
Przyloty na Ziemię
- Wydawca:
- Wydawnictwo e-bookowo
- Kategoria:
- Fantastyka i sci-fi
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-929666-2-3
- Rok wydania:
- 2006
- Słowa kluczowe:
- edwarda
- europa
- island
- nasycenie
- powrotami
- przyloty
- psychologicznym
- raczej
- subtelnej
- supernowa
- tematyka
- ziemię
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Przyloty na Ziemię”
Ten obszerny tom zawiera dziewięć mikropowieści SF Edwarda Guziakiewicza, napisanych w latach 1995-2011: „Afrodyta”, „Banita”, „Ekscytoza”, „Przerwany lot”, „Genesis”, „Misja: Europa”, „Syreny z Cat Island”, „Supernowa” i „Kasandra”.
Są to utwory o podobnej wielkości. Różnią się one znacznie tematyką i czasem akcji, jednakże ich zestawienie nie jest całkiem przypadkowe. Znajdujemy w nich podobny motyw przewodni. Wiążą się one bowiem nie tyle z okrzyczanymi wyprawami w kosmos (odlotami z Ziemi), co raczej z powrotami na planetę matkę.
Jaka jest fantastyka, prezentowana w tych utworach? Może ona bawić, wzruszać i śmieszyć. W pierwszej kolejności dostarcza więc rozrywki. Nie brakuje w niej wątków sensacyjnych i kryminalnych. Ze względu na nasycenie erotyką kwalifikuje się ona do tzw. subtelnej różowej serii. Wyobraźnia szukającego nowych doznań czytelnika znajduje tu pożywkę w postaci zaskakujących konwencji i rozwiązań. Nie jest jednak przy tym pozbawiona głębszych analiz o charakterze psychologicznym.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Edward Guziakiewicz
Edward GuziakiewiczPrzyloty na Ziemiętom mikropowieści SF
Copyright © 2015 Edward Guziakiewicz
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
ISBN 978-83-64865-31-2 (EPUB)
Obraz na okładce licencjonowany przezDepositphotos.com/Drukarnia Chroma
Tytułem wprowadzenia
Ten obszerny tom zawiera dziewięć mikropowieści SF Edwarda Guziakiewicza, napisanych w latach 1995-2011: „Afrodyta”, „Banita”, „Ekscytoza”, „Przerwany lot”, „Genesis”, „Misja: Europa”, „Syreny z Cat Island”, „Supernowa” i „Kasandra”.
Są to utwory o podobnej wielkości. Różnią się one znacznie tematyką i czasem akcji, jednakże ich zestawienie nie jest całkiem przypadkowe. Znajdujemy w nich podobny motyw przewodni. Wiążą się one bowiem nie tyle z okrzyczanymi wyprawami w kosmos (odlotami z Ziemi), co raczej z powrotami na planetę matkę.
Jaka jest fantastyka, prezentowana w tych utworach? Może ona bawić, wzruszać i śmieszyć. W pierwszej kolejności dostarcza więc rozrywki. Nie brakuje w niej wątków sensacyjnych i kryminalnych. Ze względu na nasycenie erotyką kwalifikuje się ona do tzw. subtelnej różowej serii. Wyobraźnia szukającego nowych doznań czytelnika znajduje tu pożywkę w postaci zaskakujących konwencji i rozwiązań. Nie jest jednak przy tym pozbawiona głębszych analiz o charakterze psychologicznym.
AfrodytaRozdział pierwszy
Zamarła przy wejściu do wyłożonego marmurem wysokiego salonu. W milczeniu stała, z oddaniem wpatrując się w pochłoniętego myślami Raoula. W takich chwilach czas się dla niej nie liczył. Ten wreszcie drgnął, słysząc cichutki szelest lub raczej domyślając się jej obecności i machinalnie się obejrzał. Z roztargnieniem zlustrował jej postać. Pojął, że zadurzona w nim dziewczyna adoruje go tak już od kilku minut, a na jego twarzy zagościł zagadkowy półuśmiech. Z ulgą się przeciągnął i odłożył na blat błyszczący prospekt, nad którym się zadumał. Uzmysłowił sobie, że bardzo dobrze zrobił, decydując się na tę długonogą panienkę. Była warta grzechu. Połakomił się na anielicę z figurą Miss Universum i nie miał powodu, by tego żałować. Naturalnie, musiał przezwyciężyć w sobie pewne opory, związane z tradycyjnym wychowaniem. Pamiętał, że początkowo krępowały go niewinne spojrzenia chabrowych oczu boskiej dziewiętnastolatki i że w pierwszych tygodniach jej posiadania zachowywał się wobec niej jak nuworysz wobec lodowatego i dystyngowanego lokaja. Było w tym coś na kształt nie tylko subtelnego kompleksu niższości, ale i spychanego do podświadomości poczucia winy. Z moralnego punktu widzenia nie zasługiwał na kogoś takiego jak ona. Na znanej z zamożności Dianie, utworzonej z asteroidów między Marsem a Jowiszem, nabywanie klonowanych dziewcząt było wszakże zalegalizowane — zatem każdy, kto dysponował większym szmalem, a przy tym lubił nim szastać, mógł sobie taką zafundować. Na innych globach Układu Słonecznego krzywiono się z cicha na tę praktykę, zarzucając Diananom, że handlowanie klonowanymi hurysami pachnie niewolnictwem. Przyganiał kocioł garnkowi. Ci popieprzeni dyplomaci najchętniej zamieniliby cały Układ Słoneczny w szkółkę niedzielną! Nic się nie zmieniło pod tym względem od stuleci — szczególnie na Ziemi, która miała opinię najbardziej konserwatywnej z planet. No, może nieco inaczej było na księżycach Jowisza i Saturna. Im dalej od trzeciej od Słońca, tym większy luz! On sam po kilkudziesięciu latach służby ostatecznie pożegnał przejmującą grozą lodowatą bazę na odległej planetoidzie i przeszedł na zasłużoną emeryturę. Nigdy nie był żonaty i pewnie dlatego wysyłano go tam, gdzie diabeł chichocząc mówił dobranoc, czyli na obrzeża Układu Słonecznego. Na jego koncie w Marsjańskim Banku Komercyjnym uzbierała się niezła sumka, która dodatkowo urosła dzięki temu, że poza orbitą Neptuna przypadkiem trafił na znaczne złoża retelitu, więc mógł się urządzić na spokojnych przedmieściach Nowego Konstantynopola. Kupił zbudowaną ze smakiem kredowobiałą willę z palmami w przestronnym atrium i podświetloną pływalnią z delfinem. Miał dwa młode oswojone owiraptory. W rezultacie tego wszystkiego zajmował się tym, o czym skrycie marzył od najmłodszych lat. A więc niczym. Z natury pasywny, uwielbiał błogą bezczynność i już jako podrostek potrafił godzinami wylegiwać się i wpatrywać w biały sufit lub z rękami w kieszeniach włóczyć się bez celu po okolicach miasteczka i zbijać bąki. W głębi duszy nie gardził — jak prawie każdy mężczyzna — subtelnymi doznaniami zmysłowymi i nie zmieniły jego skłonności wymagające wstrzemięźliwości lata służby w Siłach Kosmicznych Układu. Co więcej, wydawało się, że je jeszcze wzmocniły.
— Podejdźże, kochanie, nie przeszkadzasz mi — życzliwie zachęcił dziewczynę. — Już skończyłem…
Afrodyta była pierwszą i jedyną niewolnicą, na jaką mógł sobie w życiu pozwolić. Bywały chwile, w których wątpił w to, czy psychicznie dojrzał do jej posiadania. Jakaś część niego nie pogodziła się bowiem z tym, że modelka o fenomenalnej urodzie nie posiada przyrodzonych praw, należnych żywej istocie ludzkiej. Przez pierwszy tydzień tłumił w sobie żądze, nie chcąc posuwać się wobec niej za daleko i traktując ją nieomal jak daleką kuzynkę, która na krótko zatrzymała się pod jego gościnnym dachem. Zachowywał się jak zadurzony sztubak i skwapliwie zabiegał o jej względy. Instynktownie grał rolę, która mu odpowiadała i jakoś go usprawiedliwiała we własnych oczach. Obiektywnie biorąc, jego zawstydzające zaloty i żenujące umizgi nie miały najmniejszego sensu i stanowiły bezsporną stratę czasu. Afrodyta bowiem była do niego bezwarunkowo przystosowana, a wszczepione w nią standardowe programy z wyrafinowanym kluczem erotycznym załatwiały sprawę. Rzadko kiedy zawodziły. Psychotronika stała wysoko na Dianie i w mózg klonowanego ciała, w którym aż roiło się od implantów i mikroprocesorów, wpisano złożony zespół zachowań zadowalających nawet najbardziej wybrednego kochanka. Blondynka o figurze Marilyn Monroe była więc na wpół elektroniczną maszyną do uprawiania seksu i zaspakajania męskiej chuci. I właściwie niczym więcej. Z prawnego punktu widzenia pozostawała androidem klasy zerowej. Człowiek wolny posiadał naturalnych rodziców, drzewo genealogiczne i miał trochę inaczej poukładane w głowie.
— Niczym więcej? — zapytał swojego niewyraźnego odbicia w forniturze czarnego fortepianu, gdy podniósł się z wyściełanego miękką skórą fotela. — Niczym?!
Dopiero teraz podeszła do niego, nie rozumiejąc jednakże rzuconych półgłosem słów. Nie była Alicją z Krainy Czarów i nie mogła przejść na drugą stronę lustra. Tym niemniej umiała wodzić go na pokuszenie i posiadała przewyborny dar zrzucania z siebie w jego towarzystwie i tak z reguły skąpego odzienia. Owiał go oszałamiający zapach jej drogich perfum.
— Tak, Raoulu? — zapytała, a jej niewinnie spoglądające niebieskie oczy wydawały się wyrażać potrzebę odgadywania jego najskrytszych pragnień. — Coś cię niepokoi?
Ogarnął ją ramieniem i przytulił do siebie. Lubił ciepło jej ciała i jedwabistą gładkość jej skóry.
— Nie, zupełnie nic — westchnął. — Jesteś słodka jak cukiereczek — pocałował ją w ucho, odgarniając furę jasnych włosów. — Jak zwykle.
Zamruczała jak kotka i lekko się od niego odsunęła.
— Czy wieczorem gdzieś razem wychodzimy? — z ciekawością zapytała.
Zerknął na wmontowany w ścianę cyferblat zegara, pokazującego czas na wszystkich planetach i księżycach Układu Słonecznego i wyłowił wzrokiem Nowy Konstantynopol.
— Może tak, a może nie — ziewnął, dyskretnie przysłaniając dłonią usta. — Pogodę mamy jak wymaluj i nie zapowiadano na dzisiaj deszczu — skonstatował, ale bez przekonania. Na południu znaczyły się rozległe pola uprawne, więc kropiło tam częściej niż gdzie indziej. Nagle się ożywił. — Wiesz, o czym dumam? Nigdy byś nie zgadła.
Na tak postawione pytanie Afrodyta miała zawsze gotową tylko jedną odpowiedź.
— Chcesz się teraz kochać? — gdy się z tym do niego zwracała, jej lekko wibrujący aksamitny głos wydawał się zniewalać.
— Nie — pokręcił przecząco głową. — To znaczy, tak — poprawił się z ożywieniem. — Ale nie o tym myślałem, wspominając o mych najskrytszych marzeniach. — Zawahał się. — Lata lecą, kalendarz jest nieubłagany, więc dopóki jeszcze mogę chciałbym wybrać się na Ziemię — zdradził wreszcie z pewnymi oporami. Zajrzał z niepokojem jej w oczy, jakby licząc na to, że przesłodka przyjaciółka oceni ten zamysł z jej punktu widzenia. — Tam się przecież wychowałem, spędziłem dzieciństwo i młodość, chodziłem do szkoły i studiowałem. Stąd sentymenty. Ech, dużo by opowiadać!
Dziewczyna nigdy jednak nie oceniała jego projektów i zamierzeń. Tego jej nie było wolno i pod tym względem — niestety — nie różniła się nawet od prymitywnego androida klasy czwartej, który co piątek przylatywał mobilem i czyścił jego basen. Tkwiła w cienkiej półprzeźroczystej powłoce snu i obce jej były zawiłości życia wewnętrznego.
— Jeżeli tak uważasz… — uniosła brwi, lekko marszcząc czoło. Przez króciutką chwilę się zastanawiała. — Czy to oznacza, że zabierzesz mnie tam ze sobą?
— Ma się rozumieć — roześmiał się, z rozbawieniem zacierając ręce. — Przecież stać mnie na bilety w obie strony. Na szczęście, nieźle stoję z kasą.
Potem sięgnął dłońmi do jej pełnych piersi, delektując się nimi i delikatnie je pieszcząc. Uwielbiał je całować. Przeszyła go odkrywcza myśl, że Bóg miał naprawdę dobry dzień, kiedy stwarzał kobietę. Była jego najbardziej udanym dziełem. Wyczuł twardniejące sutki. Poddała mu się z rozkoszą, a jej źrenice lekko się zwęziły. Przyciągnął ją do siebie i musnął wargami jej szyję, a następnie odsłonięte ramię. Zastanowił się mimochodem nad planowaną wyprawą na Planetę Matkę. Nie był pewny tego, czy mógłby faktycznie tam polecieć z prześliczną kurtyzaną o platynowozłotych włosach. Znakomicie sprawdzała się jako osoba do towarzystwa i był dumny jak paw, mogąc pojawiać się z nią w publicznych miejscach. Ostatnio chwalił się nią na zlocie swojego rocznika Sił Kosmicznych Układu i widział wściekłą zazdrość w oczach niektórych kolegów. Ani jeden z nich nie domyślił się, że towarzysząca mu skromnie piękność jest klonowaną „podróbką”. Jedynym znakiem rozpoznawczym cyborga była mikroskopijnej wielkości metalowa tulejka, mieszcząca się tuż poniżej kości ogonowej — ale przecież przypadkowi obserwatorzy nie zaglądali urodziwej seksbombie do desu. Jednak na Ziemi posiadanie stymulowanych elektronicznie niewolnic było zakazane. Obiło mu się gdzieś o uszy, że podobno czyniono jakieś wyjątki dla osób cieszących się obywatelstwem Diany, lecz nie był pewny tego, czy obejmują one takich jak on dysponentów. Przeszło mu przez głowę, że powinien połączyć się z radcą prawnym firmy, w której ją nabył i go o to zapytać.
— Gdzie to zrobimy, kochany? — omdlewająco półszepnęła. Na myśl o rozkoszy oczy zachodziły jej mgłą.
Wskazał jej dłonią miękki puszysty dywan, pokrywający środek salonu. Poszła spojrzeniem za tym gestem. Z wdziękiem się ułożyła w miejscu, które wybrał i zachęcająco rozchyliła uda.
— Chodź! — błagalnie wyciągnęła do niego ramiona.
Bezmyślnie dłubał wykałaczką w zębach i z poirytowaniem wlepiał gały w wirtualny ekran, nie pojmując, skąd biorą się fale anomalii. Symulacja z początku przebiegała bez zakłóceń, potem jednak coś się rwało, a doskonale wymodelowane i płynne zachowania hurysy traciły harmonię. Wydawało się, że w programie są błędy. Niezrozumiałe impulsy sprawiały, że urocza madonna przeistaczała się w okamgnieniu w wojowniczą amazonkę, jeśli nie wręcz w napastliwego i pozbawionego skrupułów najemnika.
— Co za palant grzebał w projekcie?! — wykrztusił wreszcie z siebie, nie pojmując, co się stało. Chodziły mu po głowie różne domysły. Ubrdał sobie, że to wina jakiegoś programisty nieudacznika, który musiał coś schrzanić. Zajęcie miał nudnawe, jak wszyscy początkujący w tym dziale. Od dwóch dni testował na monitorze kolejne nafaszerowane chipami klony, badając ich reakcje w kilkuset standardowych sytuacjach, ale wcześniej nie natrafił na żaden podobny przypadek. Rzadko kiedy odstępstwa od normy były większe niż dwie lub trzy setne procenta. Popadł w niepokojącą zadumę, potem sięgnął od niechcenia po pobudzające pastylki, wysypał kilka z tulei, wybrał jedną i wrzucił sobie do ust. Popił sokiem z pomarańczy. Zdecydował się przejrzeć jeszcze raz symulację, oznaczoną numerem dwieście siedemnastym, ale postanowił wpisać od nowa parametry wyjściowe. Interakcje z pierwszej setki były bezbarwne i usypiające, więc ciągnęły się mu jak włoski makaron. Klonowana piękność odpowiadała bowiem na zwroty typu: „Dzień dobry!”, „Do widzenia!” i na banalne pytania z rodzaju: „Jak się nazywasz?”, „Co cię łączy z panem X”? Druga setka była ciekawsza, bo zahaczała o gry ruchowe i sporty ekstremalne, a poza tym obejmowała różnorakie sytuacje konfliktowe. Testowana madonna, mająca na imię Iryda, znajdowała się w grawitującej w próżni dużej bazie kosmicznej, gdzie napadał na nią silniejszy od niej jednooki cyborg, przystosowany do bezpardonowej walki wręcz. Powinna była zręcznie się wycofać, korzystając z labiryntów słabo oświetlonych korytarzy. Tymczasem ku zdumieniu Paula ta wcale nie zamierzała dawać nogi. Stawała dęba i jak byk na corridzie ruszała do wściekłego kontrnatarcia, które kończyło się dla niej fatalnie. Ogarniała go groza. Walcząca dziewczyna w wirtualnym starciu traciła obie ręce, a potem cyklop dostawał ją w swe łapy jak łopaty, łamiąc jej z trzaskiem kręgosłup. Odstępstwo od wzorca sięgało siedemdziesięciu czterech procent.
Siedział w obrotowym fotelu i głowił się nad rozsierdzonym klonem kamikadze. Ukończył z wyróżnieniem informatykę przemysłową ze specjalizacją z dziedziny produktów metaorganicznych, ale teoretyczną wiedzę uniwersytecką dzieliła zawsze od praktyki spora przepaść.
— Dlaczego ten wredny babsztyl utracił instynkt samozachowawczy? — warknął, wyrzucając z siebie, co go bolało. — Też mi coś, grecka bogini tęczy, posłanniczka Zeusa i Hery! — Zaaferowany gładził brodę, na której rysował się ledwo znaczący się zarost. Jeszcze się nie golił. — Co to może być, do diaska? — z wysiłkiem koncypował. — A jeśli to jakieś zwarcie na pułapie sprzężeń zwrotnych? — olśniła go nagłe przypuszczenie. Zaraz je odrzucił. Wreszcie dał sobie z tym spokój. — Mam to gdzieś!.. — żachnął się, sumując z niesmakiem domorosłe zmagania z pięknym klonem, który nie chciał się podporządkować firmowym wymaganiom. Nie był od tego, żeby zajmować się tak wyrafinowanymi zadaniami. — Hej, profesorze!.. — zawołał, nie ruszając się zza pulpitu. — Maaa-myyy kło-po-ty!..
Ten akurat przechodził obok jego boksu, więc chcąc nie chcąc musiał się zatrzymać. Krótko przypatrywał się temu, co na ekranie pozostało z walecznej hurysy, a potem skrzywił się z niechęcią i orzekł, oplatając go pajęczyną firmowych kłamstw:
— Znów pracujemy na podzespołach tych klonowanych amazonek. Wojowniczki jakoś ostatnio nie idą, wyszły z mody. Klienci są zdania, że klony płci męskiej lepiej się prezentują w roli goryli i ochroniarzy, więc tamci z góry z konieczności przystosowują nam części do kurtyzan, nad którymi teraz, biedaku, siedzisz. Oto cena, jaką musimy płacić za drastyczne oszczędności w firmie — podsumował. — Ale nie przejmuj się — życzliwie klepnął chłopaka po plecach. — Zapisz ten egzemplarz na straty. Przepuszczaj tylko te, które za bardzo nie wierzgają.
— Serio?! — Paul zrobił wielkie oczy. Wydawało mu się, że dorośli nie są zdolni do takich świństw jak to, na które patrzył. — Przecież te mikroprocesory są już po solidnej obróbce. Nie da się więc do końca wymazać z niej instynktu walki. Jeśli taka rozmarzona cizia w pewnej chwili uzmysłowi sobie, że może z nagła przyłożyć fagasowi, który korzysta z jej usług, to…
— Ciii-cho! — profesor rozejrzał się niepewnie dookoła, jakby w obawie, że ktoś niepowołany może ich usłyszeć. Licho nie spało. — To nie moja ani nie twoja sprawa, młody kolego — bezradnie zatrzepotał rękami. — Rób tylko to, co do ciebie należy — gorączkowo rzucił na pożegnanie i odfrunął czym prędzej w stronę innych boksów.
Paul pozostał sam na sam z kasandrycznymi myślami. Długo medytował, wreszcie podniósł się i podejrzliwie rozejrzał nad ściankami działowymi, bacznie lustrując otoczenie. Inni już wychodzili, kończąc pracę. Pokusa była silniejsza niż zdrowy rozsądek. Zamruczał wstydliwie pod nosem i ukradkiem sięgnął do szuflady, wydobywając maleńki dysk, który przemycił poprzedniego dnia. W niespełna dwie minuty ustawił na nowo parametry wyjściowe symulacji. Dorzucił swoje dane osobiste, założył kask mentalny, a następnie zanurzył się w błogim świecie wirtualnym. Był ciekawy, jak zaprogramowana na miłość i oddanie Iryda wobec niego się zachowa.
— Narowista jesteś, kochana, ale taki ogier jak ja poradzi sobie z tobą — szepnął podniecony. — Dostaniesz więcej niż się spodziewasz, madonno. Pewnie już przełykasz ślinkę.
Pierwsze sekwencje były obiecujące. Śliczna kurtyzana zaprosiła go do komfortowego apartamentu. Następnie opuściła go na chwilę, zmieniając toaletę. Wróciła do niego w czymś, co sprawiło, że zaparło mu dech z wrażenia. Wziął ją w ramiona, szepcząc jej do ucha szalone wyznania miłosne. Kiedy jednak łakomie zsunął dłonie na jej kształtne biodra, odepchnęła go, a potem niespodziewanie przywaliła mu pięścią w zęby. Instynktownie się cofnął, a jego fotel poleciał do tyłu.
— Szlag by to trafił! — warknął, podnosząc się z posadzki w szachownicę i zrywając kask mentalny. — Boli. — Masował ręką stłuczone ramię.
Pomieszczenie wypełnił rozdzierający uszy modulowany sygnał alarmowy, zaś czerwone światło nad wejściem zaczęło pulsować.
— Wpadłem, to nokaut! — bezradnie jęknął, rzucając się do komputera, żeby skasować nagranie. Ręce mu się przy tym trzęsły z przerażenia.
Milutki kobiecy głos ciepło instruował przez głośniki: „Naruszenie statusu w sekcji B. Uprasza się o przerwanie pracy, natychmiastowe opuszczenie sali i zgłoszenie się do punktu kontroli!”
Jak się pokrótce okazało, mógł polecieć na Ziemię w towarzystwie bliskiej jego sercu, aczkolwiek nieco kłopotliwej niewolnicy. Ozięble mu zakomunikowano, że rysuje się taka ścieżka prawna, ale wiąże się ona z pewnymi niedogodnościami i w związku z tym nie jest zalecana przez strategów firmy „Body Perfect”. Połączono go z szefem bardzo ważnego działu, który mu wyjaśnił, jak to należy rozegrać. Facet był nadęty jak balon i spoglądał na komandora z góry. Raoul musiał, śmieszna sprawa, wziąć ślub z osobistym androidem. Oczywiście, nie w Nowym Konstantynopolu. Na Dianie bezwzględnie zakazywano takich małżeństw, grożąc poważnymi sankcjami. W przestrzeni kosmicznej panowały jednak inne obyczaje niż na tym pięknym globie, a na pokładach wahadłowców respektowano liberalne przepisy kodeksu międzyplanetarnego. Tam pasażer miał prawo związać się świętym węzłem małżeńskim, co niektórych bawiło, nawet z robotem do prac ogrodniczych z sekatorami zamiast rąk. Jednak w drodze powrotnej z Planety Matki Raoul musiał wziąć rozwód z nafaszerowaną mikroprocesorami dziewczyną. I to bezwzględnie. Gdyby tego nie uczynił, nie mógłby bezpiecznie zagościć na Dianie. Od razu trafiłby za kratki. Szczegółowych instrukcji, z tym związanych miał mu udzielić w osobistej rozmowie radca prawny firmy. Wymagane formularze były dostępne na pokładach transportowców, chociaż nie na wszystkich. Należało zachować ostrożność i z pedanterią zatroszczyć się o to, żeby niczego nie przeoczyć. Odpychający urzędas, z którym telekonferował, łypnął w końcu łaskawie okiem i doradził mu, żeby skorzystał z usług „Air Saturn Company”, gdyż u tego przewoźnika o takie rzeczy dbano. No, ale dojrzał za plecami Raoula coś, co go naprawdę poruszyło, wyzwalając w nim potrzebę wyciągnięcia przyjaznej dłoni. Zaaferowany komandor nie zastanawiał się nad tym, co, gdyż z tyłu za sobą miał tylko marmurową ścianę i wejścia do modułu kuchennego, sypialni oraz do bocznego skrzydła. Odniósł przelotne wrażenie, że właśnie kręcił się tam któryś z jego figlarnych owiraptorów, Cezar lub Brutus.
Połączenie z biurem informacyjnym się urwało i wypełniający część salonu przestrzenny obraz skurczył się i zgasł, zamieniając się w świecący coraz słabiej punkt. Raoul przeciągnął się z ulgą, aż strzeliły mu kości. Uśmiechnął się pod nosem. Nieoczekiwanie zarysowano przed nim błogą perspektywę miesiąca miodowego. Nęciło to i kusiło. Wyciągnął się wygodnie w fotelu, przymykając powieki, a oczyma wyobraźni przeniósł się na pokład statku pasażerskiego, jak przez mgłę widząc Afrodytę w króciutkiej białej sukni ślubnej i z bukiecikiem orchidei w ręku. Jakież to było słodkie!
Usłyszał za sobą cichy szelest, to nie mógł być owiraptor, więc obejrzał się zaskoczony. Romantyczny obraz rozprysł się jak rzucone o ziemię zwierciadło. Przyłapała go na gorącym uczynku i zarumienił się jak sztubak.
— Już maleńka nie pływasz? — nie mógł ukryć zdumienia. Nie przypuszczał, że dotrze do jej uszu ta rozmowa, no i że przy okazji ujrzy ją, sterczącą za nim półnago, oschły facet z firmy.
Bóstwo było owinięte ręcznikiem kąpielowym. Dziewczyna zwykle nie wychodziła z mającego kilka metrów głębokości i podświetlanego od dołu basenu przez dwa lub trzy kwadranse, z wdziękiem nurkując i ścigając się z delfinem. Potrafiła obyć się bez oddychania znacznie dłużej niż Raoul.
— Wróciłam przed kilkoma chwilami, ale przez wschodni pawilon — skwapliwie się wytłumaczyła. — Stałam i nie chciałam ci przeszkadzać.
Włosy miała jeszcze wilgotne. Spoglądała na niego z oddaniem, a jej zmysłowe usta aż błagały, żeby je całować.
— Ach tak?
Po raz któryś z rzędu uzmysłowił sobie, że kiedy rozpoczynał z kimś rozmowę, ona natychmiast pojawiała się obok niby duch. Nie, żeby podsłuchiwać, nic z tych rzeczy! Po prostu była elektronicznie uwarunkowana na pewien rodzaj dyskretnej asysty. Do jej cichych obowiązków należało powściągliwie wspierać go swoją obecnością, z wdziękiem uśmiechać się do interlokutorów i taktownie przytakiwać. I zwykle z tego się wywiązywała. No, ale facetów aż skręcało, kiedy wpadała im w oczy lub o nich się ocierała. Rzadko kiedy można było sobie pozwolić na wymianę grzeczności z tak seksowną babką.
— Słyszałaś moją rozmowę z biurem „Body Perfect”? — zapytał, udając oziębłość i surowość.
Króciutko się wahała, ale jej wyraz twarzy w niczym się nie zmienił.
— A nie powinnam? — zapytała naiwnie i szczerze. — Jeśli każesz, to mogę o niej zapomnieć. Cóż prostszego?
Odwrócił się wraz z fotelem, nieco skonsternowany. Nerwowo zatarł ręce. Wiedział, że Afrodyta potrafi w jednej chwili wymazać ze swoich wspomnień każdą wskazaną przez niego scenkę, ale wcale nie pragnął, żeby stale to czyniła. Tego, co raz zapomniała, nie dawało się już przywrócić. Było jak skasowane z twardego dysku.
— Och, nie w tym rzecz — szybko skwitował. — A więc słyszałaś?
— Tak — kiwnęła głową. — Mówili, że mogę wyjść za ciebie.
Czuł, że musi się wytłumaczyć.
— To warunek, żebyś mogła polecieć ze mną na tę pieprzoną Ziemię. Powinnaś tam odgrywać rolę mojej żony. To wszystko przez te idiotyczne przepisy, które na każdej planecie są inne. Tam musisz być moją prawną małżonką, zaś tu — z kolei — absolutnie nie możesz nią być — objaśniał. — Więc w drodze powrotnej czeka nas rozwód! — dorzucił z odrobiną złości, bo wiedział, że brzmi to wykrętnie. Nie umiał ukryć irytacji w głosie i chciał to nieudolnie naprawić, więc ociężale podniósł się z fotela i zbliżył się do dziewczyny, przyciągając ją do siebie. Z czułością pogładził jej wilgotne włosy. — Zgadzasz się na takie rozwiązanie?!
Myślał, że potwierdzi to bez wahania, jak zwykle dodając, że jego wola jest dla niej święta i że uczyni wszystko, czego od niej zechce, ale Afrodyta tym razem tak się nie zachowała. Zmarszczyła brwi, z cicha nad czym medytując.
— A czy po rozwodzie nic się między nami nie zmieni? Nadal będę mogła być z tobą i tylko z tobą?! — wiernie zajrzała mu w oczy.
Przez chwilę przyglądał się jej podejrzliwie, a potem odetchnął z niejaką ulgą, wypuszczając z płuc powietrze. Nie do końca wierzył, że można tak doskonale sformatować klonowany mózg. Czy raczej — aż tak go wypaczyć.
— Ufff! Ależ oczywiście. Nie mogłoby być inaczej — potwierdził z przekonaniem, z przyjemnością gładząc jej rozkosznie gładkie ramię. — Wiesz, że nie zamierzam się z tobą nigdy rozstawać. Ani teraz, ani w przyszłości…
Wygłaszając tę kwestię, ciężko westchnął. Bezczelnie kłamał, a to ostatnie wcale nie było prawdą. Klonowane piękności miały gwarancję na siedem lat. A potem szły na złom, bo firma nie dawała pewności, że nadal wszystko z nimi będzie w porządku. Z czasem mogły wychodzić na jaw różne wady. Zwracano je z powrotem do magazynów, gdzie po rozmontowaniu podzespołów — jak Raoul gdzieś zasłyszał — martwe młode ciała wrzucano do pieca krematoryjnego. Zwrot uprawniał do sporej bonifikaty przy zakupie następnej seksbomby. Jeżeli klient był wyjątkowo kapryśny i wybrzydzał na inne hurysy z katalogu, chcąc mieć znowu taką samą dziewczynę, mógł z odpowiednim wyprzedzeniem zamówić klonowanego sobowtóra. Rzadko jednak kiedy nowy egzemplarz był dokładnie taki sam jak poprzedni. Zwykle czuło się i widziało różnicę. Zwłaszcza na początku. Przecież nabywany „bliźniak” miał znowu dziewiętnaście a nie dwadzieścia sześć lat. Przyszło mu do głowy, że mógłby po ślubie zostać z Afrodytą dłużej na Ziemi, ale „Body Perfect” nie miała tam rozbudowanego serwisu. Raz do roku należało oddać androida do okresowego przeglądu, który trwał zwykle kilka dni. Musiałby więc przez sześć kolejnych lat z rzędu latać z dziewczyną na Dianę, sześć razy się z nią rozwodzić i tyleż samo razy brać ślub. Ale takiego numeru już by mu nie wybaczono. Pod byle pretekstem dobrano by mu się do skóry, żeby inni nie poszli w jego ślady.
— Jeżeli tak, to zgadzam się — potwierdziła. — I na małżeństwo, i na rozwód. Zresztą, po co pytam? — dodała, marszcząc zabawnie nosek. — Przecież twoja wola jest dla mnie święta. I zawsze będę czynić to, co uznasz za słuszne!
Pomyślał, że Afrodyta się uczy. Bardziej optymistyczna część jego męskiego ja obudziła się i zachichotała radośnie. Gdzieś tam, w zakamarkach jej spapranego chipami umysłu, rodziła się potrzeba samodzielnej oceny sytuacji. Ta pesymistyczna miała jednakże pewne wątpliwości. W grę bowiem mogło wchodzić działanie najzwyklejszego pod słońcem programu adaptacyjnego. W miarę możliwości sprzedany przez firmę nabytek powinien był stopniowo dostrajać się do zmieniających się z upływem czasu oczekiwań właściciela, choć to nie powinno było rzucać się w oczy.
Postanowił uciąć tę dyskusję.
— Ile razy już dziś kochałaś się ze mną? — delikatnie pocałował ją w czoło.
Tym razem odrzekła natychmiast, wzdychając z odrobiną żalu:
— Tylko raz, kochany. Tuż przed świtem.
Nie mógł pozwolić na to, by jego ósmy cud świata cierpiał. Sięgnął po leżący na ławie poradnik, otwierając kolorowe stronice.
— A może byśmy zrobili to w taki sposób?
Podeszła i skwapliwie przyjrzała się ilustracji.
— Dobrze — odrzekła, pozwalając, by ręcznik, którym się owinęła, niby to mimochodem zsunął się na posadzkę. Znowu była boginią, wynurzającą się z morskiej piany i skłonną do kolejnego elektryzującego spektaklu. Świadoma swej nieziemskiej urody z wdziękiem uklękła przed nim, sięgając dłońmi jego szortów i obiecując spojrzeniem chabrowych oczu ekstazę i upojenie.
Rozdział drugi
Profesor przywitał go z miną zwycięskiego wodza, tryskał energią i emanował niezwykłą pewnością siebie. Było widać, że jest w znakomitym humorze i że w związku z tym nie może zwiastować złych nowin. A tych ostatnich Paul najbardziej się obawiał.
— Masz niebywałe szczęście, szczeniaku! — palnął, gdy tylko ujrzał w drzwiach płaszczącego się rudzielca. Szerokim gestem zachęcił go, żeby wszedł. — Uratował cię twój młody wiek — zauważył z ożywieniem. — A poza tym — dorzucił, niedbale pokazując mu krzesło — dowiodłeś, że sobie radzisz. Jesteś dobry w te klocki, co potwierdził elektroniczny system oceny. Mimo że pracujesz tu od niedawna, masz już siedem punktów na dziesięć możliwych. Nie mogli tego nie dostrzec ci zadufani i zapatrzeni w siebie ignoranci z kadr. A doskonale się orientujesz, że to tępe pały! — buńczucznie podsumował swoich przełożonych, siadając za biurkiem. — Nie obijasz się, nie zawalasz terminów i jak dotąd nie było z tobą żadnych kłopotów. Takie rzeczy są w cenie w dziale personalnym na samej górze, gdzie króluje ta zasuszona wiedźma, Konstancja — zgrzytnął zębami przy tym imieniu. — Sytuacja była podbramkowa, to fakt, obawiałem się, że cię wyleją, tym niemniej rozeszło się to szczęśliwie po kościach. A zazwyczaj się nie cackają. — I z ulgą przypieczętował, zawieszając na chwilę głos: — Do diaska, nie ma się nad czym rozwodzić. Tak więc skończyło się na… upomnieniu — uciął. — To przestroga na przyszłość.
Paul pojął, że trafił na właściwy moment.
— Dziękuję — skruszony wydukał.
Cieszyło go, że wyszedł cało z opresji, czego nie zamierzał ukrywać przed profesorem. Przez dwa dni warował w boksie z duszą na ramieniu, niespokojnie zezując w stronę oszklonego korytarza, ilekroć ktoś tamtędy przechodził. Czuł się jak zbity pies. Było mu strasznie głupio, bo pocztą pantoflową momentalnie się rozeszło, że usiłował przelecieć pięknego klona. Jednak nikt nie zabawiał się złośliwie jego kosztem, a starsi koledzy po fachu przeszli nad tym ekscesem do porządku dziennego. Wzięła górę przysłowiowa samcza solidarność. Nie złowił uchem żadnego żartu na swój temat. Nie miał ochoty rozglądać się za nową pracą, gdyż ta mu odpowiadała i — jak dotąd — chwalił ją sobie. Dodawała mu skrzydeł. — Jestem bardzo wdzięczny za pomoc, bo obawiałem się najgorszego — wiercił się nadal na krześle, czując, że szef działu nie zdradził mu jeszcze wszystkiego. Tamten chował coś w zanadrzu, ale nie pokusił się dotąd, żeby to wyciągnąć. — Czy zatem mogę wrócić do mojego boksu? — chłopak podniósł się, markując gotowość radosnego wyfrunięcia z gabinetu.
Profesor chaotycznie przerzucał leżące na biurku dokumenty, jakby naprawdę czegoś szukał.
— Jeszcze nie… — zatrzymał chłopaka. Spojrzał na niego z uwagą. — Nadal bywasz na siłowni? — wychrypiał ni w pięć ni w dziewięć.
Paul machinalnie przytaknął. Przysunął sobie krzesło do jego biurka i oparł się łokciami o matowy blat. Pozwalał sobie na taką poufałość, ale tylko wtedy, kiedy widział, że w przypływie słabości stary chce z nim szczerze pogadać.
— Owszem — chętnie odpowiedział. — Dwa, trzy razy w tygodniu. A poza tym nie opuszczam zajęć ze wschodnich sztuk walki — pochwalił się przed swoim szefem. Nie był łamagą i napawało go to niejaką dumą.
— Zdaje mi się, że to wszystko jest w twoim kwestionariuszu osobowym — profesor sucho zauważył. Odkaszlnął i ponuro dodał: — A w związku z tym pomyślano, żeby dać ci… — zawiesił głos — bardziej odpowiedzialną pracę. Wiążącą się z możliwością bezpośredniego kontaktu z naszymi ekstra produktami. — Jeżeli się wahał, to tylko sekundę. — Przenoszą cię do serwisu… — znienacka wbił mu nóż w plecy.
Chłopak zrobił wielkie oczy. Wyprostował się i odsunął od blatu. Takiego zbijającego z tropu posunięcia nie przewidział.
— Do ser-wi-su?.. — ze zniechęceniem wydukał. Nie przypuszczał, że tak zawstydzająco się to skończy.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Pilnie oglądał swoje paznokcie.
— Co, nie cieszysz się? — tamten zrobił dobrą minę do złej gry.
Paul zmieszał się, a na jego pokrytą piegami twarz z nagła wypełzł rumieniec.
— Mam latać do klientów, którzy weszli w posiadanie naszych słodkich hurys? — ostrożnie się upewniał, lękliwie zezując na profesora. — A tam ładować w kształtne pupcie zamówione programy?
Stary przytaknął. Przekazał podwładnemu odgórną decyzję, gdyż należało to do jego służbowych obowiązków, ale było widać, że nie ma zielonego pojęcia, dlaczego taka zapadła. Urzędnicy z kadr niechętnie odsłaniali swoje karty, najczęściej nabierali wody w usta, więc pozostawały tylko mgliste domysły i niejasne przypuszczenia. Nie przeszkadzało mu to niuchać na własną rękę.
— Sądzę, że polubisz nowe zajęcie — zasugerował, licząc na to, że może Paul mimowolnie coś mu podpowie.
Chłopak głęboko odetchnął. Zdradził się z tym, że go ciągnie do klonowanych niewolnic, więc złośliwie się postarano, by je sobie pooglądał z bliska. Wystrychnięto go na dudka.
— Może chodzi o to, że lubię podróże — rypnął wykrętnie, choć sam nie wiedział, co ma na myśli. — Tak przynajmniej podałem w deklaracji.
Profesorowi było to nie w smak.
— Do cholery, a co z tym wspólnego mają podróże? — zniecierpliwiony podniósł głos. I nagle zamarł z uniesionym do góry arkuszem białego papieru w ręku. Niespodziewanie doznał olśnienia. A potem nieco się przygarbił. Cóż, miał swoje lata. — Ach, podróże… — wykrztusił z siebie. Spuścił głowę. Niedbale machnął ręką w stronę wejścia. — Możesz odejść, mam kupę roboty — wymamrotał.
Paul był już jedną nogą na korytarzu, gdy pojął, że o czymś zapomniał.
— A kiedy mam zacząć w serwisie? — ostrożnie zapytał od drzwi.
Profesor nie podniósł głowy. Porównywał ze sobą dwie kartki papieru i uwagę miał odwróconą.
— Co? — zmarszczył brwi w nagłym zastanowieniu. — Zgłoś się tam jutro z samego rana! — rzucił.
Leniuchował nad basenem na gładkim pneubedzie. Wyciągnięty jak długi, z lubością wystawiał twarz do grzejącego niby-słońca. Powieki miał półprzymknięte i odnosił wrażenie, że rozkosznie lewituje. W młodości miewał błogie sny, w których unosił się w powietrzu jak Piotruś Pan, z łatwością wznosząc się w górę i utrzymując się w locie. Wyciągnięte ręce zastępowały skrzydła, zaś ich delikatne ruchy uwalniały ciało spod władzy grawitacji. Sny, snami, a dawne marzenia, by dorównać ptakom w jego epoce się spełniały. Jeżeli ktoś chciał poczuć, że niewiele waży, mógł zabawić się w komorze antygrawitacyjnej lub w symulatorze próżni, albo wybrać się na orbitę, a tam pobujać w kombinezonie kosmicznym nad rysującą się w dole krzywizną planety.
Blada gwiazda przesunęła się ku zenitowi, lecz to nie jej Raoul zawdzięczał złotą opaleniznę. Była za daleko od jego cud-planety, aby dawać czadu jak na Bahamach. Rekompensowały ten brak umieszczone na orbitach okołodiańskich sztuczne źródła energii, w niewytłumaczalny sposób skorygowane w pozornym ruchu po nieboskłonie z prawdziwym słońcem. Technika robiła swoje, spece od zjawisk meteorologicznych przechodzili samych siebie, zaś w efekcie sztuczna Diana nie różniła się tak bardzo pod względem klimatycznym od naturalnej Ziemi. Miała zniewalająco szeroki pas śródziemnomorski. A to się liczyło. I działało jak magnes na tych, którym chodziła po głowie przeprowadzka tutaj i planowali kupno nieruchomości. Do tego dochodziła perfekcyjna kontrola pogody — nie bez znaczenia ze względu na rozległe uprawy rolne za miastem. Raoul nie miał więc powodu do narzekań. Mimo to trochę kaprysił. Kochał upalne lato i gdyby natknął się na pogańską sektę religijną, oddającą się kultowi słońca, pewnie by do niej przylgnął.
Kiedyś wybrał się na dłuższy spacer po gładkiej równinie, nie miał jeszcze wówczas Afrodyty, omal się nie gubiąc w ciągnących się aż po horyzont złocistych łanach pszenicy i kukurydzy. Zdrowej żywności nigdy w nadmiarze! Początkowo sprowadzano ją z Marsa. Nie inaczej było z wodą, ceniono ją tu, mimo że trzy czwarte powierzchni pokrywały morza. Przeważały płytkie, pozbawione oceanicznych głębi. Jednak było coś, czego Diana nie miała i nie mogła mieć, a co od pokoleń napawało dumą Ziemian. Brakowało jej znaczącego się sierpem na nocnym niebie naturalnego satelity, fascynującego, kiedy osiągał pełnię. Wyobraził sobie swój dziedziniec, zalany cudnym blaskiem księżycowym. Zadumał się nad firmą cateringową, dbającą o jego kuchnię. Raz w tygodniu przed jego willą zatrzymywała się biała ciężarówka o dziwnych kosmicznych kształtach. Uzupełniano jego zapasy. Kiedy zamieszkała u niego Afrodyta, musiał skorygować zamówienia.
Z ulgą się przeciągnął, zmieniając pozycję na wygodniejszą. Nie lubił drakońskich wyrzeczeń. Jeden z kręcących się w pobliżu pływalni owiraptorów, złakniony pieszczot, trącił go w dłoń i Raoul uniósł się, by pogłaskać go po twardym łbie z niby to kogucim grzebieniem. Tamten przyjaźnie liznął go jęzorem. Musiano tym gadom znacznie zmodyfikować geny, bo popisywały się jak psiaki. Jednak nie umiały sprawnie aportować. Były samcami, nie rozmnażały się i nie składały jaj. Z pewnością różniły się od tych, żyjących dziko przed milionami lat. Z tamtymi nie dałoby się wytrzymać pod jednym dachem.
— Prawdziwe cuda, cudeńka… — mruknął od niechcenia do siebie. — To wprost nie mieści się w głowie!
Bogiem a prawdą, nie ogarniał szalonych zmian, dokonujących się bez przerwy w rozległym Układzie Słonecznym. Nikt ich nie ogarniał. Z pozoru nic nadzwyczajnego się nie działo, jednak wciąż społeczności globów i księżyców szokowano rewelacjami. Czym w istocie kierowali się inwestorzy, którzy przed kilkoma wiekami zabrali się w Pasie Planetoid za stwarzanie od zera nowego ciała niebieskiego? Chcieli robić za Pana Boga? Chlubnie sobie zasłużyć na poczesne miejsce w podręcznikach historii? Czekało ich żmudne zlepianie ze sobą w próżni tysięcy asteroid, co wymagało zastosowania nowych wyrafinowanych technologii i niewiarygodnego wręcz nakładu pracy. Powiodło się im, wbrew oponentom, którzy utrzymywali, że to gigantyczne przedsięwzięcie nie ma rąk i nóg. Z szumem wykreowali Dianę i łatwiej im potem było powtórzyć sukces na orbitach Jowisza i Saturna. Coś podobnego szykowało się już w Pasie Kuipera. Po co kilkaset maleńkich lodowo-skalnych księżyców, jeśli można z nich uformować jeden duży?
Afrodyta akurat wróciła z treningu i przerwała mu bezpłodne medytacje, ożywiając jego senne myśli, krążące wokół spraw bez znaczenia. Nieomylnie odnalazła go nad wodą. Świetnie się prezentowała w kusym różowym kostiumie z dużym dekoltem. Kiedy skupiał na niej wzrok, czuł miłe łechtanie w okolicach serca i momentalnie budził się do życia. Skakała mu adrenalina i rozpierała go duma. Wyglądała jak te seksowne dupcie z międzyplanetarnych reklam, nieskazitelna pod każdym względem. Kreacje sobie sama dobierała, on tylko za nie płacił. Najczęściej bez słowa. Nigdy nie przyszło mu do głowy, by sprawdzić, na co jego niewinny anioł wydaje pieniądze. Pod tym względem bezgranicznie jej ufał.
— Jesteś, mój cudowny motylu? — zamruczał, z ulgą się przeciągając i przecierając oczy. — Przyfrunęłaś?
Jego gwiazdeczka na ogół przez pierwszą godzinę grała w tenisa, zaś drugą spędzała w salach z wymyślnymi urządzeniami do ćwiczeń siłowych. W willi takich nie miał, gdyż nie była do końca urządzona i wyposażona.
— Jak to miło, że cię zastałam, kochany — zaświergotała, czule cmokając go w czoło i chcąc mu coś śpiesznie oznajmić. — Odwiózł mnie — jak zwykle — Robert — wyjawiła. — Jest uczynny i znakomity jako trener. Rzecz w tym, że nie odjechał, tylko waruje teraz przed wejściem. Uparł się, że mnie zabierze późnym wieczorem do klubu „Hercules”. To taki ekskluzywny nocny lokal w centrum handlowym. W programie ma ekscytujące popisy ekstremalne. Odmówiłam mu, ma się rozumieć, ale ten twardziel nie ustąpił — trzepała językiem. — Zasłoniłam się więc tobą. Powiedziałam mu, że to ty o takich sprawach decydujesz. Wydaje mi się, że powinieneś wyjść przed willę i przemówić mu do rozumu — zakończyła. — Ociupinkę. Myślę, że go przekonasz.
Skrzywił się z niesmakiem i dźwignął się z pneubeda. Nie znosił takich sytuacji. Kochankę miał jak marzenie, zatem z góry można było przewidzieć, że o jej względy będą zabiegać różnej maści amanci. Wciągnął luźną półkoszulkę. Traciło się dla niej głowę, co zresztą widział po sobie. Bez niej chyba by zwariował. Poinstruowano go w firmie, że przepędzając wielbicieli nie powinien im wciskać, iż jego miła jest androidem. Z ich doświadczenia wynikało, że trzy czwarte adoratorów i tak w to nie wierzyło, a na wielu z nich taka wzmianka działała jak czerwona płachta na byka. Ruszali do frontalnego ataku, święcie przekonani, że klonowana lala im nie odmówi, bo przecież maszynie nie wolno było odmawiać człowiekowi.
Nieprzystępny rosły brunet z drobnym wąsikiem nieruchomo tkwił w autolocie, wiszącym kilkanaście centymetrów nad asfaltem parkingu. Stwarzał wrażenie faceta, który zawitał do Raoula tylko służbowo, więc nie kieruje się względami natury osobistej. To mu pozwalało zachować uderzającą pewność siebie.
— Och, mam nadzieję, że Afrodyta czyni postępy — właściciel klona zdawkowo rzucił na powitanie. Odkaszlnął i nie czekając na to, co tamten powie, szybciutko dodał: — Jednak dziś wieczorem jest zajęta, więc nie może pójść się zabawić. Mamy coś innego w planie. Przyjaciele zaprosili nas na kolację.
Tamten drań był bystry. Nie wyglądał na naiwnego młodzika, który ma bzika na punkcie kobiet i w związku z tym łatwo przekracza dopuszczalne granice. Wyczuwało się, że należy do tych, którzy szanują siebie, a zarazem kultywują siłę fizyczną i w nią wierzą. Na jego muskularnym ramieniu znaczył się okropny tatuaż, przedstawiający ziejącego ogniem smoka. Zmarszczył czoło, usilnie nad czymś się głowiąc. A potem powściągliwie wycedził, nie rezygnując z ponurej miny:
— Chyba pan mnie nie rozumie, panie Dupont. Nie zalecam się do klientek i nie zamierzam panu podbierać dziewczyny. Nie chodzi mi o amory — zamilkł na krótką chwilę. Nie wiedział, jak to wytłumaczyć zaślepionemu zazdrością nestorowi. — Chciałem zapytać — zawahał się — czy widział pan kiedykolwiek Afrodytę, trenującą na siłowni? Czy orientuje się pan, co ona potrafi?
Raoul ani razu nie oglądał Afrodyty na siłowni. Nigdy też nie przyszło mu do głowy, że mógłby się tam z nią wybrać, żeby przypatrzeć się jej ćwiczeniom. Po prostu to go nie zajmowało.
— A co potrafi? — zdziwił się, zerkając na młokosa. — Czy to coś szczególnego?
Tamten układnie przytaknął.
— Owszem — potwierdził z przekonaniem. — To coś szczególnego. Orientuję się, przecież od pewnego czasu jestem jej instruktorem. A propos — zmienił nagle temat, pojmując, że znalazł wyjście z patowej sytuacji. — Jeśli Afrodyta nie chce wybrać się ze mną do tego klubu, to niech wyskoczy tam z panem. Zależy mi jako trenerowi — wyjaśnił z naciskiem — żeby obejrzała sobie to, co tam pokazują we wtorki i w czwartki.
Zapuścił silnik i pojazd uniósł się nieco wyżej.
— A cóż takiego tam pokazują? — zapytał zdegustowany Raoul.
Tamten skupił uwagę na pulpicie sterowniczym. Przejrzysta osłona zaczęła się już zasuwać, lecz zdążył nuworyszowi kiwnąć ręką na pożegnanie.
— Walki amazonek — krzyknął przez szczelinę. — I to bezpardonowe. Prawie na śmierć i życie…
Pojazd uniósł się w górę i odrobinę za szybko odpłynął z parkingu w stronę głównego traktu komunikacyjnego. Raoul pożegnał młodego trenera wzrokiem i zawrócił do klimatyzowanych wnętrz. Rozochocone owiraptory wybiegły tu za nim w podskokach i musiał je zagonić z powrotem do środka. Afrodyta zdążyła w tym czasie zrzucić z siebie garderobę i przejść przez kabinę regeneracyjną. Miała jeszcze wilgotne włosy.
— Pojechał już sobie? — zapytała ciekawie.
Kiwnął głową. Przyglądał się, jak z wdziękiem wkłada na siebie skąpy strój kąpielowy. W tych skrawkach materiału jeszcze jej nie oglądał.
— Ślicznie wyglądasz — ocenił ze znawstwem. — Byłaś już kiedyś w klubie „Hercules”? — zapytał.
Spojrzała na swego pana i władcę z nieskrywanym oddaniem.
— Nie, nigdy — wyjawiła. — Gdybym odwiedziła ten lokal, na pewno byś o tym wiedział.
Grymas na jego twarzy dowodził, że jej wierzy.
— A nie masz przypadkiem… eee… ochoty, żeby tam zajrzeć?
Poprawiła ręką włosy, zaglądając mu w oczy.
— Z Robertem? — była zdumiona. — Nie. Skądże znowu. Co ty?
— Nie, nie z nim — wyjaśnił. — Ze mną.
— O rety, przecież nie musisz mnie o to pytać — skarciła go łagodnie. — Jeżeli zależy ci na tym, żeby zobaczyć, jak te głupie siksy skaczą sobie do oczu, walą się po mordach i wyrywają sobie włosy…
— Jeszcze się zastanowię — rzucił wymijająco, ucinając dyskusję. Miał na głowie pilniejsze sprawy. — Aha, coś mi się przypomniało — skonstatował. — Przydałoby się, żebyś przyswoiła sobie francuski. Po przylocie na Ziemię mam zamiar zatrzymać się w Kanadzie, w Quebeku. Stamtąd pochodzi moja rodzina.
— Jeśli uważasz, że potrafię.
— No, właśnie, właśnie… — niepewnie wydukał i nagle z przerażenia załomotało mu serce. Był w kropce. Nie miał pojęcia, jak jej to oznajmić. Czy była świadoma tego, że jest androidem? W firmie, w której ją nabył, powiedziano mu, że pracownik serwisu może wgrać w jej cv znajomość dowolnego języka obcego. Z przyrodzonego lenistwa nie zajrzał do instrukcji i nie wiedział, jak się z klonem rozmawia o takich zabiegach. Nikt nigdy dotąd nie robił Afrodycie przeglądu technicznego i jej nie naprawiał, bowiem — na szczęście — ani razu się nie zepsuła.
Intuicja jej podpowiedziała, o co mu chodzi.
— Przyjedzie ktoś, żeby dać mi odpowiedni program? — usłużnie mu podsunęła właściwe zwroty, brzmiące stuprocentowo bezpiecznie.
— Otóż to! — skwapliwie przytaknął i odetchnął z ulgą, ocierając ledwo widoczny pot z czoła. — Do licha, miałem to na końcu języka…
Przeszła nad tym mało ważnym dla niej tematem do porządku dziennego.
— Masz ochotę coś zjeść? — poddała mu myśl. — Mogę ci coś ekstra wygenerować. — Co powiesz na kurczaka z frytkami? Albo na sałatkę jarzynową z krewetkami? Twoją ulubioną?
Skrzywił się. Nie był głodny, ale poczuł, że zaschło mu w ustach. Poczłapał do kuchni i nalał sobie szklankę soku pomarańczowego. Wychylił ją niemalże jednym haustem i chyba trochę mu ulżyło.
Skwapliwie tam za nim pociągnęła.
— A może masz ochotę na mnie? — cieplutko zapytała, z oddaniem zaglądając mu w oczy.
Cholera, jakoś nie był w nastroju. Wytrącił go z równowagi tamten młokos. Kiedy był spięty, miewał kłopoty z erekcją. Nabrał głęboko powietrza i wypuścił je, potem przeciągnął się, aż strzeliło mu w kościach. Wreszcie czule pogłaskał ją po policzku. Była taka subtelna i wrażliwa. Chował w kuchennej szafce środki, poprawiające kondycję, ale wolał ich bez potrzeby nie używać. Były skuteczne. Przy większych dawkach facet stawał się chodzącym narzędziem gwałtu.
— Może… trochę później — wstydliwie wybąkał. — Teraz marzyłby mi się raczej porządny masaż. Coś mi… sztywnieją barki — usiłował nimi poruszyć. — A robisz to znakomicie — szczerze ją pochwalił.
Przypomniał sobie, że lista podstawowych usług, które profesjonalnie wykonywał klon, obejmowała aż jedenaście pozycji. Sam doczytał ją bodajże do czwartej, a o następnych w ogóle nie pomyślał. Ale jak mu potem zdradził w sekrecie starszy od niego emerytowany komandor, mieszkający kilka posesji dalej i cieszący się posiadaniem dwu podobnych dziewczyn, tak zachowywali się prawie wszyscy nabywcy pierwszego klona. Dla wygłodniałego samca, zwłaszcza takiego, który przez wiele lat stacjonował w bazie wojskowej na peryferiach Układu Słonecznego, na co dzień prawie nie widując kobiet, potem liczyło się tylko jedno. Najważniejsze było nadrobienie zaległości.
— Hm, znowu mi się coś przypomniało, kochanie! — wymamrotał, leżąc na ulubionym pneubedzie nad basenem i czując na swoich barkach delikatne ręce Afrodyty. Olejek, który nakładała mu na plecy pachniał eukaliptusem. — Odlatujemy na Ziemię już w najbliższy poniedziałek, wyobraź sobie. Mamy zarezerwowane miejsca na pokładzie. Dzisiaj jest czwartek, jeśli się nie mylę, więc pozostały nam tylko cztery dni.
Wzniesiona ze smakiem rezydencja o wykończonych stiukiem kredowobiałych ścianach robiła wrażenie opustoszałej i wymarłej. Kryty niskim czerwonym dachem fronton miał parter i jedno piętro, nie licząc ukrytych pod ziemią pomieszczeń, zapewne zwyczajowych piwnic i garaży. Otwarta na oścież, wydawała się łatwym łupem dla złodzieja. Jednak Paul wiedział, że to tylko pozory. Z pewnością nie brakowało tu czujników i kamer. Zaparkował i śmiało ruszył przed siebie. Odpowiedzialny za bezpieczeństwo komputerowy zarządca dziwnym trafem nie uznał go za natręta, bo pozwolił mu bez przeszkód wtargnąć do niby to wymarłego wnętrza. Podniesiony na duchu tym odkryciem chłopak postanowił, że odrobinę się rozejrzy i trochę powęszy. Niespiesznie skręcił z pełniącego rolę salonu pokrytego marmurem westybulu do jednego ze skrzydeł. Kroczył, mając po lewej ogromne okna, wychodzące na atrium i rzadsze po prawej, ze znaczącymi się za nimi palmami i wysokim na jakieś trzy metry gęstym żywopłotem, osłaniającym posiadłość, położoną na standardowej półhektarowej działce. Dopiero w połowie ciągnącej się na całą długość skrzydła sali zorientował się, że właściciel i jego urodziwa panna są na rozświetlonym słońcem dziedzińcu. Wcześniej ich nie zauważył, bo przykuły jego uwagę stylizowane na antyk płaskorzeźby na ścianach i rozstawione kamienne bryły ze śmiałymi scenami miłosnymi. Tej części otchłannej willi właściciel nie przystosował do swoich potrzeb i służyła ona za swoisty skład muzealny. Tak ją pewno urządzono zaraz po wybudowaniu, jeszcze nim znalazł się na nią nabywca. Zawrócił do przepastnego holu i dostał się do atrium szeroko otwartymi oszklonymi drzwiami.
— Panie Dupont, jestem z „Body Perfect”! — złożył dłoń w trąbkę i krzyknął na powitanie, gdy pojął, że właścicielowi wpadł w oczy. W gruncie rzeczy nie musiał się przedstawiać, bowiem na jego zgrabnym ciemnogranatowym kombinezonie znaczyło się wyraziste logo firmy.
Tamten uspokajająco kiwnął dłonią. Przywołał go do siebie, nie ponosząc się z pneubeda. Seksbomba gotowała się akurat do skoku, ale nagle zniechęciła się do kąpieli. Zeszła ze słupka, przekrzywiła głowę i znieruchomiała, przyglądając się z niekłamanym zaciekawieniem młodzikowi. Chyba przy tym z wrażenia zapomniała, że jej kształtne ciało okrywają tylko skąpe figi. Raoul też nie zwrócił na ten z pozoru błahy szczegół uwagi. Paula witały więc jej bezwstydnie nagie piersi. Zaschło mu z wrażenia w ustach, kiedy się zbliżył i nie wiedział, co ma zrobić z oczami. Nie bywał na mieszczącej się nad jeziorem za miastem okrzyczanej plaży nudystów, bo wstydził się paradować bez majtek.
Delfin wynurzył się z wody i wydał kilka ostrych pisków.
— Paul Avray — machinalnie się przedstawił, osłaniając ręką twarz od słońca. — Chodzi o języki obce i program podróżny — usłużnie rzucił do nestora. Starał się nie patrzeć na prawie nagą dziewczynę. Skupił się na sprawach służbowych, nie przejmując się tym, że przeuroczy klon go słyszy.
Raoul łaskawie skinął głową.
— A ile to zajmie? — z ciekawości się zapytał.
— Och, najwyżej kwadrans… — chłopak grał rolę starego wygi, dobrze zorientowanego w tych sprawach. Postawił niewielki zasobnik obok siebie. — A może nawet mniej…
Posiwiały facet był zaintrygowany przebiegiem tej „operacji”, ale nadal nie chciało mu się ruszać z miejsca.
— Może zrobimy… to tutaj? — niezobowiązująco zasugerował, pokazując wolne leże.
Afrodycie nie trzeba było niczego tłumaczyć. Cóż, android był tylko androidem. Jak pacjentka w gabinecie lekarskim posłusznie usadowiła się na drugim pneubedzie, cierpliwie czekając na komendy.
Paul odchrząknął, nieco zakłopotany i zmieszany. Przypomniał mu się nagle bardzo stary film fabularny, pewnie jeszcze z dwudziestego wieku. Czuł się przez moment sanitariuszem noszowym, podającym pierwsze w życiu zastrzyki domięśniowe.
— Musisz się… musi się pani wyciągnąć na brzuchu, ręce wzdłuż tułowia — ujmująco podszepnął.
Skwapliwie to uczyniła, pokazując mu gładkie plecy i przepiękne pośladki. Ukryła piersi i ustał jego nerwowy oczopląs. Bez pośpiechu otworzył czarny zasobnik i włączył psychomodulator. Wpisał numer identyfikacyjny obsługiwanego produktu, a potem wcisnął czerwony przycisk alertu. Następnie chwilę odczekał i prawie na palcach pochylił się nad boską pannicą, sprawdzając, czy ta zasnęła. Lekko uszczypnął ją w pośladek, lecz mięśnie nie zareagowały.
— Jest wyłączona… — wychrypiał z przejęciem.
Podciągnął giętki przewód i odchylił jej desu. Zazdrosny delfin znowu wyjrzał z wody i wydał serię ostrych pisków. Była naprawdę bardzo seksy i przyłapał się na tym, że z podniecenia drżą mu ręce. Wymacał palcem tuleję i wcisnął tam końcówkę. Afrodyta została podłączona do urządzenia, więc mógł zasiąść z powrotem za klawiaturą. Tam czuł się pewniej i nie przeszkadzało mu to, że świadomy swej wyższości klient wlepia w niego gały.
— Zaczynamy — orzekł z ulgą. Zdalne sposoby przesyłania danych nie wchodziły w grę ze względów bezpieczeństwa.
Wyświetlił cv i przyjrzał się zainstalowanym w androidzie programom, a potem z nagła pobladł. Zimny pot oblał mu czoło. Nie spodziewał się, że na coś takiego natrafi. Przed oczyma tańczyły mu chwilę w zwariowanym tempie zakazane nazwy.
— Wszystko w porządku? — zaniepokojony właściciel dojrzał jego dziwny wyraz twarzy.
Paul zdołał się szybko opanować i niby to obojętnie wzruszył ramionami.
— Najzupełniej — zełgał w te pędy, nie chcąc mieć kłopotów w firmie. — Tylko menu główne ma niekonwencjonalne ustawienie. Ale to bez znaczenia — oznajmił. — Wgrywam najpierw znajomość języka francuskiego — przeszedł do rzeczy. — Ma być dostateczna, dobra czy bardzo dobra? — zapytał. — No i kwestia akcentu…
— Co to znaczy: dostateczna? — tamten go nie rozumiał.
Paul wyświetlił informację.
— To znaczy, że będzie mówić jak kiepsko przyuczony cudzoziemiec. Sprawnie i szybko, ale bez wyczucia… Po prostu jak obcokrajowiec.
Raoulowi zaświeciły się oczy.
— Niech będzie bardzo dobra.
— A akcent? Mam francuski, belgijski, kanadyjski, kolonijny afrykański i azjatycki, wenusjański z osad południowych, marsjański i z kolonii na Ganimedesie…
Tamten z cicha się roześmiał, podniósł się z pneubeda i olśniony tym, co usłyszał omal z wrażenia nie zatarł rąk. Zatrzymał Brutusa, który usiłował doskoczyć do Paula, by go po zwierzęcemu przywitać.
— Niech mówi jak rodowita Paryżanka — dumnie postanowił, uwzględniając wszystkie za i przeciw.
Chłopak przytaknął, a dalej poszło mu już gładko. Po francuskim wgrał śpiącemu nadal androidowi dwa popularne programy podróżne i znajomość wybranych regionów geograficznych Ziemi. Uwinął się w dziesięć minut ze zleceniem. Posługując się znowu psychomodulatorem, obudził dziewczynę, która ziewnęła i przetarła oczy. Widząc, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, zamknął zasobnik i z nieopisaną ulgą pożegnał gospodarza uroczej posesji, oganiając się od owiraptorów. Miał jeszcze kilka podobnych wizyt na mieście. Na kieszonkowe nie liczył. A do tego, co ujrzał na ekranie monitora, wolał nie wracać myślami. Życie zdążyło go już nauczyć, że musi umieć przymykać oczy na pewne rzeczy. Firmowe szwindle nie powinny go były obchodzić.
Rozdział trzeci
Siwobrody kapitan majestatycznego „Olafa” z wyczuciem wcielił się w podniosłą rolę urzędnika stanu cywilnego. Nie pierwszy raz udzielał ślubu na kosmicznych szlakach. Włożył galowy mundur jak spod igły, a przejętych nowożeńców powitał z szacunkiem. Elegancki i nobliwy, dał im odczuć wyjątkowość chwili.
Dystyngowany pan młody wyglądał na sześćdziesiątkę lub siedemdziesiątkę, a choć usilnie pozował na cywila, nietrudno było zgadnąć, że jest byłym wojskowym. Bez reszty mu oddana dziewiętnastoletnia panna młoda wywoływała prawdziwy podziw i admirację. Wyrzeźbiona boskim dłutem w sposób perfekcyjny, emanowała rzadkim powabem i czarem. Towarzyszyła mu z uśmiechem Giocondy na ustach, pełna słodyczy i spokoju. Przewidziana na tę okoliczność ceremonia nie trwała długo, tym niemniej przebiegała z należytą powagą, zgodnie z pokładowym rytuałem.
Kapitan wygłosił kwieciste przemówienie, pełne górnolotnych pochwał życia małżeńskiego, a potem przystąpił do sakramentalnych formuł, z namaszczeniem zwracając się do stojącej przed nim pary:
— Afrodyto, czy pragniesz — lekko skłonił się w jej stronę — stać się towarzyszką doli i niedoli tego oto… Raoula? — imię mężczyzny na krótką chwilę uleciało mu z pamięci. — Czy ślubujesz mu oddanie i wierność? Czy godzisz się z tym, że małżeństwo z nim będzie cię wiązać wszędzie, gdzie by cię los nie rzucił — nie tylko w Układzie Słonecznym, ale i w niezmierzonych przestrzeniach Galaktyki Drogi Mlecznej?
Porywająca młódka słodko przytaknęła.
— Po stokroć tak — oświadczyła bez wahania.
Potem Raoul usłyszał podobne pytania, skierowane do siebie. Potwierdził je z jaśniejącym ze szczęścia obliczem i uśmiechnął się do młodej damy.
— Jesteście mężem i żoną — pompatycznie skwitował mistrz ceremonii, zamykając przepastną księgę.
Triumfalnie zabrzmiał Marsz weselny Mendelssohna. Stojący z tyłu w charakterze świadków dwaj pokładowi oficerowie w odświętnych mundurach skwapliwie pośpieszyli z gratulacjami. Wcześniej ich pouczono, że pannę młodą wolno im pocałować tylko w rękę. Od stewardessy w imieniu załogi Afrodyta otrzymała ogromny bukiet białych róż, pasujący do jej może przykrótkiej, ale przepięknej ślubnej sukni, która kosztowała Raoula krocie. Potem tradycyjnie strzelił korek szampana. Podzielono pokryty białym lukrem tort weselny. Na koniec szczęśliwi nowożeńcy mogli udać się do apartamentu.
Raoul postanowił zadośćuczynić pradawnemu obyczajowi, pochodzącemu z Ziemi. Zatrzymał się przed otwartym wejściem, wziął swą żonę na ręce i z dumą przeniósł ją przez ledwo znaczący się próg.
— Zatem witaj w domu! — oznajmił uroczyście.
— W domu? — zaniepokoiła się, gdy uwolniła się z jego objęć.
Czasami mówił coś, czego nie rozumiała — i tym razem nie było inaczej. Czarowne konkubiny programowano na bezgraniczne i podobne do psiego oddanie, a nie na uświęcone tradycją małżeństwo. Niestety, zero partnerstwa! Nie miała narzucać swojej woli mężczyźnie, który ją nabył, lecz odgadywać jego życzenia, bez zastrzeżeń godzić się z jego kaprysami i wiernie służyć mu swoim ciałem, na każde żądanie dostarczając rozkoszy.
Zmarszczył brwi, uzmysławiając to sobie z nieopisanym bólem. Nie był w stanie sprawić, żeby Afrodyta przedzierzgnęła się w połowicę z prawdziwego zdarzenia, nawet gdyby nie wiadomo jak bardzo się o to starał. Nie mogła go okrzyczeć i zwymyślać ani ze złością cisnąć w niego talerzem, manifestując gniew i irytację, czy też ostentacyjnie zatrzasnąć mu przed nosem drzwi sypialni i kazać mu spać na kanapie. Wrócił myślami do kapitana kosmicznej fregaty i jego przemiłych oficerów. Gdyby brał ślub z androidem klasy trzeciej lub czwartej — z mechanicznymi odruchami i nie wyrażającą żadnych uczuć plastikową twarzą — na pewno popisaliby się równie wielką kurtuazją i galanterią. Im było w gruncie rzeczy wszystko jedno z kim lub z czym się żeni.
— Och, to tylko taka przenośnia… — wychrypiał ze skrywanym żalem.
Z wdziękiem i gracją przysiadła na okrągłym łożu, które zajmowało środek salonki. On zaś pochylił się i z niemal ojcowską troską zdjął jej z nóg białe czółenka. Nadal była jego niewolnicą i aż nadto jednoznacznie odczytała tkliwy gest.
— Chcesz się teraz kochać? — zapytała, a jej aksamitny głos — jak zwykle w takich chwilach — zaczynał niepokojąco wibrować, zapowiadając ekstazę i upojenie.
— O, tak! — skwapliwie potwierdził. — Ale nie zdejmuj tej przepięknej sukni ślubnej — szybko sobie zastrzegł. — Sam cię od niej, najdroższa, uwolnię.
Gdy później zasnęła, równomiernie oddychając, długo wpatrywał się w jej niewinną i słodką twarz. Chodziły mu po głowie szczenięce lata. Z rękami w kieszeniach wyżywał się na przypadkowych kamykach, przedzierając się przez wyimaginowaną linię obrony i celując w niewidoczną bramkę albo rzucał kasztanami w niebo, usiłując strącić swojego anioła stróża i przywołać go do porządku. Bowiem jego anioł stróż nie był w porządku. Cóż, nie każdy chłopak mógł mieć tę dziewczynę, którą chciał. Jego szkolna miłość wybrała innego — i od tamtej pory nigdy więcej się nie zadurzył. Aż do chwili, w której pierwszy raz fizycznie posiadł Afrodytę. Coś mu wszakże mówiło, że nie powinien był zakochiwać się w androidzie.
Cicho załkał, uprzytamniając sobie, jak bardzo jest opuszczony i samotny, a po jego policzkach spłynęły gorzkie łzy. Ona też była bardzo samotna. Ironia losu sprawiła, że mieli tylko siebie.
Przy bufecie było nudnawo, starszawy barman z muchą pod szyją z przyzwyczajenia mył i wycierał kieliszki, rezygnując z pomocy zmywarki, która uporałaby się z tym w lot. Orkiestra leniwie przygrywała, migocące światła przygasły, a na parkiecie tuliło się do siebie w półmroku kilka ostatnich par. Lokal opustoszał. Wysoko w ogromnym iluminatorze cieszył widok Czerwonej Planety, którą w tych dniach mijał kosmiczny goliat, pełniący zarazem rolę transportowca i statku pasażerskiego. Paul był ociężały i senny, jednak nie zamierzał udawać się na spoczynek, mimo iż na pokładowych zegarach dochodziła północ. Nie ciągnęło go do łóżka. Trzymała go tu płonna nadzieja, że znowu pojawi się milutka stewardessa, która wcześniej obdarowała go kilka razy promiennym uśmiechem. Jej widok poprawiał mu humor. Chętnie zatrzymałby ją dla siebie, mimo że górowała nad nim wiekiem, a doskonale wiedział, dlaczego wpadła mu w oko. Była niesłychanie podobna do Irydy. A może tak mu się tylko wydawało?
— Ech, złudzenia! — mruknął w pewnej chwili, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w trzymanego w ręku drinka. Wyobraził sobie, że jest nieprzyzwoicie nadzianym facetem i że wybrał się do salonu sprzedaży „Body Perfect”, aby tam kaprysząc i przebierając zafundować sobie panienkę do uciech z gwarancją na lata.
Nie bez powodu znalazł się na monumentalnym „Olafie”, pędzącym kursem z księżyców Jowisza na Wenus, ze stacjami przesiadkowymi na Dianie i na Ziemi. W serwisie firmy zdążył przepracować nieledwie kilka dni, a już oderwano go od boskich dziewczyn, by go wyprawić w pierwszą służbową podróż. I to międzyplanetarną. Zaskoczono go, ale nie widział powodu, żeby grymasić i kaprysić. Musiał się sprężyć. Dwoił się i troił, żeby wyrobić się na czas. Sam nie byłby w stanie sfinansować sobie tak pasjonującej eskapady kosmicznej. Bilet na Ziemię nie był na kieszeń chłopaka w jego wieku i przypominał główną wygraną na loterii. Miał dotrzymać towarzystwa klonowi, którego zabrał ze sobą jego zamożny właściciel, być tam gdzie oni oboje, a w razie potrzeby służyć pomocą techniczną. Przygotowano mu podręczny sprzęt i opasły tom instrukcji, z którymi miał się zapoznać podczas podróży. Było ekstra! Dumny posiadacz naszpikowanej elektroniką piękności wiedział o jego cichej asyście — jednakże zobligowano Paula, żeby się mu nie narzucał i bez wyraźnej potrzeby nie wchodził mu w drogę.
Chłopak westchnął i odstawił szklanicę. Z tą niezwykłą podróżą wiązały się nie tylko plusy, ale i minusy. Afrodyta bowiem była absolutnie nietypową konkubiną, co mimochodem odkrył, wpisując jej standardowe programy podróżne. O swoich wątpliwościach półgębkiem wspomniał potem kierownikowi serwisu, ale ten niecierpliwie machnął ręką, zbywając go i nie każąc mu się nimi przejmować. Ale to nie było jeszcze wszystko. Dziwiło go, że nieopierzonego jak on młokosa rzucają nagle na głęboką wodę, nie przejmując się tym, co się z nim stanie. Czy to miało ręce i nogi? Nigdy wcześniej nie był na Ziemi i obawiał się, że pogubi się z kretesem w labiryntach ulic wielkich miast. A mieli znaleźć się w Nowym Jorku. Pocieszono go, że po dotarciu do celu zaopiekują się nim wtajemniczeni w sprawy firmy zaufani specjaliści, od lat rezydujący na kontynencie północnoamerykańskim. Coś niepokojącego wiązało się z tak rozdanymi kartami, ale biedaczyna nie umiał przebić się przez mur niewiedzy. Złapał łapczywie swoje, z radością szczerząc zęby i o nic nie pytając, lecz Bogiem a prawdą nie miał pojęcia, jak nimi grać.
Ożywił się, bowiem o bar zaczepił posępny facet, który już wcześniej wpadł mu w oczy. Na pewno był ze zdelegalizowanych Ekip Ekstremalnych „Omega”, a świadczył o tym noszony przez dzień lub dwa niewielki błyszczący znaczek na piersi. Paul miał nosa i od razu to wypatrzył. Później tamten zdjął odznakę, nie chcąc widocznie, by na pokładzie fregaty kojarzono go z tą niesławną formacją. Zamknięty w sobie, przykry i odpychający, z nikim nie rozmawiał, za dużo pił, a i teraz zamówił sobie wódkę. Prawdziwy typ spod ciemnej gwiazdy! Paul nie próbował sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby przypadkiem zadarł z takim bydlakiem. Prawdopodobnie tamten rozerwałby go na strzępy. Na platformie pasażerskiej wszyscy instynktownie schodzili mu z drogi.
Nic więc dziwnego, że serce mu mocniej zabiło, gdy nieoczekiwanie do baru zbliżyła się Afrodyta.
— O rany! — mruknął przejęty. — Ona tu? Masz ci los!
Nie sądził, że wybierze to miejsce o tak późnej porze i zaniepokoił się nie na żarty. Po co tu przyszła? A w dodatku sama? W powietrzu wisiała awantura. Niepewnie uniósł się, ale zaraz z powrotem opadł na wysoki stołek. Był bezsilny. Przeczuwał, że dziewczyna może nadziać się na tamtego jak na widelec. Dyskretnie zlustrował salę, ale nigdzie nie dostrzegł Raoula Duponta. Ten leżał już zapewne w łóżku, jak przystało na jego podeszłe lata.
Urocza platynowa blondynka zamówiła coś do picia. Z gracją przysiadła, wskazała barmanowi folder, który chciała przejrzeć i nie oglądając się na nic, zaczęła ze skupieniem studiować jego ilustrowaną zawartość. Nie zamierzała się stąd ruszać. Boże ty mój, aż się prosiło, żeby ją poderwać! Wychodząc, chyba się całkiem zapomniała, bo miała na sobie diablo skąpe ciuchy, w których na pewno nie powinna była pokazywać się napalonym facetom. Zwłaszcza z przestępczej branży.
Tylko ślepy by jej nie zauważył, a tamten rosły spec od mokrej roboty nie był ślepcem. A poza tym szukał zaczepki.
— Ej, mała, napijesz się? — zachrypiał, dając do zrozumienia, że nie jest obojętny na jej wdzięki.
Nie podniosła głowy i świadoma swej przewagi wzgardliwie wzruszyła ramionami.
Tamten ruszył w jej stronę, lekko chwiejąc się na nogach, a barman, przeczuwając, co się święci, szybko połączył się z boksem oficera dyżurnego. Było już jednak za późno na interwencję.
Seksbomba działała na zbira jak czerwona płachta na byka.
— No, nie bądź taka chłodna. Na pewno mi nie odmówisz — intruz beknął poufale, brutalnie łapiąc ją w pół i po chamsku przyciągając do siebie. Barowy stołek grzmotnął o posadzkę, a Afrodyta znalazła się w jego łapach.
Chabrowe oczy dziewczyny znieruchomiały i przyciemniały. Potem pojawiły się w nich niepokojące błyski. Podniecony Paul jak przez mgłę ujrzał elektroniczne cv klonowanej piękności i przeraził się możliwymi następstwami jej nagłego przeobrażenia. Gdzieś tam w głębi jej mózgu trwał już błyskawiczny proces analizy nieoczekiwanego zdarzenia i w piorunującym tempie uruchamiały się złowrogie programy, które nie powinny były nigdy się uruchomić. Afrodyta należała wyłącznie do Raoula Duponta, emerytowanego wojskowego z Nowego Konstantynopola na Dianie i żadnemu innemu mężczyźnie nie wolno jej było dotykać i pozwalać sobie wobec niej na czułości.
— No, nie! — parsknęła ze złością. — Tak cię palnę w łeb, że nie wstaniesz!
Co powiedziała, to zrobiła. Starcie było krótkie i chyba mało który z nielicznych gości dużej sali bankietowej zdał sobie sprawę z tego, co zaszło. Dziewczyna miała nie tylko przerażający refleks, ale i straszliwą siłę uderzenia, jakby przez całe lata ćwiczyła kung-fu. W ułamku sekundy wyrwała się z potrzasku. Zadała zwyrodnialcowi dwa błyskawiczne ciosy, po których ten z niebotycznym zdziwieniem osunął się jak wór piasku do jej stóp. Już nie podniósł się z posadzki.
— Kretyn, idiota, palant! — wściekle rzuciła do niego, ale pewnie już tego nie słyszał.
Przez kilka następnych sekund czuła się jednak zdezorientowana i zagubiona. Z niepewną miną rozejrzała się dookoła i wtedy dostrzegła Paula, zatrzymując na nim wzrok. Ujrzał w jej oczach lęk i rozpaczliwą potrzebę znalezienia kogoś bliskiego, kto byłby w stanie wyjaśnić jej, co się z nią dzieje. Ten miał ochotę krzyknąć: „Tak trzymaj, nie daj się!”, ale z wrażenia trząsł się jak galareta. Sparaliżowany na amen, nie mógł wykonać żadnego ruchu ani wesprzeć jej żadnym gestem.
— Poradziła sobie z nim pani? Bogu dzięki! — przejęty barman wybiegł przed kontuar, przyglądając się ze zdumieniem leżącej górze mięsa.
Nie odpowiedziała. Ciężko oddychała. Jeszcze chwilę niezdecydowanie sterczała nad powalonym przeciwnikiem, kiedy jednak zauważyła, że nadbiegają w mundurach chłopcy z ochrony, błyskawicznie się pozbierała, wyniośle się odwróciła i krokiem świadomej swej urody modelki odeszła, zabierając ze sobą interesujący ją folder.
Paul dopił drinka i też się podniósł. Jego myśli rozpierzchły się jak stado wróbli. Na chwiejących się z wrażenia nogach poczłapał za nią ku wyjściu. Miał aż nadto wrażeń jak na jeden wieczór i czuł się tak, jakby tamten typ to jemu dobrał się do skóry i przywalił mu pięścią między oczy. Biedak nie odgadywał, jak w mózgu dziewczyny konfigurują się nakazy i polecenia. Klonowana madonna swym popisem zagoniła go w kozi róg, dowodząc sobą, że chłopak nie ma pojęcia o informatyce. Jakieś dziwne hiperboliczne zapętlenia i urywane labiryntowe zwoje. Jej architektonika go przerastała.
— Okropność, niczego nie rozumiem! — jęknął z przygnębieniem, gdy znalazł się na korytarzu. — Do diabła, kim ona teraz jest?..
To było ponad jego siły. Oczyma wyobraźni rudzielec przeniósł się ku niemającemu o niczym pojęcia właścicielowi. Poczuł gęsią skórkę. Czy śliczna młódka przypadkiem nie stała się potworem? Gdzieś tam znaczyła się cienka jak nić granica, której nawet Raoulowi jako wyłącznemu dysponentowi klona nie wolno było przekraczać. Pomyślał, że Afrodyta mogłaby spuścić swojemu kochasiowi niezgorsze lanie, gdyby ten niechcąco nadepnął jej na odcisk. A gdyby tak przez nią wyciągnął kopyta? Paul miałby się z pyszna, gdyby się okazało, że oddany mu pod opiekę android wyrwał się spod kontroli. W firmie przypuszczalnie spoglądano by na niego z ukosa, a może nawet wylano by go z pracy.
Wrócił do swojej kajuty i zabrał się za studiowanie opasłego tomiska, usiłując znaleźć odpowiedzi na krążące nad nim jak czarne kruki pytania. Kartkował gruby podręcznik, uświadamiając sobie, że ma poważne luki w przygotowaniu zawodowym. Nawet gdyby siedział nad tą księgą cały miesiąc, nie rozszyfrowałby elektronicznych sekretów zjawiskowego androida. Musiałby zakasać rękawy i ostro wziąć się do nauki, żeby się w tym połapać. Matematyka wciąż się rozwijała i jeśli chciało się trzymać rękę na pulsie, trzeba było śledzić nowości, zwłaszcza z zakresu analizy.
Jego obawy okazały się jednak płonne. Nie stało się nic złego, a kiedy z podkrążonymi z niewyspania oczami zszedł do restauracji na śniadanie, zastał ich przy tym samym co zwykle stoliczku. Gruchali jak gołąbki, zrelaksowani i beztroscy. Pewnie rankiem jak zwykle cmoknęła go śpiącego w czoło i słodko rzekła: „Obudź się, pyszczku, czas wstawać!” Nie doszło do rękoczynów i Afrodyta nie przetrzepała skóry podeszłemu w latach adonisowi. Nie dała mu w kość, a ten nie musiał jej awaryjnie wyłączać i rozpaczliwie wzywać pomocy technika. Odziana w szykowny kremowy kostium, wpatrywała się w niego tak, jakby właśnie otrzymał tytuł najprzystojniejszego mężczyzny Układu Słonecznego.
— Niemożliwe! Zakochana bez pamięci — z niedowierzaniem syknął, sadowiąc się w pobliżu podestu dla orkiestry. — Co za babsztyl, w głowie się nie mieści!
Szukał oczami pokonanego oprycha, ale ten nie przywlókł się na śniadanie. Wreszcie ciekawie zerknął z oddali na łysawego barmana. Z jego twarzy i zachowania nie mógł jednak niczego wyczytać. Dał sobie więc spokój z domysłami i zajął się w milczeniu kartą dań.
Rozdział czwarty
Dziwnym trafem nikt na „Olafie” nie wpadł na to, że ośmieszony typ spod ciemnej gwiazdy zechce się odegrać. Starający się trzymać rękę na pulsie młodziutki Paul również tego nie przewidział, leniwymi myślami błądząc przy sprawach technicznych i z mozołem przebijając się przez nudnawe zbiory instrukcji i zaleceń. A przecież nietrudno było zgadnąć, że zawieszenie broni jest tylko chwilowe. Facet był przypadkiem nieomal klinicznym, więc zemsta wisiała w powietrzu. Niewąsko się zbłaźnił i wyszedł na durnia. Pokonała go wątła kobieta. Przemądrzała suka zabawiła się jego kosztem, dotkliwie raniąc jego dumę. Czy ktoś byłby w stanie wymierzyć boleśniejszy policzek takiej kreaturze? Gdybyż to widział któryś z jego zdemoralizowanych kumpli! Wypadł jak niedołęga, oferma i mięczak, chociaż górował nad kruchą modelką wagą i wzrostem, nie mówiąc o przygotowaniu do walki wręcz.
Przepastnym „Olafem” leciało na Ziemię kilku oficerów z Sił Kosmicznych Układu, tacy pojawiali się zwykle na cywilnych trasach, kiedy udawali się na należne im urlopy. Targany nostalgią Raoul łowił ich głodnym wzrokiem i garnął się do nich, naciągając ich na niezobowiązujące poobiednie pogaduszki. Cieszyła go każda wymiana zdań, nawet jeśli trwała krótko i z pozoru dotyczyła spraw banalnych. Przez całe lata żył przecież tym, co działo się w obrębie wielkich planet, a zwłaszcza w rozlokowanych w ich pobliżu bazach wojskowych, pełnych ludzi i sprzętu, rozkazów, ćwiczeń, alarmów i symulowanych zadań bojowych. Dwóch mundurowych wracało z księżyców Neptuna. Dla takich jak oni herosów prawdziwe życie zaczynało się dopiero trzydzieści kilka jednostek astronomicznych od Słońca, gdzieś tam w rozległym Pasie Kuipera. I tym razem po sutym obiedzie spędził z jednym z nich ze dwa kwadranse w obrębie holograficznej konsoli spacerowej, puszczając Afrodytę samopas i pozwalając jej w tym czasie pokręcić się w towarzystwie wojażujących „Olafem” nastolatek.
Paul zrobił to samo, co Afrodyta. Przypiął się do dwóch wesolutkich dziewczyn z Callisto, bo nie odstawał od nich zbytnio wiekiem. Młódki wybrały się na przechadzkę po symulowanym brzegu morskim, murawa była prawdziwa, żółty piasek już nie, a potem po wcinającym się w morze długim molo. Śmiejące się słońce przedzierało się zza wirtualnych obłoków, poprawiając samopoczucie. Jakiś czas deptał im po piętach, a potem je dogonił, aby się przedstawić. Już wcześniej kilka razy się o nie otarł, wpadały mu w oczy w pokładowej restauracji, ale nie próbował się z nimi zaprzyjaźnić, bowiem całą uwagę skupił na czarownej stewardesie. Nie zignorowały go, zatrzymały się, co nie znaczyło, że dopuściły go do kompanii. Szczuplutka Brigitte miała króciutko przystrzyżone blond włosy, a Arielle wyglądała nieomal jak Mulatka z ciemniejszą cerą i mocno poskręcanymi puklami, niemal przylegającymi do skóry. Pozwoliły mu zagadać, trzepał chwilę językiem, jednak zaraz z wdziękiem pokazały mu plecy. Ignorując go, przeszły na francuski, co w jego odczuciu było w złym tonie. Nie lubił dziewczyn o narcystycznie zdeformowanych osobowościach. Sekundował kilka minut innym ślicznotkom, ale też szybko się zniechęcił. Były młodsze od tamtych, góra piętnaście lat, imponował im, co zdradzały ich oczy, lecz paplały tylko o modzie, więc doszedł do wniosku, że nie znajdzie z nimi wspólnego języka. Pracował, był już dorosły i nudziły go szczenięce tematy.