robota, Asherze – odezwał się Orrick. – Paskudna sytuacja zgrabnie rozwiązana. Gdyby kiedyś zmęczyło cię życie na garnuszku księcia, jestem pewien, że zdołałbym dla ciebie znaleźć miejsce w straży.

– Muszę jechać – odpowiedział Asher. Głowa bolała go tak okropnie, że zdawało mu się, iż zaraz eksploduje. – Ludziska w wieży zastanawiają się, co jest grane, i pewnie do tej pory są już gotowi narobić wrzawy pod niebiosa. Co zamierzacie zrobić z ciałami?

– Dziś w nocy? – Orrick wzruszył ramionami. – Nic. Nawet z magią i magicznym ogniem to zbyt niebezpieczne, by je wyciągać po ciemku. Zostawię tu chłopaków, żeby trzymali straż, i wrócę z pomocą o brzasku. Asher ostrożnie przytaknął.

– Jest jeden problem. Zapominasz o Matcherze. Kiedy my tu sobie gadamy, jego żona i rodzina siedzą w domu, spodziewając się, że w każdej chwili pojawi się w progu. No i są chłopcy w pałacowych stajniach. Będzie im brakowało koni.

– Niech to – mruknął Pellen Orrick. – Tak. W porządku. Zostaw to mnie. Wyślę starszych oficerów. Dopilnuj, żeby wieści się nie rozniosły. – Dobra – odparł Asher z ulgą. – No to ruszam. Zobaczymy się jutro.

Orrick przytaknął.

– Tak. Jutro.

Asher powlókł się dalej. Zniecierpliwiony Łabędź ucieszył się na jego widok, parskając, rżąc i niespokojnie przestępując z nogi na nogę. Holze wyczarował małą kulkę podróżnego magicznego ognia, żeby oświetlał mu drogę do domu, i pobłogosławił go drżącymi rękoma.

– Dziś w nocy dobrze służyłeś Barl, młody człowieku – powiedział duchowny, gdy Asher dźwignął się na siodło. – Będę o tobie pamiętał w swoich modlitwach.

Spoglądając na niego z konia, Asher pokiwał głową.

– Na mój rozum to wszystkim nam się przyda modlitwa, zanim się uprzątnie ten kram.

– W rzeczy samej – odrzekł poważnie Holze. – W rzeczy samej.

Cofnął się, gdy Asher trącił piętami boki Łabędzia i ruszył z kopyta.

Dopiero długo po tym jak minął statecznie sunący powóz Jarralta i gdy prawie dotarł z powrotem do wieży, Asher uświadomił sobie, że oto właśnie przez parę chwil wydawał rozkazy kilku najpotężniejszym Doranom w królestwie… i że ci Doranie go słuchali.

Gdy w końcu zajechał na stajenne podwórze przy wieży i oddał Łabędzia w ręce Booniego, by go wyczyścił i nakarmił, odnalazł Matta. Właśnie kurował źrebaka, który kopiąc, utorował sobie drogę na wolność z transportującego go wozu i w nagrodę za swój trud powbijał sobie drzazgi. Spojrzenie i ruch głowy wystarczyły, by przekazać złe wieści. Twarz Matta nieco zbladła, a jego ręce lekko drżały, gdy wydobywał kolejną drzazgę z szyi pokłutego źrebaka.

– Barl, błogosław im – powiedział, upuszczając drzazgę do miednicy stojącej obok. – Pogadamy później?

– Pewnie – odpowiedział Asher, odwracając się. – Później.

Stajnie od wieży dzielił krótki spacer. Otępiały, obawiając się czekających go konfrontacji, powłóczył nogami po zagrabionym żwirze na ścieżce i przyszło mu na myśl, że miło byłoby akurat w tej chwili paść trupem na atak serca. Nie musiałby otwierać frontowych drzwi wieży. Nie musiałby wchodzić do środka. Nie musiałby widzieć twarzy ludzi, którzy – jak wiedział – czekali tam na niego, na wieści. Czekali, żeby usłyszeć, że nie ma się czym przejmować, że to wszystko tylko fałszywy alarm.

Czekali na próżno.

Frontowe drzwi wieży były lekko uchylone. Asher wziął głęboki wdech. Otoczył palcami każdą z mosiężnych klamek. Mocno pchnął i wszedł do środka.

– Odesłałem wszystkich do domu – powiedział Darran, podnosząc się z krzesła u stóp schodów. – Wydawało się bez sensu trzymać ich, żeby wałęsali się tu godzinami.

– Bez sensu – odezwał się powoli Asher, zatrzaskując za sobą drzwi. – Pewnie.

Z palcami splecionymi na samym środku wklęsłego brzucha Darran zbliżył się o trzy kroki, po czym stanął.

– No i? – Każdy, kto by go nie znał, pomyślałby, że całkowicie panuje nad emocjami. – Zginął?

Asher dotarł na środek pustego holu i zamrugał.

– Nie.

Nagle poczuł się strasznie zmęczony. Potrzebne mu było krzesło. Czy rano nie stało tu więcej krzeseł?

– Tylko trochę poobijany. Jarralt właśnie wiezie go do zielarza Niksa.

– Lord Jarralt – Darran poprawił go jak automat. – Asherze?

Asher z trudem podniósł ociężałe powieki.

– Czego?

– Czy ktoś zginął?

Odwrócił się. Parszywy stary głupiec wścieknie się, kiedy usłyszy.

– Asherze.

Odwróciwszy się znowu, wbił ręce w kieszenie.

Zmusił się, żeby spojrzeć w zmizerowaną twarz Darrana.

– Nie Durm. Durm żyje. A przynajmniej żył, kiedy go ostatnio widziałem. – Wzruszył ramionami. – Ledwo.

– Nie obchodzi mnie Durm – powiedział Darran.

– A powinien. Bo jeżeli się nie wyliże i nie zaświadczy o magicznej mocy Gara, to na mój rozum wszyscy mamy przechlapane.

Darran zdawał się prawie wcale go nie słuchać.

– Kto jeszcze? Powiedziałeś, że nie Durm. Bardzo dobrze. Kto jeszcze żyje… poza nim i Garem?

Wtedy Asher po raz pierwszy usłyszał, jak ten stary strach na wróble określa Gara inaczej niż „książę” lub „Jego Wysokość”. Przeraziło go to.

– Nikt – odpowiedział brutalnie. – Dotarło? Cała jego rodzina nie żyje. Och, i Matcher też. I konie. Lepiej nie zapominajmy o cholernych biednych koniach, co nie? Wszyscy nie żyją. Leżą potrzaskani w drobny mak na zboczu Gniazda Salberta. Czy jeszcze coś chciałeś wiedzieć?

Słaby jęk niedowierzania wyrwał się z alarmująco sinych warg Darrana. Jego palce rozplotły się. Chwycił się za pierś. Zaczął osuwać się na kolana.

Asher doskoczył do niego.

– Nie waż się! Ty pierdoło, ty łajzo, ty zezowaty gawronie! Nie waż się, do cholery!

Stękając z wysiłku, ułożył Darrana na wykafelkowanej posadzce i jednym szarpnięciem rozchylił mu dostojny czarny płaszcz oraz znajdującą się pod spodem kamizelkę. Wymacał prosty krawat starca i rozluźnił węzeł, po czym rozchylił jego nieskazitelnie białą koszulę. Pierś starego głupca z trudem napełniała się powietrzem, chuda niczym druciany stojak na grzanki nakryty białą ścierką. Oczy miał pełne łez, które lały się ciurkiem jak z magicznej fontanny. Potrzebna mu była poduszka, coś do podłożenia pod głowę. Asher rozejrzał się, chwycił poduchę z jedynego krzesła w holu i osłonił nią głowę Darrana przed twardą podłogą.

I wtedy, bezradny, przygryzł wargę. Co teraz? Nie był zielarzem, nie miał pojęcia, co robić dalej. Durny stary pierdoła odesłał całą służbę, nawet chłopców na posyłki. Asher chwycił Darrana za prawą rękę, podciągnął rękaw płaszcza oraz koszuli i zaczął rozcierać nadgarstek z widocznymi błękitnymi żyłami, chudy, blady i guzowaty. – No dalej, dosyć tego – powiedział z desperacją. – Wystarczy już śmierci wokoło jak na jeden dzień, ty stary gawronie. Gar nie podziękuje, jeśli mu tutaj wykorkujesz. Ma być teraz królem, będzie cię do tego potrzebował. Jeżeli ciebie tu nie będzie, żeby mu organizować życie, mogliby poprosić Willera, a ten mały ślimak morski nie potrafiłby zorganizować popijawy w browarze!

Darran próbował zmarszczyć brwi. Jego wargi przez chwilę poruszały się bezgłośnie, aż wreszcie wyszeptał:

– Willer… mój asystent… okaż szacunek…

– Tak już lepiej – odpowiedział Asher, uśmiechając się z ulgą. – Po prostu leż tu sobie i oddychaj, mistrzu Straszydło. Wdech i wydech, wdech i wydech, i nie waż się pomyśleć, żeby przestać.

Powieki Darrana zatrzepotały i zamknęły się, ale jego pierś nadal unosiła się i opadała. Asher puścił nadgarstek starego człowieka i przysiadł na piętach. Czuł pot spływający mu po plecach i sklejający włosy na głowie. Potrzebował kąpieli. I jedzenia. Gdy o tym pomyślał, zaburczało mu w pustym brzuchu. Ale cholerny Darran odesłał kucharkę. Asher będzie musiał zaryzykować jej oburzenie i ograbić kuchnię z czegokolwiek, co leży na wierzchu. Zrobi to… gdy tylko będzie mieć pewność, że Darran nie sprawi mu jeszcze więcej kłopotu niż zwykle, nagle umierając.

I wtem podniósł wzrok, bo drzwi wieży raptownie się otworzyły. Stał w nich Gar. Stał na własnych nogach i mógł chodzić. A o krok z tyłu za nim – Conroyd Jarralt. Zobaczyli Darrana i zatrzymali się.

– Barl, ratuj mnie – powiedział Gar. Jego wygląd i głos przywodziły na myśl człowieka, który stracił ostatnią nadzieję na szczęście. – Czy on…

– Nie – odparł Asher, gramoląc się z podłogi. – Co ty tutaj robisz, miałeś być w drodze do Niksa!

– Przyszedłem, żeby powiedzieć Darranowi, co się stało.

Asher rzucił Jarraltowi oskarżycielskie spojrzenie i odpowiedział:

– Tak, cóż, już mu mówiłem. Czy możesz go zabrać do zielarza? Zaraz?

Nie patrząc na Jarralta, Gar przytaknął. – Drogi lordzie?

W przeszywającej uszy ciszy Jarralt pomógł Asherowi wyprowadzić osłabionego starego człowieka do czekającego powozu. Gar podążał z tyłu, jakoś dając radę samodzielnie utrzymać się w pionie.

– Jestem ci potrzebny? – spytał Asher, kiedy już Darran został usadowiony na aksamitnych poduchach, a Gar wspiął się na miejsce obok niego.

– Tak – odpowiedział Gar.

– Jedź na koźle – rzucił szorstko Jarralt i sam wsiadł do powozu. Asher ugryzł się w język i posłuchał.

Królewska infirmeria mieściła się w bocznym skrzydle obok głównego budynku pałacu i posiadała własny podjazd oraz wejście i dziedziniec dla zapewnienia prywatności i spokoju. Ochocze ręce pomogły Darranowi dostać się do środka. Pomoc zaoferowana Garowi została chłodno odrzucona. Niepotrzebny już dłużej Jarralt odjechał, złożywszy zaledwie poprawny ukłon. Gar skinieniem głowy wyraził skromne podziękowanie, Asher wydał z siebie westchnienie ulgi, a pomocnicy z infirmerii prawie nic nie zauważyli.

Sprowadzono lektykę dla niedomagającego starca, by mógł odpocząć, i wezwano dwóch służących, żeby ją nieśli. Naprędce ściągnięty dodatkowy zielarz raz tylko rzucił okiem na Darrana i Gara, pokręcił głową i jak najszybciej przekazał ich w ręce osoby, która najlepiej wiedziała, jak radzić sobie z trudnymi pacjentami.

Asher, trzymający się blisko Gara na wypadek kolejnej zapaści, zażarcie modlił się pod nosem o siłę. Od woni w tym miejscu kręciło mu się w głowie. Jeżeli prędko się stąd nie wydostanie, śmierdzące łapiduchy z infirmerii będą miały o jednego pacjenta więcej.

Po krótkiej przechadzce wąskimi, cichymi korytarzami znaleźli Niksa stojącego w czymś w rodzaju trójkątnej sali recepcyjnej, wyposażonej w biurko i krzesła oraz kilka roślin w donicach. We wszystkich trzech ścianach znajdowały się zamknięte drzwi, każde pomalowane na inny kolor: niebieski, zielony i ciemnokarmazynowy. Królewski zielarz stał przed karmazynowymi drzwiami, myjąc zakrwawione ręce w miednicy przytrzymywanej przez jednego z asystentów, jednocześnie dyktując notatki drugiemu.

– …dwa razy na godzinę, razem ze sporą dawką mieszanki urwalu, wilca i dusielnicy obficie wcieranej w niezaszyte rany – recytował Nix, w zamyśleniu na wpół przymykając oczy. Sięgnąwszy po ręcznik przewieszony przez ramię asystenta trzymającego miednicę, zacisnął wargi. – Rany ze szwami posypywać co cztery godziny sproszkowanym trawińcem. Za godzinę… – Nagle uświadomił sobie, że ma większą publiczność, przerwał wycieranie rąk i na nowo się skoncentrował. Ujrzał Darrana siedzącego bezwładnie w lektyce, cisnął ręcznik na bok i podszedł do niego.

– I co? – spytał Gar.

Nix podniósł wzrok znad delikatnie badanego pacjenta.

– Wydobrzeje.

– A Durm?

Nix odwrócił się do pomocnika z miednicą.

– Wulf, sprowadź zielarkę Tobin. – Do służących niosących Darrana powiedział: – Zabierzcie sekretarza Jego Wysokości do zielonej komnaty.

– Tobin? – powiedział Gar, patrząc za Darranem. – Nie. Chcę, żebyś ty…

– Tobin dobrze zadba o twojego Darrana, bez obaw – odpowiedział Nix. – Przeszedł atak serca, ale nie ma bezpośredniego zagrożenia.

– Doskonale – odezwał się po chwili Gar. – Zatem prowadź mnie do Durma.

Nix pokręcił głową.

– Jeszcze nie.

W wypełnionych bólem oczach Gara rozżarzył się płomień.

– To nie była prośba, Niksie.

– Jeszcze nie – powtórzył z uporem Nix. – On potrzebuje spokoju, a nie towarzystwa. Pomyśl o nim, panie, nie o sobie.

Asher zaryzykował i dotknął zdrętwiałego zdrowego ramienia Gara.

– Durm jest w dobrych rękach. Niech ciebie zbadają. W każdej chwili możesz wyrżnąć nosem o ziemię.

Spojrzenie Gara było jak smagnięcie bata.

– Czy ja cię pytałem?

– Nie – odpowiedział Asher, nie tracąc rezonu. – Ale to nie znaczy, że nie mam racji.

Nix wyciągnął rękę.

– Chodź, Wasza Wysokość. – Jego głos brzmiał teraz łagodnie. Zachęcająco. – Pozwól mi cię uleczyć. A potem zaprowadzę cię do Durma.

Kołysząc się na nogach, Gar skapitulował. Dał się wyprowadzić jak posłuszne dziecko.

Choć go nie zapraszano, Asher poszedł za nim.

ROZDZIAŁ III

Nix zaprowadził ich do swojego gabinetu wypełnionego książkami i przesyconego zapachem ziół. Powietrze w pokoju było gęste od pozostałości po dawnych miksturach. W małym kominku wesoło trzaskały płomienie; w komnacie panowało duszące ciepło. – Do rzeczy – powiedział Nix, zajmując miejsce między biurkiem a porysowaną ławą roboczą. – Skoro już jesteśmy poza zasięgiem wścibskich oczu i uszu, zobaczmy, na czym stoimy, dobrze, Wasza Wysokość? Proszę, pora się rozebrać do rosołu.

Zbyt potłuczony i znużony, by dalej protestować, Gar pozwolił Niksowi i Asherowi pomóc sobie w zdejmowaniu naprędce skleconych opatrunków i zniszczonego, pokrwawionego ubrania. Do Ashera powróciły wspomnienia jego własnych minionych cierpień, był więc tak delikatny, jak tylko zdołał, i skrzywił się, gdy ukazał im się rozmiar obrażeń Gara. Oddychając nierówno, Gar chronił lewe ramię, przytrzymując je prawą ręką, i czekał, aż to przykre doświadczenie się skończy. – Hmm – mruknął zielarz, oglądając księcia jak człowiek kupujący konia na aukcji. Zmarszczka ściągnęła jego krzaczaste siwozłote brwi w jedną kreskę, gdy jego łopatowate palce wędrowały po powierzchni zmaltretowanego ciała Gara, odnajdując każde skaleczenie, każde zadrapanie i każdy ciemniejący siniec.

Spomiędzy zaciśniętych zębów Gara dobiegł syk, gdy palce Niksa lekko przesunęły się wzdłuż nieregularnej linii złamanego obojczyka.

Nix obmacał czaszkę Gara, zmierzył mu puls, posłuchał oddechu, sprawdził nalot na języku i przejrzystość oczu.

– Czy wiesz, jak długo leżałeś bez ducha?

– Nie – odpowiedział Gar. – Pamiętam… Zdaje mi się, że pamiętam… lot w powietrzu. Uderzenie w ziemię. Wiem, że budziłem się dwa razy. Próbowałem się podnieść, ruszyć po pomoc… Nie mogłem nawet ustać na nogach.

– Kiedy wyjechaliście, był późny ranek – podpowiedział Asher. – A zmierzchało, kiedy ja i Matt cię znaleźliśmy.

– Hmm – powiedział Nix. – A więc niezgorszy wstrząs mózgu. Będziesz musiał poleżeć w łóżku z dzień, może trzy, by ustrzec się napadów szału.

– W łóżku? – Gar przybrał niezadowoloną minę. – Nie wydaje mi się.

– Czy wiesz, że mam znakomitą kurację dla kłótliwych pacjentów, panie? – spytał Nix, mrużąc oczy. – Ma coś wspólnego z igłą, nicią i posiłkami wsysanymi przez słomkę.

– Oszczędź mi swojego wątpliwego dowcipu! – odgryzł się Gar. – Twój król zginął, a jego następczyni razem z nim! Teraz to na mnie spada kontynuowanie jego dziedzictwa. A ty mi mówisz, że mogę tego dokonać, leżąc w łóżku?

Nagle poważny i ze łzami w oczach Nix dziabnął Gara wyciągniętym palcem w pierś.