Strona główna » Obyczajowe i romanse » Przed Świtem

Przed Świtem

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-238-7715-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Przed Świtem

Phoebe myśli, że jej uczucia do Corteza już dawno wygasły. Kiedyś przypadkiem dowiedziała się, że zamierza on poślubić inną kobietę. Ich drogi się rozeszły. Po ukończeniu studiów antropologicznych Phoebe zaczęła pracę w muzeum w Karolinie Północnej. Tam skontaktował się z nią architekt zatrudniony w firmie, która planowała postawić hotel nieopodal rezerwatu. W trakcie wstępnych prac ziemnych architekt odkrył na terenie działki budowlanej zabytkową wioskę, a w niej ludzkie szczątki. Właściciel firmy zakazał mu powiadamiać władze o odkryciu. Architekt zwrócił się o pomoc do Phoebe. Zanim zdążyła coś zdziałać, naukowca znaleziono martwego w pobliskiej jaskini. FBI przysłała Corteza, aby przeprowadził dochodzenie. Po latach znów stają twarzą w twarz. Okazuje się, że uczucie, które ich niegdyś łączyło, wciąż żyje. Zaangażowani w rozwiązanie zagadki morderstwa, uwikłani w świat oszustw i spisków, poznają miłość, o jakiej nawet nie śnili...

Polecane książki

Wacław Felczak (1916-1993) – historyk, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, wybitny specjalista w zakresie historii Węgier, Europy Środkowej i Słowiańszczyzny południowej w XIX i XX wieku, wielki patriota, legendarny szef kurierów tatrzańskich, bohater walki o niepodległość Polski w okresie II...
Książka jest popularnonaukową analizą przypadków ludobójstw. Autor w bardzo czytelny sposób definiuje samo pojęcie poprzez ukazanie różnych typów ludobójstwa i masowych zbrodni, ich przyczyn i wpływów na społeczeństwa, odwołując się do różnych teorii nauk społecznych....
„Aktualności kadrowe” stawiają sobie za cel, aby z szumu informacji wyłowić tylko takie, które naprawdę w danym czasie mają znaczenie praktyczne dla pracodawcy, kadrowego czy specjalisty ds. HR oraz aby informacje te zapakować w krótką, zwięzłą formę. Stąd liczne wzory, przykłady i schematy, które u...
Irlandka Rose O’Malley bardzo potrzebuje pieniędzy. Godzi się wziąć udział w intrydze swojej pracodawczyni, która obiecuje jej pomóc, jeśli Rose uwiedzie jej wnuka, milionera Zaca Valentiego. Rose nie wierzy, że uda jej się zwrócić na siebie uwagę najatrakcyjniejszego mężc...
Prezentowana książka w przystępny sposób omawia metody zastosowania wizualizacji w obszarze biznesowym. Autor zamieścił w publikacji sporo ciekawych przykładów narzędzi i technik, które krok po kroku pokazują, jak zmienić opracowania tekstowe i tabelaryczne na dokumentację, którą cechuje wysoki ...
Najskuteczniejszą taktyką w interesach jest chłodna obojętność. Teraz to oznacza, że powinien przede wszystkim myśleć, ignorując podszepty ciała. Oczywiście jego ciało chciało teraz tylko jednego – Anny. Nie wyobrażał sobie, co by było, gdyby jej to wyznał. Czy spuściłaby głowę, czy też mi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Diana Palmer

Tytuł oryginału:

Before Sunrise

Pierwsze wydanie:

HQN, 2005

Redaktor prowadzący:

Mira Weber

Opracowanie redakcyjne:

Grażyna Ordęga

Korekta:

Ewa Popławska, Grażyna Ordęga

© 2005 by Diana Palmer

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2006

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

Skład i łamanie: COMPTEXT®, Warszawa

Druk: ABEDIK

ISBN 83-238-1717-4

ISBN 978-83-238-1701-7

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Knoxville, stan Tennessee, maj 1994

Cortez jak zawsze wyróżniał się z tłumu. Był wyższy od większości gapiów zgromadzonych wokół podium. Doskonale się prezentował w drogim, nienagannie skrojonym garniturze z kamizelką. Na śniadej, pociągłej twarzy miał kilka małych szram; oczy duże, ciemne, w kształcie migdałów, ocienione krótkimi rzęsami. Usta szerokie, ale wargi raczej wąskie, podbródek dumnie wysunięty do przodu. Gęste, kruczoczarne włosy sięgające niemal do pasa starannie zaczesał do tyłu i związał w kucyk. W ceremonii uczestniczyło kilku mężczyzn z długimi włosami, głównie białych. Cortez był Komanczem, więc nosił taką fryzurę nie dla kaprysu, lecz z szacunku dla tradycji, co sprawiało, że otaczała go aura pierwotnej, niemal groźnej zmysłowości.

Lekko łysiejący rudzielec z kucykiem i masywnymi okularami na nosie triumfalnym gestem uniósł kciuk. Cortez wzruszył ramionami i skupił się na obserwowaniu ceremonii wręczania dyplomów. Nie miał ochoty tu przyjeżdżać, więc dlaczego miałby zachowywać się przyjaźnie? Wolałby teraz siedzieć w Waszyngtonie i odrabiać zaległości w pracy. Miał huk roboty w związku z kilkoma federalnymi procesami, w których uczestniczył jako oskarżyciel.

Rektor uniwersytetu wyczytywał nazwiska absolwentów w kolejności alfabetycznej. Gdy doszedł do K, jako druga została wymieniona Phoebe Margaret Keller.

Był piękny wiosenny dzień, więc uroczystość wręczenia dyplomów absolwentom Uniwersytetu Stanowego w Tennessee odbywała się na świeżym powietrzu. Phoebe wyróżniały z grona kolegów długie jasne włosy o platynowym odcieniu, odcinające się od ciemnej togi. Przyjęła dyplom od dziekana, który uścisnął jej dłoń. Zeszła z podium i przełożyła frędzel wysokiej czapki z szerokim płaskim daszkiem na drugą stronę. Cortez widział z daleka jej promienny uśmiech.

Poznał Phoebe rok wcześniej, prowadząc śledztwo w sprawie naruszenia ustawy o ochronie środowiska. Była wtedy na czwartym roku antropologii. Trop prowadził do Charlestonu w Karolinie Południowej. Dzięki pomocy Phoebe odnalazł miejsce, gdzie składowano toksyczne odpady. Wpadła mu w oko, choć ubierała się jak chłopak. Niestety mieli wtedy mnóstwo roboty, więc zabrakło czasu na amory. Obiecał jej, że przyjedzie na uroczystość rozdania dyplomów i dotrzymał słowa. Co prawda skończyła studia, lecz dzieliła ich spora różnica wieku. Miał trzydzieści sześć lat, Phoebe dwadzieścia trzy. Znał doskonale jej ciotkę Derrie, z którą współpracował kiedyś przy śledztwie w sprawie niebezpiecznego skażenia środowiska. Phoebe była córką nieżyjącego brata Derrie. Cortez przyjechał zatem na uroczystość jako przyjaciel rodziny.

Rektor nadal wyczytywał nazwiska i kolejni absolwenci odbierali swoje dyplomy. Wkrótce na podium stanął ostatni student. Zabrzmiały radosne okrzyki i posypały się gratulacje.

Cortez nie zwracał uwagi na rozradowany tłum. Trzymał się z boku i obserwował. Phoebe też nie garnęła się do wesołego towarzystwa. Podobnie jak Cortez, lubiła chodzić własnymi drogami. Jeśli zacznie szukać ciotki Derrie, prawdopodobnie zamiast torować sobie drogę przez tłum, okrąży wiwatującą gromadę. Spojrzał w stronę alejki prowadzącej wzdłuż budynków od podium ku uczelnianemu parkingowi. Wkrótce zobaczył Phoebe. Szła w jego stronę, omijając rzędy krzeseł. Przydepnęła brzeg za długiej togi, potknęła się i omal nie upadła.

Mamrotała, pomstując na krawca, który nie potrafił wziąć miary jak należy.

– Nadal mówisz do siebie? – zapytał Cortez, opierając się o ścianę, z rękoma założonymi na piersi.

Podniosła głowę i spojrzała na niego. Ogarnięta szaloną radością rozpromieniła się natychmiast, a Cortezowi z wrażenia zaparło dech. Niebieskie oczy lśniły jak gwiazdy. Wstrzymała oddech, a po chwili z jej ust wyrwał się radosny krzyk.

– Cortez!

Po jej minie poznał, że wystarczyłaby niewielka zachęta, by podbiegła i rzuciła mu się w ramiona, toteż stanął na wysokości zadania. Odsunął się od ściany i szeroko rozłożył ręce.

Bez wahania podbiegła i wtuliła się w niego. Natychmiast zamknął ją w objęciach.

– Przyjechałeś – szepnęła radośnie, z głową przytuloną do jego ramienia.

– Przecież obiecałem – przypomniał. Roześmiał się ubawiony jej podekscytowaniem. Dotknął podbródka Phoebe, delikatnie uniósł jej głowę i zajrzał w niebieskie oczy.

– Po czterech latach ciężkiej pracy dotarłaś do celu.

– Dobrze powiedziane. Skończyłam studia – odparła wesoło.

– I masz na to papiery – przytaknął żartobliwie. Popatrzył na różowe usta i spoważniał.

Najchętniej pochyliłby się nieco i skradł jej całusa, lecz było kilka powodów, dla których nie powinien tego robić. Walcząc z sobą, machinalnie przytulił ją mocniej.

– Połamiesz mi kości – poskarżyła się cicho i zrobiła krok do tyłu.

– Wybacz. – Z przepraszającym uśmiechem odsunął się od niej. – Podczas treningów w Quantico dawali nam niezły wycisk. Czasami nie uświadamiam sobie własnej siły – odparł przepraszającym tonem, robiąc aluzję do lat spędzonych w FBI.

– Nie dostanę całusa? – przymilała się jak mała dziewczynka.

Ubawiony zmrużył oczy.

– Skończyłaś antropologię. Ty mi powiedz, czemu to niemożliwe.

– Plemiona indiańskie – zaczęła śmiało – a dotyczy to zwłaszcza mężczyzn, nie akceptują publicznego okazywania uczuć. Gdybyś mnie teraz pocałował, byłaby to dla ciebie kompromitacja porównywalna z publicznym striptizem.

Popatrzył na nią z rozrzewnieniem.

– Znakomita odpowiedź. Twoi nauczyciele odwalili kawał dobrej roboty.

– Fakt. Jestem świetna. I co z tego? W Charlestonie nie ma dla mnie odpowiedniej pracy. Skończę jako nauczycielka…

– Ależ skąd – zaprzeczył stanowczo. – Przyjechałem między innymi po to, żeby zaproponować ci pracę.

Spojrzała na niego roziskrzonymi oczyma.

– Naprawdę?

– W Waszyngtonie – dodał. – Jesteś zainteresowana?

– No pewnie. – Kątem oka dostrzegła znajomą postać. – O! Ciocia Derrie! – zawołała.

– Ciociu! Jestem magistrem! Oto dowód! – Pomachała upragnionym trofeum i podbiegła, żeby uścisnąć ciotkę, która przyjechała w towarzystwie senatora Claytona Seymoura. Senator Seymour przez wiele lat był szefem Derrie, a niedawno zaręczył się z nią.

– Cieszymy się razem z tobą – zapewniła serdecznie ciotka. – Cześć, Cortez! Znasz Claytona, prawda?

– Tylko z widzenia – odparł Cortez i podał rękę senatorowi, który uśmiechnął się przyjaźnie.

– Wiele o panu słyszałem od Kane’a Lombarda, mojego szwagra. Chciał tu dziś przyjechać z moją siostrą Nikki, ale ich bliźniaki złapały jakąś infekcję. Kane nie zapomniał, ile panu zawdzięcza. Zawsze płaci swoje długi.

– Zrobiłem, co do mnie należało. To moja praca.

– Co z Haralsonem? – spytała zaciekawiona Derrie, nawiązując do wielkiej wpadki notorycznego przestępcy, który nielegalnie składował toksyczne substancje. Po tamtej aferze Clayton Seymour omal nie stracił senatorskiego fotela, a Kane Lombard swojej firmy.

– Dostał dwadzieścia lat. – Cortez wcisnął ręce w kieszenie i uśmiechnął się krzywo. – Są sprawy, do których szczególnie się przykładam. Taki wyrok daje prokuratorowi wyjątkową satysfakcję.

– Pracujesz w prokuraturze? – zapytała Derrie. – Gdy widzieliśmy się rok temu w Charlestonie, wspomniałeś, że jesteś z CIA.

– Pracowałem w CIA. Byłem też w FBI – odparł. – Od kilku lat jestem prokuratorem federalnym.

– Jak doszło do tego, że tak szybko i skutecznie rozprawiłeś się z oszustami nielegalnie składującymi toksyczne odpady?

– Miałem fart, to wszystko – odparł gładko.

– To oznacza, że nic więcej na ten temat nie powie – mruknęła ironicznie Phoebe. – Daj spokój, ciociu.

Clayton zerknął na nią z jawnym zainteresowaniem, wiec wyjaśniła pospiesznie:

– Cortez i ja przyjaźnimy się od pewnego czasu. Ma nosa. Dzięki jego śledczym talentom uratował pan swój fotel.

– Słuszna uwaga – przyznał Clayton i trochę się rozluźnił. – Niewiele brakowało, bym wszystko spaprał. – Popatrzył serdecznie i czule na Derrie, która się rozpromieniła. Po chwili zapytał: – Kiedy pan wyjeżdża? Gdyby zechciał pan zostać nieco dłużej, chętnie zaprosilibyśmy pana na kolację. Phoebe idzie z nami do restauracji, żeby świętować otrzymanie dyplomu.

– Bardzo żałuję, ale czas mnie goni – odparł powściągliwie. – Dziś wieczorem muszę być w Waszyngtonie.

– Rozumiem. A więc tam się zobaczymy – odparła Derrie, mocno zdziwiona, że Cortez i jej bratanica wydają się sobą bardzo zainteresowani.

– Muszę porozmawiać z Phoebe na osobności – powiedział, zwracając się do niej i do Claytona. – Porywam ją na godzinkę.

– Proszę bardzo – zgodziła się Derrie.

– Wrócimy do hotelu, wypijemy kawę, zjemy po ciastku i odpoczniemy do szóstej, a potem zabierzemy cię na kolację, zgoda, Phoebe?

– Dzięki – odparła. – Aha, weź moją togę i czapkę! – Zdjęła pospiesznie galowy strój i oddała ciotce.

– Chwileczkę, o ile mnie pamięć nie myli, najlepsi absolwenci zostali zaproszeni na uroczysty obiad u dziekana.

– Nikt nie zauważy, że się urwałam – odparła bez namysłu Phoebe, pomachała jej i ruszyła za Cortezem.

– No proszę, na dodatek jesteś prymuską – mruknął, idąc w stronę parkingu, gdzie zaparkował wynajęty samochód. – Prawdę powiedziawszy, wcale mnie to nie dziwi.

– Antropologia to moja pasja – odparła szczerze i zatrzymała się, widząc koleżankę z roku. Pogratulowały sobie nawzajem. Phoebe była tak szczęśliwa, że niemal unosiła się w powietrzu.

– Gratuluję pomysłu – mruknął chłopak koleżanki, nim rozeszli się w przeciwne strony. Zerknął na Corteza. – Zabrałaś na rozdanie dyplomów żywy materiał źródłowy.

– Bill! – skarciła aroganta jego oburzona dziewczyna. Dostał kuksańca.

Phoebe omal nie zachichotała. Cortez zachował kamienną twarz, ale nie wybuchnął gniewem. Spiorunował ją tylko wzrokiem.

– Przepraszam – mruknęła. – Zwariowany dzień. Wszystkim odbija.

Cortez wzruszył ramionami.

– Nie musisz się usprawiedliwiać. Pamiętam, jak czułem się po obronie pracy i otrzymaniu dyplomu.

– Skończyłeś prawo, tak?

Potwierdził skinieniem głowy.

– Twoja rodzina przyjechała na uroczystość rozdania dyplomów? – wypytywała zaciekawiona.

Milczał, ale nie przejęła się drobnym afrontem, który prawdopodobnie miał jej dać do myślenia.

– Znowu coś palnęłam. Teraz jestem dla ciebie jak zadżumiona – odparła rezolutnie.

– A już myślałam, że mi się poprawiło!

Niespodziewanie parsknął śmiechem.

– Bywasz niepoprawna. Dobrze pamiętam, że nie dało się ciebie okiełznać.

– A ja nie mogę się nadziwić, że w ogóle mnie zapamiętałeś – odparła. – Nie do wiary, chciało ci się sprawdzić, kiedy i gdzie odbędzie się uroczystość, żeby tu przyjechać. Nie mogłam wysłać zaproszenia – dodała trochę zmieszana – bo nie miałam twojego adresu. Nie oczekiwałam, że przyjedziesz. Na palcach jednej ręki można policzyć godziny, które spędziliśmy razem w ubiegłym roku.

– Owszem, ale okazały się pamiętne, choć nie przepadam za kobietami – odparł, gdy stanęli przy wynajętym samochodzie, nierzucającym się w oczy, stosunkowo nowym, amerykańskiej produkcji. Cortez odwrócił się, obrzucił ją poważnym spojrzeniem i dodał rzeczowo:

– Szczerze mówiąc, nie lubię takich spędów, bo wszyscy się na mnie gapią.

– W takim razie co tu robisz? – Pytająco uniosła brwi.

– Jestem, bo cię polubiłem. – Wcisnął ręce w kieszenie i zmrużył ciemne oczy. – A wolałbym nie.

– Serdeczne dzięki! – odparła zirytowana.

– Moim zdaniem w związkach najważniejsza jest szczerość i uczciwość. – Przyglądał jej się uważnie.

– Coś nas łączy? – spytała z miną niewiniątka. – Nie zauważyłam.

– Gdyby rzeczywiście coś nas łączyło, nie miałabyś żadnych wątpliwości. – Skrzywił się lekko i dodał przyciszonym głosem: – Jestem, bo obiecałem ci, że przyjadę. Co do oferty pracy, mówiłem poważnie – dodał. – Propozycja jest aktualna, choć raczej nietypowa.

– Chcesz powiedzieć, że nie chodzi o porządkowanie zakurzonych muzealnych zbiorów? Cóż za rozczarowanie!

Cortez roześmiał się na całe gardło, otworzył drzwi auta od strony pasażera i z jawną pobłażliwością czekał, aż Phoebe zechce wsiąść.

– Komediantka!

– Działam ci na nerwy, co? – zapytała, sadowiąc się na fotelu.

– Większość ludzi ma dość rozumu, żeby nie wspominać zbyt często o moich korzeniach.

– Dlaczego? – spytała. – Jesteś szczęściarzem, bo żyjesz w czasach, gdy indiańskie dziedzictwo zostało wreszcie docenione, a stereotypy legły w gruzach.

– Ha!

– Dobrze, już dobrze. Sytuacja wcale nie wygląda tak różowo, ale przyznaj, że społeczeństwo jest teraz mądrzejsze niż dziewięćdziesiąt lat temu.

Cortez uruchomił silnik i włączył się do ruchu. Prowadził pewnie, jechał szybko. Wszelkie jego działania cechowała oszczędność wydatkowanej energii. Sięgnął ręką do kieszeni i skrzywił się zabawnie.

– Czego szukasz? – zapytała.

– Papierosów – odparł ponuro. – Zapomniałem, że znowu rzucam palenie.

– Twoje płuca i mózg docenią ogrom wyrzeczeń.

– Moje płuca nie mają tu nic do gadania.

– A ja jestem w bardzo dobrej komitywie z moimi – odparła rezolutnie. – Nieustannie słyszę: tylko nie pal, tylko nie pal…

– Gadasz jak najęta – powiedział z uśmiechem. – Kto by pomyślał, że wyrośniesz na taką paplę!

– Nie wyczułeś sprawy, bo od ślęczenia z nosem w prawniczych kodeksach całkiem straciłeś zdolność empatii. Jak można czytać takie nudne, bezduszne tomiska?

– Prawo nie jest nudne – odparł.

– Zależy dla kogo. – Nagle spoważniała.

– Wspomniałeś o posadzie dla mnie. Co to za praca? Mam nadzieję, że nie wymaga prawniczego przygotowania. Chodziłam na zajęcia z nauk społecznych i historii, ale trwały zaledwie jeden semestr, więc…

– Nie potrzebuję prawnika – wtrącił.

– A kogo?

– Nie będziesz pracowała ze mną – tłumaczył. – Mam znajomych w fundacji walczącej o pełną autonomię dla plemion indiańskich.

Zatrudniają swoich adwokatów. Pomyślałem, że przyda im się także antropolog, wykorzystałem więc swoje kontakty, żeby umówić cię na rozmowę.

Zamilkła na kilka chwil, spoglądając na niego z niedowierzaniem.

– Mam wrażenie, że o czymś zapomniałeś. Specjalizuję się w antropologii, a to oznacza, że badam głównie kości i znaleziska archeologiczne.

– Bardzo dobrze, ale nie licz na to, że będziesz dla nich prowadzić wykopaliska. – Obrzucił ją badawczym spojrzeniem.

– Co miałabym robić? – Popatrzyła w okno.

– To posada biurowa – przyznał – lecz zapowiada się ciekawie.

– Doceniam, że o mnie pomyślałeś – zaczęła, uważnie dobierając słowa – ale nie zamierzam rezygnować z pracy w terenie. Dlatego wolałabym zostać na uczelni albo zatrudnić się w jednym z rządowych instytutów i nadal uczestniczyć w wykopaliskach.

Cortez długo nie odpowiadał.

– Chyba wiesz, co Indianie myślą o archeologach. Nie przepadamy za obcymi, którzy rozkopują cmentarze i wyciągają z ziemi naszych krewnych, choćby to byli przodkowie sprzed wieków.

– Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę. Nie mam sklerozy i właśnie odebrałam dyplom – przypomniała ironicznie. – Archeologia nie polega wyłącznie na rozkopywaniu starych cmentarzysk!

Zatrzymał się, widząc czerwone światło, i popatrzył na nią z dezaprobatą.

– Moje obiekcje, jak widzę, nie zniechęcą cię do pracy w terenie. A przecież zakłócasz wieczny spoczynek naszych przodków.

– Nigdy nie bezczeszczę grobów! – Westchnęła zirytowana. – Na miłość boską…

Przerwał jej, unosząc dłoń.

– Nie warto się kłócić, Phoebe. Mamy w tej kwestii odmienne zdania. Nie przekonasz mnie, a ja nie przekonam ciebie. Szkoda, że moja propozycja nie przypadła ci do gustu. Byłabyś dla nich prawdziwym skarbem.

– Dzięki, że mnie poleciłeś, ale praca przy biurku to nie dla mnie. – Odprężyła się nieco.

– Poza tym za parę miesięcy, gdy nieco odetchnę po czteroletniej harówce, prawdopodobnie zacznę studia podyplomowe.

– Pamiętam, jak skarżyłaś się, że tyrasz niczym niewolnica.

– Dlaczego poleciłeś mnie znajomym? Na pewno jest mnóstwo chętnych, i to o wiele wyższych kwalifikacjach.

Odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Tak, jakby ukrywał coś na dnie serca.

– Może czuję się samotny? – odparł krótko. – Niewielu ludzi zachowuje się w mojej obecności zupełnie swobodnie. Większość trzyma się na dystans.

– To cię martwi? Przecież nie lubisz zbytniej bliskości – odparła.

Z ciekawością obserwowała jego surowy profil. Na śniadej twarzy dostrzegła nowe bruzdy, których nie było w ubiegłym roku.

– Coś cię trapi – powiedziała niespodziewanie. – Martwisz się, prawda?

– Słucham? – rzucił szorstko.

Nie zwróciła uwagi na opryskliwą wyniosłość i mówiła dalej, zastanawiając się na głos.

– Nie chodzi o pracę. To sprawa osobista…

– Dość – przerwał stanowczo. – Jesteśmy tutaj, żeby pogadać o posadzie dla ciebie, a nie o moim prywatnym życiu.

– Rozumiem… Tajemnica. Bardzo ciekawe.

– Przyglądała mu się z uwagą. – Nie chodzi przypadkiem o kobietę?

– Mam tylko ciebie.

– A to dobre! – Niespodziewanie wybuchnęła śmiechem.

– Mówię poważnie. Nie romansuję i z nikim się nie umawiam. – Zerknął na nią, a potem skręcił w najbliższą przecznicę. – Dla ciebie robię wyjątek, ale nie spodziewaj się zbyt wiele. Mężczyzna powinien dbać o reputację.

– Zapamiętam sobie twoje słowa. – Uśmiechnęła się szeroko.

Wjechał na parking znanego hotelu, w którym znajdowała się restauracja słynąca z dobrej kuchni.

– Mam nadzieję, że zgłodniałaś. Nie jadłem śniadania.

– Ja też. Nerwy – wyjaśniła.

Zaprowadził ją do sali, w której było niewielu gości. Usiedli przy oknie. Gdy przejrzeli menu i złożyli zamówienie, Cortez usiadł wygodnie i ponad blatem stolika przyglądał się Phoebe z jawną ciekawością.

– Tusz mi się rozmazał? – spytała po minucie, choć nie była umalowana. Roześmiał się cicho.

– Nie. Uświadomiłem sobie, jaka ty jesteś młodziutka.

– W dzisiejszych czasach nikt nie jest na nic za młody – sprzeciwiła się. Pochylona do przodu oparła łokcie o blat stolika, a podbródek na dłoniach, i obserwowała go przez chwilę. – Nie duś tego w sobie – zachęcała kpiąco. – Wiem, że po raz pierwszy w życiu trafiłeś na osobę, przy której czujesz się nieswojo.

– To ma być twój największy atut? – spytał zdziwiony.

– No pewnie! Ale mniejsza z tym. Mówmy o tobie. Jesteś skryty i zamknięty w sobie. Tłumisz uczucia i nie chcesz się do nich przyznać, bo uważasz je za przejaw słabości. Prawdopodobnie kiedy byłeś młodszy, zostałeś głęboko zraniony.

– Przestań się mądrzyć – ostrzegł łagodnie, lecz stanowczo.

– Im więcej czasu będziemy spędzać we dwoje, tym bardziej będę się mądrzyła – usłyszał w odpowiedzi.

Z powagą analizował jej słowa. Na pewno nie zadowoliłaby się przelotną znajomością. Nazywała rzeczy po imieniu i zmierzała prostą drogą do celu. Cortez czul i myślał podobnie, ale cechowała go nieufność, bo raz się sparzył, kiedy dziewczyna poderwała go wyłącznie z ciekawości.

– Byłem dla jednej takiej interesującym okazem w kolekcji – mruknął. – Rozumiesz?

Spochmurniał, a oczy mu pociemniały. Wolno pokiwała głową.

– Dorodny i przystojny tubylec został natychmiast zaprezentowany wszystkim jej znajomym, prawda?

Zacisnął zęby, a oczy zabłysły mu gniewnie.

– Tak podejrzewałam – dodała półgłosem, obserwując grę uczuć na jego twarzy. To był rzadki i nadzwyczaj ciekawy widok.

– Zależało jej na tobie choć trochę?

– Szczerze wątpię.

– Zapewne bez skrupułów dała ci to do zrozumienia, i to przy świadkach.

Kiwnął głową.

– Bardzo mi przykro – szepnęła. – Zycie bywa okrutne.

– I tobie dało nauczkę? – zapytał prosto z mostu.

– Owszem, ale nie taką – przyznała, bawiąc się widelcem. – Wobec mężczyzn jestem nieśmiała. Koledzy ze studiów traktowali mnie jak kumpla albo przyszywaną siostrę. Wykopaliska nie sprzyjają romantycznym porywom.

– Moim zdaniem w zabłoconych butach i zbyt obszernej kurtce musisz wyglądać bardzo apetycznie.

– Nie zaczynaj! – Rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie.

Ciemne oczy prześlizgnęły się po luźnej sukience z koronkowym kołnierzykiem pod szyją i długimi, szerokimi rękawami ujętymi w wąski mankiet. Marszczona spódnica sięgała niemal do kostek. Wystawały spod niej skromne czółenka w stylu retro. Jasne włosy o platynowym odcieniu zaplecione były w warkocz. Phoebe prawie się nie malowała. U nasady nosa miała kilka piegów.

– Wiem, że nie jestem ładna – wymamrotała, zbita z tropu jego uważnym spojrzeniem.

– Mam chłopięcą figurę.

– Nadal jesteś na tyle naiwna, by sądzić, że wygląd jest najważniejszy?

– Wystarczy przeciętna inteligencja, by zauważyć, że spośród dziewczyn z roku największe wzięcie mają ślicznotki.

– Na początku.

– Zapewniam cię, że mało jest chłopaków gotowych przez cały wieczór słuchać o pasjonujących znaleziskach, takich jak skorupy misy zdobione ornamentem roślinnym albo cybuch kamiennej fajki.

– Stanowisko w dorzeczu Missisipi – wtrącił. Dyskutowali o tym przed rokiem.

– Zapamiętałeś! – ucieszyła się.

– Też miałem zajęcia z antropologii kulturowej – odparł, z uśmiechem patrząc na jej rozpromienioną twarz. Po chwili dodał z naciskiem:

– Ale nie zajmowałem się znaleziskami kostnymi… Żadnych szkieletów. Sama widzisz, że w dziedzinie antropologii nie jestem ekspertem, ale sporo się nauczyłem, więc możemy pogadać.

– Nie wspomniałeś o tym w Charlestonie – odparła.

– Po co miałem opowiadać takie rzeczy, skoro nie sądziłem, że znowu się spotkamy?

Nie zamierzał przyjeżdżać na dzisiejszą uroczystość. Teraz wahał się, czy cieszyć się, czy żałować, że zmienił zdanie. Ciemne oczy spotkały się z błękitnymi. – Zycie jest pełne niespodzianek.

Popatrzyła na niego i zrobiło jej się ciepło na sercu. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby uświadomiła sobie, że z nikim dotąd nie czuła się równie mocno związana.

Kelnerka przyniosła sałatki, a potem steki z warzywami. Jedli w milczeniu. Wrócili do rozmowy dopiero przy szarlotce i kawie.

– Jeśli chodzi o uczucia, nie masz żadnych obaw ani lęków, prawda? – zapytał, kończąc drugą filiżankę kawy. – Emocjonalne katastrofy jak dotąd cię omijały.

– Przepraszam bardzo! – obruszyła się żartobliwie. – Na pierwszym roku podkochiwałam się w jednym przystojniaku, ale on wolał ślicznego chłopaka z kulturoznawstwa.

Cortez parsknął śmiechem.

– Biedna Phoebe.

– Ciągle mam takie problemy – wyznała.

– Nie jestem szczególnie atrakcyjna. Najchętniej biegam w dżinsach i bawełnianej bluzie, a moje ulubione zajęcie to wykopaliska.

– I bardzo dobrze. Powinnaś robić to, co lubisz. Kobieta może teraz być, kim zechce. Nie potrzebuje stroić się w koronki i epatować bezradnością.

– Twoim zdaniem dawniej to było konieczne? – spytała zaciekawiona. – Z moich lektur wynika, że sprawy miały się inaczej. Na przykład Elżbieta I albo Izabela Kastylijska. W szesnastym wieku żyły po swojemu i rządziły ówczesnymi mocarstwami.

– Ale to wyjątki – przypomniał. – Z drugiej strony w niektórych plemionach indiańskich kobiety miały często własny majątek i zasiadały w radzie starszych, współdecydując o pokoju i wojnie. U nas był zawsze matriarchat.

– Wiem. Skończyłam antropologię.

– Tak. Coś mi się obiło o uszy.

Roześmiała się cicho. Palcami wodziła po deseniach filiżanki.

– Będziemy się spotykać, jeśli uda mi się przenieść do Waszyngtonu i zaczepić w tamtejszym instytucie antropologii?

– Raczej tak – odparł. – Przy tobie potrafię się wyluzować, choć nie wiem, czy to mi służy.

– Dlaczego jesteś spięty? Banda zagranicznych szpiegów depcze ci po piętach? Chcą cię ukatrupić?

– Nie sądzę – odparł z uśmiechem i rozparł się na krześle. – Choć dawniej miałem do czynienia z wywiadem.

– Byłam tego pewna. – Spojrzała mu w oczy.

– Zycie w Waszyngtonie jest drogie?

– Nie za bardzo, o ile się oszczędza. Pomogę ci wynająć mieszkanie… Żeby było taniej, powinnaś pomyśleć o współlokatorach.

– Jesteś zainteresowany? – spytała ze wzrokiem utkwionym w filiżance.

– Nie – odparł po chwili wahania.

– Żartowałam – mruknęła z uśmiechem. Gdy ujął jej dłoń, poczuła miły dreszcz.

– Nie spieszmy się – oznajmił stanowczo.

– Przekonasz się wkrótce, że niczego nie robię pochopnie. Nim zacznę działać, muszę wszystko przemyśleć.

– To chwalebna cecha, zwłaszcza u agenta FBI, którego przestępca trzyma na muszce – zauważyła, kiwając głową.

Puścił jej dłoń i zachichotał.

– Oj Phoebe, Phoebe! Jak coś palniesz…

– Przepraszam, tak mi się wyrwało. Już nie będę gadać bzdur. Obiecuję.

– Nigdy nie zapomnę pierwszych słów, które od ciebie usłyszałem – powiedział, kręcąc głową. – Zapytałaś, jaki kształt mają moje siekacze.

– Przestań! – jęknęła.

Chwycił ją za długi warkocz i lekko pociągnął.

– Nie lubię, kiedy zaplatasz włosy. Tak miło ich dotykać, gdy są rozpuszczone.

– Wiem, co czujesz – odparła, spoglądając znacząco na jego kucyk.

– Musimy kiedyś oboje rozpuścić włosy i sprawdzić, kto ma dłuższe – mruknął z szerokim uśmiechem.

– Twoje są o wiele gęstsze niż moje – zauważyła, wyobrażając go sobie z włosami opadającymi na plecy. Gdy rok temu pracowali razem w strefie skażenia, były rozpuszczone. Pamiętała, że stali na brzegu rzeki, całując się zachłannie, jakby zamierzali trwać tak do końca świata. Gdyby im nie przerwano, kto wie, do czego by doszło. Zarumieniła się, wspominając tamte chwile. Głaskała wtedy ciemne, jedwabiste włosy, a Cortez przylgnął do niej całym ciałem…

– Przestań – mruknął ostrzegawczo, zerkając na złoty zegarek. – Muszę zdążyć na samolot.

Odchrząknęła i wróciła do rzeczywistości, starając się ukryć zmieszanie i rozczarowanie. Udawał, że niczego nie widzi.

Po obiedzie odwiózł ją do hotelu, gdzie zatrzymała się wraz z Claytonem i Derrie. Zaparkował pod rozłożystym klonem daleko od drzwi i odwrócił się do niej. Gdy siedzieli, różnica wzrostu jeszcze bardziej rzucała się w oczy. Phoebe ledwie sięgała głową do podbródka Corteza. Nie miał pojęcia, czemu tak go to podnieca.

– Mam osobny pokój – wymamrotała, nie podnosząc wzroku. – Clayton i Derrie jeszcze nie wrócili.

– Nie wejdę – odparł zdecydowanie. – Czas mnie goni.

– Chciałabym, żebyś został i poszedł z nami na kolację.

– Mam rozgrzebaną sprawę, która jest dość pilna. Jednodniowa zwłoka to wszystko, na co mogłem sobie pozwolić.

– Prawdę mówiąc, nic o tobie nie wiem – oznajmiła niespodziewanie. – Przedstawiłeś mi się jako agent FBI. Derrie słyszała, że pracujesz dla CIA, a teraz okazało się, że jesteś prokuratorem. Tajemniczy z ciebie facet.

– Owszem, ale nie Igarz – odparował natychmiast. – Opowiedziałbym ci o sobie to i owo, gdybyśmy mieli więcej czasu, ale poznaliśmy się w takich okolicznościach, że nadmierna szczerość nie była wskazana. Dzisiaj zjawiłem się tu wbrew zdrowemu rozsądkowi. Jestem dla ciebie za stary, zbyt doświadczony. Ty entuzjazmujesz się namiętnym pocałunkiem, a mnie od dawna nie bawią takie wiktoriańskie zaloty.

Zarumieniła się, ale śmiało spojrzała mu w oczy.

– Inaczej mówiąc, gdybyśmy przed rokiem mieli więcej czasu, przespałbyś się ze mną, tak?

Spojrzenie czarnych oczu prześlizgnęło się po jej twarzy.

– Owszem, mam na to wielką ochotę, dlatego zamiast iść z tobą na górę, pojadę na lotnisko i odlecę do Waszyngtonu.

Nie była pewna, co o tym myśleć. Spojrzała mu prosto w oczy.

– Może jednak zapytasz – zaproponowała.

– O co?

– Czy chciałabym się z tobą przespać – wyj aśniła szczerze.

– Odpowiedź mogłaby wprawić mnie w zakłopotanie.

Przyjrzała się jego pociągłej twarzy i ostrym rysom.

– Masz kogoś?

– Jestem tradycjonalistą – oznajmił i pogłaskał ją po policzku. – I nie lubię kłamać. Było w moim życiu kilka kobiet. Raczej niewiele, ale każda coś dla mnie znaczyła. Większość nadal ze mną rozmawia, i to całkiem przyjaźnie.

Westchnęła ciężko i próbowała się uśmiechnąć, chociaż oczy miała smutne.

– Wolałabym, żebyś został dłużej – wyznała szczerze – ale nie będę próbowała wzbudzić w tobie poczucia winy. Dzięki, że przyjechałeś na rozdanie dyplomów. To bardzo miły gest.

– Jesteś dziewczyną z zasadami – powiedział. – Zdajesz sobie sprawę, że trudno pogodzić nasze style życia. To dwie odmienne kultury, Phoebe. Za bardzo się różnimy. Skończyłaś antropologię, toteż nie muszę ci tłumaczyć, o co mi chodzi.

– Na miłość boską! Przestań dramatyzować! Przecież ci się nie oświadczam! – wybuchnęła.

– I bardzo dobrze – mruknął. – Wziąłem ślub ze swoją pracą. Ale gdybyś potrzebowała kochanka, daj mi znać.

– Serdeczne dzięki. – Spiorunowała go wzrokiem.

– Ja tylko głośno myślę – odparł z roztargnieniem. – Tak czy inaczej możesz mnie uważać za dobrego przyjaciela, o ile kogoś takiego ci potrzeba. Waszyngton to wielkie miasto z mnóstwem atrakcji. W razie jakichkolwiek problemów przybędę na pomoc.

Przyglądała się jego zdecydowanym rysom znamionującym dojrzałość i życiowe doświadczenie. Im dłużej na niego patrzyła, tym bardziej jej się podobał. Z całego serca pragnęła zatrzymać go przy sobie na całe życie. Ledwie ich znajomość odżyła, znalazła się ponownie w impasie. Nie widzieli się prawie rok, a już musieli się rozstać. Dzielił ich nie tylko styl życia, korzenie i dziedzictwo kulturowe, lecz także plany i zamierzenia. Spora różnica wieku dodatkowo komplikowała sprawę. Jednak Cortez był taki męski. Z tajemniczym uśmiechem wodziła zaborczym spojrzeniem po jego śniadej twarzy.

– Pożałujesz, jeśli nadal będziesz patrzeć na mnie w ten sposób – ostrzegł żartobliwie, podnosząc gęste brwi.

– Obiecanki cacanki. – Wzruszyła ramionami.

– Jeśli coś ci obiecam, na pewno dotrzymam słowa. Gratuluję ukończenia studiów. Jestem z ciebie dumny.

– Raz jeszcze serdecznie dziękuję, że chciało ci się lecieć tak daleko i zobaczyć, jak odbieram dyplom. To wiele dla mnie znaczy. – Z westchnieniem zajrzała mu w oczy. – Nienawidzę takich imprez.

Chwycił długi warkocz i łagodnie pociągnął, aż jej głowa opadła na zagłówek. Pochylił się nad nią i szepnął z ustami tuż przy jej wargach:

– Tutaj jest pusto. Nie ma gapiów.

Skradł jej całusa. Nim ochłonęła, wyprostował się i puścił warkocz. Natychmiast skarcił się w duchu za ten przejaw słabości. Nie zamierzał jej całować. Ta cała wyprawa również była sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem, ale nie potrafił oprzeć się pokusie.

Phoebe wpatrywała się w niego jak łakoma kotka w miseczkę tłustej śmietanki.

– Co jest? – rzucił zaczepnie. – Jakiś problem? Coś ci się nie podoba?

– Tak. To już wszystko? – spytała rezolutnie.

– Nie stać cię na więcej?

– Proszę? – zdziwił się.

Westchnęła i pogłaskała go po policzku.

– Chcąc, nie chcąc, porównuję to anemiczne cmoknięcie z namiętnym pocałunkiem, którym swego czasu obdarzyłeś mnie nad rzeką – odparła śmiało.

Popatrzył na nią z wyższością.

– To było przed rokiem. Teraz sytuacja się skomplikowała.

– Tak? – mruknęła, zachęcając go w ten sposób do zwierzeń.

Zastanawiał się przez chwilę, wodząc palcem po jej uchu.

– Mam brata – powiedział. – Na imię mu Izaak. Jest ode mnie młodszy o czternaście lat. Mniej więcej w twoim wieku. Rodzicom i mnie udało się przepchnąć go przez szkołę średnią, ale od matury raz po raz wchodzi w konflikt z prawem. Teraz ma problem z dziewczyną. Nasza matka choruje na serce, ojciec i ja boimy się, że kłopoty odbiją się niekorzystnie na jej zdrowiu.

Phoebe współczuła mu, a zarazem pochlebiało jej, że opowiedział jej o swoich kłopotach.

– Żałuję, że nie mam rodzeństwa, choć prawdopodobnie czasami mocno daje się we znaki – wyznała.

– Twój ojciec nie żyje, prawda? – Uśmiechnął się przyjaźnie. – A co z matką?

– Zmarła na raka, kiedy miałam osiem lat – wyjaśniła spokojnie. – Ojciec powtórnie się ożenił. Sześć lat temu zginął w Libanie podczas ataku na koszary piechoty morskiej. Macocha znalazła sobie nowego męża. Nie widziałam jej od lat. Mam tylko dziadków i ciocię Derrie.

Cortez spochmurniał. Zwierzała się nie po to, żeby wzbudzić w nim litość. Wcale nie był sentymentalny, ale zrobiło mu się smutno, bo bardzo sobie cenił więzy rodzinne. Dla najbliższych gotów był na wszystko.

– O kurczę! Co ja gadam? Nie o to mi chodziło – zreflektowała się, kpiąc z samej siebie. Wybuchnęła śmiechem i popatrzyła na Corteza, unosząc brwi. – Zechcesz wejść na górę i bez żadnych zabezpieczeń szaleńczo kochać się ze mną na dywanie?

Popatrzył na nią z jawnym rozbawieniem. A to dopiero mała szelmutka!

– Wiesz co? Jedna koleżanka mówiła, że można się zabezpieczyć, używając…

Gestem nakazał jej, by natychmiast zamilkła.

– Dość! – rzucił stanowczo, z trudem tłumiąc śmiech. – Żadnych niemoralnych propozycji. Ja pasuję.

Phoebe westchnęła z rezygnacją.

– A co ze mną? – zapytała ze wzrokiem utkwionym w desce rozdzielczej. – Narażasz mnie na śmieszność. Jak mam wypełnić kwestionariusz, gdy będę starać się o pracę?

– Słucham? – Pochylił się w jej stronę.

– Formularz zawiera rubrykę „płeć”. Będę musiała napisać, że jestem bezpłciowa, ponieważ jedyny facet, na którego mam ochotę, odmówił współpracy, bo nie uznał mnie za prawdziwą kobietę.

Cortez parsknął śmiechem i pokręcił głową.

– Zabieraj się stąd! Ale już! – Sięgnął do klamki u drzwi od strony pasażerki.

Znaleźli się nagle twarzą w twarz, bo wbrew jego oczekiwaniom Phoebe się nie odsunęła. Ich usta dzielił zaledwie cal. Z tej odległości widziała wyraźnie czarne obwódki wokół ciemnobrunatnych źrenic Corteza i czuła jego oddech pachnący miętą. Odruchowo rozchyliła usta. Palcami zimnymi jak lód dotknęła jego szyi.

– W ostatnim semestrze miałam trzy randki, za każdym razem z innym chłopakiem – szepnęła. – Musiałam zaciskać zęby, żeby wytrwać, kiedy całowali mnie na dobranoc.

– Do czego zmierzasz?

– Przy innych facetach nic nie czuję. – Spojrzała na niego wymownie.

– Kochanie, jesteś bardzo młoda – powiedział cicho i łagodnie. Opuszkami palców musnął jej wargi. Nie zdawał sobie sprawy, że wymknęło mu się czułe słówko. Jego twarz przybrała wyraz powagi. – Na pewno poznasz kogoś…

– Już poznałam, ale znów mnie opuszcza – wymamrotała.

– Mam pilną robotę – przypomniał i delikatnie pocałował ją w usta. – Czeka na mnie mnóstwo spraw. To nie jest wymówka.

– Idę o zakład, że obywasz się bez urlopu – szepnęła z ustami przy jego wargach. Pocałowała go, jakby chciała odwlec moment rozstania.

– Raczej tak. – Zębami przygryzł dolną wargę Phoebe i przesunął po niej językiem. Serce zaczęło mu nagle kołatać. Zareagował na jej bliskość z intensywnością, do której nie był przyzwyczajony. Machinalnie objął dłonią smukły kark i wsunął palce w jasne włosy. Uniósł jej twarz i zajrzał w niebieskie oczy.

– To nie jest dobry pomysł – mruknął, dotykając wargami rozchylonych ust Phoebe.

Namiętny pocałunek wprawił ją w stan euforii. Objęła go za szyję, zapominając o przechodniach, którzy lada chwila mogli się pojawić na parkingu. Na szczęście Cortez postawił auto w zacisznym kącie, gdzie mało kto zaglądał. Zresztą nawet gdyby ktoś ich zobaczył, wcale by się tym nie przejęła. Pragnęła go aż do bólu.

Jęknął, wsuwając język między jej zęby. Dłońmi przesunął po bokach i dotknął piersi, ostrożnie poznając ich kształt. Kciukami delikatnie pieścił twarde sutki.

Phoebe zadrżała.

Uniósł głowę i spojrzał prosto w zamglone, błyszczące oczy. Pożądał jej, nie umiał tego ukryć. Zacisnął palce i zobaczył, jak pod wpływem rozkoszy rozszerzają się jej źrenice.

– Gdybyś była starsza… – zaczął urywanym głosem.

– Skoro mnie pragniesz, nieważne, ile mam lat – szepnęła, obejmując go mocniej. – Dopóki nie pójdziesz ze mną do łóżka, będziesz rozdrażniony jak marcowy kocur, mój Jeremiaszu – powiedziała drżącym głosem, po raz pierwszy tego dnia nazywając go po imieniu. – A po naszej pierwszej nocy na pewno się ode mnie uzależnisz.

– I nawzajem – odparł szorstko, zirytowany jej spostrzegawczością. Kiedy użyła jego imienia, poraziło go wrażenie niezwykłej bliskości. Tak samo czuł się, trzymając Phoebe w objęciach.

– Wiem – odparła zdyszana. Przyciągnęła go do siebie i pocałowała zachłannie. Przez cały rok marzyła o tej chwili. Ucieszyła się, gdy odwzajemnił pocałunek, nie bacząc na wcześniejsze skrupuły.

Opamiętał się pierwszy. Phoebe ani myślała przestać. Chwycił za ramiona, które zarzuciła mu na szyję, i opuścił je stanowczym gestem. Gdy popatrzył jej w oczy, wydawał się opanowany i niedostępny.

– Chwilowo mam więcej osobistych problemów, niż jestem w stanie udźwignąć – tłumaczył powoli i dobitnie. – Nie mogę teraz zajmować się tobą.

– Ale chcesz – odparła śmiało.

– Owszem – przytaknął z błyskiem w oczach i dodał po chwili: – Nawet bardzo.

Zmieniła się na twarzy, słysząc to wyznanie. Uśmiechnęła się, lekko oszołomiona.

– Najpierw muszę uporać się z bieżącymi sprawami – tłumaczył dalej. Odetchnął głęboko, żeby się uspokoić, i z nieukrywaną tęsknotą popatrzył na jej usta. Delikatnie obrysował ich kształt.

– Mam nadzieję, że do Bożego Narodzenia wszystko się ułoży. Spędzisz święta u Derrie w Charlestonie?

– Tak – odparła rozpromieniona, bo dał jej do zrozumienia, że nie żegnają się na zawsze.

– A co do posady, przemyśl moją propozycję. Dasz mi adres?

Niezdarnie pogrzebała w torebce, szukając notesu i ołówka. Nagryzmoliła pospiesznie waszyngtoński adres ciotki Derrie i ten drugi, w Charlestonie.

– Na razie zatrzymam się u cioci. Potrzebuję trochę czasu, żeby podjąć decyzję, co mam dalej robić.

– Instytucja, której cię poleciłem, bardzo dobrze płaci – odparł z uśmiechem. – A poza tym często byśmy się widywali, bo spędzam tam wiele czasu jako wolontariusz.

– To jest przekonujący argument.

– Też tak sądzę. – Zaśmiał się, popatrzył jej w oczy i dodał z wahaniem: – Uchodzę za mruka… Łatwo zrażam do siebie ludzi. Trwale związki niezbyt mi się udają, przelotne niewiele lepiej, a ty nie zadowolisz się byle czym, prawda?

– Ty również – odparła krótko.

– Chyba tak. – Skrzywił się.

– Nie naciskam. O nic cię nie proszę – zastrzegła cicho.

– Wiem. – Opuszkami palców musnął jej policzek.

– Od pierwszego wejrzenia zdawało mi się, że znamy się całe wieki. Trudno to pojąć.

– Czasami lepiej nie próbować – odparł.

– Naprawdę powinienem uciekać. – Pochylił się i pocałował ją delikatnie.

Rozbrojona zapierającą dech w piersiach czułością wtuliła się w niego, westchnęła cicho, objęła go za szyję i przyciągnęła jeszcze bliżej. Z jękiem przylgnął do niej, całym ciężarem przygniatając ją do fotela. Im dłużej się całowali, tym bardziej była rozpalona. Odnosiła wrażenie, że jej ciało pulsuje. Usta miała spuchnięte, serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Cortez niechętnie uniósł głowę, a potem odsunął się zdecydowanym ruchem. Był tak samo wytrącony z równowagi jak Phoebe.

– Sporo nas już łączy. Pewnie z czasem odkryjemy wiele innych podobieństw. Na szczęście nieźle orientujesz się w naszych zwyczajach i plemiennych rytuałach.

– Byłam pilną studentką. – Uśmiechnęła się pogodnie.

– I bardzo dobrze – westchnął. – Poczekamy, zobaczymy. Napiszę do ciebie, kiedy wrócę do Waszyngtonu. Nie oczekuj długich listów. Czas mnie goni, więc muszę się streszczać.

– Żadnych wygórowanych oczekiwań – przyrzekła.

– W jednej sprawie miałaś rację – oznajmił niespodziewanie, dotykając kciukiem jej podbródka.

– To znaczy?

– Powiedziałaś, że jeśli nie przyjadę do ciebie na rozdanie dyplomów, będę tego żałować do końca życia – przypomniał z uśmiechem.

– Cóż, trafiłaś w dziesiątkę.

Obrysowała palcami jego szerokie usta i lekko zadrżała.

– Ja też byłabym rozczarowana – przyznała, obrzucając go czułym spojrzeniem.

– Napiszę.

Pocałował ją ostatni raz, sięgnął do klamki i otworzył drzwi.

– Napisz, na pewno odpowiem. – Wysiadła i skinęła mu głową, a potem zatrzasnęła drzwi i zajrzała do środka. – Mam nadzieję, że wszystkie sprawy ułożą się po twojej myśli – dodała.

– Jakoś to będzie – odparł. Kiedy znów na nią popatrzył, ogarnęły go nagle złe przeczucia. Zupełnie jakby czyhało na nich wielkie niebezpieczeństwo. Ojciec i stryjowie Corteza, a także oczywiście szamani uważali dar przewidywania przyszłości za błogosławieństwo. Dla Corteza była to jedynie irytująca uciążliwość, która dopadała go w najmniej spodziewanych momentach.

– Co jest? – dopytywała się, widząc niepokój malujący się na jego wyrazistej twarzy.

– Nic – skłamał, wiercąc się niespokojnie. Próbował zignorować złe przeczucia. – Głowa puchnie mi od najróżniejszych myśli. Uważaj na siebie, Phoebe.

– Ty również. Bardzo mi się podobało rozdanie dyplomów.

– Mnie też. Nie żegnamy się na długo – dodał, widząc jej smutną minę.

– Racja. – Nie wiedzieć czemu poczuła się nieswojo.

Raz jeszcze popatrzył na nią i oczy mu pociemniały ze zmartwienia. Nie mógł się uwolnić od złych przeczuć. Nim zdążyła spytać, co mu leży na sercu, podniósł szybę.

Pomachał Phoebe na pożegnanie i wyjechał z parkingu. Odprowadziła wzrokiem samochód, aż zniknął jej z oczu. Miała wrażenie, jakby ustami nadal dotykała warg Corteza. Rozpalone ciało domagało się powtórki i nowych doznań. Serce przepełniały radość i ekscytacja. Phoebe odwróciła się i wolno ruszyła w stronę hotelu. Przyszłość jawiła się jej w jasnych barwach.

ROZDZIAŁ DRUGI

Trzy lata później

Pracownicy niewielkiego muzeum etnograficznego w Chenocetah w Karolinie Północnej nie narzekali na brak zwiedzających, szczególnie w soboty. Phoebe uśmiechnęła się do gromadki mijających ją dzieci. Dwoje zaczęło przesadnie dokazywać, więc nauczycielka skarciła je, spoglądając na nią przepraszająco.

– Proszę się nie przejmować. Wszystkie cenne i niezbyt wytrzymałe obiekty przechowujemy w szklanych gablotach albo odgradzamy sznurami! – oznajmiła z komiczną powagą Phoebe.

Nauczycielka zachichotała i poprowadziła klasę do kolejnej sali.

Phoebe zatrzymała się przy tablicy, na której podano słowa w języku Czirokezów. Obok irokeskich nazw widniały ich angielskie odpowiedniki. Nie był to może idealny przekład, lecz znaczeniowo dużo bliższy oryginałowi niż poprzednie tłumaczenie. Do niedawna ekspozycja uchodziła za tak bezładną i nudną, że lokalny samorząd planował nawet zamknięcie placówki. Gdy Phoebe została kustoszem, tchnęła w martwe muzeum nowe życie.

Listę słów wypisanych na tablicy otwierała nazwa miasteczka. Chenocetah znaczy po irokesku: rozejrzyj się wokół. Nic dziwnego, pomyślała Phoebe. Przecież miasteczko rozpościerało się wśród majestatycznych, wysokich gór, z których roztaczał się wspaniały widok.

Phoebe w trybie zaocznym uzyskała niedawno doktorat z antropologii. Zaledwie przez kilka tygodni uczestniczyła w zajęciach studium doktoranckiego, organizowanych przez jej macierzysty uniwersytet. Gdy starała się o posadę kustosza muzeum w Chenocetah, zatrudniono ją początkowo na okres próbny. Zawarcie umowy na czas nieograniczony uzależniono od uzyskania stopnia doktora antropologii.

Na terenach przyległych do ziem szczepu Czirokezów w Karolinie Północnej grunty osiągały wysoką cenę. Rezerwat Yonah, niewielki bastion rdzennej ludności Ameryki, sięgał granic Chenocetah. Na obrzeżach niewielkiej miejscowości turystycznej wyrosło więcej hoteli niż w pasie nadmorskim Karoliny Południowej. Kolejne obiekty były wznoszone w zawrotnym tempie przez trzy konkurujące ze sobą firmy.

Jeden z koncernów budował ekskluzywny kompleks na wzór centrów rozrywkowo-hotelowych Las Vegas. Dwie pozostałe inwestycje zaplanowano jako luksusowo wyposażone ośrodki wypoczynkowe. Projektodawcy brali pod uwagę atrakcyjność miejscowych szlaków turystycznych oraz bliskość gór gęsto usianych jaskiniami, które stanowiły dodatkowy wabik dla miłośników speleologii.

Podczas obrad rady miejskiej dwaj radni stanowczo sprzeciwili się powstaniu monstrualnych obiektów grożących zachwianiem równowagi środowiska naturalnego, lecz stanowili mniejszość, trzej pozostali radni oraz burmistrz po prostu ich przegłosowali. Przeważyła opinia, że same opłaty za wodę i kanalizację wnoszone przez centra wydatnie zasilą miejską kasę, a masowy napływ gości do górskiego regionu, od dawna nastawionego na turystykę i wypoczynek, spowoduje powstanie nowych miejsc pracy i przypływ gotówki.

Phoebe podzielała obawy obu protestujących radnych. Przewidywała narastające kłopoty zarówno z zaopatrzeniem okolicy w wodę, jak i odprowadzaniem ścieków. Obiekty wznoszono tak blisko muzeum, że w placówce spodziewano się drastycznego spadku ciśnienia wody, które i teraz, w związku z licznym napływem zwiedzających, nie było wystarczająco wysokie. Kolejny problem to hałas rosnący w miarę nasilania się ruchu samochodowego wokół niewielkiej miejscowości. Zastępca szeryfa, który chętnie przekomarzał się i flirtował z Phoebe, często rozmawiał z nią o tym zagrożeniu. Lubiła go, ale nie odpowiadała na przyjazne zaczepki. Od pewnego czasu omijała szerokim lukiem każdego, kto miał cokolwiek wspólnego z wymiarem sprawiedliwości.

– Czemu jesteś taka ponura? – mruknęła Marie Locklear, jej koleżanka z muzeum. Podeszła bliżej. Była półkrwi Indianką z plemienia Czirokezów. Miała wyższe wykształcenie ekonomiczne i pracowała jako księgowa.

– Uśmiecham się tylko w samotności, żeby nie straszyć podwładnych – wyznała żartobliwie Phoebe.

– Mój kuzyn Drake Stewart wpadnie tu z obiadem dla nas obu – odparła Marie. Miała na myśli policjanta flirtującego z Phoebe. – Kazałam mu przywieźć dwie porcje sałatki z kurczaka na ostro. Ma je kupić w nowym barze szybkiej obsługi. – Po chwili dodała: – Wpadłaś mu w oko.

– Faceci mnie nie interesują.

– Drake skończył trzydzieści lat. Może się podobać – nie dawała za wygraną Marie. – Ma w sobie sporą domieszkę indiańskiej krwi, co dodaje mu uroku. Gdybyśmy nie byli tak blisko spokrewnieni, sama bym za niego wyszła.

– Pracuje w policji.

– Jasne. Zapomniałam. Faceci z wymiaru sprawiedliwości zupełnie cię nie interesują.

Phoebe weszła do swego gabinetu, a Marie pospieszyła za nią.

– Generalnie skończyłam z mężczyznami – padła stanowcza odpowiedź.

– Dlaczego?

Phoebe udała, że nie słyszy. Rozmowa o przeszłości była dla niej zbyt bolesna.

– Stać nas na załatanie dziury w nawierzchni parkingu? – zmieniła temat. – Zwiedzający okropnie narzekają.

– Owszem, jeśli zrezygnujemy z reperacji dachu – oznajmiła ponuro Marie.

– Znowu przecieka? – jęknęła Phoebe. – Gdzie?

– Nad męską toaletą – wyjaśniła Marie. – Przy umywalkach jest kałuża.

Phoebe usiadła przy biurku i ukryła twarz w dłoniach.

– Mamy dopiero początek listopada. Czeka nas śnieg z deszczem, a potem zamiecie śnieżne. Dach zawali się pod takim ciężarem. Dlaczego wzięłam tę robotę? Po co mi to było?

– Bo nikt inny na nią nie reflektował.

Phoebe wybuchnęła śmiechem. Marie była niepoprawna. Teraz uśmiechała się szeroko do młodej szefowej, która odparła sarkastycznie:

– Raczej dlatego, że nikt inny nie chciał mnie zatrudnić.

– Nie gadaj głupstw. Skończyłaś studia jako jedna z najlepszych na roku. Z marszu napisałaś znakomitą pracę doktorską i obroniłaś ją w rekordowym czasie – przypomniała Marie. – Czytałam twój życiorys – dodała, gdy Phoebe spojrzała na nią ze zdumieniem.

– Wysokie kwalifikacje to nie wszystko – usłyszała w odpowiedzi.

– Zapewne, ale nie ulega wątpliwości, że jesteś świetnym antropologiem – upierała się Marie. – W twojej branży na pewno nie brak ciekawych ofert. Mogłabyś w nich przebierać.

– Kiedy musiałam się gdzieś zaczepić, nie było żadnych – odparła rzeczowo Phoebe, podając jej teczkę z dokumentami. – Najbardziej zależało mi na tym, żeby jak najszybciej zejść z oczu rodzinie i wreszcie się usamodzielnić. Tutaj nikt mnie nie zna, a poza tym mała szansa, żebym wpadła na… – W samą porę ugryzła się w język, bo omal nie wspomniała o Cortezie.

Pulchna Marie przysiadła na brzegu jej biurka i odgarnęła długie, gęste, proste włosy.

– Wiem, są sprawy, o których nie chcesz rozmawiać, ale wydaje mi się, że doszłaś już do siebie po tamtym rozczarowaniu. Mam rację?

Phoebe energicznie kiwnęła głową.

– Tak. Moim zdaniem wreszcie się z tym uporałam.

– Będziesz mogła uznać się za wyleczoną, jeśli spontanicznie podbiegniesz do Drake’a i dasz mu całusa, błagając, żeby umówił się z tobą na randkę – powiedziała Marie z łobuzerskim błyskiem w oku.

– O ile wiem, Drake ma pannę na każdej ulicy. – Phoebe z powątpiewaniem spojrzała na koleżankę. – Ten czaruś kocha wszystkie kobiety: brunetki, blondynki, szczupłe i pulchne. Bez różnicy. One też go uwielbiają, a ja nie chcę faceta, który jest mocno zużyty.

Marie aż zamrugała ze zdziwienia.

Phoebe zorientowała się, że plecie bzdury. Wybuchnęła śmiechem i dodała:

– To tylko takie gadanie – mruknęła zarumieniona. – Nie waż się powtarzać Drake’owi, że go obgadywałyśmy!

– O co ty mnie podejrzewasz? Nie pisnę ani słówka. – Marie położyła rękę na sercu.

– Natychmiast wszystko wypaplesz – odparła pobłażliwie Phoebe. – Bierzmy się do roboty. Znajdź sposób, żeby w tym roku budżetowym udało się naprawić dach i załatać dziury na parkingu.

– Trzeba pojechać do rezerwatu Yonah i rozmówić się z szamanem Fredem Fourkillerem – zaproponowała Marie. – Może znajdzie lekarstwo na nasze bolączki. Moim zdaniem ma swoje sposoby, by wpłynąć na radę nadzorczą i zachęcić naszych szefów do sypnięcia groszem. Jeśli przyznają nam dodatkowe fundusze, załatwimy najpilniejsze naprawy.

Wystarczyła luźna uwaga na temat indiańskiego rezerwatu, żeby Phoebe natychmiast pomyślała o Cortezie, potomku wielu szamanów. Odruchowo sięgnęła ręką do środkowej szuflady i raptownie cofnęła dłoń.

– Zrobimy to, gdy inne sposoby zawiodą – oznajmiła, włączając komputer. – Muszę odwalić papierkową robotę, nim pojawią się wycieczki – dodała. – O jedenastej przyjedzie cały autokar młodzieży z gimnazjum. – Rozmarzona spojrzała na Marie. – Kiedy zaczęłam tu pracować, gratulowaliśmy sobie, jeśli raz w miesiącu pojawiło się kilku turystów. Teraz co tydzień mamy całe klasy.

– W okolicy jest mnóstwo ludzi z domieszką indiańskiej krwi, to naturalne, że ciekawią ich obyczaje i dzieje Czirokezów – przypomniała z uśmiechem Marie. – Chcą poznać swoje korzenie i dziedzictwo, chętnie uczą się tutaj historii.

– A dzięki temu rosną wpływy z biletów oraz dochody ze sprzedaży książek poświęconych lokalnej tematyce. Mamy ich sporo w sklepie z pamiątkami – wpadła jej w słowo Phoebe.

– Mimo wszystko marzę o znalezieniu hojnego sponsora.

– Wszystko w swoim czasie. Dopiero rozkręcamy działalność – odparła pogodnie Marie.

– No, pora wziąć się do roboty.

Wyszła z gabinetu i zamknęła za sobą drzwi.

Za oprowadzanie wycieczek odpowiedzialna była Harriet Withe, jedyna asystentka Phoebe, wdowa po pięćdziesiątce. Wykładała dawniej historię na uniwersytecie stanowym, ale nie chciała dłużej pracować w pełnym wymiarze godzin. Złożyła podanie o pracę bez odrobiny nadziei, że ją otrzyma. Phoebe zadzwoniła do niej kilka minut po przeczytaniu dokumentów. Początkowo nie mieściło jej się w głowie, że osoba z takimi kwalifikacjami chce się zatrudnić jako asystentka, lecz wkrótce usłyszała logiczne wyjaśnienie. Harriet szukała zajęcia ciekawego, lecz niezbyt absorbującego, by mieć czas na prowadzenie badań. Okazała się cennym nabytkiem i wkrótce zasłużyła na uznanie szefowej.

Phoebe wahała się przez chwilę, nim otworzyła środkową szufladę. Wyjęła niewielki talizman ozdobiony kołyszącym się piórem, rzecz jasna nie orlim, bo wówczas groziłyby jej poważne kłopoty. Orły były pod ochroną. Osobliwy podarunek… Cortez przysłał go jej tydzień po uroczystości rozdania dyplomów. Do kółka owiniętego paskiem niewyprawionej skóry przyczepione było pióro, a środek wypełniała plecionka z trawy. Cortez napisał, że jego ojciec nalegał, by przyjęła i stale nosiła przy sobie talizman. Phoebe nie była przesądna, ale ten przedmiot stanowił dla niej cenną pamiątkę, bo pochodził od rodziny ukochanego. Rzadko rozstawała się z tym drobiazgiem.

Obok koperty, w której był talizman, leżała druga, całkiem płaska, z adresem nakreślonym tą samą ręką, co wyjaśnienia na poprzedniej. Phoebe dotknęła jej ostrożnie, jakby podejrzewała, że w środku kryje się jadowita żmija. Minęły trzy lata, ale trucizna nie straciła mocy.

Zaciskając zęby, wyjęła niewielki wycinek prasowy. W kopercie nie było nic oprócz tego świstka. Popatrzyła na niego, aby przypomnieć sobie po raz kolejny, dlaczego nie powinna wracać myślami do Corteza.

Przeczytała krótki nagłówek głoszący, że Jeremiasz Cortez żeni się z Mary Baker… Żadnej fotografii narzeczonych, tylko imiona i nazwiska oraz data ślubu, który odbył się trzy tygodnie po ceremonii wręczenia dyplomów.

Phoebe schowała wycinek do koperty, próbując nie myśleć o tym, jak bardzo cierpiała po przeczytaniu po raz pierwszy tego listu. Kładła go zawsze obok talizmanu jako przypomnienie, że nie powinna się roztkliwiać na myśl o niespełnionym romansie. Z powodu tamtego doświadczenia wciąż była samotna. Oddała Cortezowi serce i została z niczym. Nie mogła pojąć, dlaczego najpierw robił jej nadzieję na wspólną przyszłość, a potem przysłał króciutki wycinek informujący o ożenku… Żadnego listu, przeprosin, wyjaśnień. Nic.

Mogła do niego napisać choćby po to, aby zapytać, dlaczego nie powiedział, że jest zaręczony. Na drugiej kopercie nie było adresu zwrotnego, a list wysłany na ten spisany z pierwszej koperty, wrócił nieotwarty z adnotacją „adresat nieznany”. Phoebe poczuła się zdruzgotana. Przeżyła załamanie nerwowe. Kiedyś była zdeklarowaną optymistką i wprost tryskała radością życia. Po tym zawodzie miłosnym zgorzkniała i o wiele częściej wpadała w ponury nastrój. Znajomi sprzed trzech lat teraz by jej nie poznali… Ścięła włosy, ubierała się jak matrona. Wyglądała na poważną i zasadniczą panią kustosz. W ciągu tych wszystkich lat zdarzało się jej czasami przez cały dzień ani razu nie pomyśleć o Jeremiaszu, ale dziś było inaczej.

Rzuciła kopertę z wycinkiem na dno szuflady i westchnęła ciężko. Miała dobrą posadę, która gwarantowała bezpieczną przyszłość. Mieszkała w drewnianym domu na odludziu, a dla bezpieczeństwa postarała się o psa. Nie chodziła na randki. Nie prowadziła życia towarzyskiego. Wyjątek stanowiły miejscowe imprezy organizowane przez różne stowarzyszenia oraz partie polityczne, na które chodziła, żeby zdobywać fundusze dla muzeum. Niestety, goszczący tam politycy nie byli zbyt szczodrzy. Mimo gospodarczego rozkwitu górzystej okolicy dotacje były skromne. Zapewne przedwyborcze deklaracje wspierania badań etnograficznych trafiałyby do zbyt malej grupy i nie miałyby wpływu na sondaże. Za to prywatni sponsorzy, choć z reguły niezamożni, okazywali większą hojność. Niestety, były to skromne kwoty, toteż muzeum nieustannie borykało się z trudnościami finansowymi.

Phoebe rozejrzała się po gabinecie, który był równie bezosobowy jak wnętrze jej domu. Dawno przestała gromadzić rzeczy. Na ścianie wisiał gobelin sporządzony dla niej przez Klan Ptaków z plemienia Czirokezów oraz dmuchawa, którą wykonał ojciec pewnego dwunastolatka. Popatrzyła na nią z uśmiechem. Ludzie byli zwykle mocno zdziwieni, gdy tłumaczyła, że Czirokezi używali kiedyś dmuchaw w trakcie polowań. Owi dyletanci zdumiewali się jeszcze bardziej, gdy stwierdzali, że Indianie mieszkają w normalnych domach, nie noszą pióropuszy ani przepasek biodrowych i nie malują twarzy. Stroje i atrybuty przodków były wykorzystywane jedynie w czasie spektaklu przypominającego o historycznym marszu Drogą Łez, który odgrywano w ramach corocznych uroczystości. Indianie przybywali wówczas do niezbyt odległego rezerwatu Quallah, sąsiadującego z terytorium Czirokezów w Karolinie Północnej. Ludzie nie mieli pojęcia, jak naprawdę wygląda życie Indian, i wymyślali na ich temat niestworzone rzeczy.

Telefon zadzwonił, gdy Phoebe próbowała zmusić się do napisania odpowiedzi na list przysłany pocztą elektroniczną. Z roztargnieniem podniosła słuchawkę i powiedziała głośno i uprzejmie:

– Muzeum etnograficzne w Chenocetah.

– Pani Keller? – usłyszała w słuchawce męski głos.

– Tak – odparła, nie patrząc na ekran komputera. Rozmówca wydawał się mocno zaaferowany. – W czym mogę pomóc?

Po chwili wahania mężczyzna zapytał:

– Ma pani w swojej placówce możliwość datowania obiektów zawierających substancje organiczne? Czy to dużo kosztuje?

– Owszem, ale metod jest wiele. Można także datować na podstawie słojów drzewnych…

– Chodzi o szkielet – przerwał. – Mam czaszkę… i sporo kości. Bardzo stary szkielet, jak sądzę. W jaskini jest również trochę wytworów paleoindian z epoki kamiennej. Są także dwie bardzo piękne, dużo późniejsze figurki. Szkielet ma powiększoną mózgoczaszkę i szeroko rozstawione nozdrza, a uzębienie jest charakterystyczne dla… Wygląda mi to na czaszkę neandertalczyka.

Phoebe wstrzymała oddech i ścisnęła słuchawkę tak mocno, że pobielały jej palce.

– Naprawdę? Nie mamy tu żadnych znalezisk starszych niż dziesięć, góra dwanaście tysięcy lat, a i te wykopano na stanowiskach w Tennessee, nie w Karolinie Północnej. Poza tym brak dowodów na obecność neandertalczyków na terenie Ameryki Północnej.

– Zgadza się, ale… ja znalazłem. Tak mi się wydaje.

Phoebe odruchowo wyprostowała się w fotelu.

– To jakiś żart? Chodzi o głupi dowcip? – zapytała lodowatym tonem. – Bo jeśli tak…

– Wiem, że jest pani nieufna, i wcale się nie dziwię. – Zamilkł na chwilę. Jestem antropologiem… Nie pochodzę z tych stron. Przyjechałem… Oni to ukrywają – ściszył głos do szeptu.

– Ten facet powiedział, że jeśli sprawa wyjdzie na jaw, tamci zabiją i jego, i mnie. Zrobią wszystko, by nie opóźnić budowy. Gdyby to się wydało, roboty zostałyby bezterminowo wstrzymane, żeby dać archeologom czas na przeszukanie całego terenu. Media natychmiast zainteresowałyby się unikalnym odkryciem, a to dla inwestora oznacza bankructwo.

– O czym pan mówi? – zapytała zaintrygowana. – Z kim rozmawiam?

– Nie mogę powiedzieć. Zadzwonię ponownie, kiedy to będzie możliwe. Siedzą mnie…

– Phoebe usłyszała głośne pukanie, potem odgłos otwieranych drzwi i podniesiony, dobiegający z oddali i nieco przytłumiony kobiecy głos. Domyśliła się, że mężczyzna osłonił dłonią słuchawkę. – Chwileczkę! Rozmawiam z córką – krzyknął do gościa i wrócił do przerwanego wątku. – Później się odezwę. – Po drugiej stronie rozległy się jakieś hałasy i połączenie zostało przerwane.

Phoebe natychmiast zadzwoniła do centrali, żeby ustalić, skąd do niej telefonowano, ale namierzenie numeru okazało się niemożliwe. Zacisnęła zęby i odłożyła słuchawkę. Może to naprawdę tylko głupi dowcip? W ciągu ostatnich lat było kilka takich rzekomych rewelacji. Na przykład w Kalifornii odkryto niekompletny szkielet należący jakoby do człowieka z paleolitu. Pojawiły się również kości neandertalczyka, których autentyczność została potwierdzona przez antropologów o światowej sławie. Ustalenia okazały się jednak dyskusyjne i część autorytetów naukowych je zakwestionowała. Podobne kontrowersje towarzyszyły znaleziskom z jaskini w Nowym Meksyku, które liczyły sobie rzekomo dwadzieścia pięć tysięcy lat, ale zniknęły w tajemniczych okolicznościach, zanim specjaliści poddali je naukowej ekspertyzie. Nie sposób było dojść, czy te odkrycia to jedynie głupie żarty. Ostatnio poważne spory budził człowiek z Kennewick znaleziony w Kalifornii i nazwany paleoindianinem. Okazało się jednak, że brak mu cech typowych dla tej rasy. Znalezisko nadal wywoływało ożywione dyskusje i spory.

Może tajemniczy informator to wariat, dzwoniący do różnych placówek naukowych z nudów lub czystej złośliwości, pomyślała Phoebe. Jednak z drugiej strony mówił jak fachowiec, był konkretny i przekonujący. Wydawał się też mocno przestraszony. Po chwili skarciła się za łatwowierność. Przecież nie powiedział nic pewnego. Po co robić z igły widły? Popatrzyła na ekran monitora i zabrała się do pisania e-maila.

Drzwi otworzyły się niespodziewanie. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o lekko oliwkowej cerze, ciemnych krótkich włosach i błyszczących wesołych oczach wsunął głowę do środka.

– Pora coś przekąsić! – zawołał.

Phoebe podniosła głowę znad komputera i uśmiechnęła się do zastępcy szeryfa.

– Cześć, Drake. Marie powiedziała, że obiecałeś przynieść nam obiad. Dzięki!

– Drobiazg. Sam też zgłodniałem. W czasie patrolu wypadałoby coś przekąsić – odparł, wchodząc do gabinetu z dwoma zestawami obiadowymi. – Jestem na służbie, więc muszę zjeść w radiowozie. To dla ciebie i dla Marie.

Phoebe wystukała numer wewnętrzny księgowości.

– Marie, jest tu Drake. Przywiózł pyszne papu.

– Już lecę!

– Przynajmniej jedna osoba ucieszyła się z mojej wizyty, choć to tylko kuzynka – narzekał żartobliwie. Przyjrzał się Phoebe i dodał:

– Jesteś trochę wytrącona z równowagi.

– Owszem – przyznała, zamykając program. Spojrzała na Drake’a bardzo zafrasowana.

– Przed godziną dzwonił jakiś facet. Może to wariat, ale wydawał się mocno przestraszony.

Drake natychmiast spoważniał i podszedł bliżej.

– O co mu chodziło?

– Wspomniał o szkielecie neandertalczyka znalezionym jakoby w jaskini na terenie jednej z budów – odparła, streszczając rozmowę.

– Szybko odłożył słuchawkę. Próbowałam dowiedzieć się w centrali telefonicznej, z jakiego numeru dzwonił, ale nie mogli tego ustalić.

– Szczątki neandertalczyka. Pasjonujące – mruknął ironicznie.

Uśmiechnęła się przepraszająco, bo zapomniała, że dzięki rekomendacji muzeum Drake studiował zaocznie archeologię.

– Moim zdaniem mamy do czynienia z dowcipnisiem.

– Pewnie to spragniony mocnych wrażeń maturzysta. Namierzymy żartownisia. To pewnie jeden z tych, którzy wysyłają do swojej szkoły informację o podłożonej bombie, ale nie chce im się pójść do sklepu po nową papeterię i piszą na papierze listowym tatusia – odparł lekceważąco Drake.

Phoebe pokiwała głową.

– Dzięki za sałatkę. – Wskazała przyniesione pudla i sięgnęła do torebki po portfel.

– Wciąż nie udaje mi się namówić cię na randkę. Mam teraz dwa niespełnione marzenia: zjeść tu obiad w towarzystwie miłych pań i spotkać się z tobą – oznajmił Drake. – No, muszę lecieć.

Marie zajrzała do gabinetu szefowej.

– Umieram z głodu! Dzięki, Drake. Jesteś aniołem, choć takich rzeczy nie powinno się mówić kuzynowi.

Drake kpiąco uniósł brwi.

– Nareszcie ktoś mnie docenił – odparł ponuro, rzucając znaczące spojrzenie na Phoebe.

– Moja szefowa niestety skreśliła wszystkich facetów.

– Dlaczego?

Marie, spiorunowana wzrokiem przez Phoebe, pojednawczym gestem uniosła ręce i ze skruszoną miną zmieniła temat.

ROZDZIAŁ TRZECI

Następnego ranka zaraz po przebudzeniu Phoebe usłyszała wycie syren dobiegające z krętej górskiej drogi biegnącej w pobliżu jej małego domu. Jazda autem po tej okolicy nie była łatwa. Zdarzało się, że turyści tracili panowanie nad kierownicą i wypadali poza barierki ochronne, prosto w przepaść.

Ubrała się, nakarmiła psa i wypiła filiżankę kawy, a potem wsiadła do starego forda. O tej porze parking muzeum był na ogół pusty. Dziś przed samym wejściem stał radiowóz z włączonym silnikiem.

Zachmurzona wysiadła z samochodu, a potem sięgnęła po torebkę i aktówkę. W tej samej chwili z radiowozu wysiadł Drake. Nie uśmiechał się i sprawiał wrażenie mocno zakłopotanego.

– Cześć – przywitała go. – Co jest?

Położył dłoń na kaburze służbowego rewolweru i podszedł bliżej.

– Podobno wczoraj dzwonił do ciebie jakiś facet. Wspomniał o szkielecie, dobrze mówię?

– Owszem – przyznała z ociąganiem.

– Podał nazwisko?

– Nie.

– Co o nim wiesz? – wypytywał dalej Drake.

– Twierdził, że jest antropologiem…

– Cholera jasna!

Phoebe popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Po raz pierwszy widziała zazwyczaj pogodnego i uśmiechniętego Drake’a w tak podłym humorze.

– Co się stało? – zapytała.

– Znaleźliśmy zwłoki w rezerwacie – odparł cicho.

– Co takiego? – Zamrugała gwałtownie.

– W rezerwacie?

Drake pokiwał głową, a potem dodał:

– Raczej na jego obrzeżach. Zapewne był Czirokezem, bo miał przy sobie indiańską kartę identyfikacyjną. Fragment z numerem i nazwiskiem został oderwany. Znaleźliśmy też legitymację Towarzystwa Antropologicznego. Zakładamy, że to własność denata. W legitymacji oraz prawie jazdy brak fragmentów z nazwiskiem. Ktoś celowo zniszczył dokumenty.

– Twoim zdaniem dzwonił do mnie człowiek, który potem został zabity?

– Na to wygląda. Nie mamy prawa wejść na terytorium Czirokezów, chyba że zostaniemy o to poproszeni. Sprawą powinni zająć się agenci federalni. Na szczęście mój kuzyn jest policjantem w rezerwacie, więc mam informacje z pierwszej ręki. Od niego wiem, że FBI przyśle agenta, który poprowadzi śledztwo. Facet pracuje w niedawno zorganizowanym wydziale do spraw przestępczości wśród Indian. Muszę cię uprzedzić, że prawdopodobnie zechce cię przesłuchać.

– Dlaczego?

– Wiele wskazuje na to, że jesteś ostatnią osobą, z którą rozmawiał denat. Przy telefonie w jego pokoju znaleziono notes. Zapisał w nim twój numer. Z tego powodu kuzyn Richard do mnie zadzwonił. Wie, że często bywam w muzeum. – Zatroskany popatrzył na Phoebe.

– Twój rozmówca został zamordowany w motelu niedaleko Chenocetah, gdzie się zatrzymał, albo na mało uczęszczanej polnej drodze. Tam znaleziono zwłoki. Droga przylega do placu budowy, a za nim jest góra naszpikowana jaskiniami. Wczesnym rankiem biegaczka znalazła zwłoki na poboczu. Ktoś strzelił facetowi w tył głowy. Biedaczka, przeżyła szok. Leży w szpitalu, bo nie może dojść do siebie – ciągnął.

Phoebe oparła się o kolumnę werandy. Z wrażenia zaparło jej dech w piersiach. Kto by pomyślał, że będzie zamieszana w śledztwo dotyczące morderstwa! Potrzebowała trochę czasu, żeby ochłonąć.

– Wiem, co czuła. Chyba mnie również przydałaby się krótka kuracja – odparła ponuro.

– Nic ci nie grozi… tak mi się przynajmniej wydaje – mruknął Drake.

– Słucham? – Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy.

– Nie wiemy, kto go zabił i dlaczego – odparł Drake. – Nie można wykluczyć, że opowieści denata to bujda, ale nawet gdyby tak było… Cóż, w okolicy realizowane są trzy duże inwestycje. Nie wiemy, którą budowę miał na myśli, kiedy opowiadał o znaleziskach.

– Jak sądzisz, dla kogo pracował? – zapytała Phoebe.

– Na razie nie wiadomo… Śledztwo dopiero się zaczęło. Aha, jeszcze jedno. Nie mów o niczym Marie.

– Dlaczego?

– Nie potrafi trzymać języka za zębami – odparł rzeczowo. – Śledztwo jest w toku. Powiedziałem ci, co się dzieje, ponieważ leży mi na sercu twoje bezpieczeństwo, ale nie chcę, żeby cała okolica plotkowała o tej sprawie.

Phoebe gwizdnęła cicho.

– Ale się porobiło!

– Czy masz broń?

Pokręciła głową.