Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Przekłuwacze

Przekłuwacze

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-388-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Przekłuwacze

Strefa to kraina o kształcie sześcianu, choć są i tacy, którzy twierdzą, że jest okrągła, a jedynie otaczające ją góry i pola magmy zniekształcają osąd kartografów. Nękają ją burze entropiczne, niosące niewidzialne wyładowania i mogące ugotować każdego nieostrożnego śmiałka, który na czas się przed nimi nie ukryje. Burze sprawiają, że gniazda – niewielkie osady Strefy – są odosobnione i zdane na siebie. Pisana historia krainy sięga czterystu lat. Najstarsze ustne przekazy opowiadają o uskrzydlonych ludziach, mieszkających w latających miastach, o groźnych istotach, zwanych Przekłuwaczami, tajemniczej a jednocześnie zakazanej sile – elektryczności – której Przekłuwacze pożądali, by pewnego dnia skraść ją ludzkości. Strefę otacza Ściana, tajemniczy twór nieprzepuszczający nikogo i niczego.

Czy poza Strefą istnieje inny świat? Czy była taka zawsze i czy na zawsze taka pozostanie? I ile prawdy kryje się w dawnych legendach?

Marki, siedemnastoletni chłopak, najmłodszy syn hrabiego Gniazda Brzóz, po tajemniczej zagładzie rodzinnej osady zostaje rzucony w wir wydarzeń, które pozwolą mu poznać odpowiedzi na to i wiele innych pytań, nawet tych, których nigdy sobie nie zadawał.

Polecane książki

Co łączy św. Helenę z Indianą Jones? Czy szczątki trzech królów rzeczywiście spoczywają w Kolonii? W jakich okolicznościach człowiek może zamienić się w słup soli? Czy Atlantyda mogła zniknąć przez Mojżesza? Od czego spłonęły Sodoma i Gomora? Czy Arka Przymierza może być ukryta w Polsce? Co robiła...
Poradnik "Excel w praktyce" to zbiór trików, porad i szczegółowych instrukcji popartych zrzutami ekranu (dla wersji 2003 lub 2007) i zrozumiałymi przykładami, ułatwiających efektywną pracę na Excelu 2003, 2007 i 2010. Z publikacji tej korzystają m.in. księgowi i finansiści, asystentki zarządu, dyrek...
Autorami opracowania są wybitni teoretycy wykładni konstytucji oraz sędziowie Trybunału Konstytucyjnego i Naczelnego Sądu Administracyjnego, którzy w swym dorobku łączą analizę teoretyczną z praktyką orzeczniczą. Problematyka wykładni konstytucji stanowi źródło niezliczonych komentarzy polityczny...
Poradnik do gry strategicznej Faces of War zawiera opisy ukończenia wszystkich misji dla trzech dostępnych kampanii wojennych. Faces of War: Oblicza Wojny - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Misja 7 (Kampania niemiecka)Misja 8 (Kampania niemiecka)Misja 1. (K...
Autor dowodzi, że kapitalizm, który wynosi ponad wszystko własność prywatną w rzeczywistości jest systemem opartym na wywłaszczeniu i monopolu....
Przeciętniaki to uniwersalna historia o wchodzeniu w dorosłość - czasie, kiedy w życiu młodego człowieka wiele rzeczy jest „pierwszych”: pierwsza miłość, pierwsze ważne wybory, pierwszy alkohol czy pierwsze imprezy. Żywy, szkolny język opowieści oraz szerokie spektrum wydarzeń i emocji towarzysz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mariusz Kaszyński

Copyright © Mariusz Kaszyński, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

Redaktor prowadząca: Dominika Kuczyńska

Redakcja:Katarzyna Gwincińska

Korekta:Aleksandra Powalska-Mugaj

Ilustracja na okładce: Mateusz Wilma

Projekt okładki: Paweł Stelmach / www.nietypowo.com

Opracowanie grafik: Paweł Sroczyk

Projekt typograficzny i łamanie: Justyna Nowaczyk

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Wydanie elektroniczne 2016

eISBN 978-83-7976-388-7

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Część I

PRZEKŁUWACZE

I

– Nadciąga burza.

Marki oderwał spojrzenie od horyzontu. W jego zielonych oczach pojawił się błysk niepokoju, ale nawet bez patrzenia w nie Angelka wiedziała, że nie chodzi o zwykłą burzę z deszczem i piorunami. Zdradzał to ton głosu chłopaka. Słowa zmroziły ją do szpiku kości.

– I co zrobimy? – szepnęła.

Na usta wpełzł mu łobuzerski uśmiech. Fałszywy. Wcale nie był tak pewny siebie, jak chciałby okazać.

– Damy sobie radę, Angel.

Poczerwieniała.

– Nie mów tak do mnie! Wiesz, że nie lubię!

Posłał jej kolejny uśmiech.

Angel. Jej prawdziwe imię. Starożytne, jeśli wierzyć przepowiadaczowi. Nie znosiła go. Tak zwracali się do niej rodzice. Angel. Wymawiali, jakby na to jedno słowo na języku wyrastała im guzowata narośl. Dawno temu Marki przezwał ją Angelką. Postarała się, by od tamtej pory wołali tak na nią wszyscy. Prócz rodziców, ale na to nic nie mogła poradzić.

– I nie szczerz się głupkowato! Chyba że zamierzasz ugotować się z tą idiotyczną miną. Zostanie ci na zawsze.

– Nie zamierzam się ugotować.

Objął ją wpół i przyciągnął do siebie. Pocałował. Wyrywała się, lecz oboje wiedzieli, że to tylko gra. Nie po to pozwoliła się zabrać na Pustkowie, by bronić mu kilku pocałunków.

Marki często myślał, że Pustkowie to nie jest najwłaściwsza nazwa dla kipiącego życiem, rozległego obszaru. Nie było tu ludzkich osad. Jednak ogromne połacie gęstych lasów liściastych i mieszanych i żyzne łąki przechodzące w stepy stanowiły nieprzebrane królestwo zwierząt. Wędrowiec, podróżujący przez te tereny, mógł napotkać przemykające stada saren, ryjące w ziemi watahy dzików, czasem drapieżniki, przed którymi musiał się mieć na baczności. Wokół bez chwili wytchnienia brzęczały świerszcze, latały chmary motyli i uwijały się setki różnokolorowych żuków. Tę rajską obfitość dopełniały ptaki, nieprzebrane rzesze ptaków. Leśne ostępy i stepowe przestrzenie pożółkłych traw wypełniał świergot i dziesiątki wyśpiewywanych melodii. Błękitne niebo nieustannie przecinały drapieżniki bezszelestnie szybujące w poszukiwaniu zdobyczy.

Kto i dlaczego nazwał to Pustkowiem? Tego Marki nie wiedział. Mógłby spytać Amerikena, ich przepowiadacza, ale podejrzewał, że nie uzyskałby satysfakcjonującej odpowiedzi. Zapewne starzec uraczyłby go legendami o dawnych czasach, dniach, gdy przybyli Przekłuwacze. Istoty, przez które mocarni pradawni ludzie utracili skrzydła i zostali strąceni na ziemię, a ich wielkie, ukryte w chmurach miasta uległy zagładzie. Bajki. Podobne opowieści pasowały do piastunek, nie do mędrców wykształconych w Akademii.

– Kieł! – zawołał.

Z gęstwiny wysokiej trawy wyskoczył rosły pies. Miał szaroczarną kędzierzawą sierść, a w jego żyłach płynęła krew tak zmieszana, że nie przypominał żadnej znanej rasy. Zatrzymał się przy chłopaku i zamerdał ogonem.

– Ty też nie boisz się burzy, prawda?

Kieł szczeknął i Marki podrapał go za uchem. Obecnie imię pupila wydawało mu się niepoważne i nawet lekko napuszone, ale gdy je nadawał, nie miał nawet dziesięciu lat i sądził, że to idealne miano dla czworonożnego towarzysza. Groźne i wyzywające. Imię dla poszukiwacza przygód.

– Chodź – ścisnął dłoń Angelki – trzeba się ukryć.

Zdmuchnęła opadający na oczy kosmyk. Niesfornie wrócił na poprzednie miejsce, więc poprawiła go dłonią. Natura obdarzyła ją ciemnymi, delikatnie falowanymi włosami, spływającymi na ramiona. Marki uwielbiał błądzić w nich palcami, równie mocno, a może nawet mocniej niż wpatrywać się w jej brązowe oczy. To jednak nie była chwila na czułości. Naprawdę potrzebowali kryjówki.

– Gdzie?

Myślał o tym od kilku minut. Od momentu gdy… poczuł?… burzę. Był w tym lepszy od innych. I rzadko się mylił. Znacznie rzadziej niż ich przepowiadacz. Ojciec nie raz powtarzał, że powinien kiedyś zająć miejsce starca. Marki jak mógł, sprowadzał to do żartów, lecz w głębi ducha bał się, że kiedyś prośba padnie zupełnie poważnie. Nie zamierzał zostać przepowiadaczem, nawet jeśli natura obdarzyła go niekłamanym talentem do wyczuwania nadchodzących burz. Akademia wymagała szeregu poświęceń, na które nie był gotowy, a rozłąka z Angelką była największym z nich.

– Jaskinia – mruknął.

– Gdzie znajdziesz tu jaskinię? – Roześmiała się.

Zabrzmiało to szczerze. Jeśli wciąż potrafiła się śmiać, znaczyło, że mu ufa. Bardziej niż on sam sobie. Robił wszystko, by nie poznała, jak bardzo jest przerażony. Nigdy dotąd nie przeżył burzy z dala od domu. Ta ich zaskoczyła. Przyszła wcześniej, niż należało oczekiwać. Co prawda nie było pory roku całkowicie wolnej od burz, lecz wiosną i z początkiem lata bywały całe tygodnie, gdy się nie pojawiały. Ustępowały miejsca tym zwykłym, siekącym deszczem i straszącym piorunami. Za miesiąc lub dwa, gdy słońce wypali na szarozłoty kolor trawy, a zieleń drzew straci intensywność, burze entropiczne uderzą z całą mocą. Będą pojawiać się nawet codziennie. Jesienią zaczną słabnąć, by ustabilizować swą częstotliwość, gdy opadną ostatnie liście. Nadal co kilka dni przypomną o sobie, krótsze jednak i zdecydowanie mniej śmiercionośne. I tak do kolejnej wiosny ponownie niosącej krótkie wytchnienie.

Dzisiejsza burza wydawała się jednak zupełnie nie w porę.

– No… gdzieś niedaleko – odpowiedział niezbyt pewnie.

Nie miał pojęcia, gdzie szukać schronienia. Najlepszą ochronę przed niszczycielską siłą stanowiły grube mury lub solidna warstwa ziemi bądź skały nad głową. W tym burza entropiczna nie różniła się od zwykłej. W innych kwestiach…

Raz jeszcze wbił wzrok w horyzont. Nie dostrzegł nic, lecz… To burza, przeczucie go nie myliło. Może ich zaskoczyła, może nie zwiastowało jej nic poza subtelnymi, uchwytnymi jedynie podświadomie symptomami, ale wiedział, że się zbliża. Nadciągała niespodziewanie jak zawsze. Nigdy nie wiadomo, kiedy dokładnie zaczyna się i kończy. Nie pada deszcz, nie biją pioruny, nie słychać echa grzmotów. Po prostu jest i biada temu, kto ją zlekceważy.

Skrzywił się mimowolnie. Tylko trzy razy w życiu widział człowieka, który padł ofiarą burzy. To zdecydowanie o trzy za dużo. Za każdym razem trudno mu było zasnąć przez tydzień. Co prawda ostatnim razem był jeszcze dzieciakiem, lecz nie sądził, by to cokolwiek zmieniało, dziś wcale nie czułby się lepiej. Rzecz jasna ludzie nie bywali jedynymi ofiarami. Znacznie częściej napotykał ugotowane ptaki, koty, czasem psy lub świnie. To też nie był przyjemny widok.

– Jeśli nie znajdziemy szczeliny w skale, schowamy się między drzewami.

– Myślisz, że będziemy bezpieczni?

Nie przekonał jej, prawdę mówiąc, siebie też nie. Coś jednak musieli zrobić. Pozostanie na wzgórzu było najgorszym z możliwych rozwiązań. Wśród zarośli powinni być nieco mniej narażeni na wyładowania. W gęstwinie burza zyskiwała więcej potencjalnych celów, a ich szanse rosły. Burze entropiczne były loterią. Zabawą w chowanego z losem. Usłyszał to kiedyś od przepowiadacza. Przynajmniej w tej jednej kwestii w pełni się z nim zgadzał.

Zamiast schodzić łagodnym, za to długim stokiem, którym się wspięli kilka godzin temu, pociągnął Angelkę ku stromej grani. Gdyby nie krzaki, marsz tędy równałby się samobójstwu, dzięki gęstym zaroślom ryzykowali jedynie podrapaniem przez tysiące ostrych kolców. Co rusz któreś z nich chwytało wystającą gałąź, by utrzymać równowagę, i natychmiast syczało cicho, gdy twarde haczyki przebijały skórę. Wyszarpywanie ich z ciała było równie, a może nawet bardziej bolesne. Marki znosił to w milczeniu, Angelka też.

– Jeśli okaże się, że to nie burza, zrobię ci krzywdę – uprzedziła.

– Dużą? – starał się nadać głosowi wesoły ton, jednak słowo zabrzmiało smętnie.

– Wydziobię ci tyle dziur, ile mam na nogach i rękach.

– Oby nie nożem.

Zerknął na nią przelotnie. Gdyby założyła spodnie, poruszałaby się sprawniej. Miała jednak na sobie długą ciemnofioletową sukienkę. Gruby materiał, z którego ją uszyto, jako tako dawał radę na Pustkowiu, gdy wybierali łatwiejsze do pokonania ścieżki. W kolczastej plątaninie nie sprawdzał się jednak najlepiej. I tak dobrze, że nie była to jedna z tych lekkich, zwiewnych sukni, w które tak lubiła się stroić. Już dawno zaplątałaby się w krzaczyskach i dziewczyna utknęłaby lub porwawszy doszczętnie tkaninę, stała teraz przed nim goła, a w najlepszym razie przysłonięta zaledwie strzępami. Wizja wydawała się nawet pociągająca i usta Markiego wykrzywił blady uśmieszek. Szybko jednak znikł, to nie była odpowiednia chwila na marzenia, nie, gdy w każdej minucie groziła im śmierć.

– Obiecuję pocałować każdą rankę – dorzucił, gdy nie odpowiedziała.

– Ha, najpierw musiałbyś zasłużyć!

Ścisnęła mu dłoń.

– Chyba już zasłużyłem, skoro ze mną uciekłaś?

Zacisnęła usta.

– Nie uciekłam. Wybrałam się na małą wyprawę. Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. To wszystko. A teraz przez burzę ojciec da mi popalić…

Odsunął gałąź, by podeszła bliżej. Na skórze dłoni pojawiły się krople krwi. Starł je niedbale.

– Przecież nie mogliśmy jej przewidzieć.

– Uzna ją za znak. Przecież go znasz.

Czy znał? Nie posunąłby się do podobnego stwierdzenia. Ojciec Angelki, Warus, był hrabią. Panem Gniazda Dębów. Trzy rosłe drzewa widniały na rzeźbionym herbie, umieszczonym nad wjazdem do jego siedziby, najwspanialszego gniazda w okolicy, a może nawet całej Strefie. Taki człowiek nie zwraca uwagi na byle kogo. Zwłaszcza, jeśli to młody chłopak, najmłodszy syn hrabiego jednego z okolicznych gniazd, niemogącego nawet w połowie równać się znaczeniem z Dębami.

– Znak? – podchwycił, choć wiedział, co chciała przez to powiedzieć.

– Że nie powinniśmy się spotykać. Już wcześniej próbował to na mnie wymusić, ale…

Nie dokończyła. Angelka nie była osobą, na którą łatwo było wywrzeć presję, niezależnie kto naciskał. Z pewnością niechęć ojca do Markiego nie robiła na niej większego wrażenia. Może nawet dodawała ich spotkaniom uroku.

Ta myśl go rozbawiła.

– Ale ty na złość mu pojechałaś ze mną. Tylko jemu na złość?

Kopnęła go w kostkę.

– Ojciec nie rozważał, czy nie trzymać cię związanej? Byłabyś mniej niebezpieczna.

– Podsuń pomysł, na pewno mu się spodoba.

Zastanawiał się nad jakąś kąśliwą odpowiedzią, gdy dostrzegł przebijający przez zarośla fragment skały. Szary kamień sterczał z lekka ukośnie. Mógł być tylko przypadkowo wystającym szpikulcem, ale serce Markiego zabiło mocniej. Czy któryś z wędrowców, których tak namiętnie gościł jego ojciec, nie opowiadał, że w stromym zboczu Wzgórza Jelenia można znaleźć jaskinie? Nie był pewien, może wspomnienia stanowiły tylko pobożne życzenia wywołane strachem przed burzą i nadzieją na uzyskanie w miarę bezpiecznego schronienia. Bo nie było całkowicie bezpiecznych kryjówek. Burza potrafiła pokonać najgrubsze ściany i najgłębsze piwnice. Docierała wszędzie. Wyładowania za murami były rzadsze niż na nieosłoniętym terenie, co sprowadzało się do zmniejszenia ryzyka, nie zaś wyeliminowania go całkowicie.

– Tam! – Marki wskazał kierunek.

Z trudem przedarli się do skały. Chronił ją kordon grubych splątanych zarośli. Ich kolce sprawiały wrażenie większych i bardziej haczykowatych. Zostawały w ranach i trzeba je było wyszarpywać. Poświęcenie jednak się opłaciło. Za kamieniem ujrzeli wąską szczelinę. Kieł znalazł się przy niej pierwszy. Stał przy wylocie i węszył.

– Czujesz coś niepokojącego, druhu? – Zachowanie psa temu przeczyło, niezmiennie merdał ogonem. Marki uznał, że może podjąć ryzyko. – Powinienem się tam zmieścić – oznajmił. – Sprawdzę ją.

– Tylko uważaj.

– Na co? – Uśmiechnął się szeroko.

– Wiesz na co. – Popisy jej nie rozbawiły.

Wiedział. Żmije, zdziczałe psy, szerszenie, lista była długa. Nora mogła stać się domem dla wielu potencjalnie niebezpiecznych stworzeń. Powinien rozpalić ogień i zbadać szczelinę z prowizoryczną pochodnią. Zajęłoby to jednak zbyt wiele czasu. Jeśli się nie mylił i nadciągała burza, potrzebowali schronienia natychmiast. W każdej chwili mogli znaleźć się w poważniejszych tarapatach niż nawet stawienie czoła rojowi poirytowanych szerszeni.

Po raz ostatni spojrzał na horyzont. Krzaki przysłaniały widok, lecz i tak odniósł wrażenie, że burza jest bliżej.

– Tak, jakbyś mógł ją zobaczyć – mruknął.

Może nie widział, lecz czuł w kościach, jak mawiała niegdyś jego babcia. A jeśli nie miał racji?… Cóż, mimo wszystkich zadrapań byłby bardziej niż szczęśliwy.

Wsunął się w skalny otwór. Kieł zamierzał ruszyć za nim, lecz Marki go odgonił. Pies za plecami utrudniłby szybkie wycofanie się. Musiał sam sprawdzić jaskinię. Przystanął, gdy zrobiło się ciemniej. Potrzebował chwili, by wzrok przywykł do nowych warunków. Szczelina biegła wgłąb zaledwie dwa metry, potem się kończyła. Szkoda. Jednak lepsza taka kryjówka niż żadna. Chociaż… Przecisnął się nieco dalej. Wcale się nie kończyła. Skręcała! Kilka uderzeń serca później był już tego pewien. Skręcała pod ostrym kątem, co czyniło załom niemal niewidocznym. Musiał się do niego dostać.

Na moment zamknął oczy. Nie usłyszał nic podejrzanego, żadnego brzęczenia, szelestu ocierającego się o kamień ciała. Parł dalej.

Za załomem szczelina była szersza. Już nie musiał przeciskać się, tłumiąc obawę, że utknie. Teraz, posuwając się w kucki, szedł w miarę wygodnie. Ta część – o ile mógł to ocenić w mroku – mierzyła zaledwie kilka metrów, było jednak wystarczająco dużo miejsca, by zmieścili się oboje wraz z psem.

– Angelka! – zawołał. – Chodź!

Dla pewności raz jeszcze rozejrzał się po wnętrzu. Nie dostrzegł wiele, docierało tu zdecydowanie zbyt mało światła. Uznał jednak, że jest bezpiecznie. Czuł pajęczyny lepiące się do twarzy i dłoni, ale pająki nie stanowiły zagrożenia. Ukąszenia najniebezpieczniejszych kończyły się zaczerwienieniem. Nimi się nie przejmował.

– Gdzie jesteś? – usłyszał szept.

Dziewczyna, gramoląc się do środka, odcięła resztkę światła. Marki wyciągnął dłoń, lecz nie sięgnął jej.

– Dalej – podpowiedział.

Chwilę później dotarła do niego, a za nią Kieł.

– A jednak znalazłeś dla nas jaskinię.

Szeptała mu wprost do ucha i z trudem powstrzymał chęć odnalezienia jej ust i ponownego wpicia się w nie. To jednak nie był najlepszy moment. Może potem…

Przesunął dłonią w ciemności i natrafił na włosy Angelki. Przeciągnął po nich dłonią.

– Odsuń się – polecił.

Sądził, że zaprotestuje, jednak posłusznie się przesiadła. Od dziecka wpajano im, że w czasie burzy bliskość bywa niebezpieczna.

Zapanowała cisza. Słyszał lekko przyspieszony oddech dziewczyny. Jej zdenerwowanie wydawało się niemal namacalne.

– Muszę wyjść – rzucił w pewnym momencie. Przysiągłby, że siedzą w ciemności godzinami, z pewnością jednak minęły zaledwie minuty.

– Zwariowałeś?!

– Trzeba… – wcale nie miał ochoty wyściubiać nosa z zapewniającej złudne bezpieczeństwo jaskini, jednak musiał – …coś przynieść.

Złapała go za nadgarstek i mocno ścisnęła.

– Nie znajdziesz wody ani naczyń.

– Może liście spełnią ich zadanie, nie wiem, nie zaszkodzi spróbować.

Uścisk zelżał, lecz jeszcze go nie puściła.

– A jeśli już się zaczęło?

Wolał o tym nie myśleć, lecz prawda była taka, że jeśli burza nadeszła, tu nie był wiele bezpieczniejszy niż na zewnątrz.

– Wrócę, nim policzysz do pięciu.

– Raz, dwa, trzy, cztery, pięć.

Mimo to puściła go. Przecisnął się obok i wydostał na czworaka ze szczeliny. Kieł również ruszył ku wyjściu, lecz Marki nakazał mu pozostać na miejscu.

Na zewnątrz pozornie nic się nie zmieniło. Świeciło słońce, po błękitnym niebie sunęły leniwie białe obłoczki. Lecz nie wszystko było takie jak poprzednio. Markiego uderzyła cisza. Jakby zabrakło zwierząt.

Wyczuły burzę.

Powszechnie uważano, że najlepiej sprawdzają się koty. Niektórzy przepowiadacze otaczali się nimi do granic absurdu. Marki słyszał o mędrcu, który hodował siedemdziesiąt trzy sztuki. Bure, rude, czarne, białe i wszelkie mieszańce. Ponoć pamiętał wszystkie z imienia, a te przychodziły na jego wołanie. Może to prawda, a może jeszcze jedna bzdurna historyjka. Jeśli kryło się w niej ziarnko prawdy, nie była aż tak sensacyjna, przepowiadacz musiał doskonale poznać swoje stadko. Bez wiedzy o zwyczajach każdego z kotów nie wyczytałby z ich zachowania subtelnych wskazówek świadczących o nadciągającym zagrożeniu.

Zdaniem Markiego inne zwierzęta sprawowały się równie dobrze. Pamiętał z dzieciństwa psa ojca, który zawsze charakterystycznie skomlał, gdy wyczuł nadchodzące wyładowania. Za to wiele innych psów, w tym Kieł, było bezużytecznych. Tak samo zresztą jak niektóre koty. To, czy dany zwierzak był lepszym czy gorszym przepowiadaczem, zależało raczej od jego wrodzonych cech, a nie od gatunku. A że w Akademii ponoć wpajali coś innego… W opinii Markiego nie pierwszą i nie ostatnią głupotę.

Zacisnął zęby. Nie da się tam wysłać. Co prawda ojciec jeszcze nigdy nie zaproponował tego wprost, ale Marki czuł, że taki dzień nadejdzie. Wychwytywał to podskórnie jak nadchodzącą burzę. Wciągnął głęboko powietrze do płuc i westchnął. Prawdziwa burza z deszczem i piorunami charakterystycznie pachnie. Ma także swój smak i temperaturę. Ta była niewyczuwalna.

Czy już się zaczęła?

Tego wolał nie sprawdzać. Podbiegł do najbliższego krzewu i nie bacząc, że rani sobie dłonie, zerwał garść liści. Wepchnął je do zawieszonej na ramieniu podróżnej sakwy i sięgnął po kolejne. Zapełniał torbę, póki nie zrobiła się pękata. Gdy już nie mógł więcej zmieścić, urwał trzy długie gałązki. Po raz ostatni rozejrzał się dokoła i wcisnął się na powrót w szczelinę.

W środku było równie cicho jak na zewnątrz.

– Angelka?

– Jestem.

Odetchnął z ulgą. Przez moment bał się, że pod jego nieobecność wydarzyło się nieszczęście, że starania były próżne. Gdyby nie dziewczyna, pewnie po prostu przeczekałby burzę zwinięty w kłębek w jaskini. Obecność Angelki sprawiła, że zdecydował się podjąć wszelkie możliwe zabezpieczenia. Nieważne, że jedynie zgadywał, czy mają sens.

– Przyniosłem liście.

– Pomogą?

W jej głosie przebrzmiewał strach.

– Jasne.

Jak gładko przeszło mu przez gardło to kłamstwo. Za nic nie przyznałby się, że nie ma pojęcia.

Rozsypał liście, uważając, by żaden nie znalazł się na nim lub Angelce. Kilka rzuconych na skalne ściany zatrzymało się na niewidocznych w ciemnościach pajęczynach. Uznał, że to dobrze, burze nie są dwuwymiarowe. W schronie w gnieździe całą dostępną przestrzeń wypełniano naczyniami z wodą. Dużymi i małymi, wszystkimi, jakie wpadały w ręce. Stały na stołkach, półkach i podłodze. Wisiały na licznych łańcuchach mocowanych w stropie. W szczelinie większość liści mimo starań opadła na skalne podłoże.

Na koniec wykorzystał gałązki. Ułożył je w skos, by nieco wypełnić pustą przestrzeń. Więcej już nie mógł zrobić.

– I co teraz? – usłyszał szept.

– Czekamy.

To było najtrudniejsze. Usiąść i czekać. Z burzami nie było żartów, nie ryzykowano. Zazwyczaj opuszczano schronienie po przynajmniej trzech godzinach. Czasem oczekiwanie trwało nawet pięć. Ameriken twierdził, że to przesada, że burza przemija po godzinie lub nawet szybciej, ale sam nigdy nie odważył się wyściubić nosa z piwnic, by to sprawdzić. Marki powiedział mu kiedyś, że udowadniając ten fakt lub choćby ginąc przy próbie, oddałby wielką korzyść nauce, jednak starzec zbył uwagę milczeniem. Oto cała korzyść z mędrców z Akademii – potrafią opowiadać bajki i wymądrzać się. Marki wolał przepowiadaczy bez dyplomu. Zdarzało się, że zyskiwali funkcję, kupując ją sobie lub wkradając się w łaski starszego przepowiadacza, lecz zazwyczaj zasługiwali na swą pozycję. Jak nikt inny potrafili przewidywać burze, a bez lat nauki czerpanej z bezwartościowych ksiąg przynajmniej nie puszyli się dumni z wiedzy, która tak naprawdę okazywała się bezużyteczna.

Wyciągnął zza paska mały zegarek na łańcuszku. Otworzył kopertę i dotykiem sprawdził położenie wskazówek. Było dość wcześnie, a czekały ich długie godziny bezczynności. Najrozsądniej byłoby się zdrzemnąć. Nie liczył jednak, że uda mu się zasnąć, gdy nad głową szaleje burza. Gdy w każdej chwili on – albo Angelka – mogą zostać rażeni wyładowaniem i ugotować się. Aż tak twardy nie był.

Obrócił zegarek w dłoni. Oto jego dziedzictwo. Gniazdo ojca, Natabana z Brzóz, słynęło z wyrobu precyzyjnych czasomierzy i innych mechanizmów, w których przekładnie mieszały się z kołami zębatymi. Marki był mistrzem w tym fachu, tak jak przed nim ojciec, dziad i pradziad na wiele pokoleń wstecz. Pogładził grawerowaną powierzchnię. Wykonał ją sam i znał najdrobniejsze elementy rysunku. Na wierzchniej stronie wyrył trzy brzozy, symbol swego rodu, na spodniej trzy dęby, symbol rodu Angelki. Połączyły ich drzewa, lubił tak myśleć. I drzewa mogły rozdzielić.

Łamliwa brzoza jest zbyt krucha dla twardego dębu.

Angelka usłyszała te słowa od ojca. Lecz nie chodziło przecież o symbole. Wprost brzmiałoby to tak: skromna brzoza jest zbyt biedna dla bogatego dębu. Gdyby choć Marki był najstarszym synem i mógł liczyć, że kiedyś zostanie panem rodowego gniazda.

Ale nie był.

Zacisnął dłoń na zegarku tak mocno, że poczuł ból. Może brakowało mu bogactwa i odpowiedniej pozycji, ale Angelka wybrała właśnie jego, choć Warus dbał, by wokół niej kręcili się właściwi zalotnicy. Tej wiosny skończyła siedemnaście lat, była w odpowiednim wieku do wydania za mąż. Gdyby tylko zgodziła się naprawdę z nim uciec… Zawsze się śmiała, gdy to proponował. Wyruszyli na Pustkowie, lecz bez większych planów. Nawet jeśli nazwali to ucieczką, była to jedynie krótka eskapada. Za kilka dni powrócą i sprawy zaczną toczyć się dawnym torem.

Położył dłoń na karku Kła. Czuł jak pies drży. Szybko cofnął rękę. To pierwsza rzecz, jakiej uczą się dzieci po przyjściu na świat – w czasie burzy bliskość jest zakazana, zwiększa niebezpieczeństwo. Nawet bezradne oseski są odrywane od piersi. Ich płacz jest zazwyczaj jedynym dźwiękiem burzy. Ludzie milczą, zwierzęta kulą się w kryjówkach, tylko niemowlaki drą się wniebogłosy.

Na zewnątrz zatrzęsły się zarośla i Kieł zjeżył sierść.

– Spokój – nakazał Marki.

Pies przysiadł.

– Coś tam jest – szepnęła Angelka.

– Zbłąkany zwierzak szuka schronienia.

Marki sprawdził, czy sztylet gładko wysuwa się z pochwy. Potem ostrożnie wydobył pistolet. Jedna kula, jeden strzał, potem broń stawała się bezużyteczna.

Kieł wypadł z jaskini. Tak szybko, że chłopak nie zdążył zareagować. Usłyszał tylko głuche szczeknięcie i psa już nie było.

– Kieł! Wracaj, do diabła!

Ruszył za pupilem.

– Marki, dokąd?

Obejrzał się. Powinien zostać z Angelką i powinien odszukać przyjaciela. Na zewnątrz było cholernie niebezpiecznie.

– Zaraz wracam! – odkrzyknął. – Zostań tu.

Przynajmniej ty nie rób mi problemów.

Wypowiedzenie tych słów na głos byłoby błędem. Angelka obraziłaby się. Jej duma niewiele ustępowała dumie jej ojca, choć wściekłaby się na to porównanie.

Wydostał się z jamy, wołając psa. Kieł musiał go słyszeć, lecz nie reagował. Zapewne pognał za zwierzakiem, który kręcił się przy wejściu. Co to było? Zając? Sarna? Wilk? Ta ostatnia ewentualność zmroziła Markiego. Kieł był dużym psem, jednak nie mógłby równać się ze zdesperowanym wilkiem. Nawet jednym, a przecież na wzgórze mogło zawędrować spłoszone burzą stado.

– Wracaj! – wrzasnął.

Przedramieniem odsunął najbliższą kolczastą gałąź. Znalezienie pupila w tej plątaninie nie było proste. Zaklął cicho. Kieł nie należał do najodważniejszych psów. Co go ugryzło, by wybiec podczas burzy na zewnątrz? Do tego stopnia nie wyczuwał zagrożenia? Niektóre zwierzęta zdawały się przewidywać burze, jednak niemal wszystkie kuliły się ze strachu, gdy już nadeszła.

– Kieł!

Przystanął. Bieganie na ślepo po stoku wzgórza było głupie i niebezpieczne. Znieruchomiał i zaczął nadsłuchiwać. Już po chwili dobiegł go szelest. Dochodził z bliska, gdzieś na prawo. Ruszył w tamtym kierunku. Zawołał czworonoga, lecz tylko raz. Jeśli Kieł nie zamierzał usłuchać, wydzieranie się nie miało sensu.

Pies szczeknął, po czym zaczął warczeć. Na pewno nie reagowałby tak, widząc zająca. Marki przyspieszył. Przedarł się przez drapiący krzew i stanął jak wryty. Zobaczył przed sobą na oko czterdziestoletniego, łysego mężczyznę. Ogorzałą twarz zdobił nierównomierny, kilkudniowy zarost. Mężczyzna golił się, ale albo robił to niedbale bądź nieudolnie, albo wyjątkowo tępym ostrzem. Brudne i podarte łachmany wskazywały, że dawno nie widział domu. Zapewne nie przynależał do żadnego gniazda. Włóczęga. Od psa odganiał się grubym sękatym kijem. Nie zdradzał strachu ani zniecierpliwienia, zdawał się ledwie dostrzegać czworonoga, choć trzymał go na dystans.

– Twój psiak – zauważył zachrypniętym głosem.

Marki nie bardzo wiedział, czy to pytanie czy suche stwierdzenie faktu.

– Mój. Kieł, chodź tu!

Psisko wreszcie posłuchało, choć wyraźnie niechętnie.

– Nie jest niebezpieczny. – Marki nie zamierzał tego mówić, wędrowiec niewiele go obchodził. Nie musiał się tłumaczyć, słowa jednak popłynęły odruchowo.

– O wielu można powiedzieć, że nie są niebezpieczni. Lecz co nam daje prawo tak twierdzić? Ludzie przyciśnięci przez los się zmieniają. I zwierzęta też – dodał jakby od niechcenia. Jego usta wykrzywił uśmiech, raczej niepokojący niż uspokajający.

Wyciągnął kij i wycelował grubszy koniec w czworonoga. Pies warknął, więc Marki położył mu dłoń na grzbiecie, by go uspokoić. Sądząc po sękatej lasce, mieli przed sobą wędrownego kaznodzieję zachwalającego Probablę, boga losu. Laska bądź kij oraz kości do wróżby – to dwie rzeczy, z którymi głosiciele Probabli nigdy się nie rozstawali. Nieznajomemu brakowało jedynie tatuaży na twarzy, choć nie wszyscy kapłani je nosili.

– Co tu robisz? – spytał obdartusa.

Guzik go to obchodziło, ale jasne oczy włóczęgi dziwnie hipnotyzowały. Przyciągały i sprawiały, że zamiast obrócić się na pięcie i wrócić do Angelki, stał w miejscu, przypatrując się mężczyźnie.

– Czemu miałbym się tłumaczyć? Ciebie przecież mógłbym spytać o to samo. – Nieznajomy zaśmiał się cicho. – I dlaczego wylazłeś z kryjówki? Mimo burzy poszedłeś za psem? Tak bardzo cenisz jego życie czy tak mało swoje?

Marki zawahał się. Nie podobał mu się przybysz, lecz z Angelką dysponowali schronieniem i ludzki odruch nakazywał zaprosić do niego wędrowca. W czasie burz znikały wszelkie podziały. Odwieczne niepisane prawa nakazywały przyjąć każdego. Wskazał w stronę jamy.

– Nie – zaprzeczył mężczyzna, nim Marki zdążył się odezwać. – Ty tam wracaj. Ja zostanę.

Przeciągnął kijem po ziemi i rozgarnął na bok trawę, szykując sobie miejsce. Opuścił ciężko wędrowny tobołek, jakby nagle zauważył, że bagaż waży niemało, a potem usiadł obok, skrzyżowawszy nogi. Wystawił twarz ku słońcu.

– Ale burza… – zaczął zdezorientowany Marki.

Nieznajomy machnął dłonią, ucinając dalsze słowa.

– Zmykaj.

Marki ugryzł się w język, powstrzymując się przed dosadnym stwierdzeniem, co myśli o nieznajomym. W jednym jednak mężczyzna miał rację, powinien jak najszybciej stąd odejść, ukryć się w skalnej szczelinie. Zostając, niepotrzebnie ryzykował.

Po lewej gałąź buchnęła dymem. Marki drgnął zaskoczony. Wyładowanie. Zaledwie dwa metry od niego. Odwrócił się, ale wędrowiec nawet nie zmienił pozycji. Poczerniałe liście nie robiły na nim wrażenia. Uniósł ręce, trzymając je lekko zgięte w łokciach. Sprawiał wrażenie, jakby czekał na deszcz.

Marki przelotnie zerknął na błękitne niebo.

Nie dostaniesz niczego prócz ognia.

Nakazał psu schować się do jamy, po czym wpełzł za nim.

– No i? – spytała Angelka.

Nie zrozumiał.

– Co to było? Ten hałas. Zwierzę?

Zaprzeczył ruchem głowy, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że mogła nie dostrzec gestu.

– Włóczęga. Chyba kapłan Probabli.

– Nie przyprowadziłeś go tu?

Gniazda zazwyczaj niechętnie witały wędrowców, chyba że byli to kupcy ze swymi ciągnionymi przez psy wózkami. Gdy jednak oczekiwano burzy, drzwi stawały otworem przed każdym, kto poprosił o schronienie. Nikomu nie odmawiano gościny. Przyjmowano nawet wykluczonych – złodziei i ladacznice. Każdy miał prawo przekroczyć bramę i ukryć się przed zabójczym żywiołem.

– Wolał pozostać na zewnątrz.

Poczuł lekkie wyrzuty sumienia, że nawet nie próbował naciskać. Tym mniejsze, że – jak podejrzewał – niczego by nie wskórał. A gdyby jednak namówił mężczyznę? Przecież tak naprawdę nie chciał dzielić jamy z nieznajomym i był rad, gdy ten z własnej woli zdecydował pozostać na stoku.

– Może więc nie ma burzy?

Jeden z liści na gałązce opartej o ścianę rozżarzył się, skurczył i zwinął w kłębek. Marki odczekał minutę, nim odważył się go dotknąć. Liść wciąż był gorący.

– Potrzebujesz kolejnego dowodu?

Nie oczekiwał odpowiedzi.

Angelka wyciągnęła rękę i ścisnęła jego dłoń. Zaraz ją puściła.

– Będzie dobrze – powiedział głośno. – Drugi raz tu nie uderzy.

Ledwie domówił te słowa, Kieł zerwał się z miejsca. Wydawało się, że zwierzę ponownie zamierza wybiec na zewnątrz, ale pies rzucił się na ścianę. Uderzył w nią z rozpędem, raz i drugi. Tarzał się po podłożu, skomląc niemiłosiernie. Rozszedł się ledwie wyczuwalny swąd przypalonego mięsa. Marki poczuł mdłości. Rzucił się na czworonoga, starając się przycisnąć go do skały i unieruchomić.

Wiesz, co trzeba zrobić!

Nie – chciał zaprotestować, jakby stwierdzenie padło na głos. Kła nie można było uratować, a w każdym razie szansa była znikoma. Udałoby się, gdyby wyładowanie dotknęło kończynę. Jednak nawet w takich wypadkach większość ofiar umierała, tylko niektórzy – ludzie lub zwierzęta – przeżywali, by na zawsze pozostać kalekami.

Ruchy czworonoga słabły. Opętańczy taniec zastąpiły drgawki. Do uszu Markiego dotarł płacz Angelki i to wróciło mu świadomość.

Wiesz, co trzeba zrobić!

Tak, wiedział. Przytrzymał psa lewą ręką i całym ciałem przycisnął do ściany, a prawą wydobył sztylet.

Wystarczy poczekać, on już dogorywa.

Nie mógł posłuchać tego głosu.

– Przepraszam.

Przeciągnął ostrzem po gardle pupila. Tak mocno i głęboko, jak tylko zdołał. Pies już nie walczył, lecz wciąż wstrząsały nim przedśmiertne podrygi. Chłopak poczuł, że spływa na niego ciepła krew. O wiele cieplejsza niż powinna. Jak grzane wino, które ktoś odstawił na chwilę, ale tylko na chwilę.

– Marki?

Rękawem otarł łzy. Nie chciał, by Angelka dostrzegła, że płacze. Na pewno by zrozumiała, jednak…

– Trzeba było. Nie wiadomo, ile by to jeszcze potrwało, gdybym…

…gdybym pozwolił ugotować mu się do końca.

Zrobiło mu się niedobrze. Ruszył w stronę wyjścia, lecz dziewczyna zatrzymała go, obejmując ramionami.

– Nie idź. Tam jest niebezpiecznie.

– A tu?

Nie odpowiedziała.

Odetchnął głęboko. Fala mdłości minęła, mimo to pragnął się stąd wydostać, uciec z ciemnej skalnej jamy. Gdzieś za nim, blisko, na wyciągnięcie ręki, leżało truchło Kła. Pies już z pewnością nie żył, jednak martwe oczy czworonoga być może nadal wbijały się w plecy Markiego. Czy gdyby mógł, podziękowałby za skrócenie mąk, czy raczej obwiniał pana?

– To moja wina – powiedział. – Gdybym nie wyciągnął cię na Pustkowie, siedzielibyśmy w domu, tam by nic mu się nie stało.

– Nie wiesz tego.

– Wiem!

Nie miał racji, lecz co z tego? Nieporadnie spróbował wyszarpnąć się z uścisku, lecz Angelka trzymała go zbyt mocno.

– Zostaniemy tu do końca burzy – szeptała do ucha jak małemu dziecku, które koszmarny sen obudził w środku nocy. – Tu jest dobrze, bezpiecznie. Niezależnie, co się wydarzyło, na zewnątrz jest tylko gorzej. A Kieł… Byłby dumny z takiego pana, nie pozwoliłeś mu długo cierpieć. Zrobiłeś, co należało.

Wielokrotnie był świadkiem, jak po burzy jego ojciec obchodził gniazdo, szukając zniszczeń i rannych zwierząt. Nie znajdowano ich często. Kilkugodzinny pobyt w piwnicy sprawiał, że większość z tych, które nie padły natychmiast, zdążyły zdechnąć same. Gdy jednak natykał się na wciąż żywe, na wpół ugotowane stworzenie, wyciągał nóż i dobijał je. Robił to własnoręcznie, lecz zawsze dbał, by byli z nim synowie.

Każda chwila cierpienia dłuższego niż konieczne obraża bogów, mawiał, choć Marki do dziś nie spytał go, jakich bogów ma na myśli. Nataban nie modlił się do żadnej siły wyższej. Przyjmował wędrownych kaznodziei, niezależnie od tego, co głosili, choć ich słowa spływały po nim jak woda. To jednak, że bramy zawsze stały dla nich otworem, sprawiało, że zlatywali się jak muchy. Głosiciele miłości Dawnego Boga, przybitego do drzewa w niezrozumiałym akcie przemocy, który miał ponoć coś wspólnego z miłosierdziem, wyznawcy Przekłuwaczy, modlący się o to, by ich bogowie, władcy burz, trzymali się od nich z daleka, Zakon Świętego Drzewa, których bóg był wszędzie i nigdzie, mający swój Święty Ogród gdzieś na dalekim Pustkowiu, Świadkowie Probabli, boga losu, członkowie najbardziej rozpowszechnionej w Strefie religii, niepodejmujący żadnych ważniejszych działań bez dokonania wróżby, a także inni. O niektórych pomniejszych bogach i bóstwach Marki słyszał tylko raz, bo odchodziły na zawsze w dal wraz z wychwalającym je kapłanem, inne wracały cyklicznie, choć zmieniali się ich głosiciele.

Teraz zastanawiał się, który bóg sprawił, że wyładowanie obrało na cel właśnie Kła. Każdy z żarliwych kapłanów wskazałby własnego, w zagmatwały sposób tłumacząc i usprawiedliwiając wyrok. A Nataban? Powiedziałby, że to przypadek. Nic prócz zwykłej ironii losu, choć pachniałoby to nieco Probablą.

Jeszcze raz odetchnął. Nie poczuł się lepiej, to nie było możliwe, jednak nie chciał już uciekać. Oparł się o ścianę i syknął z bólu. Dopiero teraz zauważył, że ma poparzone dłonie. Jakaś część ciała psa rozgrzała się tak bardzo, że na skórze Markiego pojawiły się bąble.

– Gdy już stąd wyjdziemy, nigdy tu nie wrócę – oznajmił cicho.

– Nie będziesz musiał.

Miał taką nadzieję.

Burza odeszła niepostrzeżenie, a oni tkwili w jamie kolejne godziny, rozważając, czy mogą już wyjść na zewnątrz. Wędrowiec się nie pojawił. Usmażyło go jedno z wyładowań albo oddalił się, nie zawracając sobie nimi głowy.

Marki po raz kolejny otworzył zegarek. Upłynęły trzy godziny, odkąd schronili się w skalnej szczelinie. Przemoczone krwią psa ubranie zdążyło już wyschnąć.

– Chodź. – Wyciągnął rękę do Angelki.

Słońce pochyliło się nad horyzontem, choć było jeszcze na tyle wysoko, by ogrzewać wzgórze. W oddali wypatrzyli kilka smużek dymu. Pożary po burzy, nic niezwykłego.

Na nieznajomego natknęli się nieopodal groty. Siedział ze skrzyżowanymi nogami i jak wcześniej wpatrywał się w niebo. Na jego twarz padała mozaika cieni i światła przebijającego przez korony drzew, czyniąc plamy dziwnymi, fantasmagorycznymi tatuażami. Ręce nadal trzymał uniesione. Być może przetrwał w tej pozie całą burzę. Markiego zbytnio by to nie zdziwiło. Już dawno nauczył się, że świat wypełniają dziwacy. Jedni byli niebezpieczni dla innych, drudzy tylko dla siebie.

Jeśli nawet na nich czekał, nie okazał tego. Obrzucił Markiego i Angelkę krótkim spojrzeniem, mniej dociekliwym niż zawziętą muchę, która uparcie siadała na jego twarzy. Dziewczyna pomachała przyjaźnie, lecz nie zareagował. Gdy mucha znudziła się i odleciała, wstał, wspierając się na lasce, choć nie sprawiał wrażenia słabego. Był szczupły i żylasty. Obrócił się w stronę Angelki i Markiego i w tej pozie zastygł.

– Chcesz czegoś od nas?! – Marki nie wytrzymał świdrującego spojrzenia. Drażniło go.

– Wy ode mnie.

– Niby czego?!

Poczuł dłoń Angelki na ramieniu. To prawda, niepotrzebnie się denerwował.

– Brzoza jest twarda jak każde drzewo, nie jest jednak najtwardsza na świecie. – Mężczyzna złożył ręce na piersi.

– Znasz mnie? – Po twarzy Markiego przemknął cień zdziwienia.

– Mam oczy i patrzę.

– A ja mam pięść i zaczyna mnie ona coraz bardziej świerzbić. Gadaj, co masz do powiedzenia, i zejdź nam z oczu!

Nieznajomy przymknął powieki.

– Chyba się jednak pomyliłem.

Odwrócił się.

– Nie! – zawołała Angelka. – Powiedz. To nie był najlepszy dzień. Pies Markiego…

– Wiem, zginął. – Nim dziewczyna zdążyła otworzyć usta, dodał: – Mam uszy i słyszę.

– Masz także nos i wąchasz, i ręce, którymi czujesz dotyk. Coś pominąłem?!

Marki nadal uważał, że nie powinni rozmawiać z wędrowcem. Ten człowiek nie wzbudzał w nim zaufania, a jedynie złość. Najchętniej przyłożyłby mu w nos. Gdyby nie kij obdartusa, pewnie by tak zrobił. Potrafił walczyć wręcz. Choć był najmłodszy, w niczym nie ustępował braciom, ba, zdarzało mu się ich pokonać. Z łysolem zapewne też by sobie poradził, gdyby ten stanął do równej walki. Uzbrojony jednak w sękatą lachę miał znaczną przewagę, bo zapewne potrafił jej użyć w potrzebie…

– Głowę, której używam, w przeciwieństwie do niektórych. – Nieznajomy wyszczerzył zęby. Brakowało mu kilku na samym przedzie. Reszta była pożółkła i krzywa. Mimo wszystko był to raczej ciepły uśmiech, na swój sposób przyjazny.

Marki zacisnął pięść.

– Czego chcesz lub też raczej czego, jak uważasz, my chcemy od ciebie?

Uśmiech znikł.

– Mam dla ciebie, chłopcze, informację i radę. Za informację mnie przeklniesz, rady nie usłuchasz.

– Więc jednak to ty masz coś dla nas. – Marki zadowolony, że ostatecznie wyszło na jego, nie zwrócił uwagi na posępny ton ostatniego zdania. – Cóż to za objawienia?

– Brzozowy gaj przestał istnieć. Nie szukaj zgliszcz, uciekaj od nich.

Marki w trzech skokach znalazł się przy nieznajomym. Złapał go za poły szaty i mocno potrząsnął. Mężczyzna stał niewzruszony.

– Burza – wyjaśnił. – Równie intensywne nie powstają same, może nigdy nie powstają same. Zawsze jest przyczyna i skutek. Oni przybyli. Wielu. Coś ich przywołało. Czy wiesz, chłopcze, co to było? – Nie czekał na odpowiedź. – A gdy już nadciągnęli, nic nie mogło stanąć im na drodze, nic i nikt.

– Co?!

– Przekłuwacze.

– Ale… – Marki spoglądał na wędrowca jak na szaleńca. Wreszcie wybuchnął śmiechem. – Przekłuwacze nie istnieją. Bajki opowiadasz. To stwory z legend, którymi piastunki straszą niegrzeczne dzieci. Nikt przy zdrowych zmysłach ich nigdy nie widział. Zgadnij dlaczego!

Na twarzy mężczyzny nie drgnął żaden mięsień.

– Od bardzo dawna, to prawda – przyznał – ale nie nikt i nie nigdy.

Marki cofnął się.

– Nie, nie, bredzisz. Próbujesz mnie wystraszyć, prawda?!

Niedawny gniew minął. Był zbyt zaskoczony i skołowany, by nadal rwać się do bitki.

Włóczęga odwrócił się.

– Idę – rzucił przez ramię. – Jeśli zechcesz dowiedzieć się więcej, odnajdziesz mnie przy Studni. Taka burza musiała pozostawić ślad. Gdzieś niedaleko otworzyła się nowa Studnia. Znajdę ją. – Wycelował paluch wskazujący w chłopaka. – Zaczekam tam na ciebie. Do pełni. Przybądź do tego czasu lub nie przybywaj wcale.

Niespiesznie ruszył w dół zbocza. Marki spoglądał za nieznajomym, póki nie skryły go zarośla.

– Nie wierzysz mu, prawda? – spytał wreszcie Angelkę. – No powiedz, że mu nie wierzysz! Przecież to bzdury!

Dziewczyna nie odpowiedziała natychmiast, a Marki dłużej nie czekał. Zbiegł ze wzgórza. Nie za wędrowcem, lecz prosto na północ, w stronę rodzinnego gniazda.

Gniazdo Brzóz okalał wysoki na trzy metry kamienny mur. Wystarczające zabezpieczenie przed wędrownymi bandami rzezimieszków, którym z rzadka zdarzało się zawędrować w te strony. Osada nie była duża. Za ogrodzeniem kryło się kilkanaście wielorodzinnych domostw, w większości drewnianych. Siedzibę ojca Markiego zbudowano z kamienia i ona jedna wyraźnie wystawała ponad obmurowanie. Wysokością dorównywały jej jedynie wieże strażnicze, wzniesione w miejscach, gdzie kamienne ściany muru załamywały się, by biec w nowym kierunku.

Gniazda nie usytuowano na planie czworokąta ani żadnej innej regularnej figury. Widziane z lotu ptaka musiało przypominać szarą kanciastą plamę w morzu otaczającej ją zieleni. Lekkie wzniesienie, na którym się mieściło, trudno było nazwać wzgórzem. Mury dodatkowo maskowały pagórek i sprawiły, że zdawał się ich częścią. Wokół ciągnęły się pola. Dopiero kilkaset metrów dalej wyrastały pierwsze drzewa, głównie brzozy. Z początku pojedyncze, zapewniające swym cieniem schronienie zmęczonym słońcem rolnikom, szybko przeradzały się w gęsty las. Ginęła w nim niezbyt szeroka droga. Zazwyczaj pokonywana przez pieszych, tylko od czasu do czasu gościła niewielkie wozy zaprzężone w pociągowe psy.

Marki wiedział, że coś jest nie w porządku, nim jeszcze wydostał się poza zwartą linię drzew. W nozdrza uderzył dym i ostra woń spalenizny, jakże inna od kojącego zapachu domowych palenisk lub ognisk palonych jesienią na polach.

Prawie biegł, wstrzymywała go jedynie Angelka. W uszach wciąż brzmiały mu słowa obdartusa: „Brzozowy gaj przestał istnieć”. Rozsądek uspokajał, że mężczyzna kłamał. Nawet gdyby coś wydarzyło się w gnieździe, nieznajomy nie mógłby o tym wiedzieć. Marki wyruszył z domu przed pięcioma dniami. Nie zachodził do Gniazda Dębów, Angelka czekała na niego w umówionym miejscu w połowie drogi. Potem od razu ruszyli na Pustkowie, i choć nie spieszyli się, to aż do Wzgórza Jelenia niemal się nie zatrzymywali. Nieszczęście musiałoby wydarzyć się zaraz po wyjściu Markiego z osady. Tylko wtedy łysolec zdążyłby dowiedzieć się o nim i zawędrować na wzgórze.

Powinien o to spytać, jednak w pierwszej chwili nie uwierzył, potem ponad wszystko pragnął przekonać się, że wędrowiec łgał. Nie tracił czasu na dogonienie go, pognał wprost do osady. Teraz jednak, gdy zbliżał się do domu, a złe przeczucie narastało, znajdował dziesiątki pytań, które powinien zadać mężczyźnie. Skąd pewność, że nie brał on udziału w tragedii? Zwalenie wszystkiego na Przekłuwaczy było bardzo wygodne. Choć głupie: to nie ja, to stwory z legend…

Czy jego ojciec, hrabia Nataban, wierzył w Ity? Ity, Przekłuwacze, jakkolwiek ich zwał, pojawiały się znikąd i tak samo znikały. Przepowiadacze opowiadali, że dopiero stosunkowo niedawno przeminęły czasy, gdy były czymś powszechnym. Tyle że przepowiadacze twierdzili bardzo wiele, a gdy prosiło się ich o dowody, bezradnie rozkładali ręce, wymawiając się wiedzą z Akademii.

Księgi Akademii. Przyjdźcie, zobaczcie, przeczytajcie. I zmarnujcie kilka lat życia… Marki nie sądził, by w nadgryzionych zębem czasu woluminach znalazł cokolwiek interesującego. Na pergaminach z koziej lub świńskiej skóry spisano idiotyczne, niczym nie poparte bajeczki. Dowody na nieudowodnione zjawiska, istoty, wydarzenia. Wystarczyłaby iskra, by zmienić strony w popiół, z korzyścią dla wszystkich.

„Popiołów nie pyta się o treść – tak mawiał Nataban. – Synu, usłyszysz o miastach, które już nie istnieją, cywilizacjach o mocach równych bogom, powstałych w czasach, gdy nam, ludziom, z ramion wyrastały skrzydła. Może tkwi w tym ziarenko prawdy, tylko czy to cokolwiek zmienia? Jaką wartość miałby dziś choćby worek dawnych piór? Niektóre rzeczy odchodzą bezpowrotnie”.

Marki wyszedł z lasu i zatrzymał się raptownie. Angelka wpadła na niego, delikatnie popychając, lecz nie zwrócił na to uwagi. Wpatrywał się w odległe o kilkaset metrów dymiące zgliszcza.

Niektóre rzeczy odchodzą bezpowrotnie…

Miał ochotę zawyć, lecz tylko rzucił się biegiem w stronę gniazda.

– Zaczekaj! Nie wiesz, czy jest bezpiecznie!

Puścił wołanie mimo uszu.

Jego dom spłonął. Miejsce, które poznał i pokochał, jeszcze zanim nauczył się chodzić i mówić, ludzie, którzy byli dla niego całym światem. W tej chwili pragnął zginąć razem z nimi. Dopadł bramy. Spoczywała na solidnych zawiasach. Zamknięta od środka. Gdyby nie to, że lewe skrzydło w połowie strawił ogień, nie przedostałby się do wewnątrz. Dotknął poczerniałych resztek. Były wciąż ciepłe. Przywodziło to na myśl krew Kła. Opadł na kolana. Zwymiotował.

– Marki? – Angelka dyszała zziajana. Położyła dłoń na jego ramieniu. Strącił ją. – Może…

Wiedział, co chciała powiedzieć. Może przeżyli, może uciekli na czas? Sam czepiał się tej nadziei, jednak widok zaryglowanej od środka bramy pozbawił go złudzeń. Byli wewnątrz. A gdy już to coś nadciągnęło, znaleźli się w pułapce. Ślepe pisklęta w gnieździe czekające tylko, aż chciwy lis wybierze je jedno po drugim.

– Ich już nie ma. – Z niemałym trudem dźwignął się z kolan. Musiał wejść i przekonać się na własne oczy. Nie potrafił uspokoić drżenia rąk. – Zaczekaj tu.

Usłuchała.

Minął pozostałości bramy i wszedł na dziedziniec. Pod nogami walały się nadpalone belki, porozrzucane narzędzia i rzeczy codziennego użytku. Sprawiały wrażenie, jakby jakaś zawierucha porwała je, a potem porzuciła bez ładu gdzie popadnie. Zauważył dwie czy trzy szable, z których jedna tkwiła wbita w ziemię. Nie dostrzegł za to ciał. Nie tylko ludzi, ale i zwierząt.

Drewnianą, większą część osady spustoszył pożar. Budynki ucierpiały w różnym stopniu, jedne wydawały się niemal kompletne, z innych zostały czarne zapadłe szkielety, w których trudno było dopatrzeć się dawnego kształtu. Kamienne zabudowania również nie pozostały nietknięte, choć na pierwszy rzut oka zdawały się nienaruszone. Marki podszedł do ściany i z niedowierzaniem przeciągnął po niej ręką. Głazy, z których ją zbudowano, stopiły się niczym wykonane z wosku. Powierzchnia stała się równa i gładka. Kamień rozlał się, a potem na powrót zastygł.

– Już wystygł – szepnął.

Nie znał siły, która mogłaby to sprawić.

Wszedł do budynku. Podobne ślady otaczały go zewsząd. Nie stopiła się cała powierzchnia ścian. Energii, która dokonała zniszczeń, poddały się tylko niektóre miejsca. Przypominały rozrzucone w nieładzie plamy. Większość widniała na ścianach, na różnej wysokości, jednak dostrzegł też kilka na podłodze i stropie.

– Jest tu ktoś?! – zawołał.

Cisza przygnębiała bardziej niż jakikolwiek płacz lub jęki.

Ruszył schodami w dół. Ku podziemiom, gdzie mieszkańcy chronili się podczas niezliczonych burz. Na ścianach, w opasłych żelaznych koszach wciąż tkwiły łuczywa. Po każdej burzy uzupełniano je, gdyż zapas szybko się wyczerpywał, a było to jedyne źródło światła w lochach. Skoro nadal tu były, znaczyło to, że nikt nie próbował uciekać do podziemnych tuneli.

A może jednak… Może choć kilka osób… Musiał sprawdzić.

Zapalił pochodnię i skierował się ku głównej sali. Była obszerna, mogła pomieścić nawet dwieście osób. Oprócz niej było jeszcze pięć nieco mniejszych. Do tego dochodziły spiżarnie, magazyny i kilka pustych pomieszczeń. Podziemna część siedziby była znacznie większa od naziemnej. Pochodził z rodu, gdzie z dziada pradziada nie dbano o luksusy i prestiż, a na pierwszym miejscu stawiano względy praktyczne.

Teraz przemierzał puste korytarze, szukając tego, czego wiedział, że nie znajdzie. Ludzi. Nie było ich tu. Cokolwiek się działo, uznali, że nie ma potrzeby chronić się w podziemiach lub po prostu nie zdążyli tego zrobić.

Zamierzał już zawrócić, gdy jego wzrok zatrzymał się na małym srebrnym przedmiocie. Rozpoznał go natychmiast. Brosza przepowiadacza – księga przebita błyskawicą, niewielka odznaka wręczana po ukończeniu Akademii, symbol funkcji społecznej osoby służącej radą i nauką mieszkańcom gniazd, strzegącej ich bezpieczeństwa. Schylił się po nią. Dopiero przyświecając pochodnią, dostrzegł, że brosza leży tuż przy plamie stopionego kamienia.

Przepowiadacz schodzi do lochów ostatni, a wychodzi pierwszy.

Ile razy to słyszał? Tyle że starszy przepowiadacz Gniazda Brzóz był już zgrzybiałym starcem. Póki dość trafnie przewidywał burze, piastował swoją funkcję, lecz inne obowiązki pełnili za niego młodsi. Nie schodził do podziemi ostatni, a raczej jako jeden z pierwszych. Zazwyczaj uczepiony ramienia matki Markiego. To jego pomocnicy – a miał ich trzech – ogłaszali alarm i pilnowali, by wszyscy mieszkańcy osady udali się do schronu. Oni zamykali okute wrota, za którymi kryły się schody do lochów. Wtedy ich mentor siedział już na dole, jedynie ze względów bezpieczeństwa nie ściskając rękawa swej hrabiny.

Czy była tu również? W powietrzu zdawał się unosić delikatny aromat jej konwaliowych perfum, lecz równie dobrze mógł być jedynie złudzeniem.

– Ameriken? Mamo?

Nie uzyskał odpowiedzi. Przeszedł go dreszcz, choć nie od chłodu głębokich korytarzy o grubych murach. Pobiegł do głównej sali. Nie znalazł w niej nikogo, tylko te same plamy, które widział na górze i przy broszy. Jeśli nawet ktoś się tu ukrył, podziemia nie zapewniły mu bezpieczeństwa.

Wrócił na górę. Pobiegł do własnego pokoju, po drodze zaglądając do każdej mijanej izby. Pomieszczenia zostały zdemolowane. Nic nie znajdowało się na swoim miejscu. Zebrał nieco ubrań i wcisnął je do sakwy. Spod przewróconego stołu wyciągnął szablę. Należała do Batima. Przed oczami stanęła mu postać najstarszego brata, wysoka i smukła, z ustami nieustannie wykrzywionymi w lekko kpiącym uśmieszku. Batim nie żałował mu nigdy kuksańców i kąśliwych uwag, ale też pomocnej dłoni, gdy tego naprawdę potrzebował. Przeciągnął palcami po rękojeści. Przywarło do niej coś szorstkiego i dopiero po chwili zrozumiał, że to spalona skóra. Odrzucił broń ze wstrętem. Gdy ponownie spoczęła na podłodze, dostrzegł, że jej czubek jest sczerniały i skręcony.

Wróciły mdłości, ale i strach. Co się wydarzyło? Kto zniszczył gniazdo i dlaczego? Na żadne z pytań nie znajdował odpowiedzi. Pragnął uciec jak najdalej, lecz wcześniej musiał sprawdzić jeszcze jedno miejsce. Komnatę ojca.

Wspiął się po schodach. Z każdym stopniem nogi zdawały się coraz cięższe. Gdy wreszcie wdrapał się na najwyższe piętro, ledwie szedł. Jakaś jego część pragnęła zawrócić, obrócić się na pięcie i uciec, nie oglądając się za siebie. Nie mógł tego jednak zrobić, nie gdy dotarł tak daleko.

Pchnął nienaruszone drzwi. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że zobaczy za nimi ojca siedzącego przy stole, pochylonego nad dokumentem bądź książką. Obok palić się będzie lampa lub chociażby zwykła świeczka. Ojciec podniesie głowę zaciekawiony, kto przeszkadza mu w lekturze. Nie powie nic, a w jego wzroku będzie więcej żalu niż złości.

Gabinet był pusty. We wnętrzu panował totalny chaos, który nie obejmował jedynie stołu. Wokół niego walały się pergaminy, mapy i stare książki. Kilka z nich było naprawdę wiekowych, kruchych, o stronicach niezwykle cienkich, pokrytych dziwnym pismem, które zdawało się nie wykaligrafowane, a odciśnięte na jakiejś tajemniczej matrycy. Odmienność sprawiała, że książki te były cenne, choć ojciec Markiego lekceważąco wyrażał się o ich treści. Spomiędzy papierów wystawały pozrywane ze ścian półki, a także kałamarze, pióra, linijki. Wszystko to tworzyło dziką plątaninę wokół nienaturalnie pustego, jakby uprzątniętego stołu. Na środku blatu stała zamknięta niewielka ołowiana szkatuła.

Marki przyglądał się jej dłuższą chwilę, nim wreszcie położył dłoń na wieku. Zawartości strzegł zamek, jednak klucz leżał obok, porzucony być może w pośpiechu. Nie wiedzieć czemu, Marki był przekonany, że ojciec przebywał właśnie tutaj, gdy wszystko się zaczęło.

Co robiłeś? I czy wiązało się to z…

Plam stopionego kamienia było tu więcej niż gdziekolwiek indziej.

Sięgnął po klucz. Pasował. Pośród martwej ciszy gniazda szczęk zapadki sprawił, że Marki podskoczył. W środku spoczywało urządzenie, którego nie rozpoznał. Właściwie wyglądało zaledwie na część całości. Delikatnie wyjął je i obrócił w dłoni. Nie kojarzyło mu się z niczym, co znał.

Z zadumy wyrwał go krótki okrzyk. Marki wcisnął przedmiot do sakwy i zbiegł na dół. Pokonywał po dwa a nawet trzy stopnie na raz, pewny, że za moment poślizgnie się i skręci kark. Prawie słyszał głos matki, upominającej, by uważał. Tyle że jej już nie było, najprawdopodobniej nie żyła, a on musiał zadbać, by coś złego nie przytrafiło się również Angelce. Dopadł bramy, lecz dziewczyna zniknęła. Nie odeszła – jak na dłoni widział drogę prowadzącą do lasu. Musiała wejść do gniazda. Rozejrzał się dokoła. Zapewne ktoś jeszcze był w osadzie. Angelka nie bawiłaby się z nim w chowanego, nie w takiej chwili. Bywała złośliwa, ale nie bezduszna.

Przy odrobinie szczęścia przeciwnik był tylko jeden… Czy to ktoś, kto zniszczył gniazdo? Wątpliwe. Chyba że Angelka już nie żyła, a za chwilę śmierć wyciągnie łapska również po niego.

Stanę oko w oko z Przekłuwaczem i przez jedno uderzenie serca, nim wyparuję, przekonam się, jak bardzo się myliłem, nie wierząc w ich istnienie.

Próbował przypomnieć sobie, co legendy mówiły o Itach, jednak przywołał jedynie strzępy informacji. Istoty pojawiały się znikąd i tak samo przepadały bez śladu. Uwielbiały burze entropiczne. A ich dotyk sprawiał, że ciało topniało lub parowało. Tyle. W czym mogło mu to pomóc?

To człowiek. To musi być człowiek…

Nadal nie potrafił uwierzyć, że ma do czynienia z Przekłuwaczami. Nie znał rozwiązania zagadki, co nie znaczyło, że pomocy należało szukać w bajkach. Ruszył ostrożnie między zgliszcza. Zaglądał w zakamarki lepiej zachowanych domostw. Raz jeszcze przekonał się, że gniazdo opustoszało nie tylko z ludzi, lecz również ze zwierząt. Przepadły psiaki, koty, gołębie, nawet owady wydawały się nieliczne. Jakby wszystkie stare zniknęły, a nowe jeszcze nie zdążyły odkryć ogromnego bezpańskiego terytorium czekającego na kolonizację. Kilkakrotnie otwierał usta, by zawołać Angelkę, jednak w ostatniej chwili powstrzymywał okrzyk. Nie powinien zdradzać swego położenia. Jeśli miał rację i ktoś krył się w ruinach, liczył, że odnajdzie go pierwszy.

Podniósł jedną z porzuconych szabel. Rękojeść wydawała się czysta, lecz i tak wytarł ją starannie o poły bluzy. Uzbrojony nie poczuł się lepiej. Angelka nie była aż tak bezbronna, jak mogłoby się wydawać. Potrafiła walczyć, jej ojciec zadbał, by pobierała stosowne lekcje, a przecież i tak przepadła. Przeciwników było więc najprawdopodobniej kilku, bądź był to nieprzyjaciel nieznany…

Przekłuwacze.

…z którym nie wiadomo, jak walczyć.

– Nie ruszaj się! – usłyszał nagle.

Dotyk zimnej stali na policzku sprowadził go na ziemię. Jak mógł choćby przez ułamek sekundy podejrzewać, że ma do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi? Intruzi byli ludźmi, jakże inaczej? Sprawnymi w swym fachu. Zaszli go od tyłu. Powoli uniósł ręce.

– Rzuć szablę.

Spełnił żądanie. Opór byłby głupotą. Wszystko, co pozostało mu po ojcu, to wspomnienia. Tysiące rad, które trudno było spamiętać. „Nie atakuj, jeśli nie masz szans na wygraną. Poczekaj”.

– Mogę się odwrócić? – spytał Marki. Jeśli pisane było mu zginąć, wolałby widzieć z czyjej ręki.

– Tylko powoli.

Właściwie spodziewał się odmowy. Przeciwników było dwóch. Skórzane kurty, na rękawach których wyhaftowano dwie skrzyżowane strzały, zdradzały ich tożsamość. Najemnicy. Ludzie do wynajęcia dla tego, kto zapłaci odpowiednią cenę. Bliższy trzymał w garści szablę, drugi celował z pistoletu. Mógł oddać zaledwie jeden strzał, lecz z pewnością by nie chybił – do Bractwa nie przyjmowano byle pętaków. Nie potrzebowali nieudaczników niepotrafiących posługiwać się bronią. Przeciwnie, szczycili się, że rekrutują wyłącznie najlepszych. Tego z szablą chyba nawet znał. Przyjrzał się dokładniej nieogolonej twarzy. Jak żołdak miał na imię? Zamus? Tamus? Tomus, tak Tomus. Czasem bywał gościem Natabana, jak zresztą też inni postawieni wyżej w hierarchii najemnicy. Z Bractwem należało żyć w zgodzie.

Dwóch. Czy to na pewno wszyscy?

– Gdzie Angelka? – spytał Marki.

Zza rogu ocalałego domostwa wypchnięto dziewczynę, zakneblowaną, z nadgarstkami związanymi konopnym sznurem. Pilnujący jej najemnik trzymał łuk. Niedbale nałożył strzałę na cięciwę, jednak Marki nie wątpił, że nim zdążyłby mrugnąć, grot przeszyłby wybrany cel. Wytrawny łucznik był większym zagrożeniem niż tamci dwaj razem wzięci. Dziewczyna mruczała coś, lecz knebel nie pozwalał zrozumieć słów.

– Nie róbcie jej krzywdy! – zażądał Marki. To były puste słowa, byli zdani na łaskę i niełaskę najemników. Mężczyźni zarechotali. – Nie żartuję, to…

– Nie pękaj, dzieciaku, przysłał po nią ojciec – łucznik nie pozwolił mu dokończyć. – Nie spadnie jej włos z głowy.

Marki bezgłośnie odetchnął z ulgą. Przynajmniej Angelka była bezpieczna. Jego szanse ujścia z życiem również wzrastały.

– Dlaczego ją związaliście?

– By nie protestowała.

Krzywy uśmiech najemnika wcale mu się nie podobał.

– Przed czym?

– Tym.

Ktoś uderzył go w potylicę. Opadła nań ciemność. Na wpół przytomnie zdążył jeszcze pomyśleć: „Więc był jeszcze co najmniej jeden”.

Pierwsze, co przedarło się do świadomości, to szczęk jego własnych zębów. Było mu zimno. Leżał na gołej ziemi, na brzuchu, z dala od ogniska. Dopiero potem wychwycił gwar obozowiska. Uchylił powieki. Obraz początkowo rozmywał się i naliczył dziewięciu żołdaków. Zamrugał, by lepiej widzieć, i zredukował ich liczbę do sześciu. Nie dałby im rady, nawet gdyby nie został związany jak czekające na zarżnięcie prosię. Po cichu liczył, że nie czeka go właśnie taki los, nie mógł tego jednak wykluczyć.

Angelka siedziała przy ogniu. Zdjęto jej knebel, choć ręce pozostały skrępowane. Nie odzywała się, okrzyki i śmiechy wydobywały się z gardeł najemników. Zerkała w jego kierunku, ale nie wiedział, czy dostrzegła, że otworzył oczy. Porzucono go w półmroku, odwróconego do niej bokiem. Próbował poprawić pozycję, jednak zdrętwiałe ciało odmówiło posłuszeństwa. Mógł jedynie leżeć i patrzeć. Jeden z najemników powiedział coś cicho, a jego towarzysze zarechotali. Angelka poderwała się, lecz żołdak mocnym szarpnięciem osadził ją na powrót na niewielki pniak. Dziewczyna splunęła. Mężczyzna uchylił się, co wywołało nową falę wesołości.

W pewnym momencie ciszę przerwał ostry gwizd. Najemnicy zerwali się z miejsc. W jednej chwili rozluźnieni, w drugiej stali gotowi do walki. W pełni zasługiwali na renomę, którą się cieszyli. Nie sześciu, a siedmiu, poprawił się w myślach Marki. A może nawet więcej, czyżby tylko jeden stał na czatach? Nie miało to większego znaczenia. Siedmiu czy siedmiuset, i tak mógł zapomnieć o oporze.

Na polankę wjechała dwukółka ciągnięta przez parę rosłych psów zaprzęgowych. W półmroku ich sierść wydawała się czarna, lecz Marki wiedział, że w rzeczywistości jest kasztanowa. Znał je i znał wózek z wymalowanym na boku rozłożystym dębem. Nie musiał nawet patrzeć na symbole na tarczach żołnierzy, którzy biegli przed i za pojazdem. Dwukółka zatrzymała się raptownie i ze środka przy dużej pomocy strażników wysiadł hrabia Warus.

Ojciec Angelki był potężnym mężczyzną. Ponoć niegdyś niezwykle silnym i sprawnym. Obecnie ledwie się poruszał. Po cichu spekulowano, ile w tym winy choroby, która ponoć atakowała jego członki, a ile obżarstwa. Hrabia Warus był nieprzyzwoicie gruby. Powoził osobiście, bo woźnica nie zmieściłby się już do pojazdu – smukłej wyścigowej dwukółki. Kiedyś zapowiedział córce, że tylko raz powiozą go dużym wozem: na czele pogrzebowego konduktu przed szeregami żałobników. Dotrzymywał słowa. Była to kwestia dumy, dorównującej rozmiarami jego olbrzymiej tuszy – rosły obie wraz pozycją i majątkiem hrabiego Dębów. Opowiadano legendy o bogactwie Warusa. Z pewnością były przesadzone, kryły jednak ziarno prawdy. Dysponował trzema oddziałami żołnierzy. Zwali się Dębowymi Tarczami, a każdy oddział liczył dwieście osób. Żadne inne gniazdo nie mogło wystawić równie imponującej armii. Większość hrabiów w ogóle nie posiadała stałych garnizonów, a ich bezpieczeństwa strzegli mężczyźni z osad, wzywani pod broń tylko wtedy, gdy zachodziła potrzeba. W razie problemów najsilniejsi mogli zwołać w ten sposób do stu, dwustu szabel. Twierdzono, że Warus, gdyby naprawdę poczuł się zagrożony, mógłby liczyć na tysiąc.

– Ojcze! – Angelka zerwała się z miejsca.

Hrabia dał znać najemnikom, by ją rozwiązali, aczkolwiek widok pęt na nadgarstkach córki nie zaskoczył go ani nie rozgniewał. Wydawał się nieco rozbawiony. Grymas ten szybko zniknął z jego twarzy.

– Moja nieposłuszna dziewczynka – zagulgotał.

Dźwięk, który wydobywał się z jego gardła, zawsze przypominał odgłos bąbli wydostających się spod wody. Marki czasem żartował, że powietrze musi przebić się przez sadło. Dziś jednak nie było mu do śmiechu. Warus, zawsze poważny, teraz sprawiał wrażenie wyjątkowo rozgniewanego.

– Każ uwolnić Markiego! – zażądała Angelka.

– Czemu?

Dziewczyna przystanęła wyraźnie zaskoczona.

– To mój towarzysz!

– Chciałaś powiedzieć: porywacz.

– Powiedziałam to, co chciałam powiedzieć! – nie ustępowała. – Poszłam z nim, bo miałam taki kaprys!

Warus zmarszczył brwi.

– I jakie kaprysy jeszcze miałaś?! – ostry ton w połączeniu z gulgotem czynił jego słowa niemal niezrozumiałymi.

– Nawet jeśli coś między nami zaszło, to nie twoja sprawa!

Marki przełknął ślinę. Nie tak. Powinna go ugłaskać, a nie dodatkowo rozdrażniać. Nie miał ochoty umierać, zwłaszcza za marzenia. Nigdy nie kochał się z Angelką, chyba że liczą się również sny.

– Więc porywacz i jeszcze gwałciciel.

– Puść go, proszę – Angelka chyba wreszcie zrozumiała powagę sytuacji. Jej ojciec nie był osobą, z którą można było żartować. Długo puszczał płazem wybryki córki, lecz widocznie czara się przebrała. – Chronił mnie podczas burzy. Wyładowanie zabiło mu psa.

– Bogowie pewnie ich ze sobą pomylili – wtrącił jeden z najemników.

Warus spojrzał na niego z pogardą. Żołdak cofnął się do ogniska. Pojął, że do tej rozmowy nikt go nie zapraszał.

– Chłopak pozwolił sobie na zbyt wiele.

Angelka stanęła między ojcem a Markim, jakby chciała zasłonić przyjaciela własnym ciałem.

– To syn hrabiego. Syn Brzóz.

Warus prychnął pogardliwie.

– Dziecko gniazda, które przestało istnieć. Był prawie nikim, a stał się mniej znaczący od pcheł na moich psach. Ośmielił się przyjść i spróbować zerwać kwiat, który nie rośnie dla niego. To nie drobne przewinienie, to zdrada. I namawiasz mnie, bym puścił go wolno? Co pomyślą sobie inni? Że można bezkarnie przyjść i mnie okradać? Taką mam dać im lekcję? Nie, córko. – Pokręcił głową, a sadło na jego szyi zatrzęsło się.

Dziewczyna pobladła. Spoglądała nerwowo to na Markiego, to na ojca.

– Oszczędź go, błagam. – Opadła na kolana. – Jak mówiłeś, stał się nikim, wypędź, ale oszczędź.

Nie jestem jej obojętny.

Na usta wpełzł mu blady uśmiech. Ich ucieczka nie była więc jedynie zachcianką rozkapryszonej panny, czego się obawiał. Szkoda tylko, że wiedza ta przyszła równo z zagładą jego świata. Stracił bliskich, dom, a zaraz mógł stracić również głowę.

– Hrabio… – mówił z trudem, w gardle mu zaschło.

– Czyżby szczur piszczał? – Warus teatralnie nadstawił ucho.

– Tragedia, która dotknęła mój ród… – zaczął Marki, lecz mężczyzna gwałtownie mu przerwał:

– Była karą za pogardę okazywaną najwyższemu. Twój ojciec nie czcił Probabli. Nie czcił niczego prócz rozumu i cóż osiągnął? Czy wiedza go uratowała? Gdzie jest? Schował się za drzewem i zaraz do nas podejdzie? Nie! Sięgnął po zakazane i dłoń, którą to zrobił, została mu odrąbana. Razem z resztą członków.

– Co masz na myśli? – Marki wbił wzrok w grubasa.

Czyżby Warus znał przyczynę masakry w Gnieździe Brzóz? A może nawet wiedział dokładnie, co tam się wydarzyło, bo sam za tym stał? Marki potrząsnął głową. Nie, to niemożliwe. To nie najemnicy ani nie Dębowe Tarcze spustoszyli osadę, ślady byłyby inne. Zrobiło to coś nieznanego…

Hrabia wykrzywił usta w pogardliwym grymasie.

– Czyżbyś nie znał własnego ojca? – spytał – Zaprzecz, że gardził bogami!

Przed Markim pojawiła się szansa. Niewielka.

– Nie przeczę! – zawołał. – I dlatego ja sam oddaję się osądowi Probabli. Żądam wróżby!

Warus nie mógł odmówić, słynął z pobożności. Złośliwi twierdzili, że nawet do wychodka nie idzie bez akceptacji uwielbionego boga losu.

– Chcesz mnie omamić? Sądzisz, że wtedy się ugnę? – Hrabia go przejrzał, lecz to nie miało znaczenia. – Ale owszem, jeśli sobie życzysz…

Skinął dłonią. Towarzyszący mu kapłan oddał jednemu ze strażników długą zdobioną laskę. Z woreczka przy pasie wyciągnął garść małych pożółkłych kosteczek. Tatuaże na twarzy, niesymetryczne spirale na policzkach zdawały się obracać, gdy bezgłośnie poruszał ustami.

Probabla, Bóg Szansy. Jego kapłani głosili, że życie jest loterią. Za każdym razem, gdy chodziło o najbłahszy nawet wybór, beznamiętny bóg chwytał kości zrobione z czaszek zmarłych, by rzucić je na niebiańskim stole i z położenia pustych oczodołów odczytać wynik wróżby, która jednocześnie stawała się jego nakazem. Ponoć nigdy nie oszukiwał. Dla Markiego ta opowiastka nie miała sensu. Albo Probabla z góry znał wynik i wtedy był jedynie cynicznym kuglarzem, albo rezultat był również dla niego zaskoczeniem, co stawiało jego boskość pod dużym znakiem zapytania. Wyznawcy jednak zdawali się nie zauważać tego paradoksu i naśladowali swego pana, odczytując z rzutów kości, jak należy postąpić.

Tym razem ślepe koło losu zadecyduje o nim.

Zagryzł wargę, by się mimowolnie nie uśmiechnąć. Był nieodrodnym synem Natabana, nasłuchał się tak wielu krytycznych uwag na temat wszelkich możliwych bogów, że nie uwierzyłby w żadnego z nich, nawet gdyby się o niego potknął. Przed oczami stanęła mu twarz hrabiego Brzóz. W ułamku sekundy wesołość prysła. Ojciec nie żył, gniazdo spłonęło, a on sam mógł zginąć za moment.

Szaman odnalazł skrawek terenu wolny od trawy. Opadł na kolana, bezustannie potrząsając kośćmi. Tułowiem wykonywał okrężne ruchy, jakby, niczym gigantyczny korkociąg, próbował wwiercić się w ziemię.

– Żądam Wielkiej Próby! – zawołał Marki.

Wielka Próba nie mogła odbyć się tu, na polanie. Kapłani przeprowadzali ją w świątyniach Probabli, a od najbliższej dzieliły ich dni wędrówki. Warus tylko na ułamek sekundy oderwał wzrok od przybocznego wróżbity.

– Nie jesteś jej godzien – zagulgotał.

– Ojcze… – Angelka próbowała wstawić się za przyjacielem, lecz hrabia uciszył ją, podnosząc w górę dłoń. Nie znosił sprzeciwu.

– Wydałem wyrok. Teraz niech zaakceptuje go najwyższy. Zapewniam, to czysta formalność. Moje słowa są jego słowami. Czyż doprowadziłby siedzibę tego nikczemnika do upadku, gdyby on i jego ród nie budzili w nim wstrętu? Odpowiesz mi, córko?

Angelka milczała.

– Widziałaś ruiny. Jak tam było? – drążył. W głosie słychać było autentyczną ciekawość.

– Strasznie – szepnęła.

Szaman wzniósł ręce. Nadgarstki zataczały niewidzialne spirale. Początkowo wolno, z każdym ruchem coraz szybciej i szybciej. Z ust mężczyzny wydobyło się zawodzenie, które z pewnością było pochwalnym psalmem na cześć Pana Losu. Wróżbita był gibki i szybki. Pieśń również nabierała tempa. Wreszcie, gdy ruchy i słowa osiągnęły apogeum, rozwarł palce i wypuścił kości. Potoczyły się, wirując niczym małe tornado. Obracały się długo, zdając się przeczyć prawom przyrody. Oczy zebranych śledziły każdy ich ruch. Wszyscy pochylili się, by zobaczyć układ objawiony przez Probablę. Jedynym, który nie spoglądał na kości, był Marki. Sycił się widokiem pobladłej Angelki. Być może patrzył na nią po raz ostatni.

– To wygląda jak wrota, drzwi! – zawołała dziewczyna. – Pan Szansy nakazuje go uwolnić.

– Angel! – gwałtowny gulgot przywołał ją do porządku. – Jak śmiesz odczytywać wyroki?! Czyżbyś została kapłanką?!

Marki zmusił się, by spojrzeć na kości. Faktycznie drobne kosteczki ułożyły się na kształt, który od biedy można było zinterpretować jako uchylone wrota.

To wejście czy wyjście?

Jakie to ma znaczenie? Problem z wróżbami polegał na tym, że cokolwiek ukazywał układ, prawda była objawiana ustami szamana. A ten był człowiekiem Warusa. Mówił to, czego żądał jego pan. Kapłan Probabli położył dłoń pomiędzy kości, po czym rozrzucił je kilkoma szybkimi ruchami. Zaintonował gardłową pieśń, w której nie sposób było rozróżnić słów. Wzrokiem chłonął nowe ułożenie kosteczek. Wydawało się dla niego nie mniej ważne niż poprzednie.