Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Przed katastrofą

Przed katastrofą

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-024-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Przed katastrofą

Prawda wymaga bohaterstwa Zdumiewająca powieść z przyspieszającym bicie serca suspensem, w której pytania o ludzką naturę i przeznaczenie przeplatają się z prawdą o nierozerwalnych więziach, które łączą ludzi. „Wspaniały thriller. Tajemnica, której nie można się oprzeć. Opowieść, która jest zarówno intrygującą łamigłówką, jak i bolesną historią ludzkiej straty”. Washington Post „Mistrzowska mieszanka tajemnicy, suspensu, tragedii i karygodnego szumu medialnego. Brutalnie szczera opowieść o mężczyźnie przytłoczonym niechcianą, złą sławą, ze zdumiewającym, głęboko satysfakcjonującym zakończeniem”. Publishers Weekly „Zmyślna i absorbująca. Oczyszczająca. Przed katastrofą to opowieść o przepaści oddzielającej postrzeganie od prawdy i o ludziach, którzy w nią wpadają”. Wall Street Journal Mglista, letnia noc 23 sierpnia 2015 roku. Z lotniska w Martha’s Vineyard wylatuje prywatny samolot z jedenastoma osobami na pokładzie, dziesięcioma zamożnymi i mężczyzną – malarzem – któremu ostatnio nie wiedzie się w życiu najlepiej. To ma być krótki, zaledwie dwudziestodziewięciominutowy lot do Nowego Jorku. Stewardesa serwuje drinki, w telewizji leci mecz baseballowy, nic nie zapowiada tego, co wydarzy się za nieco ponad kwadrans. Po tym czasie samolot z nieznanych przyczyn spada do oceanu. Jedynymi ocalałymi z katastrofy są Scott Burroughs, malarz, i czteroletni JJ, syn prezesa potężnej sieci telewizyjnej. Rozpoczyna się śledztwo, a wraz z nim wokół sprawy narasta medialne zamieszanie. W miarę jak na jaw wychodzą kolejne dziwne zbiegi okoliczności, otaczająca katastrofę tajemnica gęstnieje – przestaje być oczywiste, kto jest bohaterem, a kto winowajcą. Czy tylko głupi przypadek sprawił, że zginęło tak wielu wpływowych ludzi? Czy to możliwe, by człowiek najpierw ocalał z katastrofy lotniczej, a potem przepłynął kilkanaście kilometrów w zimnych wodach oceanu, ratując przy tym dziecko? A może to media manipulują rzeczywistością? Podczas gdy Scott próbuje poradzić sobie z popularnością przeradzającą się w złą sławę, władze szamoczą się między sobą, by ocalić prawdę z wraku samolotu.

Polecane książki

  CZY MOŻNA DOŚWIADCZAĆ ŻYCIA W WIELU ŚWIATACH NARAZ? CZY MASZYNY MOGĄ POSIADAĆ SZTUCZNĄ ŚWIADOMOŚĆ? W JAKI SPOSÓB DZIAŁA EMPATIA I POZNANIE SPOŁECZNE? Thomas Metzinger przedstawia oryginalną koncepcję świadomości i osoby, stworzoną na podstawie współczesnych wyników badań prowadzonych często przy...
„Tom uśmiechnął się. Wiedział, że miesiąc razem szybko minie, lecz cieszył się, bo lubił towarzystwo Sary. Byli nie tylko parą wspaniałych kochanków, lecz i przyjaciół. Dorównywała mu pod każdym względem, intelektualnym i zawodowym. Pragnął spędzić z nią jeszcze kilka ...
Terminy ustawowe cywilne i karne jest to publikacja, przygotowana z myślą o studentach prawa, aplikantach oraz praktykach sądowych. Nowatorskie ujęcie materiału pozwala na szybkie przyswojenie terminów ustawowych zarówno z zakresu prawa materialnego, jak i procesowego; praktyczne ćwiczenia oraz wyg...
Podobno na planecie singli można znaleźć szczęście. Są tacy, którzy wprowadzili się na nią świadomie i bardzo sobie to chwalą.  Karolinę i Jakuba w to nieznane miejsce niespodziewanie wyrzuciło życie. Oboje w krótkim czasie bardzo wiele stracili i zawiedli się na najbliższych. Cz...
Powieść wydana w 1908 roku. Teresa Jadwiga Papi (1843–1906), pisząca pod pseudonimami Teresa Jadwiga, Teresa Gałęzowska, była polską powieściopisarką i nowelistką. Od 1868 roku prowadziła założoną przez siebie tajną szkółkę, a następnie pensję żeńską wraz z J. Herman-Iżycką. Działała na rzecz Warsza...
Pobudzające do myślenia, inspirujące i zawierające cenne wskazówki wypowiedzi założycieli internetowego giganta Google zostały wreszcie zebrane w jednej książce! Larry Page i Serge Brin dzielą się z czytelnikami swoim doświadczeniem i spostrzeżeniami na temat interesów, zarządzania, przedsiębiorczoś...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Noah Noah

Tytuł oryginału:

BEFORE TO FALL

Copyright © 2016 by Noah Hawley

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Iwona Wyrwisz, Aleksandra Mól, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8110-024-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Kyle’a

Prywatny samolot z wysuniętymi schodkami stoi na pasie startowym w Martha’s Vineyard. To dziewięciomiejscowy OSPRY 700SL, zbudowany w 2001 roku w Wichicie, w stanie Kansas. Trudno z całkowitą pewnością stwierdzić, do kogo należy. Według dokumentów jego właścicielem jest holenderski holding z adresem korespondencyjnym na Kajmanach, ale na kadłubie widnieje logo GULLWING AIR. Pilot, James Melody, jest Brytyjczykiem. Pierwszy oficer, Charlie Busch, pochodzi z Odessy w Teksasie. Stewardesa, Emma Lightner, urodziła się w niemieckim Mannheim jako dziecko porucznika sił powietrznych i jego nastoletniej żony. Kiedy skończyła dziewięć lat, rodzina przeniosła się do San Diego.

Każdy ma swoją ścieżkę. Każdy dokonał pewnych wyborów. To, w jaki sposób dwoje ludzi znajduje się w tym samym miejscu, w tym samym czasie, pozostaje tajemnicą. Wsiadamy do windy z wieloma nieznajomymi. Jedziemy autobusem, czekamy w kolejce do toalety. Zdarza się to codziennie. Próba przewidzenia miejsc, do których się udamy, i ludzi, których spotkamy, wydaje się bezcelowa.

Łagodna, halogenowa poświata bije z żaluzjowych drzwi. Nie przypomina zupełnie ostrego, fluorescencyjnego światła, jakie spotyka się w dużych samolotach pasażerskich. Dwa tygodnie później, w wywiadzie dla „New York Magazine”, Scott Burroughs powie, że tym, co zaskoczyło go najbardziej podczas pierwszej podróży prywatnym samolotem, nie były dodatkowa przestrzeń na nogi ani pełny barek, ale osobisty charakter wystroju. Miał wrażenie, że przy pewnym poziomie dochodów podróż lotnicza staje się jedynie inną formą przebywania w domu.

Na wyspie zapadł kojący wieczór z temperaturą blisko trzydziestu stopni i lekkim wiatrem z południowego zachodu. Odlot planowany jest na dziesiątą wieczorem. Od trzech godzin nad cieśniną gromadzi się gęsta mgła, grube smugi bieli pełzną powoli po oświetlonej płycie lotniska.

Jako pierwsi przyjeżdżają swoim wyspiarskim range roverem Batemanowie: David, Maggie i dwoje ich dzieci, Rachel i JJ. Sierpień dobiega końca; Maggie z dziećmi była na Martha’s Vineyard przez miesiąc, a David przylatywał do nich z Nowego Jorku na weekendy. Choć chciałby częściej, trudno mu wyrwać się na dłużej. Pracuje w biznesie rozrywkowym, jak ludzie z jego branży określają wiadomości telewizyjne. Jarmark informacji i opinii.

Jest wysokim mężczyzną z onieśmielającym radiowym głosem. Przy pierwszym spotkaniu ludzi często uderza rozmiar jego dłoni. JJ zasnął w samochodzie i gdy reszta rodziny rusza w stronę samolotu, David pochyla się nad tylnym siedzeniem i delikatnie podnosi syna z fotelika, podtrzymując go ramieniem. Chłopiec instynktownie zarzuca mu ręce na szyję. Mięśnie twarzy ma rozluźnione od snu. Ciepło jego oddechu sprawia, że po plecach Davida przechodzi dreszcz. Wyczuwa kość biodrową syna, nogi chłopca obijają mu się o bok. W wieku czterech lat JJ jest na tyle duży, by wiedzieć, że ludzie umierają, ale nadal zbyt mały, by mieć świadomość, że któregoś dnia będzie jednym z nich. David i Maggie nazywają go swoim perpetuum mobile, ponieważ cały dzień, bez przerwy, jest w ruchu. Kiedy JJ miał trzy lata, jego głównym sposobem komunikacji było ryczenie jak dinozaur. Teraz jest mistrzem przerywania. Z pozornie niekończącą się cierpliwością pyta o każde słowo, które wypowiadają rodzice, aż mu odpowiedzą albo każą się zamknąć.

David kopnięciem zamyka drzwi samochodu, ciężar syna sprawia, że traci równowagę. Wolną ręką trzyma przy uchu telefon.

– Powiedz mu, że jeśli piśnie o czymkolwiek choćby słówkiem – ostrzega cicho, aby nie obudzić chłopca – zgotujemy mu taką prawną apokalipsę, że będzie myślał, że prawnicy spadają z nieba jak żaby.

David ma pięćdziesiąt sześć lat, mocno zarysowaną szczękę i bujne włosy. Nosi wokół ciała pokaźną warstwę tłuszczu, jak kamizelkę kuloodporną. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku wyrobił sobie pozycję, organizując kampanie polityczne gubernatorów, senatorów i jednego dwukadencyjnego prezydenta. Zrezygnował w 2000 roku, żeby poprowadzić firmę lobbingową na K Street. Po dwóch latach skontaktował się z nim starzejący się miliarder i zaproponował uruchomienie sieci telewizyjnej nadającej wiadomości dwadzieścia cztery godziny na dobę. Trzynaście lat i trzynaście miliardów przychodów spółki później David ma biuro z kuloodpornymi szybami na najwyższym piętrze i dostęp do firmowego samolotu.

Niewystarczająco często widuje dzieci. Oboje z Maggie zgadzają się w tej kwestii, chociaż kłócą się o to regularnie. To znaczy, ona porusza temat, a on zaczyna się bronić, choć w głębi duszy przyznaje jej rację. Ale czyż nie tak właśnie wygląda małżeństwo? Dwoje ludzi walczących o prawo do użytkowania tych samych piętnastu centymetrów przestrzeni osobistej?

Na płycie lotniska zrywa się wiatr. Nadal rozmawiając przez telefon, David zerka na Maggie i się uśmiecha. Jego uśmiech mówi: „Cieszę się, że jestem tu z wami. Kocham was”, ale również: „Wiem, prowadzę kolejną rozmowę służbową, lecz proszę, żebyś zostawiła ten temat. Ważne, że jestem tu z tobą i że wszyscy jesteśmy razem”.

To przepraszający uśmiech, niepozbawiony jednak pewnego rodzaju siły.

Maggie odwzajemnia go, ale jej uśmiech jest bardziej zdawkowy, smutniejszy. Prawda wygląda tak, że nie potrafi już kontrolować tego, czy wybacza mężowi czy nie.

Pobrali się prawie dziesięć lat temu. Maggie ma trzydzieści sześć lat i jest byłą przedszkolanką, tą śliczną, o której fantazjują chłopcy, zanim zaczynają rozumieć, co to znaczy – obsesja na punkcie piersi łącząca niemowlaki i nastolatków. Panna Maggie, jak ją nazywali, kiedyś była radosna i kochająca. Codziennie przychodziła wcześnie rano, o szóstej trzydzieści, by posprzątać salę. Zostawała długo po lekcjach, pisała raporty z postępów swoich podopiecznych w nauce i przygotowywała plany lekcji. Panna Maggie, dwudziestosześciolatka z Piedmontu w stanie Kalifornia, uwielbiała uczyć. Kochała ten zawód. Była pierwszą dorosłą osobą w życiu tych trzylatków, która traktowała ich poważnie, słuchała tego, co mieli do powiedzenia, i sprawiała, że sami czuli się dorośli.

Przeznaczenie, jeśli można to tak określić, połączyło Maggie i Davida w sali balowej hotelu Waldorf Astoria pewnego czwartkowego wieczoru, wczesną wiosną 2005 roku. Tego dnia odbywał się elegancki bal charytatywny organizowany przez fundację edukacyjną. Maggie przyszła z koleżanką, a David zasiadał w radzie fundacji. Ona była skromną pięknością w kwiecistej sukience, ze smugą niebieskiej farby do malowania palcami widoczną w zgięciu pod kolanem. On – przystojniakiem wagi ciężkiej w garniturze na dwa guziki. Maggie nie była najmłodszą kobietą na przyjęciu ani nawet najładniejszą, ale tylko ona miała w torebce kredę, potrafiła zrobić wulkan z masy papierowej i posiadała cylinder w paski kota Prota, który co roku zakładała do pracy w dniu urodzin doktora Seussa. Innymi słowy, uosabiała wszystko, czego David szukał u żony. Przeprosił rozmówców, podszedł do niej i uśmiechnął się, ukazując zadbane zęby.

Patrząc na to z perspektywy czasu, Maggie była bez szans.

Dziesięć lat później mają dwójkę dzieci i rezydencję na Gracie Square. Dziewięcioletnia Rachel chodzi do szkoły Brearley z setką innych dziewczynek. Maggie przestała uczyć i została w domu z JJ-em, co wyróżnia ją spośród kobiet z jej klasy społecznej – beztroskich gospodyń domowych, żon milionerów pracoholików. Kiedy rano idzie z synem do parku, jest jedyną niepracującą matką na placu zabaw. Wszystkie pozostałe dzieci przyjeżdżają w wózkach europejskich projektantów, pchanych przez rozmawiające przez komórki kobiety z Long Island.

Na pasie startowym Maggie przechodzi dreszcz, więc mocniej otula się cienkim rozpinanym swetrem. Smugi mgły przypominają teraz zmącone morskie fale ciągnące się z lodowatą cierpliwością po płycie lotniska.

– Jesteś pewien, że możemy lecieć w taką pogodę? – pyta odwróconego do niej plecami męża.

David dotarł już na szczyt schodów, gdzie Emma Lightner, stewardesa ubrana w schludny niebieski kostium, wita go z uśmiechem.

– Będzie dobrze, mamo – uspokaja ją idąca za jej plecami Rachel. – Przecież nie muszą widzieć wszystkiego, żeby móc pilotować samolot.

– Wiem.

– Mają przyrządy.

Maggie posyła córce krzepiący uśmiech. Rachel ma na plecach swój zielony plecak, a w nim Igrzyska śmierci, lalki Barbie i iPada. Gdy idzie, plecak obija się rytmicznie o dół jej pleców. Taka duża dziewczynka. Już w wieku dziewięciu lat zdradza cechy kobiety, jaką się stanie. Pani profesor, która czeka cierpliwie, aż zrozumiesz własne błędy. Innymi słowy, najmądrzejsza osoba w pokoju, ale nie szpanerka, w żadnym razie szpanerka, z dobrym sercem i melodyjnym śmiechem. Pytanie brzmi: czy urodziła się z tymi cechami, czy zostały w niej zasiane w wyniku tego, co się stało? Prawdziwej zbrodni jej młodości? Cała saga została zapisana w sieci za pomocą słów i obrazów, archiwalne fragmenty wiadomości na YouTubie, setki roboczogodzin specjalistycznych reportaży, a wszystko to przechowywane w wielkiej zbiorowej pamięci zer i jedynek. Dziennikarz z „New Yorkera” chciał w zeszłym roku napisać książkę, ale David po cichu ukrócił ten pomysł. W końcu Rachel jest tylko dzieckiem. Czasami, gdy Maggie myśli o tym, co mogło pójść nie tak, boi się, że pęknie jej serce.

Instynktownie zerka na range rovera, gdzie Gil komunikuje się przez radio z zespołem rozpoznania. Chodzi za nimi jak cień, duży Izraelczyk, który nigdy nie zdejmuje marynarki. Sto osiemdziesiąt osiem centymetrów, osiemdziesiąt sześć kilogramów. Istnieje powód, dla którego nigdy nie zdejmuje marynarki, powód, o którym nie mówi się w kulturalnych kręgach. To czwarty rok pracy Gila dla Batemanów. Przed nim był Misza, a wcześniej zespół rozpoznania składający się z pozbawionych poczucia humoru mężczyzn w garniturach, takich, którzy wożą w bagażnikach broń automatyczną. Za nauczycielskich czasów Maggie szydziła z tego typu militarnej ingerencji w życie rodzinne. Myślenie, że z powodu pieniędzy człowiek staje się celem przemocy, nazwałaby narcystycznym, ale to było przed wydarzeniami w lipcu 2008 roku, przed porwaniem jej córki i trzema dniami męczarni, których doświadczyła, zanim ją odzyskała.

Na schodkach samolotu Rachel odwraca się i macha po królewsku do pustego pasa startowego. Ma na sobie sukienkę, na niej niebieski polar, włosy związała wstążką w kucyk. Dowód na to, że podczas tamtych trzech dni doznała krzywdy, pozostaje zazwyczaj niewidoczny. To lęk przed przebywaniem w małych pomieszczeniach i niepokój odczuwany w obecności nieznajomych mężczyzn. Rachel zawsze była radosnym dzieckiem, pełną życia spryciulą z zawadiackim uśmiechem, i chociaż Maggie nie potrafi zrozumieć, jak to możliwe, codziennie czuje wdzięczność za to, że jej dziecko nie utraciło tych cech.

– Dobry wieczór, pani Bateman – wita ją Emma, gdy Maggie dociera do szczytu schodów.

– Cześć, dzięki – odpowiada odruchowo Maggie. Jak zwykle czuje potrzebę przepraszania za ich bogactwo, niekoniecznie męża, ale własne, za samą niewiarygodność tych wszystkich pieniędzy. Jeszcze niedawno była przedszkolanką i mieszkała w pięciopiętrowym budynku bez windy. Była niczym Kopciuszek.

– Czy Scott już jest? – pyta.

– Nie, pani Bateman. Jesteście państwo pierwsi. Wyjęłam butelkę pinot gris. Napije się pani kieliszek?

– Nie teraz, dziękuję.

Wnętrze samolotu to kwintesencja stonowanego luksusu. Ściany o nieregularnej fakturze wyłożone jesionową boazerią. Siedzenia obite szarą skórą i ustawione swobodnie parami, jakby miały sugerować, że podróż z partnerem może być przyjemniejsza. W kabinie panuje dostojna cisza, jak w prezydenckiej bibliotece. Chociaż leciała w takich warunkach wiele razy, Maggie nadal nie może poradzić sobie z otaczającym ich luksusem. Cały samolot tylko dla nich.

David kładzie syna na siedzeniu i przykrywa go kocem. Jest w trakcie kolejnej rozmowy telefonicznej, tym razem poważnej. Maggie potrafi to ocenić po zaciśniętej szczęce męża i ponurym wyrazie twarzy. Chłopiec porusza się, ale się nie budzi.

Rachel zatrzymuje się przy kokpicie, żeby porozmawiać z pilotami. Zawsze tak robi, niezależnie od tego, gdzie się udaje: znajduje osobę będącą autorytetem w danym miejscu i przepytuje ją, by zasięgnąć informacji. Maggie spostrzega w drzwiach kokpitu Gila, który nie spuszcza dziewięciolatki z oczu. Oprócz pistoletu ma przy sobie paralizator i plastikowe kajdanki. Gil to najbardziej opanowany człowiek, jakiego Maggie kiedykolwiek spotkała.

Z telefonem przy uchu David ściska żonę lekko za ramię.

– Cieszysz się, że wracamy? – pyta, zakrywając ręką aparat.

– I tak, i nie – odpowiada Maggie. – Przyjemnie tutaj.

– Moglibyście zostać. To znaczy, idziemy na imprezę w przyszły weekend, ale poza tym dlaczego nie?

– Nie – odpowiada Maggie. – Dzieciaki mają szkołę, a ja spotkanie rady muzeum w czwartek.

Uśmiecha się do niego.

– Nie spałam zbyt dobrze – wyjaśnia. – Jestem zmęczona.

David dostrzega coś za plecami Maggie. Mężczyzna marszczy brwi.

Maggie się odwraca. Na szczycie schodów stoją Ben i Sarah Kipling. Zamożna para, przyjaciele raczej Davida niż Maggie. Mimo wszystko Sarah wydaje pisk na jej widok.

– Kochana – wita ją i otwiera ramiona.

Ściska Maggie, a stewardesa stoi zakłopotana za ich plecami z tacą drinków.

– Śliczna sukienka – stwierdza Sarah.

Ben przeciska się obok żony, dopada Davida i potrząsa energicznie jego dłonią. Jest wspólnikiem w jednej z czterech największych firm na Wall Street, niebieskooki rekin w szytej na miarę niebieskiej koszuli i białych szortach z paskiem.

– Widziałeś ten cholerny mecz? – pyta. – Jak on mógł nie złapać tej piłki?

– Nie zaczynaj – odpowiada David.

– Sam bym złapał tę cholerną piłkę, a mam dwie lewe ręce.

Mężczyźni stoją twarzą w twarz, niczym w bezpośrednim starciu. Prężą się pozersko, dwa kozły ścierające się z czystej miłości do walki.

– Światła go oślepiły – mówi David, a potem słyszy brzęk telefonu. Patrzy na aparat, marszczy czoło i odpisuje. Ben zerka mu przez ramię, a wyraz jego twarzy poważnieje. Kobiety zajęte są pogawędką. Ben nachyla się do Davida.

– Stary, musimy pogadać.

– Nie teraz – zbywa go David, nie przerywając pisania.

– Dzwoniłem do ciebie – wyjaśnia Kipling. Chce coś dodać, ale pojawia się Emma z napojami.

– Glenlivet z lodem, jeśli się nie mylę – oznajmia i podaje Benowi szklankę whisky.

– Jest pani cudowna. – Ben od razu wypija połowę drinka jednym haustem.

– Dla mnie tylko woda – informuje David, gdy kobieta podnosi z tacy szklankę wódki.

– Oczywiście – mówi Emma z uśmiechem. – Już podaję.

Kilka kroków dalej Sarah Kipling skończyły się pomysły na niezobowiązującą pogawędkę. Ściska Maggie za ramię.

– Jak się masz? – pyta poważnie już drugi raz.

– W porządku – odpowiada Maggie. – Ja po prostu… Wiesz, te podróże. Będę szczęśliwa, gdy dotrzemy do domu.

– Tak, masz rację. Uwielbiam plażę, ale szczerze mówiąc, strasznie się tam nudzę. Ile zachodów słońca można obejrzeć, zanim nie zechce się po prostu, sama nie wiem, pójść na zakupy do Barneysa?

Maggie zerka nerwowo w stronę otwartych drzwi. Sarah dostrzega jej spojrzenie.

– Czekasz na niego?

– Nie. To znaczy…

Rachel ratuje ją przed koniecznością powiedzenia czegoś więcej.

– Mamo – odzywa się ze swojego siedzenia. – Nie zapomnij, jutro jest impreza u Tamary. Musimy jeszcze kupić prezent.

– Dobrze – mówi rozkojarzona Maggie. – Pójdziemy rano do Dragonfly.

Za plecami córki widzi, że mężczyźni przycupnęli razem i rozmawiają. David nie wygląda na zadowolonego. Mogłaby zapytać go o to później, ale od jakiegoś czasu mąż odnosi się do niej z ogromną rezerwą, a kłótnia to ostatnia rzecz, na jaką Maggie ma ochotę.

Stewardesa prześlizguje się obok niej i podaje Davidowi wodę.

– Limonka? – pyta.

David potrząsa głową. Ben nerwowo pociera łysinę. Zerka w stronę kokpitu.

– Czekamy na kogoś? – pyta. – Ruszajmy w trasę.

– Jeszcze jedna osoba – informuje Emma, spojrzawszy na listę. – Scott Burroughs?

Ben zerka na Davida.

– Kto?

David wzrusza ramionami.

– Maggie ma kolegę – wyjaśnia.

– To nie kolega – odpowiada Maggie, usłyszawszy ich rozmowę. – To znaczy, dzieci go znają. Wpadliśmy na niego dziś rano, na targu. Mówił, że musi lecieć do Nowego Jorku, więc zaprosiłam go, by się do nas przyłączył. Chyba jest malarzem.

Patrzy na męża.

– Pokazywałam ci niektóre z jego prac.

David sprawdza godzinę na swoim zegarku.

– Powiedziałaś mu, że odlatujemy o dziesiątej?

Maggie kiwa głową.

– Cóż – stwierdza David, rozsiadając się w fotelu. – Jeszcze pięć minut i będzie musiał złapać prom jak wszyscy inni.

Przez okrągłe okno Maggie widzi, jak kapitan na płycie lotniska bada skrzydło ich samolotu. Przygląda się gładkiej aluminiowej powierzchni, a potem idzie powoli w stronę schodków.

Za nią JJ porusza się we śnie, z otwartymi ustami. Maggie poprawia okrywający go koc i całuje syna w czoło. „Gdy śpi, wygląda na zmartwionego” myśli.

Za oparciem siedzenia widzi powracającego do samolotu kapitana. Mężczyzna o wzroście rozgrywającego i wojskowej budowie ciała podchodzi do każdego z pasażerów, aby uścisnąć mu dłoń.

– Panowie, panie. Witam. To powinien być krótki lot. Wieje lekki wiatr, ale poza tym podróż powinna przebiegać spokojnie.

– Widziałam pana na zewnątrz samolotu – mówi Maggie.

– Rutynowe oględziny – informuje ją pilot. – Robię to przed każdym lotem. Samolot wygląda dobrze.

– A co z mgłą? – pyta Maggie.

Córka przewraca oczami.

– Mgła nie stanowi problemu przy tak wyrafinowanym oprzyrządowaniu – uspokaja pilot. – Kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza już jej nie będzie.

– W takim razie zjem trochę sera – oznajmia Ben. – Może włączymy jakąś muzykę? Albo telewizję? Boston gra chyba z White Sox.

Emma odchodzi, by znaleźć mecz na multimedialnym zestawie kinowym, a pasażerowie przez dłuższą chwilę sadowią się na miejscach i układają bagaże. Na przodzie piloci sprawdzają przyrządy przed odlotem.

Telefon Davida znowu brzęczy. Mężczyzna patrzy na aparat i marszczy czoło.

– Dobra. – Zaczyna się denerwować. – Chyba nie możemy czekać dłużej na malarza.

Kiwa głową w stronę Emmy. Stewardesa podchodzi do głównych drzwi do kabiny, aby je zamknąć. W kokpicie, jakby poinformowany telepatycznie, pilot uruchamia silniki. Kiedy drzwi samolotu się zamykają, rozlega się krzyk:

– Poczekajcie!

Samolot drży, gdy ostatni pasażer wchodzi po schodkach. Maggie mimowolnie rumieni się i czuje w brzuchu mrowienie. I wtedy pojawia się on, Scott Burroughs, mężczyzna czterdziestoparoletni, zgrzany i zasapany. Ma zmierzwione, lekko siwiejące włosy i gładką skórę twarzy. Na jego tenisówkach widać ślady gwaszy, wypłowiałą biel i letni błękit. Na ramieniu trzyma brudną zieloną torbę podróżną. W jego postawie wciąż można wyczuć powiew świeżości, ale zmarszczki wokół oczu są głębokie i zdradzają doświadczenie.

– Przepraszam – mówi. – Całe wieki jechałem taksówką i w końcu wsiadłem w autobus.

– Cóż, zdążyłeś – odpowiada David i skinieniem głowy daje sygnał drugiemu pilotowi, aby zamknął drzwi. – To najważniejsze.

– Mogę wziąć pana torbę? – pyta Emma.

– Co? – Scott przez chwilę wydaje się zaskoczony tym, jak niespodziewanie stewardesa pojawiła się obok niego. – Nie, poradzę sobie.

Kobieta wskazuje mu wolne miejsce. Idąc w jego stronę, Scott po raz pierwszy ogląda wnętrze samolotu.

– A niech to – stwierdza.

– Ben Kipling. – Ben wstaje, by uścisnąć dłoń Scotta.

– Tak… Scott Burroughs.

Zauważa Maggie.

– Hej – wita ją i posyła w jej stronę szeroki, ciepły uśmiech. – Jeszcze raz dziękuję.

Zarumieniona Maggie odwzajemnia uśmiech.

– Nie ma za co. Mieliśmy wolne miejsce.

Scott opada na siedzenie obok Sarah. Zanim zdąży zapiąć pas, Emma podaje mu kieliszek wina.

– Och – mówi Scott. – Nie, dziękuję. Ja nie… Może trochę wody?

Emma uśmiecha się i wycofuje.

Scott patrzy na Sarah.

– Można się do tego przyzwyczaić, co?

– Szczera prawda – przytakuje Sarah.

Silniki zwiększają obroty i Maggie czuje, jak samolot zaczyna się poruszać. Z głośników dobiega głos kapitana Melody’ego.

– Panie i panowie, proszę przygotować się do startu.

Maggie zerka przez ramię na dwójkę swoich dzieci, Rachel, siedzącą z jedną nogą podwiniętą pod sobą i przeglądającą piosenki w telefonie, i małego JJ-a, skulonego we śnie, z rozluźnioną twarzą, pogrążonego w dziecięcej nieświadomości.

Podobnie jak tysiące razy w ciągu każdego dnia Maggie czuje przypływ matczynej miłości, rosnącej i rozpaczliwej. Te dzieci są jej życiem. Jej tożsamością. Kolejny raz poprawia synowi koc i wtedy następuje moment nieważkości, gdy koła samolotu odrywają się od ziemi. Ów akt niemożliwej nadziei, rutynowe zawieszenie praw fizyki, które utrzymują ludzi przy ziemi, zachwyca ją i przeraża. Lecą. Lecą. I kiedy wznoszą się przez mglistą biel, rozmawiając i śmiejąc się, przy akompaniamencie ballad z lat pięćdziesiątych i jednostajnego szumu meczu z rekordem pałkarza, żaden z pasażerów nie ma pojęcia, że za szesnaście minut ich samolot spadnie do oceanu.

Rozdział pierwszy

W wieku sześciu lat Scott Burroughs pojechał z rodziną do San Francisco. Spędzili trzy dni w motelu niedaleko plaży. Scott, jego rodzice i siostra June, która później utonie w jeziorze Michigan. Owego weekendu w San Francisco było mgliście i zimno, a szerokie aleje wiły się w kierunku wody jak giętkie języki. Scott pamięta, jak ojciec zamówił w restauracji nóżki krabowe, a kiedy je podano, okazały się monstrualne, wielkości gałęzi drzew, jakby to kraby miały zjeść ich, a nie odwrotnie.

Ostatniego dnia pobytu ojciec zabrał wszystkich autobusem do Fisherman’s Wharf. Scott, w wypłowiałych sztruksach i koszulce w paski, ukląkł na pochyłym plastikowym siedzeniu i patrzył, jak płaski, rozłożysty stiuk Sunset District przechodzi w betonowe wzgórza i wiktoriańskie domy z szerokich desek stojące wzdłuż stromego zbocza. Poszli do muzeum Ripley’s Wierzcie lub Nie! i karykaturzysta namalował ich portret – czteroosobowa rodzina z komicznie powiększonymi głowami jadąca jedno obok drugiego na monocyklach. Potem oglądali foki wylegujące się na przesiąkniętym solą nabrzeżu. Matka Scotta z zachwytem w oczach wskazywała chmary białoskrzydłych mew. Żyli w głębi lądu, bez dostępu do morza. Scott czuł się tak, jakby polecieli statkiem kosmicznym na odległą planetę.

Na lunch zjedli parówki w cieście kukurydzianym i pili colę z zabawnie wielkich plastikowych kubków. Wchodząc do aquaparku, spostrzegli zgromadzony nieopodal tłum. Kilkadziesiąt osób patrzyło na północ i wskazywało Alcatraz.

Tamtego dnia zatoka miała niebieskoszary odcień, a wzgórza hrabstwa Marin otaczały nieczynne już więzienie niczym ramię strażnika. Po lewej most Golden Gate jawił się jako niewyraźny ciemnopomarańczowy olbrzym z pylonami pozbawionymi głowy przez późnoporanną mgłę.

Scott widział masę małych łodzi pływających wkoło.

– Czy ktoś uciekł? – zapytał w przestrzeń ojciec Scotta.

Matka zmarszczyła czoło i wyjęła broszurę. Oznajmiła, że więzienie jest zamknięte, o ile jej wiadomo. Wyspa jest teraz dostępna tylko dla turystów.

Ojciec klepnął w ramię stojącego obok mężczyznę.

– Na co patrzymy?

– Płynie z Alcatraz – poinformował mężczyzna.

– Kto?

– Ten gość od ćwiczeń. Jak mu tam? Jack LaLanne. To jakiś popis kaskaderski. Ma na rękach kajdanki i ciągnie za sobą cholerną łódź.

– Jak to ciągnie łódź?

– Na linie. Mówili w radio. Widzi pan tę łódź? Tę wielką? Musi przyciągnąć ją aż tutaj.

Nieznajomy potrząsnął głową, jakby nagle cały świat wokół niego zwariował.

Scott wszedł na wyższy stopień, skąd mógł obserwować wszystko ponad głowami dorosłych. Rzeczywiście, na wodzie unosiła się duża łódź z dziobem skierowanym w stronę brzegu. Otaczała ją flota małych łodzi. Jakaś kobieta nachyliła się i klepnęła Scotta w ramię.

– Proszę. Popatrz sobie – powiedziała, podając chłopcu małą lornetkę.

Przez soczewki był w stanie dostrzec jedynie mężczyznę w wodzie w beżowym czepku. Miał nagie ramiona. Płynął, rzucając się gwałtownie w przód jak syrena.

– W tamtym miejscu nurt jest szalony – wyjaśnił mężczyzna zagajony wcześniej przez ojca Scotta. – Nie wspominając o tym, że cholerna woda ma tam jakieś czternaście stopni. Z jakiegoś powodu nikt nigdy nie uciekł z Alcatraz. A do tego rekiny. Daję gościowi szanse jak jeden do pięciu.

Przez lornetkę Scott widział, że w motorówkach otaczających pływaka pełno było ludzi w mundurach. Mieli przy sobie karabiny i wpatrywali się w lekko wzburzoną wodę.

Pływak wyrzucał ręce nad spienione fale i sunął naprzód. Miał skrępowane nadgarstki, skupiał się na brzegu przed sobą. Jeśli był świadom obecności mundurowych lub zagrożenia atakiem rekinów, nie okazywał tego. Jack LaLanne, najsprawniejszy człowiek na ziemi. Za pięć dni przypadały jego sześćdziesiąte urodziny. Sześćdziesiąte. To wiek, w którym każdy przy zdrowych zmysłach zwalnia tempo, relaksuje się i zaniedbuje niektóre sprawy, ale jak Scott dowiedział się później, dyscyplina Jacka wykraczała poza kryterium wieku. Był narzędziem skonstruowanym do wykonania zadania, maszyną pokonującą trudności. Lina owinięta wokół jego talii przypominała mackę usiłującą pociągnąć go w zimną ciemną głębinę, ale nie zwracał na nią uwagi, jakby ignorowanie ciągniętego ciężaru było w stanie odebrać mu moc. Poza tym Jack był przyzwyczajony do liny. Przywiązywał się do ściany przydomowego basenu i pływał w miejscu po pół godziny dziennie. Do tego półtoragodzinne podnoszenie ciężarów i trzydziestominutowy bieg. Gdy potem patrzył na siebie w lustrze, nie widział śmiertelnika. Widział istotę zbudowaną z czystej energii.

Tego pływackiego wyczynu dokonał po raz pierwszy w 1955 roku. Alcatraz było wówczas jeszcze czynnym więzieniem, chłodną skałą pokuty i kary. Czterdziestojednoletni Jack, młody byczek znany już ze swej sprawności, miał swój program telewizyjny i prowadził sieć siłowni. Co tydzień stawał przed kamerą w prostym, szytym na miarę czarno-białym kombinezonie ze znakiem firmowym, dopasowanym tak, by przylegał jak druga skóra, z napęczniałymi pod spodem bicepsami. Od czasu do czasu bez ostrzeżenia padał na podłogę i okraszał swoje rady setką pompek wykonywanych na czubkach palców.

Owoce i warzywa, mawiał. Białko i ćwiczenia.

W poniedziałki o ósmej na NBC Jack zdradzał sekrety wiecznego życia. Wystarczyło słuchać. Ciągnąc teraz łódź, przypominał sobie tamto pierwsze przepłynięcie. Mówiono, że to niewykonalne, pokonanie trzech kilometrów w wodzie o temperaturze dziesięciu stopni Celsjusza, wbrew silnym prądom oceanicznym, ale Jack dokonał tego w niecałą godzinę. Teraz, dziewiętnaście lat później, powrócił ze skutymi kajdankami rękami, skrępowanymi nogami i ważącą prawie pół tony łodzią przywiązaną liną do jego talii.

W jego umyśle nie było żadnej łodzi, żadnych prądów, żadnych rekinów.

Była jedynie jego wola.

– Zapytajcie ludzi, którzy biorą udział w poważnych triatlonach, czy istnieją jakiekolwiek granice tego, co można zrobić. Ograniczenia są tu, w waszych głowach. Sprawność fizyczną trzeba wyćwiczyć między uszami. Mięśnie nie wiedzą nic. Trzeba je nauczyć.

Jack był mizernym, pryszczatym dzieckiem, które obżerało się słodyczami, szczeniakiem, który pewnego dnia oszalał z nadmiaru cukru i próbował zabić brata siekierą. Potem nastąpiło objawienie, decyzja, która pojawiła się przed nim jak krzew gorejący. W jednym momencie zrozumiał. Ujawni cały potencjał swego ciała. Odmieni się całkowicie i w ten sposób zmieni świat.

I tak pulchny Jack z mózgiem zasypanym cukrem wynalazł ćwiczenia. Stał się bohaterem, który potrafił wykonać tysiąc pajacyków i tysiąc podciągnięć na drążku w półtorej godziny. Mięśniakiem, który wytrenował się tak, że był w stanie zrobić tysiąc trzydzieści trzy pompki w dwadzieścia minut i wspiąć się po siedmioipółmetrowej linie z sześćdziesięciotrzyipółkilogramowym ciężarem przymocowanym do pasa.

Gdziekolwiek się znalazł, ludzie podchodzili do niego na ulicy. To były czasy początków telewizji. Jack był po części naukowcem, a po części magikiem i bogiem.

– Nie mogę umrzeć – mówił ludziom. – To zrujnowałoby mój wizerunek.

Teraz w wodzie rzucał się w przód, płynąc klapiącym motylkiem, który sam wymyślił. Brzeg był w zasięgu wzroku, na nadbrzeżu zgromadzili się reporterzy z kamerami. Tłum się powiększał i rozlewał wokół schodów w kształcie podkowy. Wśród ludzi była Elaine, żona Jacka, była pływaczka synchroniczna, która przed poznaniem męża paliła jak smok i żywiła się wyłącznie pączkami.

– Jest. – Ktoś wskazał Jacka. Sześćdziesięcioletni mężczyzna ciągnący łódź.

Skuty kajdankami, skrępowany. Był jak Houdini, tyle że nie próbował się uwolnić. Gdyby mógł, przykułby się do tej łodzi na zawsze. Codziennie dodawano by mu kolejną łódź, aż ciągnąłby za sobą cały świat. Aż niósłby nas wszystkich na swoich plecach ku przyszłości, gdzie potencjał ludzki nie zna granic.

Wiek to stan umysłu, powtarzał ludziom. Tak brzmiał jego sekret. Przypłynie do brzegu i wybiegnie z wody. Podskoczy w powietrzu jak bokser po wykonanym nokaucie. Może nawet padnie na ziemię i wykona sto pompek. Tak dobrze się czuł. W wieku Jacka większość mężczyzn była przygarbiona i narzekała na bóle pleców. Obawiali się końca. Ale nie Jack. Kiedy skończy siedemdziesiąt lat, przepłynie siedemdziesiąt godzin, ciągnąc siedemdziesiąt łodzi z siedemdziesięcioma osobami na pokładzie. W setne urodziny Jacka kraj zostanie nazwany jego imieniem. Każdego ranka będzie się budził ze stalowym wzwodem aż do końca świata.

Scott stał na brzegu na palcach i wpatrywał się w fale. Zapomniał o rodzicach i niesmacznym lunchu. Na ziemi nie było teraz niczego poza rozgrywającą się na jego oczach sceną. Chłopiec patrzył, jak mężczyzna w czepku walczy z falami. Ruch za ruchem, mięśnie przeciwko przyrodzie, siła woli kontra bezmyślne, pierwotne siły natury. Tłum powstał i kibicował pływakowi, ruch za ruchem, centymetr po centymetrze, aż Jack LaLanne wyszedł z morskiej piany, a reporterzy przeciskali się w jego stronę. Oddychał ciężko, wargi mu siniały, ale uśmiechał się. Dziennikarze oswobodzili mu nadgarstki i odwiązali linę z talii. Elaine przedarła się przez wiwatujący tłum i wpadła do wody, a Jack podniósł ją, jakby nic nie ważyła.

Nabrzeże było naelektryzowane. Ludzie mieli wrażenie, że stali się świadkami cudu. Jeszcze długi czas po tym wydarzeniu wierzyli, że wszystko jest możliwe. Resztę dnia spędzili w podniosłym nastroju.

A stojący na najwyższym stopniu trybuny sześcioletni Scott Burroughs poczuł, że zalewa go dziwne uczucie. Coś rozpierało mu klatkę piersiową. Jakieś emocje – uniesienie? zachwyt? – powodowały, że chciało mu się płakać. Nawet w tak młodym wieku zdawał sobie sprawę, że był świadkiem czegoś niewymiernego, wielkiego, ponadzwierzęcego aspektu natury. Takie osiągnięcie – przywiązanie ciężaru do talii, skrępowanie kończyn i przepłynięcie trzech kilometrów w lodowatej wodzie – to wyczyn godny Supermana. Czy to możliwe? Czy to rzeczywiście Superman?

– A niech to – powiedział ojciec Scotta i zmierzwił synowi włosy. – To naprawdę było coś. Czyż to nie było coś?

Ale Scottowi brakowało słów. Skinął tylko głową ze wzrokiem utkwionym w silnym mężczyźnie w morskiej pianie, który podniósł dziennikarza nad głowę i udawał, że ma zamiar wrzucić go do wody.

– Ciągle widzę tego gościa w telewizji – przyznał ojciec. – Myślałem, że to tylko żarty. Taki napakowany. Ale… kurczę.

Potrząsnął z podziwem głową.

– Czy to Superman? – zapytał Scott.

– Co? Nie. To właściwie… tylko facet.

Tylko facet. Jak tata Scotta lub wujek Jake z wąsami i wielkim brzuchem. Jak pan Branch, nauczyciel WF-u z fryzurą afro. Scott nie mógł w to uwierzyć. Czy to możliwe? Czy każdy mógł być Supermanem, jeśli się postara? Jeśli postanowi zrobić wszystko, co trzeba? Cokolwiek trzeba?

Dwa dni później, kiedy wrócili do Indianapolis, Scott Burroughs zapisał się na lekcje pływania.

FALE

Z krzykiem wynurza się na powierzchnię. Jest noc. Słona woda piecze go w oczy. Gorąco pali płuca. Nie widać księżyca, tylko światło rozproszone w gęstej mgle. Przed nim burzą się granatowe grzywy fal, a wokół upiorne pomarańczowe płomienie liżą pianę.

„Woda się pali”, myśli, kopiąc instynktownie.

A potem, po chwili szoku i dezorientacji:

Samolot się rozbił.

Scott myśli o tym, ale nie słowami. W jego głowie pojawiają się obrazy i odgłosy. Nagły, opadający dźwięk. Paniczny smród palącego się metalu. Krzyki. Kobieta z krwawiącą głową, odłamki szkła migoczące na jej skórze. Czas zwalniał, a wszystko, co nie było przymocowane, zdawało się pływać w nieskończoność. Butelka z winem, kobieca torebka, iPhone dziewczynki. Talerze z jedzeniem zawisły w powietrzu, wirując delikatnie, z daniami nadal na swoim miejscu, a potem zgrzyt metalu o metal i beczka powietrzna świata Scotta rozpadająca się na kawałki.

Fala uderza go w twarz, więc kopie stopami, by wznieść się nad powierzchnię wody. Buty ciągną go w dół, więc zrzuca je, a potem z trudem pozbywa się nasiąkniętych solą drelichowych spodni. Drży w zimnym atlantyckim prądzie. Pływa w miejscu, wykonując nogami nożyce, i odpycha ocean ramionami, tworząc silne wiry. Fale są przepikowane pianą, ale nie przypominają ostrych trójkątów z dziecięcych rysunków, raczej fraktale wody, maleńkie fale piętrzące się na większych. Na otwartej przestrzeni nacierają na niego ze wszystkich stron, jak stado wilków sprawdzających jego możliwości obrony. Dogasający ogień ożywia je i nadaje im twarze o złowrogich zamiarach. Scott obraca się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Widzi wokół falujące stosy poszarpanych szczątków samolotu, kawałki kadłuba, fragment skrzydła. Pływająca po powierzchni benzyna zdążyła się już rozpłynąć lub wypalić. Niedługo zapadnie ciemność. Walcząc z paniką, Scott próbuje ocenić sytuację. Fakt, że jest sierpień, działa na jego korzyść. W tej chwili temperatura Atlantyku wynosi około osiemnastu stopni Celsjusza, na tyle mało, by wywołać hipotermię, ale wystarczająco, by dać mu czas na dotarcie do brzegu, jeśli to możliwe. Jeśli brzeg jest niedaleko.

– Hej! – krzyczy i obraca się w wodzie. – Tutaj jestem! Żyję!

Musiał przeżyć ktoś jeszcze, myśli. Czy to możliwe, by samolot się rozbił i przeżyła tylko jedna osoba? Myśli o kobiecie, która siedziała obok niego, o gadatliwej żonie finansisty. Myśli o Maggie z jej wakacyjnym uśmiechem.

Myśli o dzieciach. Kurwa. W samolocie były dzieci. Dwoje, tak? Chłopiec i dziewczynka. Ile miały lat? Dziewczynka była starsza. Może dziesięcioletnia? Ale chłopiec był mały, kilkuletni szkrab.

– Halo! – krzyczy, już bardziej niecierpliwie, i płynie w kierunku największego kawałka wraku. Wygląda jak część skrzydła. Gdy dociera do niego, orientuje się, że metal jest gorący, więc kopie mocno nogami, by nie zostać wciągniętym na niego przez fale i się nie poparzyć.

Czy samolot rozpadł się przy uderzeniu? – zastanawia się. Czy może rozłamał się w czasie spadania i pasażerowie powypadali?

Wydaje się niemożliwe, że tego nie pamięta, ale strumień zapamiętanych informacji blokują nieczytelne fragmenty, nieuporządkowane obrazy, i w tej chwili Scott nie ma czasu, by cokolwiek weryfikować.

Mruży oczy w ciemności i nagle zdaje sobie sprawę, że unosi go wielka fala. Z trudem próbuje utrzymać się na górze i wie, że dłużej nie jest w stanie uniknąć oczywistego.

Walczy, by pozostać na powierzchni, i wtedy czuje, że coś w jego lewym barku przeskakuje. Ten ból jest jak nóż, który przeszywa go za każdym razem, gdy unosi rękę nad wodę. Kopiąc nogami, próbuje rozciągnąć ramię i pozbyć się bólu, jak w przypadku skurczu, ale najwyraźniej coś w panewce stawowej jest zerwane lub pęknięte. Będzie musiał uważać. Zachował częściową ruchomość, udaje mu się płynąć przyzwoitą żabką, ale jeśli stan lewego barku się pogorszy, może zostać dryfującym na falach rannym, jednorękim człowiekiem, maleńką rybką w słonowodnym brzuchu wieloryba.

Uświadamia sobie, że może krwawić.

I wtedy w jego głowie pojawia się słowo „rekiny”.

Przez chwilę czuje jedynie czystą, zwierzęcą panikę. Wyższy poziom rozsądku wyparowuje. Tętno przyspiesza, a nogi kopią szaleńczo. Połyka słoną wodę i zaczyna kaszleć.

„Przestań – mówi do siebie. – Uspokój się. Jeśli teraz spanikujesz, umrzesz”.

Zmusza się do zachowania spokoju i obraca powoli, by ocenić swoje położenie. Gdyby widział gwiazdy, myśli, mógłby określić kierunki świata. Ale mgła jest zbyt gęsta. Powinien płynąć na wschód czy na zachód? Z powrotem do Vineyard czy w kierunku stałego lądu? Ale jak je w ogóle rozróżni? Wyspa, z której wylecieli, pływa po oceanie jak kostka lodu w misce zupy. Przy takiej odległości Scott, jeśli jego trajektoria odchyli się o choćby kilka stopni, może z łatwością przepłynąć obok niej i nawet tego nie zauważyć.

Decyduje, że lepiej płynąć do długiego ramienia wybrzeża. Jeśli będzie płynął równo, odpoczywał co jakiś czas i nie spanikuje, wreszcie dotrze do lądu. W końcu jest pływakiem i ocean nie jest mu obcy.

„Uda ci się”, powtarza sobie. Ta myśl dodaje mu pewności siebie. Pływał promem i wie, że Martha’s Vineyard leży jedenaście kilometrów od Cape Cod. Jednak samolot zmierzał na lotnisko JFK, co oznacza, że leciał na południe, nad otwartym oceanem, w kierunku Long Island. Jak daleko zalecieli? Jak daleko znajdują się od brzegu? Czy Scott zdoła przepłynąć szesnaście kilometrów z jedną zdrową ręką? Trzydzieści?

Jest ssakiem lądowym dryfującym po wielkiej wodzie.

***

„Samolot wyśle sygnał SOS – powtarza sobie. – Straż przybrzeżna jest w drodze”. Ale już w trakcie tych rozważań zdaje sobie sprawę, że zgasł ostatni płomień i prąd rozprasza obszar pokryty szczątkami.

Aby nie panikować, Scott myśli o Jacku. Jack, grecki bóg w kąpielówkach, z szerokim uśmiechem na twarzy, rękami wyciągniętymi jak falujące wieże, zgarbionymi ramionami i wyraźnie zarysowanym mięśniem najszerszym grzbietu. Krab. Tak to nazywali. Chwytanie kraba. Przez całe dzieciństwo Scott miał plakat Jacka na ścianie. Przypominał mu, że wszystko jest możliwe. Możesz być odkrywcą albo astronautą. Możesz opłynąć świat dookoła i zdobyć szczyt najwyższej góry. Wystarczy wierzyć.

***

Pod wodą Scott zgina się wpół, zdejmuje mokre skarpetki i porusza palcami w zimnej głębinie. Lewy bark zaczyna się blokować. Oszczędza go jak może, ciągnie swój ciężar za pomocą prawej ręki i odpoczywa po piętnaście minut, płynąc pieskiem. Kolejny raz zdaje sobie sprawę z czystej niewykonalności tego, co musi zrobić: wybrać na oślep kierunek i płynąć nie wiadomo jak długo, opierając się silnym prądom oceanicznym, z jedną sprawną ręką. Kuzynka paniki, rozpacz, grozi pochłonięciem go, ale Scott ją odrzuca.

Czuje suchość na języku. Odwodnienie to kolejna rzecz, o którą będzie musiał się martwić, jeśli pozostanie w wodzie zbyt długo. Wiatr przybiera na sile i zaczyna burzyć wodę. „Jeśli ma mi się udać – myśli Scott – muszę zacząć płynąć już teraz”. Kolejny raz rozgląda się w poszukiwaniu prześwitu we mgle, ale nie widzi żadnego, więc na chwilę zamyka oczy. Próbuje wyczuć zachód, odgadnąć jego położenie, niczym opiłki żelaza wyczuwające magnes.

„Z tyłu”, myśli.

Otwiera oczy i bierze głęboki oddech.

Już ma zamiar wykonać pierwszy ruch, kiedy dociera do niego hałas. Najpierw sądzi, że to mewy, przenikliwe wycie, które unosi się i opada. Ale potem ocean wyrzuca Scotta kilkadziesiąt centymetrów w górę i na szczycie fali uświadamia sobie, co słyszy.

Płacz.

Płaczące dziecko.

Obraca się, próbując zlokalizować dźwięk, ale fale unoszą się i opadają nierówno, tworząc odbicia i echo.

– Hej! – woła. – Hej, tutaj jestem!

Płacz ustaje.

– Hej – krzyczy i kopiąc, walczy z podwodnym prądem. – Gdzie jesteś?

Szuka szczątków samolotu, ale wszelkie fragmenty, które nie zatonęły, odpłynęły we wszystkich możliwych kierunkach. Scott wytęża słuch, aby odnaleźć dziecko.

– Hej! – krzyczy ponownie. – Jestem tutaj. Gdzie ty jesteś?

Przez chwilę słychać tylko odgłos fal. Scott zaczyna się zastanawiać, czy rzeczywiście nie słyszał mew, ale wtedy dobiega go głos dziecka, jest wyraźny i pojawia się zaskakująco blisko.

– Ratunku!

Scott rzuca się w stronę dźwięku. Nie jest już sam, nie jest już jedynym człowiekiem walczącym o przetrwanie. Teraz odpowiada za życie innej osoby. Myśli o swojej siostrze, która w wieku szesnastu lat utonęła w jeziorze Michigan, i płynie.

Dziewięć metrów dalej znajduje dziecko trzymające się poduszki do siedzenia. To chłopiec, którego zapamiętał. Nie może mieć więcej niż cztery lata.

– Hej – mówi Scott, gdy podpływa do niego. – Hej, skarbie.

Głos grzęźnie mu w gardle, kiedy dotyka ramienia chłopca i zdaje sobie sprawę, że dziecko płacze.

– Jestem tutaj – pociesza go. – Trzymam cię.

Poduszka do siedzenia sprawdza się podwójnie, również jako kamizelka ratunkowa, gdyż ma szelki na ramiona i pas z klamrą, ale zaprojektowana jest dla osoby dorosłej, więc Scott z trudem utrzymuje ją na ciele dziecka, które drży z zimna.

– Zwymiotowałem – mówi chłopiec.

Scott delikatnie wyciera mu usta.

– W porządku. Nic ci nie jest. To tylko lekka choroba morska.

– Gdzie jesteśmy? – pyta chłopiec.

– Jesteśmy w oceanie – odpowiada Scott. – Samolot się rozbił i jesteśmy w oceanie, ale mam zamiar popłynąć do brzegu.

– Nie zostawiaj mnie – prosi chłopiec, a w jego głosie słychać panikę.

– Nie, nie – zapewnia go Scott. – Oczywiście, że nie. Zabieram cię ze sobą. Zaraz… Muszę coś zrobić, byś nie spadł z poduszki. A potem… położysz się na górze, a ja pociągnę cię za sobą. Jak to brzmi?

Chłopiec kiwa głową, a Scott zabiera się do pracy. Trudno mu działać z jedną sprawną ręką, ale po kilku pełnych męczarni chwilach udaje mu się spleść ze sobą paski siedzenia. Wsuwa chłopca w uprząż i ocenia rezultat. Nie jest tak ciasna, jak by chciał, lecz powinna utrzymać chłopca nad wodą.

– Dobrze – oznajmia. – Musisz się mocno trzymać, a ja pociągnę cię do brzegu. Umiesz pływać?

Dzieciak kiwa głową.

– Dobrze – cieszy się Scott. – Gdybyś spadł z poduszki, masz bardzo mocno ruszać nogami i wiosłować rękami, okej?

– Jak pies i kot – mówi chłopiec.

– Właśnie tak. Machaj rękami jak pies i kot, jak uczyła cię mama.

– Tata.

– Jasne. Tak jak uczył cię tata, dobrze?

Chłopiec przytakuje. Scott dostrzega jego lęk.

– Wiesz, kto to jest bohater? – pyta go.

– Walczy ze złymi – odpowiada chłopiec.

– Właśnie, bohater walczy ze złymi ludźmi. I nigdy się nie poddaje, prawda?

– Tak.

– Chcę, żebyś był teraz bohaterem, dobrze? Udawaj, że fale to ci źli, a my przez nich przepłyniemy. I nie możemy się poddać. Nie poddamy się. Będziemy płynąć, dopóki nie dotrzemy do lądu, okej?

Chłopiec kiwa głową. Scott krzywi się i przekłada lewą rękę przez jedną z szelek. Bark krzyczy już z bólu. Każda unosząca ich fala pogłębia dezorientację Scotta.

– Dobra – postanawia. – Zróbmy to.

Zamyka oczy i kolejny raz próbuje wyczuć, w którym kierunku ma płynąć.

„Za tobą – myśli. – Brzeg jest za tobą”.

Obraca się ostrożnie w wodzie, opływając chłopca, i zaczyna poruszać nogami, ale w tym właśnie momencie przez mgłę przebija się światło księżyca. Na krótką chwilę nad jego głową pojawia się rozgwieżdżona czarna plama. Scott rozpaczliwie szuka znanych konstelacji, gdyż prześwit szybko się zamyka. Wtedy dostrzega Andromedę, potem Wielki Wóz i Gwiazdę Polarną.

„To w drugą stronę”, uświadamia sobie i czuje przyprawiający o mdłości zawrót głowy.

Przez chwilę ma nieodpartą ochotę zwymiotować. Gdyby się nie rozjaśniło, wypłynąłby z chłopcem na atlantycką głębinę, a z każdym ruchem wschodnie wybrzeże oddalałoby się od nich, aż ogarnęłoby ich wyczerpanie i utonęliby bez śladu.

– Zmiana planów – informuje chłopca, starając się utrzymać pogodny ton głosu. – Popłyńmy w drugą stronę.

– Okej.

– Okej. Świetnie.

Scott ustawia ich w odpowiednim kierunku. Najdłuższy dystans, jaki pokonał, to dwadzieścia cztery kilometry, ale miał wtedy dziewiętnaście lat i trenował przez wiele miesięcy. Na dodatek zawody odbywały się w jeziorze, gdzie nie było prądów, i obie ręce miał sprawne. Teraz jest noc, temperatura wody spada i będzie musiał walczyć z silnymi atlantyckimi prądami przez nie wiadomo jak wiele kilometrów.

„Jeśli to przeżyję – myśli – to wyślę wdowie po Jacku LaLanne kosz owoców”.

Myśl jest tak idiotyczna, że kiwając się w wodzie, Scott zaczyna się śmiać i przez chwilę nie może przestać. Wyobraża sobie, jak stoi przy stoisku firmy Jadalne Kompozycje i wypełnia liścik.

Z najgłębszymi wyrazami sympatii – Scott.

– Przestań – rozkazuje chłopiec, przestraszony nagle, że jego ocalenie leży w rękach szaleńca.

– W porządku – mówi Scott, starając się uspokoić chłopca. – Wszystko w porządku. Przypomniałem sobie pewien żart. Już płyniemy.

Dopiero po kilku minutach udaje mu się odnaleźć swój styl płynięcia, zmodyfikowaną żabkę, w której mocniej odgarnia wodę prawą ręką niż lewą i silnie kopie nogami. To hałaśliwy rozpaczliwiec, a lewy bark przypomina worek potłuczonego szkła. Ogarnia go dojmujące przeczucie. Utoną, obaj. Obaj zginą w głębinach. I wtedy, jakimś cudem, Scott odnajduje swój rytm i zaczyna zatracać się w powtarzalności ruchów. Ramię w przód i do siebie, nogi jak nożyce. Płynie w nieskończoną otchłań, a ocean pryska mu w twarz. Trudno mu kontrolować czas. O której wystartował samolot? O dziesiątej wieczorem? Ile czasu minęło? Trzydzieści minut? Godzina? Ile czasu pozostało do wschodu słońca? Osiem godzin? Dziewięć?

Ocean wokół wydaje się ospowaty i stale się zmienia. Scott płynie i stara się nie myśleć o wielkich obszarach otwartych wód. Próbuje nie wyobrażać sobie głębokości, która rozciąga się pod nim, i nie zastanawiać się nad tym, że w sierpniu nad Atlantykiem powstają silne fronty burzowe, w zimnych korytach podwodnych wąwozów tworzą się huragany, ścierają się fronty pogodowe, a temperatura i wilgotność tworzą wielkie powietrzne dziury o niskim ciśnieniu. Siły globalne spiskują, barbarzyńskie hordy z maczugami i w barwach wojennych z wrzaskiem ruszają do boju, niebo natychmiast gęstnieje, ciemnieje, zrywa się złowroga wichura pełna błyskawic, słychać donośny huk piorunów przypominający odgłosy walki, a ocean, który jeszcze chwilę temu był spokojny, zmienia się w piekło na ziemi.

Scott płynie w kruchej ciszy, próbując oczyścić umysł.

Coś muska mu nogę.

Zamiera, zaczyna tonąć i musi zacząć poruszać nogami, aby utrzymać się na powierzchni.

„Rekin”, myśli.

„Musisz przestać się poruszać”.

Ale jeśli przestanie się ruszać, utonie.

Odwraca się na plecy i oddycha głęboko, by napełnić klatkę piersiową powietrzem. Nigdy wcześniej nie był tak świadomy swojego niepewnego miejsca w łańcuchu pokarmowym. Wszystkie instynkty w jego ciele krzyczą, żeby nie odwracał się plecami do głębiny, ale to właśnie robi. Dryfuje na wodzie tak spokojnie jak może, unosząc się i opadając wraz z falą.

– Co robimy? – pyta chłopiec.

– Odpoczywamy – odpowiada mu Scott. – Bądźmy bardzo cicho, dobrze? Nie ruszaj się i postaraj się trzymać stopy nad wodą.

Chłopiec milczy. Unoszą się i opadają wraz z ruchami wody. Pierwotny, gadzi mózg Scotta rozkazuje mu uciekać, ale ignoruje go. Rekin potrafi wyczuć kroplę krwi w milionie litrów wody. Jeśli on lub chłopiec krwawią, już po nich. Lecz jeśli nie krwawią i pozostaną całkowicie nieruchomi, rekin (o ile to był rekin) powinien zostawić ich w spokoju.

Scott bierze chłopca za rękę.

– Gdzie moja siostra? – szepcze chłopiec.

– Nie wiem – szepcze w odpowiedzi Scott. – Samolot spadł i rozdzieliliśmy się.

Długa przerwa.

– Może nic jej nie jest – mówi cicho Scott. – Może jest z twoimi rodzicami i płyną w inne miejsce. A może już zostali uratowani.

Po długiej chwili milczenia chłopiec oznajmia:

– Raczej nie.

Przez jakiś czas unoszą się na wodzie z tą myślą. Nad ich głowami mgła zaczyna się rozrzedzać. Powoli się przejaśnia, najpierw wyziera skrawek nieba, potem pojawiają się gwiazdy, a w końcu półksiężyc, i w jednej chwili ocean wokół nich staje się wyszywaną cekinami suknią. Leżąc na plecach, Scott odnajduje Gwiazdę Polarną i upewnia się, że płyną w odpowiednim kierunku. Patrzy na chłopca, który ma oczy szeroko otwarte ze strachu. Po raz pierwszy Scott widzi jego małą twarzyczkę, zmarszczone brwi i wygięte w podkówkę usta.

– Cześć – mówi, a woda chlupocze mu wokół uszu.

Twarz chłopca pozostaje beznamiętna i poważna.

– Cześć – odpowiada.

– Odpoczęliśmy? – pyta Scott.

Chłopiec kiwa głową.

– Dobrze – oznajmia Scott i odwraca się na brzuch. – Płyńmy do domu.

Łapie równowagę i zaczyna płynąć, pewny, że w każdym momencie może poczuć atak od spodu, ostry jak brzytwa uścisk przypominającej koparkę szczęki, ale ten nie nadchodzi, i po chwili Scott wyrzuca rekina z głowy. Posuwa ich naprzód, ruch za ruchem, nogi kreślą z tyłu ósemki, a prawe ramię sięga w przód i ciągnie, sięga w przód i ciągnie. By zająć czymś głowę, Scott myśli o innych płynach, w których wolałby pływać, takich jak mleko, zupa, burbon. Ocean burbona.

Rozważa swoje życie, ale szczegóły wydają mu się teraz nieistotne. Jego ambicje, czynsz, który trzeba zapłacić co miesiąc, kobieta, która go zostawiła. Myśli o swojej pracy, pociągnięciach pędzla na płótnie. Teraz maluje ocean, pociągnięcie za pociągnięciem, jak Harold, który podczas upadku rysuje balon swoją fioletową kredką1.

Płynąc w północnym Atlantyku, Scott dochodzi do wniosku, że nigdy wcześniej nie doświadczył takiej jasności swego celu i tego, kim jest. Znalazł się na tej ziemi, by pokonać ten ocean i ocalić tego chłopca. To przeznaczenie przywiodło go na plażę w San Francisco czterdzieści jeden lat temu. Postawiło przed nim złotego boga ze skutymi kajdankami dłońmi, walczącego z oceanicznym wiatrem. Przeznaczenie popchnęło go do pływania, sprawiło, że zapisał się do drużyny pływackiej najpierw w gimnazjum, a potem w liceum i na studiach. Popychało go do treningów co rano o piątej, przed wschodem słońca. Kolejne długości basenu, jedna po drugiej, w chlorowanym błękicie, aplauz innych chłopców i chropawy odgłos gwizdka trenera. Przeznaczenie przywiodło go do wody, ale to siła woli doprowadziła do zwycięstwa w trzech edycjach mistrzostw stanowych i to dzięki niej w szkole średniej zdobył medal za zajęcie pierwszego miejsca w zawodach na dwieście metrów stylem dowolnym mężczyzn.

Pokochał ciśnienie w uszach, gdy nurkował do gładkiego jak skórka jabłka dna basenu. Śnił o nim w nocy, marzył, aby unosić się na błękicie niczym boja. A gdy w college’u zaczął malować, niebieski był pierwszym kolorem, jaki kupił.

Zaczyna czuć pragnienie, gdy chłopiec pyta:

– Co to?

Scott unosi głowę spod wody. Chłopiec wskazuje coś po prawej stronie. Scott odwraca się. W świetle księżyca widzi ogromną czarną falę pełznącą cicho w ich kierunku. Rośnie i przybiera na sile. Scott natychmiast ocenia jej wysokość na ponad siedem metrów. Jest jak walący się na nich potwór. Jego zgarbiona głowa połyskuje w świetle księżyca. Panika uderza w Scotta niczym piorun. Nie ma czasu na myślenie. Odwraca się i płynie w kierunku fali. Ma może trzydzieści sekund, by do niej dotrzeć. Lewy bark krzyczy na niego, ale Scott go ignoruje. Chłopiec płacze, wyczuwając, że śmierć jest blisko, lecz nie ma czasu, by go pocieszyć.

– Głęboki wdech – krzyczy Scott. – Weź głęboki wdech.

Fala jest zbyt wielka i nadchodzi zbyt szybko. Zalewa ich, zanim Scott sam zdąży nabrać więcej powietrza.

Ściąga chłopca z poduszki i nurkuje razem z nim.

Coś w jego lewym barku przeskakuje. Lekceważy to. Chłopiec wyrywa się, wyrywa się szaleńcowi, który ciągnie go w dół, ku śmierci. Scott chwyta go mocniej i macha nogami. Jest jak pocisk, jak kula armatnia mknąca w dół przez wodę, nurkująca pod ścianą śmierci. Ciśnienie wzrasta. Serce mu wali, napęczniałe powietrzem płuca zaczynają boleć.

Kiedy fala przetacza się nad nimi, Scott jest pewien, że mu się nie udało. Czuje, że jest zasysany z powrotem na powierzchnię przez wir spowodowany przeciwnym prądem podpowierzchniowym. Zdaje sobie sprawę, że fala przeżuje ich, rozerwie na kawałki. Kopie mocniej, przyciskając chłopca do piersi, walcząc o każdy centymetr. Nad ich głowami fala osiąga maksymalną wysokość i opada za ich plecami. Ponad siedem metrów oceanu spada jak młot, miliony litrów gniewnej, spienionej kipieli, a prąd wstępujący natychmiast zostaje zastąpiony przez wzburzony cykl płukania.

Obraca ich i wlecze. Dół staje się górą. Ciśnienie grozi rozerwaniem ich na strzępy, ale Scott się trzyma. Jego płuca krzyczą z bólu, oczy pali sól. Chłopiec w jego ramionach przestał już walczyć. Ocean jest czystą czernią, nie ma śladu po gwiazdach ani księżycu. Scott uświadamia sobie, że ma w płucach powietrze, i czuje, jak bąbelki spływają w dół kaskadą do jego brody i rąk. Resztkami sił odwraca ich obu i rusza ku powierzchni.

Wynurza się, kaszląc. W jego płucach zalega woda. Oczyszcza je krzykiem. Chłopiec ma wiotkie kończyny, a jego głowa leży bezwładnie na ramieniu Scotta. Odwraca go tak, aby plecami dotykał jego piersi, a potem z całej siły rytmicznie uciska mu klatkę piersiową. Po chwili dzieciak również odkrztusza słoną wodę.

Poduszka do siedzenia zniknęła, przeżuta przez falę. Scott podtrzymuje chłopca zdrową ręką. Lada chwila może załamać się z powodu chłodu i wyczerpania. Na razie to wszystko, co jest w stanie zrobić, utrzymać ich na wodzie.

– To był wielki zły facet – mówi w końcu chłopiec.

Przez moment Scott nie rozumie jego słów, ale potem dociera do niego ich sens. Powiedział chłopcu, że fale to źli faceci, a oni są bohaterami.

„Jest taki dzielny”, myśli zdumiony.

– Mam wielką ochotę na cheeseburgera – mówi w czasie ciszy między falami. – A ty?

– Placek – odpowiada po chwili chłopiec.

– Jaki?

– Wszystkie.

Scott się śmieje. Nie może uwierzyć, że nadal żyje. Kręci mu się w głowie, a jego ciało wibruje energią. Drugi raz tej nocy stanął twarzą w twarz ze śmiercią i przeżył. Szuka Gwiazdy Polarnej.

– Ile jeszcze? – chce wiedzieć chłopiec.

– Już niedaleko – mówi Scott, chociaż prawda jest taka, że mogą być wiele kilometrów od brzegu.

– Zimno mi – żali się chłopiec, szczękając zębami.

Scott go przytula.

– Mnie też. Trzymaj się, dobrze?

Wkłada sobie chłopca na plecy, starając się cały czas pozostać na powierzchni. Malec obejmuje Scotta za szyję, a ten słyszy w uchu jego ciężki oddech.

– Na koniec daj z siebie wszystko – mówi zarówno do chłopca, jak i do siebie samego.

Jeszcze raz patrzy na niebo i rusza. Płynie teraz na boku, machając nogami jak do kraula, z jednym uchem zanurzonym w słonych ciemnościach. Jego ruchy są bardziej nieporadne i gwałtowne. Nie może znaleźć rytmu. Obaj drżą, a temperatura ich ciał spada z każdą mijającą sekundą. To tylko kwestia czasu. Wkrótce jego puls i oddech zwolnią, pomimo rosnącego tętna. Hipotermia zacznie postępować coraz szybciej. Nie można wykluczyć silnego ataku serca. Organizm potrzebuje ciepła, by móc funkcjonować. Bez niego najważniejsze organy zaczynają zawodzić.

„Nie poddawaj się.

Nigdy się nie poddawaj”.

Płynie bez przerwy, szczękając zębami. Nie chce się poddać. Ciężar chłopca podtapia go, ale porusza mocniej gumowatymi nogami. Ocean wokół jest granatowy i sinofioletowy, a zimna biel grzyw fal migocze w świetle księżyca. W miejscach, gdzie nogi Scotta ocierają się o siebie, skóra stała się podrażniona, a sól wyrządza swe podstępne szkody. Usta ma spękane i suche. Mewy nad ich głowami trajkoczą i szybują jak sępy czekające na ich koniec. Szydzą ze Scotta swoim skrzekiem, a on w głowie każe im wszystkim iść do diabła. Są w wodzie rzeczy niemożliwie stare i zadziwiająco wielkie, ogromne, podwodne rzeki ciągnące ciepłą wodę z Zatoki Meksykańskiej. Ocean Atlantycki to sieć autostrad, podwodnych estakad i obwodnic. I tam, niczym plamka na pchlej kropce, jest Scott Burroughs z wyjącym z bólu barkiem, walczący o życie.

Po jakimś czasie, który wydaje się trwać wiele godzin, chłopiec wykrzykuje jedno słowo:

– Ziemia.

Przez moment Scott nie jest pewien, czy chłopiec rzeczywiście się odezwał. To musi być sen. Ale potem dzieciak powtarza słowo i wskazuje ręką.

– Ziemia.

To brzmi jak pomyłka, jakby chłopiec pomylił słowo oznaczające ocalenie ze słowem oznaczającym coś innego. Scott unosi głowę, na wpół oślepły z wyczerpania. Za nimi zaczyna wschodzić słońce, a niebo staje się lekko różowe. W pierwszym momencie Scott myśli, że ląd przed nimi to nisko wiszące nad horyzontem chmury, ale po chwili orientuje się, że to on się porusza.

Ziemia. Całe kilometry ziemi. Otwarta plaża zakręcająca łukiem w kierunku skalistego cypla. Ulice i domy. Miasta.

Zbawienie.

Scott opiera się chęci świętowania. Nadal mają przed sobą przynajmniej półtora kilometra, ciężki do przebycia dystans oznaczający walkę z prądami odpływowymi i powrotnymi. Nogi mu drżą, a lewe ramę jest kompletnie sparaliżowane. Pomimo tego czuje, jak zalewa go fala uniesienia.

Dokonał tego. Ocalił ich.

Jak to możliwe?

***

Trzydzieści minut później siwiejący mężczyzna w bieliźnie chwiejnym krokiem wychodzi z wody, niosąc na rękach czteroletniego chłopca. Razem padają na piasek. Słońce już wzeszło, cienkie białe chmury otaczają głęboki śródziemnomorski błękit. Temperatura wynosi około dwudziestu stopni Celsjusza, mewy wiszą na wietrze jak w stanie nieważkości. Mężczyzna leży i sapie, falujący tułów otaczają bezużyteczne, gumowate kończyny. Teraz, gdy dotarli na brzeg, nie może się poruszyć choćby o centymetr. Jest wykończony.

Skulony na jego klatce chłopiec cicho płacze.

– Już w porządku – mówi do niego Scott. – Jesteśmy bezpieczni. Wszystko będzie dobrze.

Kilkadziesiąt metrów dalej stoi opuszczona budka ratownika. Napis z tyłu brzmi: plaża stanowa montauk.

Nowy Jork. Przepłynął całą drogę aż do Nowego Jorku.

Scott uśmiecha się. To uśmiech czystego, radosnego „pierdolcie się”.

„A niech to – myśli. – To będzie piękny dzień”.

Do szpitala zawozi ich rybak z zezem rozbieżnym. Cała trójka tłoczy się na zniszczonym siedzeniu jego furgonetki i podskakuje na zużytych amortyzatorach. Scott nie ma na sobie spodni ani butów, nie ma pieniędzy ani dowodu tożsamości. I nim, i chłopcem targają silne dreszcze. Przez niemal osiem godzin tkwili w wodzie o temperaturze około piętnastu stopni Celsjusza. Z powodu hipotermii trudno im myśleć i mówić.

Rybak opowiada im elokwentnie po hiszpańsku o Jezusie Chrystusie. Radio jest włączone, ale słychać głównie trzaski. Wiatr, gwiżdżąc, wpada do kabiny przez zardzewiałą dziurę w podłodze. Scott przyciąga chłopca do siebie i próbuje go rozgrzać. Zdrową ręką pociera energicznie jego ramiona i plecy. Na plaży powiedział rybakowi swoim łamanym hiszpańskim, że chłopiec jest jego synem. To wydawało się łatwiejsze niż tłumaczenie prawdy, że są obcymi osobami, które połączył ze sobą dziwaczny wypadek.

Lewy bark Scotta jest teraz kompletnie bezużyteczny. Na każdej dziurze w drodze ból przeszywa jego ciało jak nożem, co przyprawia go o zawroty głowy i mdłości.

„Jest w porządku”, powtarza sobie te słowa na okrągło. „Udało ci się”. Ale w głębi duszy nadal nie może uwierzyć, że przeżyli.

– Gracias – mówi, jąkając się, gdy furgonetka zatrzymuje się na półkolistym podjeździe oddziału ratunkowego szpitala w Montauk. Zdrową ręką szarpnięciem otwiera drzwi i schodzi na ziemię, a każdy mięsień jego ciała jest odrętwiały z wyczerpania. Poranna mgła zniknęła, ciepło słońca na plecach i nogach nabiera niemal religijnego wymiaru. Scott pomaga chłopcu zeskoczyć z samochodu. Razem kuśtykają na oddział ratunkowy.

Poczekalnia jest niemal pusta. W rogu mężczyzna w średnim wieku przykłada do głowy zimny kompres, a woda kapie mu po nadgarstkach na podłogę z linoleum. Po drugiej stronie sali starsza para trzyma się za ręce i styka głowami. Od czasu do czasu kobieta kaszle w kulkę chusteczek trzymaną kurczowo w lewej dłoni.

Pielęgniarka przyjmująca pacjentów siedzi za szklaną szybą. Scott kuśtyka do niej, a chłopiec trzyma się brzegu jego koszuli.

– Dzień dobry.

Kobieta rzuca mu przelotne spojrzenie. Na plakietce widnieje imię melanie. Scott próbuje sobie wyobrazić, jak wygląda. Przychodzi mu do głowy jedynie Wiluś E. Kojot, któremu rakieta wybuchła w twarz.

– Przeżyliśmy katastrofę samolotu – mówi.

Słowa wypowiedziane na głos brzmią niewiarygodnie. Pielęgniarka patrzy na niego zmrużonymi oczami.

– Proszę?

– Samolot z Martha’s Vineyard. Prywatny samolot. Spadliśmy do oceanu. Chyba mamy hipotermię i mój… nie mogę ruszyć lewą ręką. Możliwe, że mam złamany obojczyk.

Pielęgniarka nadal próbuje zrozumieć usłyszane informacje.

– Samolot spadł do oceanu…

– Płynęliśmy… ja płynąłem przez jakieś szesnaście kilometrów. Może dwadzieścia pięć. Wyszliśmy na brzeg jakąś godzinę temu. Przywiózł nas tu rybak.

Mówienie przyprawia go o zawrót głowy, płuca przestają pracować.

– Proszę pani – mówi. – Czy możemy otrzymać jakąś pomoc? Przynajmniej chłopiec. Ma dopiero cztery lata.

Pielęgniarka patrzy na chłopca, mokrego, drżącego.

– Czy to pański syn?

– Jeśli odpowiem „tak”, przyprowadzi pani pomoc?

– Nie ma powodu, by zachowywać się grubiańsko – fuka pielęgniarka.

Scott czuje, że szczęka mu się zaciska.

– Prawdę mówiąc, są ku temu wszelkie powody. Przeżyliśmy pieprzoną katastrofę lotniczą. Niech pani, do cholery, wezwie lekarza.

Kobieta stoi niepewna.

Scott zerka na zawieszony pod sufitem telewizor. Dźwięk ściszono, ale na ekranie widać pływające po oceanie łodzie ekipy ratunkowej. Wielki nagłówek informuje: zaginął prywatny samolot.

– Proszę – oznajmia Scott i wskazuje ekran. – To my. Teraz mi pani wierzy?

Pielęgniarka patrzy na telewizor, na którym widać unoszące się na falach szczątki wraku. Jej reakcja jest natychmiastowa, jakby Scott pokazał jej paszport na przejściu granicznym po odegraniu wcześniej gorączkowych poszukiwań.

Wciska przycisk interkomu.

– Kod pomarańczowy – informuje. – Potrzebuję natychmiast wszystkich dostępnych lekarzy.

Skurcze w nodze Scotta osiągają poziom krytyczny. Jest odwodniony i ma niedobór potasu jak maratończyk, który nie dostarczył organizmowi odpowiedniego odżywienia.

– Jeden… – mówi, osuwając się na podłogę – …powinien wystarczyć.

Leży na chłodnym linoleum i patrzy w górę na chłopca. Jego twarz jest poważna i zatroskana. Scott próbuje uśmiechnąć się krzepiąco, ale nawet jego usta są wycieńczone. W jednej chwili otacza ich personel medyczny i podniesione głosy. Scott czuje, że podnoszą go na wózek szpitalny. Ręka chłopca wyślizguje się z jego dłoni.

– Nie! – krzyczy chłopiec. Wrzeszczy i miota się. Lekarz mówi do niego i próbuje wytłumaczyć, że zaopiekują się nim i nic złego się nie stanie. To nie ma znaczenia. Scott z trudem siada.

– Hej, mały. – Stopniowo podnosi głos, aż dzieciak w końcu spogląda na niego. – W porządku. Jestem tutaj.

Schodzi z wózka. Nogi ma jak z waty i ledwie może ustać.

– Proszę pana – odzywa się pielęgniarka. – Musi się pan położyć.

– Dam radę. Pomóżcie jemu – mówi do lekarzy Scott. – Jestem tutaj – odzywa się do chłopca. – Nigdzie się stąd nie ruszę.

W dziennym świetle oczy chłopca są zdumiewająco niebieskie. Po chwili dzieciak przytakuje. Bliski omdlenia Scott zwraca się do lekarza:

– Musimy to zrobić szybko. Jeśli to nie kłopot.

Lekarz kiwa głową. Jest młody i bystry. Widać to w jego oczach.

– Dobrze – zgadza się. – Ale posadzę pana na wózku.

Scott przytakuje. Pielęgniarka przysuwa mu wózek, a on opada na niego.

– Jest pan jego ojcem? – pyta, gdy jadą do gabinetu.

– Nie – odpowiada Scott. – Dopiero się poznaliśmy.

W gabinecie lekarz szybko ogląda chłopca, sprawdza, czy nie ma złamań, świeci mu latarką w oczy i prosi, by wodził wzrokiem za jego palcem.

– Musimy podłączyć mu kroplówkę – informuje Scotta. – Jest mocno odwodniony.

– Hej, kolego. – Scott odwraca się do chłopca. – Lekarz musi wbić ci igłę w rękę, dobrze? Muszą podać ci płyny i, hm, witaminy.

– Żadnych igieł – odpowiada ze strachem w oczach chłopiec. Jeszcze jedno nieodpowiednie słowo i dziecko zwariuje.

– Ja też ich nie lubię – pociesza go Scott. – Ale wiesz co? Mnie też taką wbiją. Okej? Zrobimy to razem. Co ty na to?

Chłopiec rozważa propozycję. Wydaje się sprawiedliwa. Kiwa głową.

– W porządku – mówi Scott. – Złap mnie za rękę i… nie patrz, dobrze? Może pan obsłużyć nas razem? – pyta lekarza.

Lekarz przytakuje i wydaje polecenia. Pielęgniarki przygotowują igły i wieszają worki na metalowych stojakach.

– Patrz na mnie – instruuje chłopca Scott, gdy nadchodzi czas na wkłucie.

Oczy dziecka przypominają niebieskie spodki. Chłopiec wzdryga się, kiedy igła wbija mu się w ciało. Łzy napływają mu do oczu, a dolna warga zaczyna drżeć, ale nie płacze.

– Jesteś moim bohaterem – chwali malca Scott. – Moim największym bohaterem.

Czuje, jak płyny docierają do jego organizmu. Poczucie, że zaraz zemdleje, znika niemal natychmiast.

– Dam wam obu łagodny środek uspokajający – wyjaśnia lekarz. – Wasze ciała pracowały ponad swoje siły, aby utrzymać odpowiednią temperaturę. Musicie trochę zwolnić.

– Ja mam się dobrze – oznajmia Scott. – Zajmijcie się najpierw nim.

Lekarz widzi, że nie ma sensu się spierać. Wprowadza igłę do przewodu kroplówki chłopca.

– Trochę sobie odpoczniesz – tłumaczy mu Scott. – Będę tuż obok. Mogę wyjść na chwilę, ale wrócę, dobrze?