Strona główna » Obyczajowe i romanse » Przypomnij mi,kim jestem

Przypomnij mi,kim jestem

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8032-066-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Przypomnij mi,kim jestem

Rozdzierająca debiutancka powieść… Szczera, intymna opowieść rodzinna, która wstrząsa aż po rdzeń.

Janet Maslin, New York Times

Długa, cudowna, epicka, pełna miłości i troski jedna z najlepszych powieści tego roku.

New York Times Book Review

Eileen Tumulty, rocznik 1941, mieszka w Queens razem z rodzicami, imigrantami z Irlandii. Atmosfera w ich rodzinie, podgrzewana tabunem gości przewijających się przez mieszkanie i morzem wypitego alkoholu, oscyluje między udręką a euforią. Eileen obiecuje sobie, że nie popełni błędów swoich rodziców. Wydaje się, że drzwi do wymarzonego świata elit otworzy jej ujmujący, choć introwertyczny naukowiec Ed Leary. Kiedy się pobierają, Eileen zaczyna naciskać na męża, aby chciał więcej: lepszej pracy, lepszych przyjaciół, lepszego domu. Jednak Ed nie zamierza stawać w tym wyścigu. Precyzyjne  zaplanowane życie Eileen zaczyna wymykać się spod kontroli, a z czasem pogrąża się w ciemności. Eileen, Ed i ich syn, Connell, rozpaczliwie próbują zachować pozory normalnej egzystencji i wbrew wszystkiemu pielęgnować wizję przyszłości, którą sobie wymarzyli.

To znakomite dzieło przypomina nam, że życie jest czymś więcej niż spisem zwycięstw i porażek, że żyjemy, żeby kochać i być kochanym, i że musimy wciąż sobie o tym przypominać, zanim umkną nam ostatnie szanse.

Polecane książki

Perypetie Szwejka na tyłach i na froncie I wojny światowej oraz jego niepohamowane gadulstwo bawią czytelników na całym świecie od prawie stu lat. Tłumaczona na kilkadziesiąt języków, wielokrotnie filmowana oraz adaptowana na potrzeby sceny teatralnej i telewizji, powieść Haška weszła na stałe do ka...
Kolejny zbiór artykułów doktora historii Leszka Pietrzaka (seria publikowana jest od roku) , byłego pracownika Urzędu Ochrony Państwa, Instytutu Pamięci Narodowej, członka komisji weryfikacyjnej WSI, a także Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Tak jak w poprzednich zbiorach, wszystkie teksty mają ...
Wspaniała książka do rodzinnego czytania i… gotowania! Czosnyczka na zmarznięte stópki i inne smakołyki to zbiór dziesięciu opowiadań. W każdym z nim poznajemy wyjątkowych bohaterów oraz historię jednego dania. Jeśli opowiadanie zaostrzy nam apetyt, to na końcu znajdziemy przepis, dzięki któremu...
Książka stanowi ważny wkład w rozwój badań nad środowiskowymi implikacjami liberalizacji handlu. Na polskim rynku wydawniczym jest to pierwsza zwarta pozycja ekonomiczna na ten temat. Poddano w niej krytycznej ocenie dotychczasowy interdyscyplinarny dorobek teoretyczno-empiryczny, a także zaprezento...
Mała Dorotka w magiczny sposób przenosi się do zielonej, pełnej kwiatów i słońca krainy. Mimo uroku tego miejsca, jedyne czego pragnie dziewczynka, to powrót do domu. W spełnieniu jej marzenia pomóc może Oz - wielki czarnoksiężnik, który rządzi całą krainą. Ubrana w Srebrne Trzewiki, Dorotka udaje s...
Daw­no, daw­no te­mu w ro­dzi­nie kró­la Nor­we­gii Ery­ka i je­go żo­ny Sy­gry­dy przy­szedł na świat ślicz­ny chłop­czyk... "O królewiczu zaklętym w niedźwiedzia" to jedna z 9 bajek, które można znaleźć w "Baśniach z krainy północy".   Pozostałe baśnie to: "O Swawie Salkirii Odyna i rybaku zn...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Matthew Thomas

Dla Joy

Kochanie, czy pamiętasz
mężczyznę,

za którego wyszłaś? Dotknij mnie,

przypomnij mi, kim jestem.

Stanley Kunitz, Dotknij mnie
(przeł. A. Szyper)

Nikt nie jest sobą, gdy cierpieniem
ciała

Zaraża umysł znękana natura.

William Szekspir, Król Lear
(przeł. S. Barańczak)

Ojciec obserwował
żyłkę w wodzie. Chłopiec złapał żabę i wbił w jej brzuch
haczyk, żeby zobaczyć, co się stanie. Śliskie wnętrzności oblepiły
haczyk, a chłopca zemdliło od wyrzutów sumienia. Starał się,
by jego głos brzmiał niewinnie, gdy pytał, czy da się łowić
ryby na żaby. Ojciec zerknął w jego stronę i sypnął w niego
zawartością puszki po kawie. Robaki się rozpełzły. Powiedział
synowi, że wyrządził zło i że młody wiek nie usprawiedliwia takiego
okrucieństwa. Kazał mu wyciągnąć haczyk i trzymać wijącą się
w konwulsjach żabę tak długo, aż zdechnie. Potem podał mu nóż
i polecił wykopać mały grób. Mówił do niego z przerażającą
obojętnością, jakby byli sobie obcy, a łączące ich niewidzialne
więzy zostały przecięte.

Chłopiec zakopał żabę i długo
uklepywał ziemię, nie podnosząc wzroku. Ojciec kazał mu przemyśleć
swoje zachowanie i odszedł. Chłopiec przykucnął i słuchał
oddalających się kroków, a w oczach stanęły mu łzy. Wilgotny
zapach butwiejących liści wdzierał mu się w nozdrza. Nad doliną
szybko zapadał zmrok. Chłopiec podniósł się i popatrzył na
rzekę. Nagle zdał sobie sprawę, że stoi tu o wiele za długo, ale
bał się wracać do samochodu. Bał się, że gdy spojrzy ojcu w oczy,
zrozumie, że on już nie uznaje go za swojego syna. Nie umiał sobie
wyobrazić nic gorszego, dlatego rzucał w wodę kamienie i czekał,
aż ojciec po niego przyjdzie. Gdy po kolejnym rzucie zamiast pluśnięcia
usłyszał głośny skrzek, zląkł się i pobiegł do auta. Ojciec
opierał się o maskę, trzymając nogę na zderzaku, i patrzył na
niego z taką miną, jakby czekał tu całą noc. Na widok syna poprawił
czapkę i otworzył mu drzwi, żeby zabrać go do domu. Jeszcze nie
był dla niego stracony.

Część IWyblakłe od słońca i deszczu 1951–19821

Zamiast chodzić do księdza, mężczyźni,
którzy po pracy spotykali się w barze Doherty’ego, chodzili do
ojca Eileen Tumulty. Eileen widziała to na własne oczy, chociaż
była dopiero w czwartej klasie. Koło czwartej trzydzieści, zaraz
po zakończeniu dostawy, ojciec odbierał ją z lekcji tańca i szli
do baru. Tańce trwały do szóstej, ale Eileen była rada, gdy mogła
wyjść wcześniej z parafialnej piwnicy. Pan Hurley krzyczał na nią,
że gubi rytm albo nierówno trzyma ręce. Była za chuda i za wysoka,
żeby zgrabnie stepować w zdyscyplinowanym tańcu, który – wedle
pana Hurleya – wymyślono specjalnie po to, żeby udawać przed
funkcjonariuszami policji, że się stoi nieruchomo. Wolałaby się
uczyć jitterbuga, Lindy Hop albo jakiegokolwiek tańca, w którym bez
opamiętania mogłaby wywijać nieskoordynowanymi kończynami, ale matka
zapisała ją na step irlandzki.

Matka nigdy na dobre nie porzuciła
Irlandii. Nawet nie wystąpiła o obywatelstwo. Ojciec lubił się
chwalić, że złożył podanie w dniu, w którym uzyskał takie
prawo. W salonie wisiał oprawiony w ramkę certyfikat obywatelstwa,
opatrzony datą trzeciego maja 1938 roku. Wisiał dokładnie naprzeciw
akwareli ze świętym Patrykiem przepędzającym węże, jedynego dzieła
sztuki w mieszkaniu, nie licząc wiszącego w kuchni drewnianego
krzyża celtyckiego. Na certyfikacie znajdowała się niewielka
fotografia, na której widniała wypukła pieczęć, staranny podpis
i twarz o zaciśniętych ustach i gniewnym wyrazie. Eileen często
wpatrywała się w nią, szukając wskazówek, ale na próżno.

W drzwiach stanął ojciec. Trzymał
przed sobą stetsona jak tarczę osłaniającą go przed niepotrzebną
rozmową. Pan Hurley od razu przestał krzyczeć, nie tylko na
Eileen. Ludzie zawsze milkli w obecności jej ojca. Muzyka wciąż
grała i dziewczęta dokończyły slip jiga. Eileen uwielbiała
dźwięk skrzypiec, gdy nie musiała panować nad nieokiełznanym
ciałem. Nagranie ucichło, lecz pan Hurley nie zadał sobie trudu,
by powiedzieć Eileen, że może już iść. Patrzył w podłogę,
kiedy zbierała swoje rzeczy. Tak jej było spieszno do wyjścia, że
buty zmieniła dopiero na zewnątrz.

Kiedy doszli do ulicy, przy której mieścił
się bar, Eileen pobiegła przodem w nadziei, że wreszcie przyłapie
któregoś z mężczyzn na stołku ojca, ale oni zawsze tylko stali
wokół jego ulubionego miejsca, jakby na niego czekali.

W barze unosił się gęsty dym
papierosowy. Była tu jedynym dzieckiem. Przyglądała się ojcu, jak
bryluje w towarzystwie. Przed piątą przychodzili robotnicy, tacy jak
on; niespiesznie popijali piwo, zmęczeni i zadowoleni, spowici dobrym
samopoczuciem jak mgłą. Po piątej napływali urzędnicy, rzucali
pieniądze na bar i czekali, aż ktoś ich obsłuży. Jednym haustem
wypijali piwo i od razu zamawiali następne. Pochyleni nad kontuarem,
ponaglali barmana. Przyglądali mu się uważnie, tak samo jak ojcu
Eileen.

Siedziała przy rozklekotanym stoliku, ubrana
w plisowaną spódniczkę i bluzkę z kołnierzykiem, i odrabiała
lekcje, przysłuchując się rozmowom ojca. Nie musiała wcale nadstawiać
ucha, bo mężczyźni nawet nie starali się ściszać głosu, choć
ona była zaledwie metr od nich. W majestacie ojca ludzie zapominali
o zażenowaniu.

– Wykończę się –
wymamrotał Tom, przyjaciel ojca. – Nie śpię po nocach.

– Mów.

– Zdradziłem Sheilę.

Ojciec pochylił się, wciskając go wzrokiem
w stołek.

– Ile razy?

– Tylko raz.

– Nie kłam.

– Za drugim razem za bardzo się
denerwowałem i nie dałem rady.

– Czyli dwa razy.

– Tak, dwa.

Podszedł barman, sprawdził zawartość ich
kufli, po czym zarzucił ściereczkę na ramię i ruszył dalej. Ojciec
spojrzał na Eileen. Przycisnęła do kartki ołówek tak mocno, że
złamała jego końcówkę.

– Kim jest ta lafirynda?

– Dziewczyna z banku.

– Powiedz jej, że kończysz z tym
kretyństwem.

– Dobrze, Mike.

– A może wolisz dalej być skończonym
idiotą? Odpowiadaj.

– Nie.

Do baru wszedł mężczyzna. Ojciec i Tom
skinęli do niego głowami. Podmuch powietrza ochłodził gołe
nogi Eileen i przyniósł ostry zapach rozlanego piwa i brudnej
podłogi.

– Kup Sheili coś ładnego –
powiedział ojciec. – Choćbyś miał wyciągnąć z portfela
ostatni banknot.

– Tak zrobię.

– Pamiętaj. Choćby ostatni banknot.

– Skończę z tym.

– Przysięgnij na Boga.

– Przysięgam, Mike. Uroczyście
przysięgam.

– Nie chcę znowu słyszeć, że się
uganiasz za babami.

– To koniec.

– Tylko nie rób żadnych głupot i nie
opowiadaj tej biednej kobiecinie, co narobiłeś. I bez tego ciężko
jej z tobą wytrzymać.

– Nie powiem jej – zapewnił Tom.

– Jesteś przeklętym idiotą.

– Masz rację.

– Ostatni raz o tym rozmawiamy. Zamów
nam coś do picia.

Śmiali się ze wszystkiego, co mówił,
chyba że akurat mówił serio, a wtedy natychmiast robili poważne
miny. Rozwodzili się na temat jego cnót, nawet gdy go nie było
w pobliżu. Załatwił im robotę, od razu po ich przyjeździe do
Ameryki, co najmniej połowie z nich – u Schaefera, w Macy’s,
za barem, w stróżówce albo warsztacie.

Wszyscy nazywali go Wielki Mike. Słynął
z tego, że był odporny na ból. Miał tak szerokie plecy, że nawet
bez marynarki prezentował się okazale, jakby wkładał poduszki
w ramiona koszuli. Pięść miał wielkości głowy noworodka, a jego
tułów rozmiarem przypominał beczki piwa, które bez trudu nosił, po
jednej pod każdą pachą. Siłę zawdzięczał pracy fizycznej. Nigdy
nie dbał o sylwetkę. Ci, którzy przyłapali go na chwili odpoczynku,
powtarzali, że wtedy jakby się kurczył i osiągał rozmiary zwykłego
człowieka. Ci, którzy mieli coś do ukrycia, twierdzili, że wyrastał
przed nimi jak spod ziemi.

Nie była za młoda, żeby widzieć, że cenił
nie tych, co spijali śmietankę z jego legendy, ale tych, co węszyli
wokół jego człowieczeństwa, sceptycznie kręcąc nosem.

Miała zaledwie dziewięć lat, ale
rozumiała pewne sprawy. Domyślała się, dlaczego nie odbierał jej
z tańców, idąc z baru do domu. Gdyby tak robił, nie miałby
czasu dla facetów w garniturach, którzy po całym dniu pracy
wracali z Manhattanu. Tłoczyli się wokół niego, luzowali krawaty,
zdejmowali marynarki i zaczynali mówić. Musiałby wtedy wychodzić
z baru o piątej trzydzieści zamiast za piętnaście szósta, a te
kilkanaście minut sprawiało wielką różnicę. Wiedziała, że nie
robi tego dla przyjemności i że dyspozycyjność wobec swoich ludzi
jest tak samo ważna jak obowiązki wobec żony.

Co wieczór jadali kolację we troje. Matka,
po całym dniu sprzątania biur i toalet w zakładach Bulova,
podawała posiłek punktualnie o szóstej. Nie przyjmowała żadnych
wymówek. W drodze z baru ojciec wciąż zerkał na zegarek,
a w pobliżu domu wyraźnie przyspieszał kroku. Gdy Eileen za nim
nie nadążała, brał ją na ręce. Czasami specjalnie się ociągała;
tylko po to, żeby znaleźć się u niego na rękach.

Pewnego czerwcowego
wieczoru, tydzień przed końcem czwartej klasy, gdy Eileen i ojciec
wrócili do domu, zastali stół nakryty do kolacji, a drzwi sypialni
zamknięte. Ojciec ze złością postukał w zegarek, nakręcił go
i nastawił wedle zegara wiszącego na ścianie, który wskazywał
szóstą dwadzieścia. Eileen nie widziała wcześniej, żeby tak
się czymś martwił. Domyślała się, że tu chodzi o coś więcej
niż zwykłe spóźnienie, o jakieś sprawy dorosłych, do których
ona nie miała dostępu. Była wściekła na matkę, że tak sztywno
trzymała się narzuconych przez siebie zasad. Ojciec zdawał się nie
podzielać jej złości. Zjadł powoli, w milczeniu. Wstał, żeby
dolać im wody do szklanek i dołożyć trochę duszonej marchewki
z garnka na kuchence. Potem włożył płaszcz i wyszedł. Eileen
stanęła pod drzwiami sypialni i nasłuchiwała przez chwilę, ale
nie dobiegł jej żaden szmer. Podeszła do drzwi pokoju pana Kehoego,
ale tam też panowała cisza. Nagle dopadł ją strach, że właśnie
została porzucona. Miała ochotę walić w drzwi, żeby wreszcie ktoś
się pojawił, ale wiedziała, że w takiej chwili lepiej nie zbliżać
się do matki. Musiała się uspokoić, dlatego starannie wyczyściła
kuchenkę i blat, nie zostawiając ani jednej smugi, ani jednego
okruszka, ani śladu po tej kolacji. Próbowała sobie wyobrazić,
co czuje człowiek, który jest sam. Stwierdziła, że na początek
łatwiej byłoby oswoić się z samotnością niż z porzuceniem. Od
tego wszystko jest łatwiejsze.

Podsłuchiwała, co ojciec mówi w barze,
bo w domu mówił niewiele. Otwierał usta tylko po to, żeby wyłożyć
swoje mądrości. „Człowiekowi nigdy nie wolno rezygnować z pragnień
tylko dlatego, że nie chce mu się na nie zapracować”. „Każdy
powinien mieć dodatkową robotę”. „Pieniądze są po to, żeby
je wydawać”. (Co do ostatniej zasady pozostawał nieprzejednany;
denerwowali go urodzeni w Ameryce dusigrosze, którzy nigdy nie mieli
drobnych na następną kolejkę).

Ojciec dorabiał u Doherty’ego, u Hartnetta
i w Leitrim Castle; w każdym z tych barów jeden wieczór
w tygodniu. Zawsze, gdy Wielki Mike Tumulty stawał za barem, w knajpie
zbierał się tłum, a gotówka lała się strumieniami – jakby był
gwiazdorem na gościnnych i mocno limitowanych występach. Schaefer na
tym nie ucierpiał; wszyscy wiedzieli, że u niego robi. Starał się
zachować irlandzki akcent, którego matka usilnie próbowała się
pozbyć. Przydawał mu się w tej robocie.

Gdy Eileen zdobyła się na odwagę, żeby
zapytać go o korzenie, uciszył ją gestem.

– Jestem Amerykaninem – uciął, jakby
to miało załatwić sprawę, i poniekąd tak było.

Gdy w listopadzie 1941 roku urodziła
się Eileen, gęste lasy Woodside ograniczały się już tylko do
pobliskich cmentarzy. Naturalny porządek uległ odwróceniu: drewniane
fasady, asfalt i cegły tętniły życiem, wśród traw rządziła
śmierć.

Ojciec miał jedenaścioro rodzeństwa, matka
dwanaścioro, ale Eileen była jedynaczką. Mieszkali w trzypiętrowej
kamienicy, osadzonej w gęstwinie innych budynków, między którymi
wiła się nitka naziemnego metra. Spali w pojedynczych łóżkach,
w jednej sypialni, przypominającej wojskowy barak. W drugiej sypialni
spał jak król Henry Kehoe, lokator, który wynajmował ten pokój
w zamian za pokrywanie niektórych comiesięcznych wydatków. Pan
Kehoe żywił się w knajpach, a po powrocie do domu zamykał się
w swoim pokoju i grał na klarnecie tak cicho, że Eileen musiała
przykładać ucho do drzwi, żeby usłyszeć melodię. Lokatora widywała
tylko, gdy przychodził do domu lub wychodził albo gdy korzystał
z łazienki. Dręczyłaby ją obecność tego widma nawiedzającego ich
dom, gdyby taki stan rzeczy nie był dla niej normą, ale był, więc
świadomość, że pan Kehoe jest tuż za drzwiami, uspokajała ją,
zwłaszcza gdy ojciec wracał do domu po whisky.

Ojciec nie pił codziennie. Wieczorami, gdy
stał za barem, nie brał do ust ani kropli. Chcąc sobie udowodnić,
że może nie pić, rezygnował z alkoholu również na czas Wielkiego
Postu, wyłączając, rzecz jasna, Dzień Świętego Patryka oraz dzień
przed tym świętem i po nim.

W wieczory, kiedy ojciec pracował za
barem, Eileen i matka wcześnie się kładły do łóżek. Gdy nie
pracował, matka nie pozwalała jej się położyć, dopóki razem nie
wypolerują bibelotów: odświętnych sreber, figurek, kryształków
w żyrandolu, ramek przy obrazkach. Szykowały się na powrót ojca,
jakby urządzały przyjęcie dla jednego gościa, zawczasu tłumiąc
wyczuwalne podenerwowanie z powodu niewykluczonej burdy. Kiedy nie
było już czego sprzątać ani czyścić, matka kazała jej iść do
łóżka, a sama siadała na kanapie i czekała. Eileen zostawiała
drzwi sypialni uchylone.

Ojciec po piwie był całkiem
do rzeczy. Starannie wieszał kapelusz i płaszcz na haczyku wbitym
w ścianę. Potem padał na kanapę jak niedźwiedź na uwięzi,
drażliwy i marudny, a w zębach ściskał fajkę. Matka po cichu
relacjonowała mu sprawy domowe; on kiwał głową, mozolnie układając
w kopułkę rozczapierzone palce obu rąk, które po chwili się
osuwały.

Czasami wracał rozweselony
i roztańczony. Rozśmieszał matkę, choć ona starała się nie
zwracać na niego uwagi. Brał ją w ramiona i prowadził w wolnym
tańcu. Miał niebywałą charyzmę i matka nie była na nią
odporna.

Gdy pił whisky, co zazwyczaj zdarzało się
w dniu wypłaty, zrywał się z uwięzi. Rzucał płaszcz na stolik
w sieni i wpadał do salonu, szukając przedmiotów, którymi mógłby
rzucić; jakby nagromadzone w barze ciśnienie oczekiwań wobec niego
dało się rozładować tylko fizycznie. Ojciec słynął z tego, że
wypijał morze whisky, nie tracąc przy tym fasonu – Eileen słyszała
bywalców Doherty’ego, wychwalających jego osiągnięcia. Którejś
nocy wyjaśnił przygnębionej matce, że pojedynkuje się na kolejki
i że przyjmuje wszystkie wyzwania, choćby miał paść na twarz,
bo nie może zawieść tych, którzy w niego wierzą. Każdy musi
w coś wierzyć.

Nigdy nie rzucał niczym
w matkę i nigdy nie rzucał tym, co się mogło zbić; ciskał więc
głównie poduszkami i książkami. Matka w milczeniu czekała, aż atak
furii minie. Gdy widział, że Eileen przygląda mu się przez szparę
w drzwiach, nagle przerywał widowisko, jak aktor, który zapomniał
swoją kwestię, i znikał w łazience, a matka wślizgiwała się
do łóżka. Rankiem, niczym jaszczur, łypał okiem znad filiżanki
z herbatą.

Eileen czasami słyszała kłótnie u Gradych
czy Longów. Te krzyki przynosiły jej ulgę, bo oznaczały, że w ich
kamienicy nie tylko w jej rodzinie działo się źle. Rodziców
łączyła swoista więź w chwilach, gdy słyszeli podniesione
głosy sąsiadów. Wymieniali wtedy znaczące spojrzenia i blade
uśmiechy.

Raz, podczas kolacji, ojciec wskazał ręką
na pokój pana Kehoego.

– Nie zostanie tu z nami na zawsze –
oświadczył matce. Eileen posmutniała, więc ojciec szybko dodał: –
Jak Bóg da.

Nasłuchiwała wszelkich dźwięków z pokoju
pana Kehoego, ale dochodziło ją tylko skrzypienie materaca, skrobanie
pióra po papierze i ciche rzężenie klarnetu.

Siedzieli we trójkę przy stole, gdy nagle
matka wstała i wyszła z salonu. Ojciec poszedł za nią, zamykając
za sobą drzwi sypialni. Mówili szeptem, lecz Eileen wyczuwała między
nimi napięcie. Podkradła się bliżej.

– Odkuję się.

– Jesteś skończonym idiotą.

– Wszystko naprawię.

– Niby jak? „Wielki Mike od nikogo nie
pożycza” – parsknęła szyderczo.

– Wymyślę coś.

– Jak mogłeś do tego dopuścić?

– Sądzisz, że chcę, żeby moja żona
i córka mieszkały w takim miejscu?

– No pięknie. Czyli to nasza wina,
tak?

– Tego nie powiedziałem.

Wiatr pchnął drzwi sypialni na
Eileen. Ogarnął ją strach.

– Kochasz konie i zakłady, prawda? –
rzuciła matka. – Teraz nie udawaj, że chodziło ci o coś
innego.

– Właśnie o to mi
chodziło – odparł ojciec. – Wiem, że nie chcesz tu żyć.

– Kiedyś wierzyłam, że jakbyś chciał,
mógłbyś zostać burmistrzem Nowego Jorku. Mógłbyś rządzić tym
miastem. Ale tobie wystarczy rządzić podrzędnym barem. Gdybyś chociaż
był jego właścicielem. Szeryf Doherty’ego… – Urwała. –
Niepotrzebnie zdjęłam to przeklęte świecidełko z palca – dodała
po chwili.

– Odkuję się. Przysięgam.

– Nigdy się nie odkujesz i dobrze o tym
wiesz – syknęła. – Rozdrabniasz się. – W jej głosie
słychać było żal. – Bez przerwy się rozdrabniasz. Któregoś
dnia nic już z ciebie nie zostanie.

– Dosyć – uciął ojciec.

Zapadła cisza. Eileen wyobraziła sobie,
że stoją naprzeciw siebie, połączeni tajemną wiedzą, jak dwa
kamienne posągi, których serc nic nie jest w stanie skruszyć.

Przy najbliższej okazji, gdy została sama
w domu, otworzyła szufladę, w której matka trzymała pierścionek
zaręczynowy. Schowała go po tym przykrym incydencie, kiedy podczas
zmywania omal nie wpadł jej do odpływu w zlewie. Eileen widziała,
jak matka od czasu do czasu wyciąga puzderko. Do tej pory sądziła, że
chce sobie popatrzeć na odbijające się w fasetach światło. Teraz,
widząc puste miejsce w pudełeczku, zrozumiała, że matka upewniała
się tylko, że pierścionek wciąż tam jest.

Tydzień przed dziesiątymi urodzinami,
gdy Eileen wróciła z ojcem do domu, matki nie było w kuchni ani
w sypialni, ani w łazience. Nie zostawiła żadnej wiadomości.

Ojciec podgrzał fasolę z puszki, usmażył
bekon i ukroił kilka kromek chleba.

Jeszcze jedli, gdy matka wróciła do
domu.

– Pogratulujcie mi – powiedziała,
wieszając płaszcz.

Ojciec przełknął i zapytał:

– Czego?

Matka rzuciła na stół jakieś dokumenty
i spojrzała na niego znacząco. Patrzyła na niego w ten sposób,
gdy chciała go sprowokować. Wziął do ust kawałek bekonu, dokładnie
go przeżuł i sięgnął po papiery. Przeczytał je i odłożył,
marszcząc brwi.

– Jak mogłaś? – zapytał cicho. –
Jak mogłaś mnie pominąć?

Gdyby Eileen dobrze nie znała ojca,
pomyślałaby, że mu przykro, ale przecież nic na tej ziemi nie było
w stanie go zranić.

Matka wyglądała na rozczarowaną, że na nią
nie nakrzyczał. Zebrała papiery ze stołu i poszła do sypialni. Kilka
minut później ojciec włożył kapelusz i wyszedł.

Eileen też poszła do sypialni i usiadła
na swoim łóżku. Matka stała przy oknie, paląc papierosa.

– Co się stało? Nic nie rozumiem.

– Tam leży certyfikat mojego
obywatelstwa. – Matka wskazała na toaletkę. – Obejrzyj
sobie.

Eileen wzięła papiery.

– Od dziś jestem obywatelką
Stanów Zjednoczonych – wyjaśniła matka. – Możesz mi
pogratulować.

– Gratuluję – powiedziała
Eileen.

Matka wykrzywiła usta w ponurym uśmiechu
i zaciągnęła się papierosem.

– Procedurę rozpoczęłam wiele
miesięcy temu. Nie wspominałam nic ojcu. Miałam mu zrobić
niespodziankę. Zabrać go na przysięgę. Chciał być moim
świadkiem. Postanowiłam go zranić i zamiast niego wybrałam na
świadka mojego kuzyna, Danny’ego Glasheena.

Eileen pokiwała głową; na dokumentach
widniało nazwisko Danny’ego. Certyfikat wyglądał tak, jakby miał
przeleżeć w aktach setki lat, do końca cywilizacji.

– Teraz żałuję. –
Zaśmiała się gorzko. – Twój ojciec uwielbia ceregiele.

Nie była pewna, o co chodzi matce, ale
domyślała się, że chyba o to, że zdaniem ojca, nawet najdrobniejsze
rzeczy wymagały należytej oprawy. Eileen widziała na własne oczy:
podtrzymywał za łokieć tego, kto za dużo wypił, i robił to
w taki sposób, że tamten nawet tego nie zauważał; nigdy nie
przewrócił szklanki z piwem ani nie wylał kropli whisky; zawsze
miał gładko zaczesane włosy. Widziała, jak na pogrzebach nosił
trumny. Traktował to jak najważniejsze zadanie na świecie: kobzy
grały, a on szedł wyprostowany, krokiem sprężystym, ze spojrzeniem
utkwionym w horyzont. Może dlatego ludzie wyczuwali w nim siłę. Może
dlatego wyczuwała ją też matka.

– Nigdy nikogo nie kochaj. – Matka
schowała dokumenty do szuflady, w której trzymała pierścionek. –
Miłość tylko złamie ci serce.

2

Wiosną 1952
roku matka Eileen obwieściła radosną wiadomość, że jest przy
nadziei. Eileen nigdy nie widziała, żeby rodzice choćby trzymali
się za ręce. Gdyby ciotka Kitty nie powiedziała jej, że się
poznali na tańcach irlandzkich, gdzie zasłynęli jako najbardziej
utalentowana para taneczna, byłaby przekonana, że rodzice nigdy się
nie dotykali. Tymczasem okazało się, że matka jest w ciąży. Świat
krył wiele tajemnic.

Matka rzuciła pracę w zakładach Bulova
i zajęła się dzierganiem kocyka dla maleństwa. Kiedy skończyła
kocyk, zabrała się za czepeczek. Potem zrobiła sweterek i parę
bucików. Wszystko w kolorze nieskazitelnej bieli. Miniaturowe ubranka
chowała do szuflady w kredensie. Splot był mocny i równy; robota
godna profesjonalistki. Eileen nawet nie wiedziała, że matka umie
robić na drutach. Zastanawiała się, czy wydziergała tyle ubranek
z myślą o krewnych w Irlandii, czy też żeby sprzedawać je do
sklepów – wolała jednak nie pytać. Wolała też nie pytać, czy
może pogłaskać jej zaokrąglony brzuch. Chcąc być jak najbliżej
nienarodzonego dziecka, otwierała szufladę kredensu i oglądała
ubranka. Gładziła je i przykładała do twarzy. Pewnego wieczoru,
kiedy matka już spała, wzięła druty, wciąż jeszcze rozgrzane
od matczynych rąk. Między drutami kołysał się niedokończony
niemowlęcy bucik. Eileen próbowała wyobrazić sobie maleństwo,
które już niedługo obsypie pocałunkami, ale ciągle widziała twarz
matki w miniaturze i tę jej powątpiewającą minę, którą robiła
zawsze, ilekroć Eileen szukała u niej czułości. Twarz matki wreszcie
zniknęła, a w jej miejsce pojawiła się uśmiechnięta buzia dziecka,
promieniująca radością i beztroską. Eileen przyrzekła sobie,
że z bratem lub siostrą połączy ją więź, która w ogóle nie
będzie dotyczyć rodziców.

Eileen tak się cieszyła wizją posiadania
rodzeństwa, że niemal fizycznie poczuła, jak pęka jej serce, gdy
ojciec powiedział, że matka poroniła. Kiedy mimo łyżeczkowania
krwawienie nie ustało, lekarze przeprowadzili histerektomię.

Po histerektomii matka nabawiła się
zapalenia pęcherza moczowego, które prawie ją zabiło. Leżała
w szpitalu, gdzie leczono ją sulfonamidami. Dzieciom nie wolno było
odwiedzać chorych, więc Eileen widywała matkę rzadziej niż raz
na miesiąc. Ten stan ciągnął się kilka miesięcy, potem pół
roku i dłużej. Gdy ojciec zabierał ją do matki, mówił tylko:
„Przygotuj się, wychodzimy”. Nie licząc tych rzadkich chwil,
Eileen miała wrażenie, że wymazali ją ze swojego życia.

Szybko się nauczyła, żeby nie wspominać
o matce, ale któregoś wieczoru, po kilku tygodniach nowego porządku,
zaczęła o nią natarczywie wypytywać – tylko po to, żeby zobaczyć
reakcję ojca.

– Dosyć już – uciął i wstał od
stołu. – Pozmywaj naczynia.

Wyszedł z salonu na znak, że rozmowa o jego
nieobecnej małżonce sprawia mu ból, choć przecież kiedy byli razem,
bez przerwy się kłócili. Eileen pomyślała, że nigdy nie zrozumie
relacji między kobietą a mężczyzną.

Musiała się zająć sprzątaniem
i gotowaniem. Ojciec zostawiał jej pieniądze na zakupy i pranie. Po
świeże warzywa jeździła rowerem na targ, jeden z ostatnich, jakie
przetrwały w okolicy, i z czasem stworzyła niewielki repertuar
dań wzorowanych na posiłkach, które przyrządzała matka: duszona
wołowina z groszkiem i marchewką, pieczona łata wołowa, chleb
sodowy, pieczone ziemniaki i kotlety z baraniny.

Lekcje odrabiała przy słabym świetle
lampki nocnej, potem dla zabawy budowała domki z kart albo szła do
Schmidtów na telewizję, żeby podziwiać matki, które bez przerwy
się uśmiechały, i ojców, którzy odkładali gazetę i rozmawiali
z dziećmi.

W szkole na lekcjach miała zwykle gotową
odpowiedź, zanim inne dziewczęta zdążyły podnieść rękę, ale za
wszelką cenę starała się nie zwracać na siebie uwagi. Ze wszystkich
darów wybrałaby dar bycia niewidzialną.

Pewnego razu ojciec zabrał ją do Jackson
Heights, gdzie stały ogromne budynki mieszkalne, zajmujące cały
kwartał. Zeszli do sutereny jednego z nich, którą zamieszkiwał
dozorca, przyjaciel ojca. W kuchni zadarła głowę i przez stalowe
pręty patrzyła na soczystą zieleń trawnika. Zapytała, czy może
wyjść na dwór.

– Pod warunkiem, że nie będziesz deptać
trawy – odpowiedział przyjaciel ojca. – Nawet mieszkańcom
nie wolno po niej chodzić. Muszę pilnować, żeby była zupełnie
bezużyteczna. Słono mi za to płacą. – Zaśmiali się z ojcem,
ale Eileen nie zrozumiała dlaczego.

W oprawie ze złączonych
kamienic zielenił się ogromny trawnik opasany niewysokim
ogrodzeniem z kutego żelaza. Nie było nic prostszego, niż je
przeskoczyć. Wokół murawy i przez jej środek biegła szeroka
brukowana ścieżka. Eileen wędrowała po kamiennych prostokątach,
wsłuchując się w świergot ptaków i szum liści. Lampy gazowe
stały na baczność jak strażniczki posesji, którą oświetlały
o zmroku. Poczuła cudowny spokój. Nie było pędzących samochodów
ani przechodniów pchających wózki z zakupami. Jakaś staruszka
pomachała do niej i zniknęła w drzwiach. Eileen zapragnęła
tu mieszkać i patrzeć w okna z udrapowanymi firanami. Wcale nie
zamierzała chodzić po trawie. Wystarczyłoby jej wejść na górę
i spojrzeć na całą połać murawy. W mieszkaniu na parterze paliło
się światło. Przystanęła i zajrzała do środka. Staroświecki
zegar spoglądał dobrotliwie na olbrzymią misę na stole. Eileen
nie widziała, co w niej leży, ale pomyślała, że na pewno są tam
ulubione owoce.

Mieszkańcy tej kamienicy musieli znać ważny
sekret życia, na który ona natknęła się przypadkiem. Uświadomiła
sobie, że bywają miejsca szczęśliwsze od tych, które znała. Dopóki
człowiek nie odkrył tych lepszych miejsc, cieszył się własnym
życiem. Oczami wyobraźni widziała inne enklawy, podobne do tej, na
którą patrzyła, ukryte za murami, za koronami drzew – enklawy,
w których ludzie strzegli swoich sekretów.

Kiedy podeszwy jej butów się zdarły,
ojciec w swojej nieskończonej ignorancji dla kobiecej kokieterii
przyniósł jej używaną parę trzewików w kolorze końskiego
łajna. Eileen była przekonana, że to obuwie chłopięce. Oświadczyła,
że nie będzie ich nosić, więc ojciec, aby pozbawić ją wyboru,
wyrzucił stare buty. A gdy nazajutrz po powrocie ze szkoły poskarżyła
się, że koleżanki jej dokuczały, odpowiedział:

– Te buty chronią i grzeją twoje
stopy.

Potem dodał, że w jej wieku powinna
dziękować, że w ogóle dostała buty, a nie myśleć o nowej
parze.

– Gdyby matka nie zachorowała –
stwierdziła z wyrzutem – nie musiałabym chodzić w takich
brzydactwach.

– Owszem, ale zachorowała. Nie ma jej
tu.

Przestraszył ją jego ton. Nie kłóciła
się dłużej. Następnego dnia przyniósł do domu zgrabne, perłowo
lśniące pantofle.

– Zakończmy tę sprawę –
powiedział.

Pan Kehoe późno wracał do domu, ale
nigdy nie wyglądał na pijanego. Był ujmująco grzeczny, przez co
Eileen miała wrażenie, że wprowadził się do nich niedawno, choć
przecież mieszkał tu, odkąd skończyła dwa lata.

Zaczęła dla niego gotować. Zanosiła
mu jedzenie do pokoju, a on na jej widok uśmiechał się
i z wdzięcznością przyjmował poczęstunek. Ojciec groził, że
będzie pobierał od niego opłatę za wyżywienie.

Czarny nalot pokrywał siwe włosy pana
Kehoego. Wyglądały tak, jakby smarował je smołą. Gdy zdejmował
tweedową marynarkę z postrzępionymi mankietami, od razu podwijał
rękawy koszuli i luzował krawat.

Męczyły go napady straszliwego kaszlu. Jednej
nocy podała mu herbatę, kolejnej syrop przeciwkaszlowy.

– Za mało świeżego powietrza –
tłumaczył. – Powinienem chodzić na długie spacery.

Mimo kaszlu wciąż grał na klarnecie. Teraz
Eileen bez skrępowania przysłuchiwała się jego grze. Siadała na
podłodze pod drzwiami jego sypialni, z otwartym podręcznikiem. Gdy
byli sami w domu, darowała sobie przeprosiny za taką impertynencję,
a czasem nawet pogwizdywała do wygrywanej przez niego melodii.

Pewnego razu po kolacji ojciec usiadł
na kanapie. Z jego twarzy biła troska. Eileen siedziała w swoim
ulubionym miejscu, pod drzwiami sypialni pana Kehoego. Dźwięki
klarnetu i bulgoczące w rurach powietrze rozbrzmiewały w muzycznej
harmonii. Poczuła się niepewnie, widząc, że ojciec jej się
przygląda. Nigdy nie zwracał na nią uwagi. Spuściła wzrok na
pięknie ilustrowany egzemplarz baśni braci Grimm, który dostała od
pana Kehoego. Gdy ojciec dowiedział się o tym prezencie, wściekł
się, a później wręczył panu Kehoemu jakieś pieniądze.

Właśnie czytała baśń O jednym
takim, co wyruszył w świat, by strach poznać, gdy ojciec
nagle przepędził ją od drzwi, otworzył je silnym pchnięciem i kazał
panu Kehoemu skończyć z tymi hałasami. Pan Kehoe przeprosił za
zakłócanie spokoju, ale Eileen dobrze wiedziała, że nikomu nie
przeszkadzał, bo w salonie ledwie go było słychać.

Ojciec próbował wyrwać panu Kehoemu
klarnet z rąk, ale pan Kehoe ściskał go tak mocno, że instrument
się rozpadł na części, a on zatoczył się do tyłu, zanosząc
się kaszlem. Ojciec wrócił do kuchni i nastawił radio na cały
regulator. Po chwili sąsiedzi zaczęli walić w sufit.

Nazajutrz, gdy wróciła po szkole do domu,
pana Kehoego nie było.

Nie odzywała się do ojca ponad
tydzień. Mijali się bez słowa, jak stare małżeństwo. W końcu
ojciec przerwał milczenie, gdy wpadli na siebie w korytarzu.

– I tak miał się wyprowadzić. Ja tylko
to przyspieszyłem.

– Nie musiał się nigdzie wyprowadzać –
odpowiedziała stanowczo.

– Matka wraca do domu.

Eileen ogarnęła ekscytacja i jednocześnie
strach. Powoli przyzwyczajała się do myśli, że matka nigdy nie
wróci i że ona przejmie kontrolę nad domem, a ojca będzie mieć
tylko dla siebie.

– Co ma do tego pan Kehoe?

– Przenieś swoje rzeczy do jego
pokoju.

– Nie szukasz nowego lokatora?

Pokręcił głową. Przeszył ją dreszcz
podniecenia.

– Będę mieć własny pokój?

Ojciec odwrócił wzrok.

– Matka zdecydowała, że będziecie
spać razem.

3

W pierwszą środę
po Wielkanocy 1953 roku, po ośmiu miesiącach nieobecności, matka
wróciła do domu. Oddzielne pokoje rodziców znaczyły prawie tyle
co rozwód.

Matka dostała posadę ekspedientki w uroczej
cukierni Lofta na Czterdziestej Drugiej Ulicy. Wracała do domu późno,
często pijana. Na znak protestu Eileen zostawiała w zlewie górę
brudnych naczyń, a w sypialni stos niewyprasowanych ubrań. Gdy
w szkole spotkała się z docinkami, że chodzi w pomiętej bluzce,
zrozumiała, że nie ma wyjścia i że sama musi się zająć
domem.

Matka zaczęła pić w domu, sadowiąc
swoje wychudłe ciało w zagłębieniu kanapy. W jednej ręce trzymała
szklaneczkę whisky, a w drugiej papierosa, na którego czubku popiół,
wbrew zasadom fizyki, wydłużał się w nieskończoność. Eileen
patrzyła bezradnie, jak rozżarzona końcówka złowieszczo kumuluje
masę. Matka miała na kolanach popielniczkę, ale żar z papierosa
od czasu do czasu spadał na poduszki, a wtedy Eileen podrywała się
z miejsca, by szybko go strzepnąć. Matka nieraz zasypiała na kanapie,
ale do pracy szła zawsze, bez względu na samopoczucie.

Tego lata kupiła na Queens Boulevard
klimatyzator okienny Stevensa. Poprosiła dostawcę, żeby zainstalował
sprzęt w sypialni, którą dzieliła z Eileen. Nikt z sąsiadów
na ich piętrze nie miał klimatyzatora. Zapraszała więc panią
Grady i panią Long i stawały we trójkę w sypialni, w powiewach
nieprzerwanego wiatru. Patrzyły na tę chłodzącą skrzynkę jak na
wybawcę o uzdrawiającej mocy.

Gdy oboje rodzice byli w domu,
nastawał nieznośny rozejm. Matka zamykała się w sypialni
i siadała przy oknie, patrząc, jak nad ulicę zakrada się noc. Po
kolacji Eileen przynosiła jej herbatę. Ojciec sadowił się za
kuchennym stołem i pykając fajkę, słuchał relacji z futbolu
irlandzkiego. Przynajmniej mieszkali pod jednym dachem.

Eileen nie znosiła myśli, że matka jeździ
pociągiem. Siedziała godzinami w kuchni przy stole i gapiła się
w drzwi, wyobrażając sobie jej ciało rozciągnięte w ciemnych
tunelach metra. Gdy tylko słyszała zgrzyt klucza w zamku, natychmiast
zrywała się, żeby nastawić wodę na herbatę albo pozmywać
naczynia. Nie chciała, żeby matka wiedziała, że się o nią
martwi. Nie chciała jej dać tej satysfakcji.

Pewnego razu, zmęczona gotowaniem obiadu
i zmywaniem garnków, usiadła na kanapie obok matki, która paliła
papierosa, ze wzrokiem wbitym przed siebie. Eileen ostrożnie oparła
głowę na jej kolanach i leżała w bezruchu. Patrzyła, jak
spomiędzy bladych ust matki wydobywa się dym. Oprócz kilku nowych
zmarszczek i popękanych naczynek matka nadal miała cerę gładką
i delikatną jak porcelana. Usta wciąż pełne. Jedynie pożółkłe
zęby świadczyły o jej wieku.

– Dlaczego mnie nie przytulasz, tak jak
te matki w telewizji?

Eileen spodziewała się ostrej odpowiedzi,
ale matka tylko zdusiła peta i wyciągnęła z paczki następnego
papierosa. Zapadło długie milczenie.

– Nie jesteś za duża na takie
ceregiele? – zapytała w końcu. Odsunęła córkę i nalała
sobie dużego drinka. – Nie jestem taka jak twój ojciec –
ciągnęła. – Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie porzucę
gospodarstwo. Pamiętam, że jak pakowałam walizkę, mój ojciec
powiedział do matki: „Deirdre, pozwól jej jechać. To nie jest
miejsce dla młodych”. Miałam osiemnaście lat. Przyjechałam szukać
Arkadii, a znalazłam kierat na Long Island. Kierat. Nawet nie wiesz,
co to słowo znaczy. Jeździłam pociągami tam i z powrotem. Na
okrągło. Wyobrażasz sobie?

Matka wpadła w monolog, jeden z tych
mocno zakrapianych, w których tryskała nerwową elokwencją. Eileen
siedziała i słuchała.

– Marzyłam, żeby zamieszkać w willi
takiej jak ta, w której sprzątałam. Chętnie myłam okna. Inne
dziewczyny nie cierpiały tej roboty. Lubiłam patrzeć z góry na
rozwijane trawniki. Nie było na nich ani jednego kamyczka. Lubiłam
patrzeć na korty tenisowe. Idealnie przystrzyżona murawa, gdzie
każde źdźbło było na swoim miejscu. Kochałam chłostane wiatrem
wydmy, fale rozbryzgujące się o skały, żaglówki zacumowane
w dokach. Podglądałam kobiety wygodnie rozłożone na otomanach,
wylegujące się jak kocice, które nachłeptały się mleka. Nie
potępiałam ich lenistwa. Na ich miejscu robiłabym to samo: leżałabym
brzuchem do góry od rana do wieczora. – Matka wykonała omdlewający
gest, który skojarzył się Eileen raczej z kostuchą niż rozleniwioną
kocicą. – A na noc wracałabym do jedwabnej pościeli.

– Fajnie – powiedziała Eileen.

– Fajnie? – parsknęła matka, gdy udało
jej się pozbierać myśli. – Cudownie! Tak właśnie było!

Kilka dni przed Bożym Narodzeniem matka
kazała jej przyjechać do cukierni Lofta tuż przed końcem swojej
zmiany. W cukierni matka sprawiała wrażenie tak zorganizowanej
osoby, że nikt by nie podejrzewał, że jest alkoholiczką. Eileen
z zachwytem gapiła się na ręcznie zdobione czekoladki, pokryte
złotą glazurą.

Po pracy matka podarowała jej pudełko trufli
i wzięła ją na Piątą Aleję, żeby Eileen mogła obejrzeć wystawy
sklepowe w Lord & Taylor, które znała tylko ze zdjęć. Te scenki
za szybami, te wesoło iskrzące kominki i błyszczące jedwabiem
miniaturowe mebelki wprowadziły ją w taki sam stan upojenia, jaki
ogarnął ją, gdy patrzyła na soczystą zieleń trawnika i podglądała
idealny świat za oknami eleganckich kamienic Jackson Heights. Przepiękne
draperie okalały obrazki, do których pragnęła się wślizgnąć,
pozostać w nich i żyć. Rześki, lecz nie mroźny wiatr niósł
odświeżający zapach zimy, który drażnił jej nozdrza. W gasnącym
świetle dnia aleja stawała się magiczna tak jak świat zaklęty
za szybami wystaw. Eileen poczuła przyjemny dreszcz na myśl, że
przechodnie widzą w nich matkę i córkę, które starym zwyczajem
wybrały się na świąteczny rajd po sklepach. Szukała w obcych
twarzach potwierdzenia, że wyglądają razem jak urocza rodzinka.

– Boże Narodzenie świętuj zawsze
z rozmachem – powiedziała matka, kiedy wracały metrem do domu. –
Zapamiętaj sobie. Nic innego się nie liczy. Choćbyś była jedną
nogą na tamtym świecie.

Tego wieczoru, po raz pierwszy od powrotu ze
szpitala, matka ją przytuliła. Gdy Eileen obudziła się w środku
nocy i zobaczyła, że drugie łóżko jest puste, zakradła się
do salonu. Matka siedziała na kanapie. Przez jeden przerażający
ułamek sekundy wydawało jej się, że nie żyje. Głowę miała
odchyloną do tyłu, usta otwarte. W ręce ściskała pustą
szklankę. Eileen podeszła bliżej i ujrzała, że pierś matki się
unosi i opada. Wzięła z jej kolan popielniczkę i ostrożnie wyjęła
z ręki szklankę. Przyniosła koc i przykryła nim matkę. Drzwi
zostawiła otwarte, żeby ją widzieć ze swojego łóżka.

Eileen dostała paczkę, a w niej
podręcznik do nauki gry na klarnecie i klarnet pana Kehoego. Państwowy
dokument stwierdzał, że pan Kehoe zmarł na raka płuc i zostawił
jej w spadku klarnet. Przez kilka dni spała razem z instrumentem,
aż pewnego ranka matka zrugała ją za te makabryczne pomysły. Eileen
próbowała grać na klarnecie, ale po długich staraniach udało
jej się wydobyć zaledwie kilka dźwięków. Wspomnienie o panu
Kehoem i sączącej się przez ściany zmysłowej melodii nie
blakło. Słyszała ją, gdy zamykała oczy, jakby muzyka była w niej
i czekała, aż jakaś wprawna dłoń ją uwolni. Nie umiała zagrać
nawet jednej znajomo brzmiącej nuty. Rozłożyła instrument na części,
patrzyła na nie przez chwilę, po czym umieściła je w wyściełanym
różowym filcem pokrowcu. Nie musiała grać na klarnecie, żeby się nim
cieszyć. Misterny korpus, gładko wypolerowane wypukłości połyskiwały
lustrzanym blaskiem i przyjemnie ciążyły w jej dłoni. Z rozkoszą
przyciskała klapki, które potulnie jej ulegały. Ustnik, ten sam, który
pan Kehoe przykładał do swoich warg, zwężał się ku końcowi. Lubiła
go przygryzać i czuć na ustach.

Klarnet był najpiękniejszą rzeczą, jaką
miała; najpiękniejszą rzeczą, jaką mieli w rodzinie. Nie pasował do
ich mieszkania. Postanowiła, że gdy dorośnie, zamieszka w tak pięknym
domu, że klarnet w ogóle nie będzie się tam wyróżniał. Pan Kehoe
pragnąłby tego. Zdecydowała więc, że poślubi mężczyznę, który
jej to umożliwi.

W wieku trzynastu lat podjęła pracę
w pralni samoobsługowej. Po pierwszej wypłacie przez długą chwilę
ugniatała w palcach plik banknotów, potem rozłożyła je na stole
i dokonała w myślach pewnych obliczeń. Jeśli dalej by pracowała
i oszczędzała każdy cent, to po skończeniu szkoły średniej,
a może nawet wcześniej, nie będzie potrzebować od rodziców
niczego. Zachwyciła ją ta wizja, ale zachwyt szybko ustąpił miejsca
smutkowi. Nie chciała w ten sposób traktować rodziców. Postanowiła
oszczędzać pieniądze właśnie dla nich.

Matka piła dużo więcej niż ojciec,
jakby usiłowała sobie wynagrodzić stracony czas. Eileen zaczęła
zaspokajać jej potrzeby, a nawet z góry je przewidywać. Robiła jej
kawę, podawała aspirynę i przykrywała ją kocem, jeśli zasnęła
na kanapie.

Któregoś wieczoru Eileen weszła do salonu
i zobaczyła, że matka kiwa głową, walcząc ze snem i za wszelką
cenę przytrzymując się strzępów pijackiej świadomości. Przyjemnie
się z nią siedziało, gdy była w takim stanie: za bardzo pijana,
żeby uraczyć córkę zgryźliwą i miażdżącą uwagą, ale nie na
tyle, żeby nie zarejestrować jej obecności, czemu dawała wyraz lekko
drgającą powieką.

Eileen usiadła obok niej i poczuła pod
ręką wilgoć. Najpierw pomyślała, że matka rozlała drinka.

Postanowiła jej nie przebierać w obawie, że
się zorientuje, co się stało. Z drugiej strony nie mogła pozwolić,
żeby całą noc przesiedziała na mokrej kanapie. Zdjęła z niej
przemoczone ubranie i otuliła ją szlafrokiem. Potem przesunęła na
suche miejsce. Przeniesienie jej do łóżka było dużo trudniejszym
zadaniem.

Przykucnęła przy matce, najpierw przesunęła
jej głowę i ramiona na swoje kolana, następnie na podłogę,
a potem zsunęła z kanapy resztę jej ciała. Gdy matka leżała już
na podłodze, Eileen chwyciła ją pod pachami i przeciągnęła do
sypialni, aż do łóżka, ale nie była w stanie jej dźwignąć. Matka
się ocknęła i usiłowała wstać.

– Pomogę ci, mamo.

– Tu będę spała.

– Nie możesz spać na podłodze.

– Mogę – wybełkotała.

Jej irlandzki akcent się nasilał, gdy była
pijana albo wściekła.

– Na podłodze jest zimno. Położę cię
do łóżka.

– Zostaw mnie.

– Nie.

Eileen próbowała ją podnieść, ale poddała
się i położyła na łóżku matki, żeby chwilę odpocząć. Obudziła
się dopiero, gdy z baru po nocnej zmianie wrócił ojciec. Poszła do
kuchni. Siedział przy stole, a przed nim stała szklanka wody.

– Przeniesiesz mamę do łóżka? Leży
na podłodze.

Wstał bez słowa i poszedł do ich
sypialni. Eileen pomyślała, że poza ostatnim wieczorem, który pan
Kehoe spędził w ich domu, nigdy nie widziała, żeby ojciec wchodził
do tego pokoju. W świetle padającym z kuchni matka wyglądała jak
stos brudnych prześcieradeł.

Eileen patrzyła na ojca, jak z zadziwiającą
łatwością podnosi matkę z podłogi. Mógłby to zrobić jedną
ręką. Ostrożnie podtrzymywał jej głowę. Jej długie nogi zwisały
nad podłogą; spała mocnym snem. Delikatnie ułożył ją na materacu
i patrzył na nią przez chwilę. Eileen usłyszała jego szept:
„Bridgie”, a potem zobaczyła, jak starannie okrywa ją kocem.

– Idź spać – powiedział do Eileen
i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

– Wyobraźcie sobie całe Woodside pokryte
lasem – mówiła siostra Mary Alice do uczniów. – Wyobraźcie sobie
przepiękne, rozległe, dziewicze tereny, ponad sto akrów ziemi. Kiedyś
tak tutaj było, moi drodzy. Dziś znajduje się tu dzielnica, w której
mieszkacie, ale dawniej to miejsce należało do jednej rodziny, której
korzenie sięgają początków tego kraju.

Przed szkołą zatrzymała się śmieciarka
i zaczęła głośno rzęzić. Siostra przerwała wywód, czekając,
aż śmieciarka odjedzie. Nad tablicą zakołysała się zrolowana
mapa. Eileen wyobraziła sobie, że nagle mapa się rozwija i uderza
siostrę w głowę.

– Purytanin, wnuk jednego z założycieli
Cambridge w Massachusetts, kupił ten cały teren i wybudował tu
wiejski dom. – Siostra przechadzała się po klasie, trzymając przed
sobą książkę otwartą na stronie z ilustracją domu. – Jego
następcy przekształcili dom w dworek. W tym… dworku – siostra
niemal wypluła z siebie to słowo – mieścił się przestronny hol,
prowadzący do ogromnego salonu, w głębi znajdował się mniejszy salon
z dużym kominkiem, wielka kuchnia, a na drzwiach wisiały mosiężne
kołatki. Do dworku przylegał sad. – Siostra wymieniała zalety dworku
ostrym tonem, jakby wygłaszała przed sądem mowę oskarżycielską. –
Po kilkudziesięciu latach dworek sprzedano pewnemu kupcowi z Karoliny
Południowej, który prowadził interesy na Manhattanie i chciał
tutaj mieć swoją letnią rezydencję. W drugiej połowie poprzedniego
stulecia, po rozbudowie sieci kolejowej, jeden z handlarzy nieruchomości
dostrzegł w tej ziemi szansę. Wyciął drzewa, osuszył bagna,
wybudował ulice, po których dzisiaj chodzicie, i podzielił teren
jak bądź na tysiąc parceli. Otworzył drzwi klasie średniej,
za działki każąc sobie płacić w ratach po dziesięć dolarów
miesięcznie. Ruszyła budowa domów. Ostatni symbol dawnego porządku,
czyli dworek, został zburzony w 1895 roku i na jego miejscu powstał
kościół, a po nim szkoła, w której się teraz uczycie.

Eileen wpatrywała się w biały cyferblat
zegara wiszącego nad tablicą. Siostra zbliżała się do jej ławki,
pokazując ilustrację w książce. Eileen od niechcenia zerknęła na
obrazek i już nie mogła oderwać od niego wzroku. Siostra przeszła
do kolejnej ławki, ale Eileen poprosiła ją, żeby na chwilę
wróciła.

– Most Queensboro został ukończony
w roku 1909, w następnym roku tunel pod East River, a w 1915
rozpoczęto budowę nitki metra IRT Flushing Line, którą znacie jako
popularną „siódemkę”. Irlandczycy, wasi dziadkowie, może wasi
rodzice, masowo przemierzali rzekę, szukając ucieczki od czynszówek
w slumsach Manhattanu. Zatrzymali się w Woodside. Wyobraźcie sobie
tylko: dziesięcioro ludzi na mieszkanie, nawet dwadzieścioro. Wreszcie
przyszedł rok 1924, kiedy zarząd miasta wprowadził nową politykę
mieszkaniową, aby zmniejszyć gęstość zaludnienia. Rozpoczęto
budowę nowych domów. – Siostra wróciła do tablicy. Na jej
ustach błąkał się blady uśmiech triumfu, gdy wytaczała ostateczny
argument. – Taki jest Pan. Daje tym, którzy mają niewiele. Czy to
nie wspaniałe, że myśli o was wszystkich tu zgromadzonych, a nie
o jednej uprzywilejowanej rodzinie, właścicielach dworku? Nieprawdaż,
panno Tumulty?

Eileen śniła na jawie o dworku,
który widziała na ilustracji. Pytanie siostry sprowadziło ją na
ziemię.

– Tak jest. To prawda – zapewniła
pospiesznie, ale myślała tylko o tym, jak bardzo żałuje, że zburzono
ten dworek: cóż złego było w dużym pięknym domu z ogrodem?

– Pomyślcie tylko – zakończyła siostra
Mary Alice. – Gdyby ten dworek wciąż istniał, nikogo z was by tu
nie było. Nikogo. Po prostu by nas nie było.

Eileen patrzyła na kolegów, próbując
sobie wyobrazić, że ich nie ma. Pomyślała o tej małej klitce,
w której mieszkała z rodzicami. Czy to byłaby strata, gdyby nigdy
jej nie wybudowali?

Wyobraziła sobie, że siedzi na sofie
w salonie tego dworku i patrzy przez okno na drzewa. Siedzi po turecku
i przewraca stronice wielkiej księgi. Ktoś musiał przyjść na świat
w takim domu; dlaczego akurat nie ona?

Nie urodziła się w dworku, ale się
urodziła, znajdzie więc drogę i dotrze do niego, nawet jeśli innym
to się nie uda.

Czasem wieczorami chodziła w odwiedziny
do cioci Kitty i kuzyna Pata, którzy mieszkali przy sąsiedniej
ulicy. Pat był od niej prawie pięć lat młodszy. Stryj Paddy, starszy
brat ojca, umarł, gdy Pat miał dwa lata. Pat traktował ojca Eileen
jak własnego.

Eileen dużo czytała Patowi i uczyła go
z elementarza. Dzięki niej umiał pisać i czytać już wtedy, gdy
jego rówieśnicy dopiero poznawali alfabet. Był bystrym dzieckiem,
choć jego stopnie tego nie odzwierciedlały, bo nigdy nie odrabiał
lekcji. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce – o ile nie były
to podręczniki szkolne.

Sadzała go przy kuchennym stole i kazała
się uczyć. Mówiła, że ma przynosić wyłącznie piątki, bo inne
oceny są nie do przyjęcia. Przekonywała, że z jej pomocą osiągnie,
co tylko zechce. Wymarzyła sobie, że Pat odniesie sukces i będzie
go stać na willę. Ona zajęłaby jedno jej skrzydło. Tymczasem
on odrabiał lekcje na kolanie i zaczytywał się książkami
przygodowymi, a w przyszłości chciał rozwozić piwo ciężarówką
Schaefera.

Perfekcja, jaką osiągała matka
w porannym kamuflażu, z początku tak imponująca, z czasem powoli
blakła, aż wreszcie, mniej więcej w czasie, gdy Eileen rozpoczęła
naukę w szkole średniej – otrzymała stypendium do Świętej
Heleny na Bronxie – zniknęła z dnia na dzień. Jednego ranka
matka spóźniła się do pracy, kilka dni później znowu, spóźniała
się coraz częściej, aż w końcu w ogóle przestała chodzić do
cukierni. Pewnego razu zasłabła na ulicy i policja odprowadziła ją
do domu. Po wyjściu policjantów – dzięki temu, że ojciec był tym,
kim był, nie sporządzili oficjalnej notatki – Eileen nie pomogła jej
przebrać w czyste ubranie. Matce byłoby wstyd, a Eileen bała się
jej gniewu nawet w chwilach, gdy ona wykazywała tyle oznak życia co
worek ziemniaków. Wciąż miała w pamięci obraz matki zbliżającej
się do niej z wieszakiem w ręku, gdy w dzieciństwie zrobiła coś
nie tak.

Nazajutrz, gdy siedziały w kuchni przy stole,
a matka w milczącym stuporze paliła papierosa, Eileen powiedziała,
że zadzwoni do Anonimowych Alkoholików. Nie wspomniała, że dostała
numer od cioci Kitty i że rozmawiała z rodziną o problemie
matki.

– Rób, co chcesz – odparła matka,
a potem z zaskoczeniem patrzyła, jak Eileen wybiera numer.

Odebrała jakaś kobieta; Eileen powiedziała,
że jej matka potrzebuje pomocy. Kobieta odrzekła, że pomogą jej pod
warunkiem, że skontaktuje się z nimi osobiście.

– Ona tego nie zrobi. – Eileen załamała
się, w oczach stanęły jej łzy.

Matka zmierzyła ją surowym wzrokiem i Eileen
szybko wytarła oczy.

– Zanim podejmiemy jakiekolwiek
działania, ona sama musi się zwrócić do nas o pomoc – ciągnęła
kobieta. – Bardzo mi przykro. Nie poddawaj się. Porozmawiaj z kimś
na ten temat.

– Co ona mówi? – zapytała matka,
poprawiając pasek szlafroka.

Eileen przykryła ręką słuchawkę
i wyjaśniła sprawę.

– Daj mi ten przeklęty telefon. –
Matka wstała od stołu i zgasiła papierosa. – Potrzebuję
pomocy – rzuciła w słuchawkę. – Słyszałaś, co powiedziała
ta dziewczyna? Potrzebuję pomocy, do cholery!

Nazajutrz zjawiło się dwóch
mężczyzn. Eileen się cieszyła, że ojca akurat nie było
w domu. Powiedzieli, że załatwią matce miejsce w Knickerbocker
Hospital. Mieli przyjść po nią następnego dnia.

Tego samego wieczoru, zaraz po ich wyjściu,
matka wyciągnęła butelkę whisky, usiadła na kanapie i raz po
raz napełniała szklankę. Piła pomału, jakby dawkowała sobie
lekarstwo. Kazali jej się spakować na dwa tygodnie. Eileen wrzuciła jej
rzeczy do torby, którą wsunęła pod łóżko. Zamierzała powiadomić
o wszystkim ojca dopiero, gdy matka będzie w szpitalu.

W szkole przez całe przedpołudnie
denerwowała się, że wydarzy się coś złego, bo do przyjścia
mężczyzn pozostawało jeszcze kilka godzin. Po powrocie do domu Eileen
przekonała się, że z matką wszystko w porządku. W mieszkaniu
było cicho. Na czteropalnikowej kuchence stał czajnik, podłoga była
zamieciona, rolety równo zaciągnięte. Eileen ugotowała kiełbaski
i jajka, które zjadły razem. Matka jadła bardzo powoli. Kiedy tuż
przed szóstą po nią przyszli, obaj w garniturach, bez oporu zgodziła
się z nimi pójść. Gdy zbierała ostatnie rzeczy – szczoteczkę
do zębów, portfel, książkę – patrzyła dziwnie smutnym wzrokiem,
od którego Eileen ściskało się serce.

Pojechała z matką do szpitala. Potem
dwaj mężczyźni odwieźli ją do domu. Kiedy zatrzymali się pod jej
kamienicą, kierowca wyłączył silnik, a mężczyzna siedzący na
miejscu pasażera wysiadł i obszedł samochód, żeby otworzyć
jej drzwi. Przez chwilę stała przed nim, czując, że powinna
mu podziękować, ale nie miała pojęcia jak. Mężczyzna zdjął
kapelusz. W powietrzu zawisła dziwna cisza. Była im wdzięczna,
że nie mówili za wiele. Mężczyzna podał jej karteczkę z numerem
telefonu.

– Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś
potrzebować – powiedział. – O dowolnej porze.

Odjechali.

Matka spędziła w szpitalu dziewięć
dni. Gdy ją wypuścili, zapisała się na spotkania AA i podjęła
pracę sprzątaczki w szkole średniej w Bayside. Narzekała na
rozkład jazdy Long Island Rail Road, ale Eileen wiedziała, że
najbardziej przeszkadzało jej to, że jeżdżąc tymi pociągami, bez
przerwy myślała o tym, jak niedaleko zaszła od czasu, gdy przed laty
pokonywała tę samą trasę.

Eileen marzyła o wielkiej podróży. Na
geografii uczyła się o Dolinie Śmierci, najsuchszym i najgorętszym
miejscu Ameryki Północnej. Postanowiła, że kiedyś tam pojedzie,
mimo że jej alabastrowa cera nie znosiła słońca. Wyobrażała sobie,
że ten pustynny bezmiar byłby jedynym miejscem na ziemi, gdzie nie
przeszkadzałby jej brak towarzystwa.

4

Jesienią
1956 roku, kiedy Eileen była w drugiej klasie szkoły średniej,
z Irlandii zjechała kolejna fala krewnych. Cóż to był za wspaniały
czas! Wprawdzie ich dom, pełen zakatarzonych emigrantów rekwirujących
każdy kawałek podłogi, a czasem nawet jej łóżko, przypominał izbę
chorych, ale co tam! W tłumie ojciec odżywał i zabawiał gości jak
zwierzę w cyrku, które podbija piłkę nosem, a matka wychodziła
z siebie, żeby utrzymać czystość i porządek w zatłoczonych
kątach.

Przez ich mieszkanie przewinął się
ponad tuzin ludzi: najmłodsza siostra matki, Margie, która była
zaledwie kilka lat starsza od Eileen i którą matka widziała po
raz pierwszy w życiu; ciotki Ronnie i Lily; wujowie Desi, Eddie
i Davy; kuzyni Nora, Brendan, Mickey, Eamonn, Declan, Margaret, Trish
i Sean. Mieszkali u nich trójkami albo nawet czwórkami do czasu,
aż znaleźli lokum w Rockaway, Woodlawn czy Inwood, i wtedy zaraz się
wyprowadzali. Dla Eileen nie było nic przyjemniejszego nad te chwile, gdy
zasiadali razem do stołu albo gdy nocą słyszała ciche pochrapywania
i pochrząkiwania, dochodzące z dodatkowych posłań. Nigdy wcześniej
nie czuła się taka szczęśliwa.

Pierwszy przyjechał stryj Desi, najmłodszy
brat ojca. Zamieszkał w jego pokoju. Gdy tylko ojca nie było
w pobliżu, Eileen zasypywała stryja pytaniami. Od razu dawał się
namówić na wspominki. Słowa same płynęły z jego ust, jakby ktoś
odkręcił kurek.

– Twój ojciec uwielbiał Kinvarę –
mówił stryj Desi. – Był najszczęśliwszym chłopakiem pod
słońcem. Chodził uśmiechnięty od ucha do ucha, przez cały
dzień. Wtedy nadeszła reforma rolna i kazali nam się przeprowadzić
do Loughrei. Dostaliśmy lepsze ziemie, ale on nigdy się nie uporał
z żalem po stracie domu, który wybudował własnymi rękami. Kiedy
się tam przenieśliśmy, miałem jakieś siedem lat. Budowa domu była
prawdziwym wyzwaniem. Dosłownie wyrwaliśmy go ziemi. Ojciec i my,
dzieciaki, kopaliśmy glinę, targaliśmy kłody drewna i suszyliśmy
słomę na dach. Powiadam ci, to był solidny dom. Zresztą wciąż
jest. Byliśmy z niego dumni. Wszyscy oprócz twojego ojca. Powtarzał,
że skoro odebrali jeden dom, odbiorą i drugi. Nigdy nie czuł się
w nim jak u siebie. Wolał spać pod gwiazdami. Ale powiem ci jedno:
nigdy nie trzeba było gonić go do roboty ani nawet przypominać mu
o robocie. Pracował bez chwili przerwy. Mury, które zbudował,
miały łącznie ze dwa kilometry długości. Potrzebował tylko
tyle pieniędzy, żeby mu starczyło na karty. Na pokera. Jeździł
na turnieje, które trwały po pięć dni. Liczył się tylko poker
i ziemia. Był tak silny, że wyginał młotki. Dasz wiarę? Gołymi
rękami wyciągał warzywa z ziemi. Potem, w 1931 roku, twój ojciec
miał wtedy dwadzieścia cztery lata, nasz najstarszy brat, Willie, co
był stójkowym w Dublinie, zapadł na kataraktę. Oślepł na jedno
oko i musiał wrócić do gospodarstwa. Nie było tu miejsca dla dwóch
dorosłych mężczyzn i naszego ojca, a na całej przeklętej wyspie
brakowało pracy, nawet dla faceta takiego jak twój ojciec.

Uniósł brwi i cmoknął, jakby na znak,
że wypędzenie starszego brata ściągnęło nieszczęście na wioskę,
którą opuścił.

– Nasz ojciec nie miał innego wyjścia,
jak kupić mu bilet. To Willie chciał emigrować, nie twój ojciec,
ale wyjazd Williego nie wchodził w rachubę. W tym kraju nie ma
miejsca dla inwalidów. Twojemu ojcu zostały trzy miesiące. Orał
pługiem, bronował, prawie nie jadł i nie spał. Jakby chciał umrzeć
w polu. Przyjaciele urządzili mu na pożegnanie wielkie przyjęcie;
trwało trzy dni i trzy noce. Nie pamiętam lepszej zabawy! Twój ojciec
prosto z hulanki ruszył w pole do roboty. Ludzie chcieli go zawrócić
do domu, ale nikogo nie słuchał. Pracował przez całą noc. Nasz
ojciec wyszedł do niego z rana, z biletem w ręku; poszedłem za
nim. Zastał go w polu, jak wyrywał chwasty. Nigdy nie zapomnę,
co wtedy powiedział.

Desi zamilkł. Wstał i odegrał
scenę.

– „Michaelu Johnie”, powiedział ojciec,
wręczając mu bilet. – Desi wyciągnął rękę, jakby coś komuś
podawał. – „Musisz jechać. Postanowione”. Potem się odwrócił
i poszedł do domu. – Desi obrócił się do niej plecami, zrobił
kilka kroków i znów zbliżył się do stołu. – Stałem tam,
razem z twoim ojcem, w tej nieznośnej ciszy. Na statek odprowadziła
go matka.

Desi znów usiadł przy stole i zerknął
wymownie na pustą filiżankę. Eileen dolała mu herbaty.

– Pamiętam pierwszy list od twojego
ojca – ciągnął Desi, przeżuwając herbatnika. – Pisał, że
najgorsze jest to, że Willie nie ma pojęcia o roli i że plony za
długo będą zalegać w polu. I tak właśnie się stało. Pisał,
że przez cały rejs za ocean widział te zboża, jak przejrzewają,
jak gniją, jak się marnują. Przyrzekł sobie, że już nigdy nic
nie zasieje. Mój brat Paddy, niech jego dusza spoczywa w pokoju,
czyli ojciec twojego kuzyna Pata, mieszkał w tym kraju od kilku
lat. Zarekomendował twojego ojca w browarze Schaefera. Ledwie rzucili
na niego okiem i od razu zatrudnili go przy noszeniu beczek.

Ojciec, w odróżnieniu od braci i sióstr,
umiał pisać i był z tego bardzo dumny. Eileen lubiła patrzeć,
jak wkłada okulary i podpisuje czek albo pokwitowanie. Jednak wizja
ojca piszącego list, w którym odkrywa swoje uczucia i myśli,
zupełnie nie mieściła jej się w głowie. Ojciec dawał upust emocjom
w chwilach, gdy ludzka głupota, lenistwo czy cwaniactwo doprowadzały
go do furii.

Nigdy nie myślała o młodości ojca. Teraz
widziała w nim młodzieńca, który przemierzył ocean i rozpoczął
nowe życie; widziała w nim odważnego człowieka, który swój ból
i żal karmił milczeniem. Tkwiła w nim jakaś tajemnica, której
nie umiała rozwikłać. Chciała znaleźć sobie mężczyznę, który
byłby do niego podobny, ale nie chowałby się w pancerzu; mężczyznę
doświadczonego przez los, ale nieodartego z niewinności; mężczyznę,
który umie zapomnieć o doznanych w życiu krzywdach. Jeśli ojciec
miał jakąś słabość, to było właśnie to. Istniały inne sposoby
na okazanie siły. Eileen nie była na nie ślepa.

Pragnęła mężczyzny, który byłby jak
drzewo o mocnym i grubym pniu, ale delikatnej korze, pięknie kwitnące,
choćby tylko dla niej.

Ojciec zaczął częściej bywać
w domu. Może z powodu krewnych, a może przez moc menedżerskiej
pensji, która potrafi utrzymać człowieka w ryzach. Mniejsza
o to. Gdy ojciec awansował z kierowcy na szefa kierowców, stało
się coś nadzwyczajnego: przestał wychodzić do barów i zaczął
pić w domu, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Pił spokojnie
i cierpliwie, inaczej niż matka, która nie mogła się wyzbyć
pośpiechu i nerwowości. Sposób, w jaki pił, świadczył o jego
kulturze, równowadze i swoistej ewolucji.

Kupił eleganckie szklanki, do których
raz albo dwa razy w ciągu wieczoru wrzucał kostki lodu i powoli
sączył odrobinę drogiej whisky w towarzystwie krewnego, który
akurat przebywał w ich domu; jakby to był najzdrowszy sposób na
spędzanie czasu i najskuteczniejsza metoda na wyzbycie się stresów
po całym dniu zarządzania. Kupił nowe meble, zmywarkę, dywan perski
i telewizor. Wieczorami całą rodziną oglądali telewizję. Eileen
była szczęśliwa. Czar prysł, gdy podczas jakiejś dramatycznej
sceny zerknęła na matkę, spodziewając się, że tak jak inni patrzy
z napięciem w ekran, tymczasem ona nie odrywała wzroku od szklanki
z alkoholem tkwiącej w ręku jej męża. Przypominała psa, który
waruje przy stole, czekając na byle ochłap.

Wybrała się z Billym Malague’em do
baru Anchors Aweigh w Sunnyside. Billy był od niej starszy o rok. Po
ukończeniu szkoły średniej zwrócił się do jej ojca z prośbą
o pomoc w załatwieniu pracy u Schaefera. Kochał się w Eileen od
wielu lat, tak przynajmniej twierdziły jej przyjaciółki. Ona nie była
nim zainteresowana, a umówiła się z nim tylko dlatego, żeby było
jasne, że dała mu szansę. Niejedna chętnie rzuciłaby się Billy’emu
w ramiona. Jego gęste kręcone blond włosy zdawały się tak mocne, że
można by się na nich uwiesić. Był szorstki i charyzmatyczny; ludzie
go lubili. Podobał jej się, ale nie mogłaby być z mężczyzną,
którego ambicje nie wykraczały poza jeżdżenie przez trzydzieści
lat ciężarówką.

W barze było mroczno i zalatywało
stęchlizną. Gdy weszli do środka, grał jakiś zespół, ale muzycy
szybko odłożyli skrzypce i włączyli szafę grającą. W tłumie
emanującym zdrową energią mieszały się różne pokolenia.

Piła po raz pierwszy w życiu. Przeczytała
kartę alkoholi i zamówiła drink „zombie”, spodziewając się,
że od razu uderzy jej do głowy. Billy z aprobatą uniósł kąciki
ust.

– Pamiętam swój pierwszy dzień
w robocie. Twój ojciec nazywał mnie darmozjadem. Tak mówił do
każdego, kto się urodził w Ameryce. Powiem ci, że w jego ustach to
brzmi jak komplement. – Billy postukiwał kostkami lodu w szklaneczce,
a po każdym łyku wycierał usta owłosioną dłonią. Eileen nie
odrywała od niego oczu. – Dał mi kursy do Staten Island. Na nich
się więcej zarabiało. Dziwne, żółtodziób, taki jak ja, pierwszy
dzień w robocie, a on pilnuje, żebym więcej zarobił. Mówi do
mnie: „Masz dwunastu klientów. Objazd zajmie ci sześć godzin. Nie
będzie cię przez dziesięć”. Nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Nie
chciałem, żeby sobie pomyślał, że się wymiguję. Dlatego mówię:
„Proszę pana, jeśli objazd trwa sześć godzin, to ja się wyrobię
w pięć”. Spojrzał na mnie jak na idiotę. „Jeśli wrócisz
wcześniej niż za dziesięć godzin, nie przychodź tu więcej”. Tak
mi powiedział.

Opowiadał o jej ojcu z takim uniesieniem,
że zaczęła się zastanawiać, w kim on się właściwie
kocha. Sączyła słodkawego drinka przez słomkę i nagle okazało
się, że opróżniła całą szklankę. Poczuła, że traci nad sobą
kontrolę: jej mózg pracuje wolniej, głowa staje się ciężka,
a usta drętwieją. Zastanawiała się, czy bezpowrotnie zeszła ze
ścieżki prowadzącej do realizacji jej marzeń. Przeraziła się,
że zbłądziła z taką łatwością: wystarczyło wlać zawartość
szklanki do żołądka. Żeby uspokoić myśli, natychmiast zamówiła
następną kolejkę i kołatanie w głowie nieco ustało. Popijając
drinka, usiłowała odwzajemnić namolne spojrzenie Billy’ego. Przed
oczami miała jego śmiesznie pucołowate policzki i odstające
uszy. Wyobraziła go sobie jako niziołka, w koszuli w poprzeczne
paski, ostrzyżonego pod garnek. Roześmiała się w połowie jego
opowiastki. Dla niej był zwykłym chłoptasiem, choć inni traktowali
go jak dorosłego mężczyznę. Barman, którego wiek nie budził
wątpliwości – musiał być ledwie kilka lat młodszy od jej ojca –
ukradkiem zerknął na nią, a w jego wzroku dostrzegła współczucie
dla chłopaka. Pierwszy drink wydał jej się za słodki, ale drugi tak
jej zasmakował, że potem zamówiła jeszcze trzy następne.

Billy przyprowadził ją do domu mocno
po północy i błagał jej ojca – o czym się dowiedziała
później – żeby darował mu życie, i zaklinał się, że coś
ją opętało i że policzkowała go za każdym razem, gdy prosił, by
wracali do domu, a przecież nie chciał jej zostawiać samej w barze
pośród tych zwierząt.

Ojciec obudził ją wczesnym rankiem. Przez
kilka godzin siedziała w łazience na kafelkach posadzki i wymiotowała
do muszli klozetowej. Gdy już całkiem opróżniła żołądek, ojciec
kazał jej wziąć prysznic. Potem zaprowadził ją do kościoła
Świętego Sebastiana na mszę.

– Nie jesteś inna od nas –
powiedział. – Nie licz na specjalne traktowanie.

Klimatyzacja w nowym kościele schłodziła
jej spocone ciało. Wzdrygnęła się. Raz musiała pójść do
toalety w zakrystii. Gdy zasypiała w ławce, ojciec szturchał
ją łokciem. W czasie komunii niemal zadławiła się hostią. Przy
ołtarzu nagle zrobiło jej się niedobrze. Ostrożnie stawiała kroki
i oddychała głęboko, aż wreszcie dotarła z powrotem do ławki. Tego
dnia nie była w szkole.

Po kolacji matka posprzątała w kuchni
i od razu poszła się położyć. Ojciec kazał Eileen usiąść na
kanapie.

– Jeśli okażesz się głupia i zrobisz
to jeszcze raz – odezwał się – musisz wiedzieć, na czym
stoisz.

Podszedł do barku, wyjął kilka szklanek
i postawił je na stoliku. Potem przyniósł kilka małych butelek
różnego rodzaju whisky.

– Co to ma być?

– Czeka cię lekcja.

– Nic nie będę pić –
oświadczyła.

– Będziesz – powiedział.

– Już dostałam lekcję.

– To będzie inna lekcja –
oznajmił. – Zaczniemy od lepszych trunków.

Wyjaśnił, że nauczy ją, co może pić,
a czego musi unikać. Nalał trochę whisky do szklanki. Świadomość,
że starannie to zaplanował, odrzucała ją jeszcze bardziej niż
zapach alkoholu. Nawet kupił specjalnie na tę okazję małe butelki
różnych gatunków whisky, niczym wytrawny nauczyciel przygotowujący
się do wykładu.

Pociągnęła mały łyk; zapiekło ją
w gardle. Polecił jej wypić więcej. Trunek pachniał jak zwęglone
drewno i smakował jak popiół. Nalewał po kolei z każdej butelki
i nakazywał jej pić. Ledwie wyczuwała różnicę w smaku. Kiedy
doszedł do czwartej butelki, nalał też sobie szklaneczkę
i powiedział, żeby piła powoli. Alkohol dość łatwo przechodził
jej przez gardło; czuła tylko ciepło rozgrzewające żołądek
i rozchodzące się po członkach.

Odstawił whisky i przyniósł kilka butelek
różnej wódki. Każda smakowała okropnie. Tym razem nawet sam nie
kosztował. Na nosie miał okulary. Przypominał profesora. Zastanawiała
się, czy celował raczej w wykład akademicki, czy w formę aresztu
domowego. Wyjął z barku kilka rodzajów dżinu. Otworzył wszystkie
butelki i nalewał jej odrobinę na spróbowanie. Po wypiciu whisky sam
już w ogóle nie pił. Domyślała się, że chciał jej obrzydzić
alkohol i odrzeć go z aury tajemniczości.

Poszedł do kuchni i przyniósł butelkę
piwa Schaefera z lodówki.

– Wypij to – powiedział.

– Nie lubię piwa.

– Wypij do dna i skończ z tym raz na
zawsze.

Zdjął kapsel i podał jej butelkę. Upiła
kilka małych łyków i oddała mu piwo.

– Pij do końca – nakazał.

Wypiła do dna, a wtedy powiedział,
że już więcej nie chce jej widzieć z piwem. Potem przyniósł
kolorowe alkohole, jakich nigdy nie widziała w domu. Cointreau. Likier
miętowy. Cassis. Grand Marnier. Kazał jej próbować wszystkich po
kolei. Zasmakował jej likier miętowy. Ojciec potrząsnął głową
i nalał pełną szklankę.

– W takim razie się delektuj –
powiedział.

– Za dużo.

– Jeśli chcesz dalej mieszkać pod tym
dachem, wypij do dna. – Napełnił kolejną szklankę. – A potem
jeszcze jedną.

Gdy wypiła dwie szklanki, nalał jej
następną.

– O co ci chodzi? – Kręciło jej
się w głowie.

– Pij.

Nazajutrz obudziła się z bólem głowy,
szczęśliwa, że jest sobota.

– Nigdy nie pij nieprzezroczystych
drinków – odezwał się ojciec, kiedy weszła do kuchni i od razu
sięgnęła do kredensu po aspirynę. – Nigdy nie pij drinka, którego
choćby na chwilę straciłaś z oczu.

– Dobrze – powiedziała.

– Pij whisky. Dobrą whisky. Ale nie za
dużo. I to tyle.

– Już w życiu nie wezmę alkoholu do
ust.

Zdawało jej się, że przez jego twarz
przemknął uśmiech.

Kiedy nadszedł sylwestrowy wieczór, wzniósł
za nią toast, a pozostali zrobili to samo.

– Za moją Eileen, która po raz kolejny
znalazła się na liście najlepszych uczniów – powiedział. –
Niech Bóg ją błogosławi, bo kiedyś wszyscy będziemy dla niej
pracować. – Zamilkł na chwilę. – I powiem wam, że musi być
z niej niezła dziewczyna, skoro po sześciu „zombie” potrafi ustać
na nogach. Moja krew, bez dwóch zdań.

„Moja krew, bez dwóch zdań”. W tych
słowach usłyszała nigdy niewypowiedziane uczucie. Będzie się
nimi karmić przez długie lata, jak kaktus żyjący dzięki odrobinie
deszczu. Mimo to ogarnął ją taki wstyd, że od tej pory postanowiła
pić tylko to, co piją najnudniejsze dziewczyny w towarzystwie.

5

W Szkole
Pielęgniarskiej imienia Świętej Katarzyny na Bushwick Street,
na Brooklynie, nauczyciele wydawali się skupiać głównie na
tym, by straszyć uczennice, że zostaną wydalone za słabe wyniki
w nauce. Eileen przywykła do takiego podejścia po trzynastu latach
edukacji w szkole katolickiej. Pielęgniarstwo nie było pracą jej
marzeń, ale w tym kierunku szkoliła się już od małego. Weteranki
tego zawodu nie mogły zaskoczyć jej niczym, czym wcześniej nie
zaskoczyło jej życie. Chyba to wyczuwały, bo odnosiły się do niej
z niezwykłą uprzejmością. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że
tak musiał się czuć ojciec, gdy ceniono go za coś, na co nie miał
wpływu, albo gdy się zastanawiał, czy istnieje ucieczka od pułapki
szacunku, jakim darzyli go ludzie.

Męczeństwo nigdy nie było dla niej celem,
jak dla różnych świętoszek, z którymi chodziła do szkoły. Sądząc
po źle skrywanej satysfakcji, jaką słyszała w ich głosie, gdy
narzekały na przemęczenie i na niewdzięczność tego zawodu, chętnie
wstąpiłyby do klasztoru, ale Eileen wiedziała, że nie wytrzymałyby
tam ani chwili. Były na to zbyt słabe psychicznie.

Nigdy nie marzyła o zawodzie
pielęgniarki. Pielęgniarstwa uczyły się te dziewczyny, które
były na tyle bystre, żeby nie skończyć na posadzie sekretarki. Ona
wolałaby zostać prawnikiem albo lekarzem, ale uważała, że te
profesje są zarezerwowane dla elity. Poza tym nie miała pojęcia,
skąd wziąć pieniądze na takie studia. Była pewna, że nie
zabrakłoby jej inteligencji, ale bała się, że nie wystarczyłoby
jej wyobraźni.

Po ukończeniu szkoły Świętej
Katarzyny otrzymała stypendium do Świętego Jana, gdzie jesienią
1962 roku miała zdawać egzamin licencjacki. Zaplanowała sobie,
że zapisze się na kursy wakacyjne i skończy szkołę w trzy
zamiast w cztery lata, potem zda egzamin magisterski i podejmie
studia z zarządzania w pielęgniarstwie. Zarabiała na kieszonkowe
i na czesne za studia, które zamierzała podjąć w przyszłości,
pracując jako modelka w salonie odzieżowym Bonwit Teller. Klientki
przychodziły tu oglądać sukienki, a ona pokazywała im, jak by w nich
wyglądały, gdyby były szczupłe albo wysokie, albo gdyby miały proste
ramiona, elektryzującą burzę czarnych włosów, gładką skórę czy
niesamowicie szmaragdowe tęczówki pod półprzymkniętymi powiekami. Ona
zaś widziała w tych kobietach głównie pieniądze i ten bezczelny
luz, który zwykle cechował bogaczy. Trochę wbrew sobie stała się ich
ulubioną modelką. Nikogo nie kokietowała, tylko wkładała sukienkę
i stała. Nie mizdrzyła się ani się nie obrażała; nie nawiązywała
kontaktu wzrokowego ani też go nie unikała; nie trajkotała ani nie
milczała – zachowywała się w sposób naturalny. Gdy zaswędział
ją nos, to się drapała. Poproszona, okręcała się, żeby klientki
obejrzały sukienkę pod każdym kątem, a kiedy już się naoglądały,
wracała do przebieralni i ją zdejmowała. Inne dziewczęta się
lansowały, próbując przekonać same siebie do tego, do czego klientki
wcale nie były przekonane.

Fantazjowała, że następnym klientem okaże
się zamożny mężczyzna, który przyjdzie kupić sukienkę dla swojej
dziewczyny, ale na widok Eileen przeorganizuje sobie życie. Dzięki niemu
rzuciłaby pielęgniarstwo, zwiedziła świat i zapewniła utrzymanie
rodzicom. Przeszłaby przez życie jak w lunatycznym śnie. Już
nigdy nie musiałaby wymieniać basenu ani odpędzać nachalnej dłoni
niedołężnego starca, ani tonąć w mgle jego cuchnącego oddechu. Nie
przepracowałaby ani jednego dnia więcej i nie zaprzątałaby
sobie głowy ani jedną troską więcej. Przyszłaby tutaj, do tego
salonu, usiadła w fotelu i kazała modelce paradować po kolei we
wszystkich kieckach. Dałaby jej odczuć, że nie zamierza nic kupić
i że tylko marnuje jej czas, a na koniec zamówiłaby po jednej
sukience z każdego fasonu, żeby udowodnić tej biedaczce, że taka
trzpiotka nie ma pojęcia, jak żyją takie kobiety jak ona. Tymczasem
do sklepu przychodziły wyłącznie dziewczyny, trochę starsze od niej,
albo nastolatki w towarzystwie matek. Zapewniały ją, że wygląda
przecudnie, ale Eileen wiedziała, że myślą tylko o sobie.

Pewnego popołudnia, w kwietniu 1963 roku,
do salonu przyszła dziewczyna, mniej więcej w wieku Eileen. Chciała
kupić sukienki dla swoich druhen. Nie mogła się na nic zdecydować
i roztaczała aurę nerwowości. Wyglądała znajomo – zatrważająco
znajomo. Dopiero po zaprezentowaniu kilku sukienek Eileen zorientowała
się, że to Virginia Towers, która w siódmej klasie odeszła ze
Świętego Sebastiana z powodu przeprowadzki do Manhasset. Eileen
modliła się, żeby dawna koleżanka jej nie rozpoznała, ale gdy
Virginia podeszła bliżej, żeby przyjrzeć się szwom, nagle zaczęła
z przejęciem klepać ją po ramieniu.

– Eileen?

– Słucham?

– Eileen! Eileen Tumulty!

Głos Virginii zabrzmiał niefrasobliwie
głośno. Eileen uniosła brwi i bez słowa pokiwała głową, wyraźnie
speszona, że ktoś się zwraca do niej tak poufale w miejscu, gdzie
starała się zachować dystans i wobec klienteli, i wobec innych
modelek.

– To ja, Ginny. Ginny Towers.

– Ojej, Virginia – szepnęła
Eileen.

Poczciwa i zawsze spontaniczna Virginia. Jej
ojciec, dyrektor banku, piastował najważniejsze stanowisko spośród
wszystkich ojców w ich klasie. Był również protestantem, choć matka
Virginii wychowaną w tej dzielnicy katoliczką. Nikt nie dokuczał
Virginii, mimo że była nieśmiała i dość dziwna. Majątek rodziców
rozkładał nad nią swoisty parasol ochronny.

– Co tu robisz? – zapytała
Virginia.

Eileen nie umiała mądrze odpowiedzieć
na tak zadane pytanie, więc tylko szarpnęła lekko gorset sukienki
i załamała ręce w geście udawanej rezygnacji.

– No jasne! – zawołała Virginia. –
Sukienki! – Dwie z nich trzymała w ręce, a trzy inne wisiały
w przebieralni. – Och, kurczę! Która ci się podoba?

Gdyby Eileen miała pieniądze na taki
wydatek, wybrałaby zupełnie inny fason – nie tak wulgarny, bardziej
subtelny. Mogła się założyć, że w jej szafie wisiały ładniejsze
sukienki niż w garderobie Virginii. Wprawdzie miała ich tylko sześć,
ale każda z nich była doskonała. Nie kupiłaby pięciu banalnych
sukien, każda po dwadzieścia dolarów, gdyby mogła mieć jedną za
sto, ale za to przepiękną. Rzadko wychodziła wieczorami z domu,
więc nie przejmowała się tym, że ktoś zobaczyłby ją w tej samej
kreacji kilka razy.

– Ta, którą mierzyłam na początku,
jest całkiem ładna – przyznała Eileen.

– Ta lawendowa? Wiedziałam! Też mi
przypadła do gustu. Wezmę ją.

Stojąc w tej rozkloszowanej sukience,
Eileen poczuła się jak te chłystki, co przed knajpami trzymają
tablice z reklamą oferty dnia.

– Eileen Tumulty! – zaintonowała
Virginia, jakby odpowiadała na pytanie w teleturnieju. – Rozumiem,
że to praca dorywcza.

– Robię licencjat – odpowiedziała. –
Uczę się w szkole pielęgniarskiej.

– Myślałam, że zostaniesz lekarzem czy
coś w tym guście. Byłaś najmądrzejsza w klasie.

Eileen zaczerwieniła się.

– W tym roku kończę szkołę –
oznajmiła Virginia. – A potem wychodzę za mąż! No ale to już
wiesz… Mój narzeczony studiuje w Penn. Taki z niego nudziarz, że
boki zrywać. Mój ojciec załatwił mu rozmowę o pracę w Lehman
Brothers. Będziemy mieszkać w Bronxville.

Eileen wiedziała, że Bronxville to bogate,
willowe miasteczko w hrabstwie Westchester.

– Cudownie.

– Zgadnij, jakie mam plany na przyszły
rok – szczebiotała Virginia.

– Jakie?

– Będę studiować prawo na Uniwersytecie
Columbia.

– Zawsze byłaś inteligentna –
powiedziała Eileen, maskując zaskoczenie.

– Nie tak jak ty. Ty byłaś
najlepsza.

– To miłe z twojej strony.