Strona główna » Obyczajowe i romanse » Przegrany

Przegrany

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03469-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Przegrany

Przegrany powstał w 1983 roku. Centralnymi figurami powieści są trzej wirtuozi fortepianu: Glenn Gould (postać autentyczna), Wertheimer („Przegrany”) oraz narrator. Poznają się w roku 1953, kiedy razem studiowali u Władimira Horowitza - osoby także istniejącej w rzeczywistości - w pobliżu Salzburga. Cała trójka dąży wyłącznie do perfekcji w sztuce, stawiając sobie tym samym najwyższe wymagania. Gdy jednak uświadamiają sobie geniusz Goulda, słysząc jak ten odgrywa Wariacje Goldbergowskie, Wertheimer oraz narrator rezygnują z dalszej gry. Zdają sobie sprawę, że nie są w stanie osiągnąć takiego poziomu perfekcji. Wertheimer, któremu Gould nadaje przydomek „Przegrany”, oddaje się w następnych 28 latach próżności i przetrzymuje swoją siostrę, gnębiąc ją w ich wspólnym mieszkaniu, aż do momentu gdy ta go opuszcza i wychodzi za mąż za bogatego Szwajcara. Prawie w tym samym czasie umiera Gould, a Wertheimer popełnia samobójstwo. Narrator sprzedaje swój fortepian (Steinway) i ogranicza się do prób pisania rozprawy o Glennie Gouldzie, przy czym każdorazowo je zarzuca. W międzyczasie ucieka z ciążącego mu już Wiednia do Madrytu, skąd przybył na pogrzeb Wertheimera.

Polecane książki

Profesor Zdzisław Jerzy Adamczyk przez piętnaście lat zajmował się przygotowywaniem do druku korespondencji Stefana Żeromskiego. Poszukując w archiwach i bibliotekach informacji niezbędnych do objaśnienia pewnych spraw, o których mowa jest w listach, odkrył, że dotychczasowa wiedza o życiu au...
  Bębny nocy – podobno taki tytuł nosiła zaginiona powieść wybitnego chorwackiego poety Tina Ujevicia. Bohaterem Bębnów jest Josip Gubernik, austriacki leśnik, który w czerwcu 1914 roku przyjeżdża do Sarajewa badać klon jaworowaty, drzewo występujące w okolicznych górach. Już w pociągu zaczyna robić...
Gdy krew bohaterów zrosi Martwą Ziemię, stal będzie musiała dosięgnąć zdrajców. Sto pięćdziesiąt lat po powstaniu Martwej Ziemi z twierdzy granicznej wyrusza oddział żołnierzy, by wąskim przesmykiem przekroczyć zapomnianą krainę. W starym klasztorze u podnóża Smoczych Gór ukryte jest coś, co musi...
Przewodnik po ochronie danych osobowych to publikacja skierowana do dyrektorów i nauczycieli wszystkiego typu szkół i przedszkoli. Autor prowadzi Czytelnika krok po kroku po zawiłych przepisach dotyczących ochrony danych osobowych. W prosty sposób tłumaczy, jakie obowiązki związane z ochroną danych ...
Jan Strządała ur. w 1945 w Wiśle; poeta, eseista, prozaik. Studiował medycynę i filozofię. Autor tomików: Przegrany semestr (pseud.Jan Strehl) 1969, Słoneczna noc 1983, Trudna galaktyka1988, Szept igły w otwartej żyle,1993 Pochylone niebo 1994, Nieobecna noc 1997,Naga sukienka 2001, Tajemnica 2003, ...
Poradnik do gry Black Mesa to szczegółowa solucja która zawiera zarówno wiele poprawek pod kątem wprowadzonych w odświeżonej wersji zmian jak również uzupełnienie o całkowicie nowy content w grze. W opracowaniu znalazł się również szereg porad ogólnych. Black Mesa - poradnik do gry zawiera poszukiwa...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thomas Bernhard

Thomas Bernhard

Przegrany

Przełożył i posłowiem opatrzył

Marek Kędzierski

Czytelnik

Przegrany

Od dawna z wyrachowaniem
planowane samobójstwo, pomyślałem,
a nie spontaniczny akt rozpaczy

Także Glenn Gould, nasz przyjaciel i najważniejszy w całym stuleciu
wirtuoz fortepianu, dożył tylko pięćdziesięciu jeden lat, pomyślałem,
wchodząc do gospody.

Tyle że nie zabił się, jak Wertheimer, tylko, jak to się mówi, zmarł
śmiercią naturalną.

Cztery i pół miesiąca w Nowym Jorku i cały czas wciąż Wariacje
Goldbergowskie oraz Kunst der Fuge, cztery i pół miesiąca
Klavierexerzitien, powtarzał wciąż Glenn, cały czas wyłącznie po
niemiecku, pomyślałem.

Dokładnie dwadzieścia osiem lat temu mieszkaliśmy w Leopoldskron i studiowaliśmy u Horowitza – i w ciągu tego absolutnie deszczowego lata
nauczyliśmy się od Horowitza (przynajmniej Wertheimer i ja, bo rzecz
jasna nie Glenn) więcej niż uprzednio przez osiem lat studiów w Mozarteum i na wiedeńskiej Akademii. Przy Horowitzu nasi dotychczasowi
profesorowie okazali się absolutną i bezwzględną miernotą. Wszakże
straszni ci nauczyciele niezbędni nam byli do tego, żebyśmy pojęli
Horowitza. Przez dwa i pół miesiąca bez przerwy padał deszcz, a my,
zamknięci w naszych pokojach w Leopoldskron, pracowaliśmy dzień i noc,
bezsenność (Glenna Goulda!) stała się naszym modus vivendi, w nocy
przyswajaliśmy sobie to, czego za dnia nauczył nas Horowitz. Nie
tykaliśmy niemal jedzenia i przez cały czas byliśmy w ogóle nieczuli na
bóle kręgosłupa, tak nas nękające przez całe studia u dawnych profesorów
– u Horowitza owe bóle kręgosłupa w ogóle się nie ujawniły, z taką
bowiem intensywnością studiowaliśmy, że po prostu nie mogły się ujawnić.
Gdy nauka u Horowitza dobiegła końca, jasne było, że Glenn już lepiej
opanował sztukę gry na fortepianie niż sam Horowitz, nagle stało się dla
mnie jasne, że Glenn lepiej gra od Horowitza, i od tej chwili Glenn stał
się dla mnie najważniejszym wirtuozem fortepianu w całym świecie; choć
tylu od tej chwili słyszałem artystów fortepianu, żaden z nich nie
dorównywał Glennowi, nawet Rubinstein, którego wciąż uwielbiałem, nie
grał lepiej. Wertheimer i ja byliśmy na równym poziomie, zresztą i Wertheimer powtarzał bez przerwy: Glenn jest najlepszy – nawet jeżeli
nie ośmieliliśmy się jeszcze powiedzieć, że jest najlepszy w całym
stuleciu. A kiedy Glenn wrócił do Kanady, to faktycznie jakbyśmy na
zawsze stracili naszego przyjaciela Kanadyjczyka, nie myśleliśmy
nawet, że przyjdzie nam kiedyś jeszcze go zobaczyć; do tego stopnia dał
się opanować swojej sztuce, że trzeba było się spodziewać, iż niedługo
już wytrzyma w tym stanie i że w krótkim czasie umrze. Jednakże dwa lata
po naszej wspólnej nauce u Horowitza zagrał Glenn na Festiwalu
Salzburskim te same Wariacje Goldbergowskie, które dwa lata wcześniej
dzień i noc z nami ćwiczył i które wciąż na nowo zgłębiał. Po jego
koncercie gazety pisały, że jeszcze żaden pianista nie grał Wariacji
Goldbergowskich z takim kunsztem, pisały zatem po jego salzburskim
koncercie to, co my mogliśmy stwierdzić i poznać już dwa lata wcześniej.
Po koncercie umówiliśmy się z Glennem w Ganshofie w Maxglan, starej
gospodzie, którą bardzo lubiłem. Nie odzywając się słowem, piliśmy wodę.
Powiedziałem Glennowi całkiem otwarcie, że ani ja, ani Wertheimer (który
przyjechał do Salzburga z Wiednia) nawet przez chwilę nie wierzyliśmy,
iż jeszcze się kiedyś z nim, Glennem, zobaczymy, owładnięci tylko jedną
myślą, że Glenn po powrocie z Salzburga do Kanady błyskawicznie się
zniszczy, że zniszczy go opętanie sztuką, radykalizm fortepianowy.
Radykalizm fortepianowy, faktycznie użyłem tych słów w rozmowie z Glennem. Mój radykalizm fortepianowy, powtarzał wciąż potem Glenn,
wiem, że określenia tego używał wciąż potem w Kanadzie i w Ameryce. Już
wówczas, a zatem niemal trzydzieści lat przed śmiercią, nikogo, żadnego
innego kompozytora, nie uwielbiał Glenn bardziej niż Bacha, na drugim
miejscu stawiał Händla, Beethovenem pogardzał, nawet Mozart, kiedy on o nim mówił, nie był już tym samym Mozartem, którego ja tak wielbiłem,
pomyślałem, do gospody wchodząc. Glenn nigdy nie zagrał nuty, nie nucąc
przy tym, pomyślałem, żaden inny artysta fortepianu nie miał takiego
zwyczaju. A o swojej chorobie płuc mówił tak, jakby to była jego druga
największa sztuka. Że też obaj naraz zapadliśmy na tę samą chorobę i potem na nią wciąż zapadaliśmy, pomyślałem, a w końcu i Wertheimer
nabawił się tej naszej choroby. Glenn jednak nie od tej choroby zginął,
pomyślałem. Zabiła go bezwyjściowość, wprawiał się w niej przez niemal
czterdzieści lat, pomyślałem. Nigdy, naturalną koleją rzeczy, nie
zaniechał gry na fortepianie, pomyślałem, tymczasem Wertheimer i ja gry
na fortepianie zaniechaliśmy, ponieważ nie doprowadziliśmy jej do czegoś
tak niesamowitego jak Glenn, który tej niesamowitości nie potrafił już
umknąć, który zresztą nie miał najmniejszego zamiaru jej umykać.
Wertheimer oddał fortepian, swego bösendorfera, na aukcję w Dorotheum,
ja zaś, żeby oszczędzić sobie męki z jego powodu, pewnego dnia oddałem w prezencie mojego steinwaya dziewięcioletniej córce nauczyciela z Neukirchen koło Altmünster. Dziecko nauczyciela w niedługim czasie
doszczętnie zdewastowało mojego steinwaya, fakt ten nie sprawił mi
jednak bólu, przeciwnie, obserwowałem owo tępackie zniszczenie z przewrotną przyjemnością. Wertheimer, jak sam wciąż mówił, uciekł w stronę humanistyki, ja zaś zbiegłem w proces marnienia. Bez muzyki,
która dosłownie z dnia na dzień stała mi się nieznośna, zmarniałem – bez
praktyki muzycznej, bo teoria miała na mnie już od samego początku
niszczący wpływ. Z chwili na chwilę fortepian stał mi się nienawistny,
mój własny instrument, nie mogłem już słuchać własnej gry, nie chciałem
już na własnym instrumencie fałszować. Dlatego poszedłem pewnego dnia do
nauczyciela, by mu powiedzieć o moim prezencie, o moim steinwayu;
słyszałem, powiedziałem, że córka wykazuje zdolności do fortepianu, i zapowiedziałem przewóz do jego domu mojego steinwaya. We właściwym
czasie, oświadczyłem nauczycielowi, doszedłem do przekonania, że sam
nie nadaję się do kariery wirtuoza; ponieważ we wszystkim wciąż tylko
chcę najwyższego, muszę się rozstać z moim instrumentem, na nim
bowiem, jak nagle zrozumiałem, z pewnością owego najwyższego nie
osiągnę, zatem całkiem zrozumiałe, że oddaję mój fortepian do dyspozycji
jego uzdolnionej córki; już nigdy nie siądę do fortepianu, oświadczyłem
zdumionemu nauczycielowi, który był człowiekiem dość prymitywnym, a jeszcze prymitywniejszą miał żonę, też z Neukirchen koło Altmünster.
Koszty transportu biorę, oczywiście, na siebie!, oświadczyłem
nauczycielowi, którego znałem od dziecka, wraz z jego prostactwem, żeby
nie powiedzieć głupotą. Nauczyciel prezent ode mnie przyjął
natychmiast, pomyślałem, do gospody wchodząc. W talent jego córki nie
wierzyłem ani przez chwilę, o wszystkich dzieciach nauczycielskich z prowincji twierdzi się wciąż, że mają rzekomo talent, zwłaszcza do
muzyki, ale tak naprawdę nie mają talentu do niczego, wszystkie te
nauczycielskie dzieci z prowincji nie mają nigdy za grosz talentu,
kompletne beztalencia, a jeśli nawet takie dziecko potrafi dmuchać we
flet, bądź skubać cytrę czy brzdąkać na fortepianie, to nie jest to
jeszcze żaden dowód talentu. Wiedziałem, że wydaję swój cenny instrument
na pastwę absolutnej miernoty, i właśnie dlatego poleciłem
odtransportować go do nauczyciela. Córka nauczyciela natychmiast mój
instrument, jeden z najlepszych w ogóle, jeden z najrzadszych, a zatem
najbardziej poszukiwanych, a tym samym najdroższych, doszczętnie
zniszczyła, uczyniła bezużytecznym. Właśnie tego jednak chciałem:
doszczętnego zniszczenia tak uwielbianego przeze mnie steinwaya.
Wertheimer poszedł w stronę humanistyki, jak sam wciąż powtarzał, ja zaś
wkroczyłem w proces marnienia i więdnięcia; w momencie odstawienia
instrumentu do domu nauczyciela ów proces był już na najlepszej drodze.
Wertheimer grał wszakże na fortepianie jeszcze przez wiele lat po
sprezentowaniu przeze mnie mojego steinwaya córce nauczyciela, sądził
bowiem jeszcze przez wiele lat, że uda mu się zostać wirtuozem
fortepianu. Grał zresztą tysiąc razy lepiej niż większość naszych
publicznie występujących wirtuozów fortepianu, ostatecznie jednak nie
mógł się zadowolić rolą takiego wirtuoza fortepianu jak wszyscy inni w Europie i zaprzestał, wkroczył w dziedzinę humanistyki. Ja sam grałem
jeszcze lepiej, jak sądzę, od Wertheimera, ale nigdy nie mógłbym grać
równie dobrze jak Glenn, i z tego powodu (a więc tego samego jak
Wertheimer!) gry na fortepianie z chwili na chwilę zaniechałem.
Musiałbym grać lepiej niż Glenn, to jednakże nie było możliwe, było
wykluczone, więc porzuciłem grę na fortepianie. Obudziwszy się pewnego
kwietniowego poranka, nie wiem już dokładnie kiedy, powiedziałem sobie:
odtąd żadnej gry na fortepianie. I nie tknąłem już instrumentu.
Poszedłem natychmiast do nauczyciela i zapowiedziałem transport
fortepianu. Odtąd poświęcę się już tylko filozofowaniu, pomyślałem, idąc
do nauczyciela, choć, naturalną koleją rzeczy, nie miałem najmniejszego
pojęcia, co to takiego owo filozofowanie. Nie jestem absolutnie żadnym
wirtuozem fortepianu, powiedziałem sobie, nie jestem żadnym wykonawcą,
nie jestem żadnym artystą odtwarzającym. W ogóle żadnym artystą.
Występność tej myśli natychmiast wydała mi się atrakcyjna. W drodze do
nauczyciela powtarzałem sobie wciąż te cztery słowa: Żaden ze mnie
artysta! Żaden ze mnie artysta! Żaden ze mnie artysta! Gdybym nie
poznał Glenna Goulda, prawdopodobnie nie zaniechałbym gry na fortepianie
i stałbym się wirtuozem fortepianu, może nawet jednym z największych
wirtuozów w świecie, pomyślałem w gospodzie. Kiedy spotka się tego
pierwszego, trzeba zaniechać, pomyślałem. Poznałem Glenna, dziwnym
trafem, na Mönchsbergu, Mniszej Górze, górze mojego dzieciństwa.
Widywałem go już wprawdzie w Mozarteum, ale wcześniej nie zamieniłem z nim ani słowa, przed naszym spotkaniem na Mönchsbergu, górze nazywanej
także Górą Samobójców, żadne bowiem miejsce nie nadaje się lepiej na
samobójstwo, i nie ma tygodnia, żeby nie rzuciło się z niej w przepaść
co najmniej trzech lub czterech ludzi. Windą w wydrążonym w skale szybie
samobójcy wjeżdżają na górę, robią parę kroków do przodu i rzucają się
na miasto. Zawsze fascynowali mnie samobójcy rozpłaszczeni na bruku, sam
też zresztą (jak i Wertheimer!) bardzo często wchodziłem bądź wjeżdżałem
na Mönchsberg z zamiarem strącenia się z góry, ale nigdy się z niej nie
strąciłem (zresztą Wertheimer też nie!). Wielokrotnie, ustawiony już do
skoku (tak jak Wertheimer!), podobnie jak Wertheimer nie skakałem.
Zawracałem. Rzecz jasna, pomyślałem, więcej takich śmiałków dotychczas
zawróciło, niż skoczyło. Na Mönchsbergu poznałem Glenna na tak zwanym
Wzgórzu Sędziów, Richterhöhe, z którego roztacza się doskonały widok
na Niemcy. Ja pierwszy się odezwałem, mówiąc: Studiujemy razem u Horowitza. Tak, odpowiedział. Patrzyliśmy w dół, na niemiecką nizinę, a Glenn natychmiast wdał się w debatę o Kunst der Fuge. Mam do czynienia z człowiekiem o wybitnej, naukowej inteligencji, pomyślałem natychmiast.
Jest na stypendium Rockefellera, powiedział. Ma zresztą bogatego ojca.
Skóry i futra, kuśnierstwo, powiedział, lepiej mówił po niemiecku niż
nasi koledzy-studenci z austriackiej prowincji. Całe szczęście, że
Salzburg jest tu, a nie tam w dolinie, cztery kilometry dalej, w Niemczech, powiedział, on by do Niemiec nie pojechał. Od pierwszej
chwili była to przyjaźń ducha. Większość artystów fortepianu, nawet
tych najsłynniejszych, pojęcia nie ma o własnej sztuce, powiedział. Ale
tak jest w każdej dziedzinie sztuki, powiedziałem, dokładnie tak samo w malarstwie, w pisarstwie, powiedziałem, filozofowie też nie są świadomi
filozofii. Większość artystów nieświadoma jest swej sztuki. Większość ma
absolutnie dyletanckie pojęcie o sztuce i na całe życie w tym
dyletantyzmie grzęźnie, nawet tak zwane światowe sławy. My od razu się
zrozumieliśmy i trzeba powiedzieć, że od pierwszej chwili przyciągnęły
nas do siebie nasze skrajne przeciwieństwa, skrajniejszych nie można by
znaleźć, ale w obrębie naszej, rzecz jasna, identycznej koncepcji
sztuki. Dopiero parę dni po tym spotkaniu na Mönchsbergu dobił do nas
Wertheimer. Przez pierwsze dwa tygodnie mieszkaliśmy oddzielnie na
Starym Mieście, w absolutnie nieodpowiednich kwaterach, a następnie
wspólnie, Glenn, Wertheimer i ja, wynajęliśmy na czas kursu u Horowitza
dom w Leopoldskron, w którym mogliśmy robić to, co się nam podoba. Na
Starym Mieście wszystko miało na nas paraliżujący wpływ, powietrze było
nie do oddychania, ludzie nie do wytrzymania, wilgoć zaś w murach równie
niszcząca dla nas, jak dla naszych instrumentów. W ogóle zresztą byliśmy
w stanie kontynuować kurs u Horowitza wyłącznie dlatego, że
wyprowadziliśmy się z tego miasta, w gruncie rzeczy najbardziej wrogiego
sztuce i duchowi, bardziej wrogie trudno sobie wyobrazić, z tej głupiej,
prowincjonalnej dziury, pełnej tępych ludzi i zimnych murów, miasta, w którym z czasem wszystko musi zostać przemielone na tępą głupotę, bez
wyjątku. To nas uratowało, spakowaliśmy manatki i wyprowadziliśmy się do
Leopoldskron, leżącego wówczas jeszcze pośród zielonych łąk, na których
pasły się krowy i gdzie znalazły schronienie tysiące ptaków. Owo miasto
Salzburg, dzisiaj – odpicowane, podpacykowane świeżutką farbą aż do
ostatniego, ohydnego zresztą, zaułka – jeszcze bardziej szpetne niż
wówczas, dwadzieścia osiem lat temu, jest i zawsze było przeciwne
wszystkiemu co ludzkie, i prędzej czy później wszystko co ludzkie
zniszczy, od razu to do nas dotarło, dlatego natychmiast wynieśliśmy się
do Leopoldskron. Salzburczycy byli zawsze równie przeraźliwi, jak ich
klimat, jeszcze dziś, kiedy tylko do Salzburga przyjeżdżam, nie tylko
ten mój sąd się potwierdza, lecz wszystko w Salzburgu okazuje się
jeszcze przeraźliwsze. Ale studia u Horowitza, właśnie w tym wrogim
duchowi i sztuce mieście, z pewnością miały jedną, ogromną zaletę. Jeśli
to, co nas otacza podczas studiów wrogo jest do nas nastawione, lepiej
tam studiować niż w przyjaznym otoczeniu; studiujący zawsze dobrze na
tym wychodzi, wybierając na studia miejsce, które jest do niego wrogo
nastawione, a nie takie, które nastawione jest do niego przyjaźnie,
miejsce przyjaźnie do niego nastawione utrudnia mu bowiem w znacznej
mierze koncentrację na studiach, natomiast nastawione do niego wrogo
pozwala mu oddać się studiom w stu procentach, ponieważ, żeby nie popaść
w rozpacz, musi on się na nich skoncentrować; w tym względzie powinno
się Salzburg, jak wszystkie te tak zwane piękne miasta, zdecydowanie
polecać na studia, zresztą, nawiasem mówiąc, tylko komuś o mocnym
charakterze, gdyż słaby w niedługim czasie zniszczy się doszczętnie. Na
trzy dni piękno Salzburga Glenna oczarowało, po trzech dniach nagle
zauważył, iż ów czar prysł, że tak powiem, zmurszał, że owo piękno jest
w gruncie rzeczy obrzydliwe, ludzie zaś w tym obrzydliwym pięknie –
niegodziwi. Klimat przedalpejski produkuje ponurych duchem
melancholików, którzy już bardzo wcześnie popadają w otępienie, a z czasem w złośliwość, powiedziałem. Ten, kto tu mieszka, zdaje sobie z tego sprawę, jeśli stać go na uczciwość, ten, kto tu przyjedzie,
spostrzeże to po niedługim czasie i będzie musiał, nim będzie za późno,
stąd wyjechać, jeżeli nie chce stać się jak ci tępogłowi mieszkańcy, ci
ponurzy duchem z Salzburga melancholicy, którzy swoją tępotą uśmiercają
wszystko, co jeszcze nie zrobiło się takie
jak oni. Najpierw pomyślał, jak pięknie byłoby tutaj wzrastać, ale już
dwa, trzy dni po przyjeździe pojął, że byłoby koszmarem wrodzić się w tę
ziemię, musieć tu wzrastać i dorośleć. Klimat tutejszy tudzież tutejsze
mury uśmiercają wrażliwość, powiedział. Ja nie miałem tu niczego do
dodania. W Leopoldskron salzburskie zmory nie były już dla nas
niebezpieczne, pomyślałem, wchodząc do gospody. W gruncie rzeczy, nie
tylko od Horowitza nauczyłem się nieubłaganej konsekwencji w grze na
instrumencie, również codzienne obcowanie z Glennem Gouldem w czasie
studiów u Horowitza nauczyło mnie tego, pomyślałem. To oni, pomyślałem,
w ogóle wprowadzili mnie w muzykę, dali pojąć muzykę. Moim ostatnim
profesorem przed Horowitzem był Wührer, jeden z tych nauczycieli, którzy
duszą człowieka przeciętnością, nie mówiąc już o moich wcześniejszych
nauczycielach, wszystkich tych wielkich, jak to się mówi, wyśmienitych
nazwiskach, bez przerwy występujących w wielkich miastach, na słynnych
naszych uczelniach, mających profesury z wysokim uposażeniem, a mimo to
będących przecież jedynie grającymi na fortepianie wandalami, bo o pojęciu muzyki nie mają zielonego pojęcia, pomyślałem. Ci nauczyciele
muzyki grają wszędzie, a także wszędzie bez wyjątku zasiadają, rujnując
przy tym tysiące, setki tysięcy studiujących muzykę, jakby celem ich
życia było zdusić w zarodku każdy wyrastający ponad przeciętność młody
talent muzyczny. Nigdzie nie spotka się takiego braku odpowiedzialności
jak na naszych akademiach muzycznych, które ostatnio zaczęły się nazywać
muzycznymi uniwersytetami, pomyślałem. Pośród dwudziestu tysięcy
nauczycieli muzyki znajdzie się najwyżej jeden idealny. Horowitz był tym
idealnym nauczycielem, pomyślałem. Glenn, gdyby się temu poświęcił, też
by takim był. Tak jak Horowitz, Glenn odznaczał się idealnym wyczuciem
tudzież idealnym rozumieniem nauczania, a to jest niezbędne w przekazywaniu sztuki innym. Rok w rok dziesiątki tysięcy studentów
uczelni muzycznych wstępują na zgubny szlak uczelnianej muzycznej tępoty
i dają się tym niewykwalifikowanym nauczycielom doszczętnie unicestwić,
pomyślałem. Nawet jeśli udało im się zdobyć sławę, i tak niczego nie
pojęli, pomyślałem, wchodząc do gospody. Mogą się nazywać Gulda czy też
Brendel, a i tak są nic niewarci. Mogą się nazywać Gilels, a i tak są
nic niewarci. Również Wertheimer, gdyby nie zetknął się z Gouldem, z pewnością zostałby jednym z naszych najważniejszych wirtuozów
fortepianu, pomyślałem, nie musiałby zabierać się do filozofowania czy
humanistyki i ich, że tak powiem, wykorzystać we własnym celu, tak jak
ja bowiem od tylu lat wykorzystywałem filozofię czy filozofowanie,
Wertheimer do samego końca wykorzystał tak zwaną humanistykę. Nie
musiałby gęsto zapisywać wszystkich tych swoich kartek, pomyślałem, tak
jak ja tych moich rękopisów, popełniając zbrodnie przeciw duchowi,
pomyślałem, wchodząc do gospody. Aspirujemy do fortepianowej
wirtuozerii, a kończymy – marnie – jako drobni szperacze, węsząc w humanistyce i filozofii. Ponieważ nie poszliśmy na wszystko, aż do
końca, a nawet dalej, pomyślałem, daliśmy za wygraną przez wzgląd na
geniusza w naszej dyscyplinie. Ale przecież, uczciwie mówiąc, nigdy nie
mógłbym zostać wirtuozem fortepianu, dlatego że, w gruncie rzeczy, nigdy
wirtuozem fortepianu być nie chciałem, zawsze bowiem miałem olbrzymie
wobec tego zastrzeżenia, wirtuozerię fortepianową wykorzystałem jedynie
w moim procesie marnienia i więdnięcia, a co więcej – tak zwani artyści
fortepianu zawsze byli dla mnie żałośni. Najpierw, uległszy pokusie
mojego jakże ponadprzeciętnego talentu do fortepianu, poszedłem na
całego, zwróciłem się ku grze na fortepianie, a następnie, po
piętnastoletnich torturach, od niej się odwróciłem, dosłownie z chwili
na chwilę, bez skrupułów. To nie w moim stylu dla jakichś sentymentów
poświęcać własną egzystencję. Wybuchnąłem gromkim śmiechem i kazałem
odtransportować fortepian do nauczyciela, i jeszcze przez wiele dni
delektowałem się owym śmiechem z powodu odtransportowania fortepianu,
taka jest prawda, stroiłem sobie żarty z mojej kariery wirtuoza
fortepianu, której sam położyłem kres, naraz, w jednej chwili. A owa
zakończona przeze mnie naraz kariera wirtuoza fortepianu stanowiła
zapewne nieodłączną część mojego procesu marnienia i więdnięcia,
pomyślałem, wchodząc do gospody. Ustawicznie chcemy wypróbować, co tylko
możliwe, a następnie wciąż przerywamy, z chwili na chwilę wyrzucając na
śmietnik długie lata pracy. Wertheimer był zawsze powolniejszy, w swoich
decyzjach nie tak zdecydowany jak ja; swoją wirtuozerię fortepianową
wyrzucił na śmietnik dopiero całe lata po mnie i, w odróżnieniu ode
mnie, nie mógł tego przeboleć, wciąż wysłuchiwałem jego lamentów, że nie
powinien był gry na fortepianie zaniechać, że powinien był kontynuować,
że to ja do pewnego stopnia ponosiłem tu winę, zawsze będąc dla niego
wzorem w ważnych kwestiach, decyzjach egzystencjalnych, jak sam raz
powiedział, pomyślałem, wchodząc do gospody. Nauka u Horowitza okazała
się dla mnie, tak jak dla Wertheimera, zabójcza, podczas gdy u Glenna
ujawniła jego geniusz. To nie Horowitz mnie zabił i Wertheimera, jeśli
wziąć pod uwagę kwestię wirtuozerii, i w gruncie rzeczy w ogóle muzyki,
tylko Glenn, pomyślałem. Glenn uniemożliwił nam wirtuozerię fortepianową
już w momencie, w którym obaj jeszcze w naszą fortepianową wirtuozerię
tak mocno wierzyliśmy. Całymi latami po kursie u Horowitza wierzyliśmy
jeszcze w naszą wirtuozerię, gdy tymczasem Glenn zabił ją już w chwili,
kiedyśmy go poznali. Kto wie, czy gdybym nie poszedł do Horowitza, a więc posłuchał rady mojego nauczyciela Wührera, nie stałbym się dziś
wirtuozem fortepianu, jednym z tych sławnych, pomyślałem, którzy kursują
wciąż ze swoją sztuką między Buenos Aires a Wiedniem. Wertheimer zresztą
też. Ale natychmiast powiedziałem sobie zdecydowanie: nie. Od początku
bowiem nieznośna mi była cała ta wirtuozeria wraz ze wszystkim, co jej
towarzyszy, nieznośne mi były zwłaszcza występy przed tłumem, nieznośny
był mi aplauz, nie do wytrzymania, przez długi czas nie byłem pewien,
czy to złego powietrza w salach koncertowych nie znoszę, czy aplauzu,
czy też jednego i drugiego, aż pojąłem, że nie znoszę wirtuozerii jako
takiej, szczególnie zaś wirtuozerii fortepianowej. Najbardziej nieznośna
mi była bowiem publika i wszystko, co się z publiką wiąże, a zatem i każdy wirtuoz, i wszyscy oni razem. A i Glenn przecież występował
publicznie tylko dwa, trzy lata, a potem nie mógł już tego wytrzymać,
zamknął się w domu i stał się tam, w tym swoim domu w Ameryce,
najlepszym i najważniejszym spośród wszystkich grających na fortepianie.
Kiedy byliśmy u niego ostatni raz, przed dwunastu laty, od z górą
dziesięciu nie grał już koncertów publicznie. Przez ten czas stał się
najtrzeźwiejszym z nawiedzonych. Dotarł już w swej sztuce do absolutnego
szczytu i w bardzo krótkim czasie musiał go dosięgnąć udar mózgu.
Również Wertheimer miał wówczas uczucie, że Glennowi pozostało już
bardzo niewiele czasu, że Glenna dosięgnie udar, tak mi powiedział.
Spędziliśmy w domu Glenna dwa i pół tygodnia, urządził sobie w nim
studio. Tak jak w czasie kursu u Horowitza w Salzburgu, grał na
fortepianie, praktycznie mówiąc, dzień i noc. Już całe lata, całe
dziesięciolecie. W ciągu dwóch lat zagrałem trzydzieści cztery koncerty,
już mi wystarczy na całe życie, powiedział wtedy Glenn. Graliśmy z Glennem Brahmsa, Wertheimer i ja, od drugiej po południu do pierwszej w nocy. Glenn postawił pod domem trzech strażników, którzy pilnowali, by
nikt go nie nachodził. Początkowo, żeby mu nie przeszkadzać, nie
planowaliśmy spędzić u niego nawet jednej nocy, w końcu jednak
spędziliśmy u niego dwa i pół tygodnia, po to by ponownie znaleźć
potwierdzenie, jak słuszna była nasza decyzja, Wertheimera i moja, by
dać sobie spokój z wirtuozerią fortepianową. Mój drogi Przegrany,
zupełnie na zimno przywitał Glenn Wertheimera, z kanadyjsko-amerykańską
trzeźwością umysłu zawsze określał Wertheimera mianem Przegranego,
mnie zawsze całkiem oschle mianem Filozofa, z czego zresztą nic sobie
nie robiłem. Wertheimer, Przegrany, zawsze dla Glenna dawał za wygraną,
grał i przegrywał, ja, według Glenna, wciąż, w każdej chwili, pewnie też
z nieznośną mu systematycznością, miałem na wargach słowo filozof,
byliśmy zatem dla niego, naturalną koleją rzeczy, Przegranym tudzież
Filozofem, pomyślałem, wchodząc do gospody. Przegrany tudzież
Filozof po prostu przyjechali do Ameryki, żeby zobaczyć się z Glennem,
wirtuozem fortepianu, wyłącznie w tym celu. No i żeby spędzić w Nowym
Jorku cztery i pół miesiąca. W większości wspólnie z Glennem. Do Europy
w ogóle go nie ciągnie, powiedział Glenn od razu na powitanie. Europa
nie wchodzi już dla niego w rachubę. Zabarykadował się teraz we
własnym domu. Na całe życie. Wszyscy trzej przez całe życie chcieliśmy
się na całe życie zabarykadować. Wszyscy trzej byliśmy urodzonymi
fanatykami barykadowania się. Ale Glenn w swoim fanatyzmie barykadowania
się poszedł najdalej. W Nowym Jorku mieszkaliśmy obok hotelu Taft,
lepszego punktu, zważywszy na nasze cele, nie można było wybrać. Glenn
kazał sobie w Tafcie ustawić steinwaya w pokoju od tyłu i grał na nim
osiem, dziesięć godzin dziennie, często i w nocy. Ani dnia nie spędził,
nie grając na fortepianie. Nowy Jork przypadł nam do gustu, tak
Wertheimerowi, jak i mnie, od samego początku. Najpiękniejsze miasto
świata, jednocześnie też najlepsze powietrze, wciąż powtarzaliśmy,
nigdzie indziej na świecie nie zdarzyło
nam się oddychać lepszym. Glenn potwierdził nasze odczucia: Nowy Jork
jest jedynym miastem na świecie, w którym istota duchowa swobodnie
oddycha już w chwili, gdy postawi w nim stopę. Co trzy tygodnie Glenn
przyjeżdżał do nas i pokazywał nam najskrytsze zakątki Manhattanu.
Mozarteum to była zła uczelnia, do gospody wchodząc, pomyślałem, z drugiej strony dla nas akurat najlepsza, otworzyła nam bowiem oczy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

TYTUŁ ORYGINAŁU: Der Untergeher

© Suhrkamp Verlag Frankfurt am Main 1983. All rights reserved by and controlled through Suhrkamp Verlag Berlin.

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Agnieszka Cieślikowska

REDAKCJA: Mariusz Zwoliński

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation and the Afterword by Marek Kędzierski, 2019

© Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2019

ISBN 978-83-07-03469-0