Strona główna » Obyczajowe i romanse » Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością

Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7595-407-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością

Bronisław Wildstein - pisarz, publicysta, dziennikarz, komentator "Rzeczpospolitej"
W 2004 r. otrzymał nagrodę im. Andrzeja Kijowskiego -  ufundowaną  z inicjatywy Komitetu Kultury Niezależnej za tom opowiadań  Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością.

W jaki sposób Wielka Transformacja Ustrojowa przemełła solidarnościowy plan zbawienia Polski i świata, zastępując górne ideały ekonomicznym, mentalnym i moralnym panowaniem Urbanlandu Ktokolwiek chciałby wzbogacić swoją wiedzę na ten swoistą tajemnicą okryty temat, musi sięgnąć po Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością. Po kipiący złością, wisielczym humorem i pasją rozliczeniową zbiór opowiadań upokorzonego dysydenta.

Tomasz  Burek

Opowiadania Bronisława Wildsteina to w  literaturze współczesnej chyba najbardziej gorzki portret pokolenia, które w ostatnich trzech dekadach walczyło o niepodległą Polskę. Pisane z perspektywy świadka i uczestnika, a po latach wnikliwego obserwatora, są rzadki świadectwem refleksji nad moralnymi i intelektualnymi konsekwencjami zjawisk, które rozgrywają się w ciągu ostatniej dekady, nieomal na naszych oczach.


Wildstein opowiada o szwoleżerach Solidarności, którzy po 1989 r. zaczęli grzęznąć w niejasnych układach politycznych, dwuznacznych interesach, moralnych oszustwach i cynicznych zachowaniach. Te historie, drapieżne w szczegółach, a zarazem pełne zdumienia nad tym, co się stało, przedstawiają ludzi, którzy rozpoczynali od walki o godność, by po latach odkryć, że ją bezpowrotnie utracili. To bohaterowie z pierwszych stron gazet, niekiedy nasi dobrzy znajomi, przyjaciele, koledzy, dziś cwaniacy, którzy kpią z połamanych skrzydeł własnej młodości. Wildstein pyta w swych opowiadaniach, jak to się stało? Z czym i z kim przegrali? Rzecz jasna, jak w każdej prawdziwej opowieści, wszelkie podobieństwo do rzeczywistych postać czy zdarzeń jest w tych utworach przypadkowe.

Włodzimierz Bolecki

Książka zawiera sześć opowiadań; Przyszłość z o.o.; Pralnia, czyli czy może to być przypadek?; Ostatni człowiek; Kaukazinwest albo mężczyźni z Kaukazu; Dom pod lasem; Nietaktowna śmierć.
Treść książki wpisuje się w dyskusje i rozważania na temat etosu Solidarności, które towarzyszą trzydziestoleciu powstania tego społecznego ruchu.

Polecane książki

Publikacja zawiera analizę porównawczą i badania naukowe dotyczące wybranych zagadnień z zakresu prawa cywilnego. Obejmują one problematykę części ogólnej prawa cywilnego, prawo rzeczowe i zobowiązania, a nawet zagadnienia prawa spadkowego. Składające się na niniejszy zbiór opracowania odzwierciedla...
Pozycja "Problemy obszaru poradzieckiego 25 lat po rozpadzie ZSRR" stanowi monografię naukową recenzowaną przez wybitnych specjalistów z zakresu tematyki, wokół której koncentrują się poszczególne artykuły. Publikacja zawiera teksty młodych badaczy będące nowymi, ciekaw...
Kanwa filmu Ridley’a Scotta i międzynarodowy bestseller końca XX wieku, którego polskie wydanie ukazuje się po raz pierwszy prawie 20 lat po wydarzeniach w Mogadiszu. Próba ujęcia adiutantów somalijskiego watażki zakończona strąceniem 2 helikopterów i śmiercią 18 amerykańskich żołnierzy nie jest luź...
Poradnik do gry Knights of the Temple zawierający dokładny opis przejścia gry z rozwiązaniami napotkanych po drodze zagadek, a także charakterystykę głównego bohatera wraz z opisem jego umiejętności, zarówno tych specjalnych, jak magicznych. Knights of the Temple: Infernal Crusade - poradnik do gry ...
Z początkiem 2019 r. do ustaw o podatku dochodowym dodane zostało nowe zwolnienie od podatku dochodowego. Zwolnienie obejmuje niektóre odszkodowania za szkody w środkach trwałych. W publikacji przedstawiamy skutki podatkowe wprowadzonego rozwiązania i jego prawidłową ewidencję rachunkową....
Czakry są centrami energetycznymi organizmu a nasz fizyczny, psychiczny i emocjonalny stan zależy od ich kondycji. Autorka wprowadzi Cię w ich świat, oferując praktyczne narzędzia do wykorzystania możliwości tego systemu energii, by Cię zrównoważyć, uzdrowić i naładować siłą witalną. Odkryjesz znacz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bronisław Wildstein

Bronisław Wildstein

Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością

Kraków 2010

Redakcja techniczna:

Ewa Czyżowska

Łamanie:

Edycja

Korekta:

Aneta Tkaczyk

Okładka:

Szymon Wildstein

Wydanie II

© Copyright by Bronisław Wildstein, 2003

© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2010

ISBN 978-83-7595-244-5

ISBN wersji cyfrowej 978-83-7595-407-4

Wydawnictwo M

ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków

Przyszłość z o.o. 

I wszystko kończy się banalnymi, jak zawsze tymi samymi pytaniami. W tym ostatecznym punkcie okazuje się, że nadal jesteśmy jak dzieci. Udajemy tylko dorosłych, przebraliśmy się za nich, robimy dojrzałe miny, które podpatrzyliśmy wcześniej, a przecież tak samo bezradni jak wtedy, płaczliwie powtarzamy parę tych samych pytań. Jak to się mogło stać? Jak mogliśmy znaleźć się w tym dziwnym miejscu, skąd nie ma już powrotu? 

Benek patrzy w szklaneczkę. W resztce przelewającego się po dnie płynu majaczy zniekształcona nie do poznania twarz. Pojedyncze postacie przy podłużnych, wysokich stołach zapadają się pod swoim ciężarem. Zgarbione, nachylone wysączają się z ubrań, które opuszczone puchną coraz liczniejszymi fałdami i coraz głębiej pogrążają się w samotnym letargu. 

Wieczór zaczyna się i pub „Deja vu” czeka dopiero na gromady, które wtargną, aby wypełnić jego przestrzeń hałasem, śmiechem i gadaniną. Nocni goście będą oszołomiać się nią jak alkoholem. Będą pogrążać się w żywiole słów, wibracjach strun głosowych, podniebiennych echach. Będą nasączać nimi pomieszczenie „Deja vu”, aby nie zostawić w nim już ani jednego pyłka próżni; będą drążyć gwarem zakamarki uszu, aby przepędzić z nich jakiekolwiek pytania i wątpliwości. Teraz jednak lokal jest sennym schronieniem zaczepionych na stołkach niechlujnych ubrań, których właściciele ukryli się w nich głęboko, wędrują po odległych krainach i przez moment wierzą, że potrafią uciec od siebie, zanim nie odnajdą się znowu w pomieszczeniu, którego ostre światło osaczy ich jak pytania. 

Facet przy następnym stoliku gapił się na niego natarczywie. Nie tylko się gapił. Zaczął robić miny. Krzywił się w łzawych grymasach. Wyglądał jak klown, którego smutne miny muszą wywołać rozbawienie. Przedrzeźniał go. Benek powstrzymał odruch. Nie wstał, nie podszedł do gościa i nie lunął go w pysk. Spojrzał w pustą szklaneczkę, którą miał ochotę wypełnić znowu. Wcześniej postanowił, że się nie upije. Musi przecież pozbierać się i podjąć jakąś decyzję. Musi skończyć z rozczulaniem się, przeanalizować sytuację i… A więc jeszcze jeden drink. Jeszcze jeden drink i na tym koniec. 

Sztuczne światło przez oczy wgryzało się w głąb czaszki. Przecież światło w knajpie powinno być przyćmione, może zresztą jest takie, ale teraz każde światło byłoby dla Benka za ostre… 

Facet naprzeciw nie przestawał się gapić. Odprowadzał go spojrzeniem do baru, a potem z powrotem usadził go nim na wysokim krześle. Właściwie dlaczego muszę się opanować? – zastanawiał się Benek. Spojrzał jeszcze raz na faceta i zobaczył w nim Stefana Marca. 

– Koleś, nie pogrywaj z nami, bo tak dostaniesz po kulach, że się już nigdy nie pozbierasz – twarz Marca wypełniała całą przestrzeń i stawała się jedynym horyzontem Benka. – Za krótki dla nas jesteś, koleś. Daliśmy ci się poczuć pewnie, ale tobie przewróciło się we łbie. Będziesz grzeczny, to dalej będziesz gość i nic ci nie grozi. Podskoczysz, a już nigdy nie dojdziesz do siebie. 

Facet przy sąsiednim stoliku wykrzywił się tak, że kąciki ust sięgnęły mu oczu. Benek zeskoczył z krzesła. 

– No chodź! – zawołał facet. – Chodź, wyżalisz się. To zawsze dobrze robi, jak ma się zły dzień. Ja nie mam się komu wyżalić, a mam ostatnio dużo złych dni. Właściwie mam wyłącznie złe dni, ale ciebie posłucham, to może i o swoich kłopotach zapomnę? 

Benek zamknął oczy. Facet zniknął. Może to jedyny ratunek, kołatało mu w głowie. Jestem znowu dzieckiem. I tak naprawdę nic się nie stało. Przecież nie zrobiłem nic takiego. Grzebałem w ojcowskim sekretarzyku, a choć to niedozwolone, nie było jeszcze takim grzechem, nawet kiedy znalazłem kluczyk do zakazanego dla nas strychu. Dopiero potem, gdy już otworzyłem go, weszliśmy i zobaczyliśmy tyle rzeczy, których nie powinniśmy odnaleźć… ale dopiero wtedy, kiedy stłukliśmy wielkie kryształowe lustro, o którym matka mówiła, że to najwartościowsza rzecz w naszym domu, kiedy stoimy wśród roztrzaskanych kawałków naprzeciw wielkiej, pustej ramy, myślimy, że to niemożliwe, że to wszystko nie mogło się stać. To tylko koszmar i za chwilę odnajdziemy się w pokoju, gdzie kot mruczy, a wyciągnięci w fotelach rodzice słuchają muzyki i patrzą przez okno, za którym pada śnieg. 

* * * 

– Nie ma co, wyruchali nas – podsumował Jerzyk. Wtedy po raz pierwszy Benek pomyślał, że działaniem jego przyjaciela nie kierują wyłącznie ideowe pobudki. 

Było lato. A przecież nikt nie był w stanie zapamiętać nadciągających po sobie gwałtownych upałów i równie gwałtownych ulew. Nikt nie zauważał wielkich kropli, które roztrzaskiwały się o bruk, ani słońca, które za chwilę ssało je łapczywie, jak spragnione zwierzę. Lato zaczęło się, kiedy z wielkich plakatów na ulice miasta wyszedł Gary Cooper, z dłonią na biodrze i znaczkiem „Solidarności” na koszuli. Mrużąc oczy pod rondem kapelusza, patrzył prosto przed siebie i czekał na południe. 

A właściwie zaczęło się w zimie. Wtedy wszystko jeszcze było dwuznaczne jak zima, która roztapiała się w brudnym błocie. Układy z komuchami, układy z ubekami, Jerzyk miotał się. Był czas dyskusji i awantur. Na śmierć, wydawało się, pokłócili się z Jackiem. 

Benek myślał, że lepiej rozumie złożoność świata. Pojmował argumenty Jacka i Andrzeja. Poczucie dwuznaczności pozostawało jednak. Niepokoiło go, że wszystko dzieje się w wąskim kręgu, który podejmuje ostateczne decyzje. W każdym razie ich w tym kręgu nie było. Wybrał więc obserwację, bo nie miał innego wyboru. 

„Niepokorni” prosperowali lepiej niż kiedykolwiek. Mieli jeszcze dotację z regionu, zostało trochę pieniędzy z Francji i Stanów, ludzie na uniwersytecie kupowali więcej bibuły niż wcześniej, coraz więcej, a SB dało im właściwie spokój. Wydawało się, że nawet drukarze rzadziej zapijają i można ich nieco mniej pilnować. Czasami udawało się wydać jeden numer na dziesięć dni. 

Benek powtarzał, że stali się po prostu gazetą. Chciał, aby byli nią na tyle, na ile to możliwe w tym dziwnym świecie, gdzie pisać do oficjalnych gazet było jeszcze wstyd, a podziemne były już nieomal tolerowane. Chciał poczuć się jak redaktor z zachodnich filmów, które z taką zazdrością oglądał już od szkoły podstawowej. Stałym wyposażeniem jego chlebaka stał się magnetofon, który dostał z Paryża. Okrągły Stół starali się relacjonować bezstronnie, jakby to było akademickie ćwiczenie. 

Co najmniej połowę swojego czasu Benek spędzał w Warszawie. Najczęściej wyjeżdżał z Jerzykiem. Koczowali u znajomych i organizowali obławy na uczestników negocjacji. W wolnych chwilach gromadzili opinie. Jerzyk zaproponował nawet, aby zwrócili się do partyjnych uczestników. Kiedy jednak, po zaciekłych, kilkudniowych poszukiwaniach zdobyli telefon Czyrka, sekretarka spławiła ich bez zbytnich ceregieli. Właściwie nie oczekiwali niczego innego. 

Benek powściągał złośliwości Jerzyka i upychał je do przeznaczonych na to rubryk. 

– Oddzielamy informacje od komentarzy – wykrzykiwał do współpracowników, nie przejmując się ironicznym grymasem Jerzyka i chichotami obecnych. 

W imię prawa do informacji i wolności prasy ścigał kolegów i domagał się odpowiedzi od tych, którzy pukali się w głowę i wrzeszczeli o elementarnej odpowiedzialności wobec spraw zasadniczych, nieskończenie przerastających jego gównianą gazetkę. Obrażali się na niego, aby po kilku dniach wybaczyć, mitygowani przez wspólnych przyjaciół, i obrazić się przy następnym numerze. Może dlatego „Niepokorni” czytani byli coraz szerzej, a Benek stawał się coraz popularniejszy. 

Błoto wyschło, milicyjne patrole stopniały i zaczęła się wiosna. Wszystko zaczynało być możliwe. Nadchodził ten czas, o którym marzyli całe swoje dorosłe życie, w który nie wierzyli, choć nie przyznawali się do tego, o nadejściu którego przekonywali się nawzajem bez przerwy w niekończących się rozmowach pogrążających się w sen, który trudno było od nich odróżnić, rozmowach przerywanych działaniami, które były ich dopełnieniem, i innymi mniej ważnymi wydarzeniami, aby do rozmów powrócić, gdy tylko nadarzy się okazja. Rozmowy nad kolejnymi herbatami parzonymi w szklankach, nad kolejnymi szklankami i butelkami wódki, w niekończących się nocach gęstych jak dym kiepskich papierosów i oczekiwanie, nocach ciasnych akademików, małych pokoików w wymarłych blokowiskach albo zanurzonych w ciemnościach pokojach zrujnowanych, zeszłowiecznych kamienic. 

Teraz ten czas zaskoczył ich jak słońce podnoszące się niespodziewanie z brudnej kałuży. 

Ludzie zachowywali się niezwykle. Na ulicach wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, w tramwajach, autobusach uśmiechali się do siebie; nieznajomi niespodziewanie zaczynali rozmawiać jakby znali się od zawsze. Wystarczały pojedyncze słowa, które odsłaniały znajomą rzeczywistość, odsyłały do wspólnych przeżyć i tęsknot. Nadzieja tańczyła w odbitym w bruku słońcu, w sukience owijającej się wokół ud idącej kobiety. Podobnie Benek pamiętał czas dziewięć lat wcześniej, kiedy otwierało się przed nim dorosłe życie i zaczynał, jak wszyscy, wierzyć, że zmienimy wreszcie własny los. 

Redaktorów „Niepokornych” porwała gorączka wydarzeń, które ich pismo zredukowały do drugorzędnej ulotki; gorączka budowy komitetów, przygotowywania wyborów. 

A potem wszystko przyśpieszyło jeszcze. Wskazówki złączyły się w jedną i przestały rzucać cień. Cooper wydobył rewolwery, a przestraszona banda rozbiegła się po miasteczku. Studenci wyjechali. Powstał nasz rząd. Ceny galopowały jak oszalałe. Skończyły się pieniądze i dotacja z regionu. Skończył się czas pism podziemnych. 

– Wyruchali nas – powiedział Jerzyk. Benek pomyślał, że przyjaciel narzeka, bo pominięty został w nowym rozdaniu. To normalne, że za osobiste rozczarowania winimy świat, czy więc znaczy to, że zaczyna być normalnie? W tamtym momencie po raz pierwszy zauważył, że to co dotąd brał za jedną z min swojego przyjaciela, grymas zgryźliwej ironii, którego Jerzyk używał, aby wykpić swoich przeciwników, prowokować albo śmieszyć, stał się znakiem firmowym jego twarzy 

Zresztą i Benek mógł czuć się niedoceniony. Nikt nie zaproponował mu niczego. Natomiast felietony, których projekt osobiście przedstawił redaktorowi naczelnemu „Przeglądu”, zaakceptowane zostały nieoczekiwanie łatwo. 

Wcześniej mogło to być jednym z jego marzeń. Było to przecież jedyne oficjalne pismo, w którym nie tylko nie wstyd było publikować, ale mogło to być uznane za honor. Wtedy jednak ambicje Benka były większe. „Przegląd” poddany był cenzurze, „Niepokorni” zależeli tylko od niego. Robienie „Niepokornych” zamykało mu drogę do „Przeglądu”. Teraz „Niepokorni” oddalali się w historię, a Benek mógł zacząć pisać do „Przeglądu”. 

Tremę, która niespodziewanie opanowała go, gdy po raz pierwszy już w nowym charakterze przekroczył próg redakcji, Benek zapamięta na zawsze. Mimo że pewien był, iż nikt nie zauważył jego stanu. Nikt zresztą nie zwracał na niego specjalnie uwagi. Bywał tu już wcześniej. Teraz jednak otwierając drzwi redakcji poczuł, że otwiera nowy rozdział swojego życia i, być może, nowy rozdział historii „Przeglądu”. Drzwi pisma otworzył wiatr historii, który wniósł Benka do środka, a on prawie słyszał łopot jego skrzydeł. 

Powoli stawał się członkiem zespołu i zaczął oswajać się z wnętrzem, które wcześniej wydawało mu się labiryntem. Może dlatego, że wystarczyło otworzyć drzwi, aby znaleźć się w samym środku; pół metra od stołu, na którym leżały stosy papieru: maszynopisów, korekt, nieznanych nikomu dokumentów, kopert i słowników. Parę osób grzebało w nich nie zwracając uwagi na wchodzących i potęgując atmosferę chaosu. Ten salon, pełniący funkcję poczekalni, korytarza i pomieszczenia redakcyjnego, na prawo zwężał się w wąski korytarzyk. Z obu stron przylegały doń boksy redaktorów, z których każdy przyczepionymi do ścianek fotografiami, wyciętymi z gazet cytatami czy reprodukcjami zaciekle walczył o naznaczenie, zdefiniowanie i ostateczne opanowanie tych swoich kilku oddzielonych od innych sześciennych metrów. „Wszystko jest jutro, maniana, czekaniem na słońce, albo na księżyc” – słaniał się napis wycięty z najrozmaitszych czcionek rozsypujących się w kolorową kompozycję, która oplata fotografie wykrzywionego Boba Dylana i ponurego Płatonowa. W ciemnej sepii geriatrycznego porno Breżniew wpija się w usta Honeckerowi. „Rozwiązany sznurek do snopowiązałki”, „Borek Fałęcki dał zdecydowany odpór gen. McArthurowi” łomotał na ściance obok spis tytułów gazet, które broniły socjalizmu, nad reprodukcjami Boscha i Modiglianiego. I dalej korowód postaci, gąszcz fotografii, defilada tytułów i cytatów. 

Były to elementy równie cichej co bezlitosnej konkurencji inwencji i gustu, ukryta w uśmiechach bezwzględna walka o zdystansowanie i zdominowanie nie dostrzeganych rywali. 

Na lewo salon rozwidlał się w kilka pomieszczeń, które prowadziły w głąb czasu. Atmosferę tworzyły nie tyle obrazy i sprzęty z różnych epok, co powietrze w pozbawionych okien, ciemnych pomieszczeniach, gęste jak kotary, pełne zapachów i głosów, przez które trzeba było się przeciskać. Każdy gwałtowniejszy gest budził zapomniane, tropiące swój kontekst słowa, uwalniał cienie, które snuły się w pogoni za minionymi właścicielami, odsłaniał niewyraźne sceny w poszukiwaniu swojego miejsca. Z ostatniego pomieszczenia ze skórzaną kanapą i sporą liczbą rzeźbionych, nadwyrężonych już nieco krzeseł, z biblioteką, gdzie na samej górze prężyło się w bordowej materii okładek jedenaście tomów Wielkiej Historyi Powszechnej nakładem Trzaski, Everta i Michalskiego, pod obrazami, które dopiero po chwili przypisać można było Brzozowskiemu, Nowosielskiemu, Nikiforowi i siedemnastowiecznemu anonimowi, z tego właśnie pomieszczenia, które często gościło redakcyjne zebrania, bezpośrednio wchodziło się do gabinetu redaktora naczelnego, Wronicza. 

Kiedy Benek odkrył, że powierzchnia redakcyjna, choć nietypowa, jest nieduża i to nie tylko w odniesieniu do siedzib tygodników, jakie pamiętał z filmów czy mógł oglądać w telewizji, ale nawet jak na zwykłe biuro zatrudniające dwadzieścia osób, był to znak, że zadomowił się w niej na dobre. Wraz z innymi grzebał w papierach na stole i narzekał, że nie ma jeszcze własnego boksu. 

Po paru miesiącach Benek czuł się, jakby pracował tu zawsze i wraz z redaktorami troszczył się o przyszłość „Przeglądu” i Polski. Najczęściej robił to w towarzystwie Piotra Wujka i Mietka Śliwińskiego, młodszych nadziei „Przeglądu”. 

Spotykali się w „Lotosie”. Benek lubił obserwować Mietka, który potrafił niespodziewanie uwalniać się od swojego obecnego, szacownego wcielenia redaktora katolickiego pisma, głęboko zaangażowanego w losy wspólnoty wiernych oraz przykładnego ojca rodziny. Wymachując długimi rękami i wykrzywiając twarz, która ukazywała swoją, wydawało się, niczym nieograniczoną plastyczność, Śliwiński parodiował najbardziej znaczących polityków, najbardziej eminentnych artystów, największego uznania godne autorytety. Benek wyobrażał sobie, że odzywa się dawne wcielenie Mietka – hipisa z epoki, która dla niego ulatywała w dziedziny mitu, pomimo że przeminęła tak niedawno, a on sam kojarzył ją nie tylko z opowieściami, tekstami, filmami i płytami, ale potrafił przypomnieć sobie jak przez mgłę swoje wczesne, nieomal dziecinne fascynacje kolorowymi postaciami na Rynku. 

Niespodziewanie Mietek poważniał. Zaczynał wykład. Tłumaczył sytuację. Gestami dłoni powoływał do życia wokół Benka sceny i wydarzenia, które stanowiły nie tylko ilustrację dowodu, ale wielokrotnie, w sposób zdecydowanie bardziej przemożny dowód zastępowały. Benek był absolutnie przekonany, choć nie zawsze wiedział o czym. 

Piotr był nieomal zaprzeczeniem Mietka. Mówił jakby z trudem. Skupiony wyrzucał z siebie zdania często nie do końca foremne, które mozolnie wiązał w ciągi zwartych sylogizmów jak taran uderzających w wątpliwości Benka. Strategia rządu i „Przeglądu” stawały się dla nowego redaktora nieodparte. 

Benek przyjaźnić zaczynał się również z zastępcą naczelnego. 

– Powinieneś już dorosnąć. Wszyscy powinniśmy dorosnąć! – klarował mu Jurek Gosztyła. – Dość już tego radosnego krakowiaka na oczach rozbawionej Europy. Nadchodzi czas odpowiedzialności. Wiele pokoleń rozliczać nas będzie za to, co teraz zrobimy. Teraz mamy szansę, jakiej nie mieliśmy tak długo. Jakiej nie mieli nasi rodzice. Albo odbudujemy państwo, albo pogrążymy się w chaosie. Mamy jeszcze wielki kredyt zaufania, ale jeśli go nadszarpniemy – to katastrofa! 

W niejasny sposób tyrady Gosztyły wydawały się Benkowi podobne do coraz bardziej stanowczych wystąpień Haliny. 

– Rewolucja się skończyła. Znosiłam ją cierpliwie, a nawet bywałam dumna. Ale teraz chciałabym pomyśleć także o swojej przyszłości. Ja też chcę robić karierę. Zresztą z tego, co przynosisz do domu, długo nie pożyjemy, a na moich rodziców nie możemy bez końca liczyć. Dlatego oczekuję, że może zaczniesz się chociaż trochę zajmować Aldonką. Ma pięć lat i dobrze, aby poznała ojca. 

Była już jesień. Deszcze lały ze spękanego nieba, którego nikt nie potrafił naprawić. Ludzie narzekali i kulili się w kolejkach. Ceny zmieniały się szybciej niż towary. 

Na spotkaniach redakcyjnych także mówili o odpowiedzialności. Benkowi zdawało się, że więcej czasu zajmowało im myślenie o tym, o czym pisać nie powinni, niż o tym, o czym powinni. Rozumiał. Wszystko rozumiał i zgadzał się. Czasami miał jednak wrażenie, że jego felietony robią się coraz nudniejsze. Chociaż coraz więcej ludzi rozpoznawało go i zaczepiało, niekiedy, w tej nienazwanej, najmniejszej części przysadki mózgowej Benka, w której uwił sobie gniazdko jego niewygodny współlokator nazywany kiedyś daimonionem, kołatać zaczynało podejrzenie, że rozstrzyga o tym fakt gdzie, a nie co, pisze. Wyrazy uznania były więc tym przyjemniejsze, że zagłuszały nawet złośliwe pytania daimoniona. 

Nakład „Przeglądu” zwiększał się. Zwiększał się o kilka tysięcy tygodniowo. Benek, Śliwiński, Wujcik popędzani przez Helenkę, która zajmowała się dystrybucją, apelowali, wzywali, awanturowali się o działania radykalniejsze. Redaktorzy Wronicz i Gosztyła mówili o namyśle i umiarze, a na argument, że klient, który kilka razy nie będzie mógł kupić „Przeglądu”, zrezygnuje z niego definitywnie, odpowiadali, że narażony był na to czterdzieści lat, toteż zrozumie, że aby to odrobić, potrzeba co najmniej kilku miesięcy. 

Tego rozumowania młodsi redaktorzy nie umieli zaakceptować. Coraz częściej spotykali się, aby snuć tym bardziej malownicze, im bardziej nierealne plany reformy tygodnika. Mimo to Benek miał więcej czasu niż kiedykolwiek. Zajmował się Aldonką, robił zakupy, a nawet sprzątał, ale czas rozłaził się, gubił, a coraz bardziej zniecierpliwiony Benek nie potrafił go w żaden sposób opanować. 

Jerzyka spotkał przypadkiem. Z nieodstępnym jeszcze parę miesięcy temu przyjacielem widywał się rzadko. Jerzyk zagadnął go kiedyś, czy nie mają wolnych miejsc albo choćby fuch do zarobienia, ale przy obecnym kształcie „Przeglądu” nie było na co liczyć. Benek wiedział, że sytuacja jego przyjaciela może być krytyczna, ale nie był w stanie mu pomóc. Przy rzadkich spotkaniach nie poruszał tego tematu. 

– Chodź, pójdziemy na piwo! Stawiam! – wrzasnął z odległości kilku metrów Jerzyk. 

Wyglądał na podnieconego i Benek zastanawiał się przez moment, czy to tylko efekt kilku piw, które jego przyjaciel musiał już w siebie wlać. 

– Podzielimy rachunek – zaproponował pojednawczo, ale Jerzyk był równie uparty, co krzykliwy. 

– Ja stawiam, powtarzam, ja! 

W półmroku, który pozwalał nie widzieć detali obskurnego wnętrza, przy oknie, w które siekł ukośny wiatr, ironiczny grymas jego przyjaciela wybijał się jako jedyny wyraźny element. 

– Nie wiem, czy ktoś ci powiedział, ale coraz bardziej przynudzasz. Twoje felietony zmieniają się w kazania z taką niezwykle słuszną pointą. No, ratują cię jeszcze komuchy. Kiedy im dowalasz albo robisz sobie jaja z „Trybuny”, poznaję starego Witkowskiego, ale czy starczy ci na długo? – rozbawiony Jerzyk nurzał się w piwie, rozpryskując dookoła pianę. 

– A ty, co robisz? – po raz pierwszy od kilku miesięcy zapytał Benek. Zapytał ze złośliwą intencją. 

– Dogadałem się z Voice of America i współpracuję z jedną prywatną radiostacją, na razie wystarczy. Ale ja nie o tym chciałem. W związku ze swoją robotą przyglądam się z bliska polityce. Bywam w Warszawie. Tyle tam spraw nieopisanych. Nie wyobrażasz sobie. Mam rzecz, której nikt dotąd nie ruszył. Mówię ci: hit sezonu! O podziałach w naszym obozie. Tu korniki, tu Cielec ze swoją ekipą, tu dostojnicy… Za tydzień będziecie mieli cały, wielki materiał. 

– Ale popatrz – w półmroku twarz Jerzyka zmieniała się. – Jeszcze kilka miesięcy temu spotykaliśmy się w tak dużej gromadzie i coś z tego wynikało. Mogliśmy liczyć na siebie… Co się stało? Dobrze, że jest wolny rynek, zwłaszcza w Krakowie. Możemy wpadać na siebie… 

W listopadzie złapał mróz. Kałuże, potoki deszczu na ulicach w mgnieniu oka zmieniły się w wielkie lodowisko. Ludzie ślizgali się, przewracali i klęli. Kłęby białej pary unosiły się znad przechodniów, samochodów i domów. 

Do redakcji przyjechał Michał ze „Słowa”. Był w doskonałej formie: żartował, pouczał, rzucał aforyzmami. 

– A co ty, Benek, tak się uparłeś na tych czerwonych?! Jakby w Polsce nic się nie zmieniło? – rzucił ni to do Witkowskiego, ni to do reszty gości już nad pierwszym piwem przy stoliku w kącie sali, gdzie zaprosił nieomal całą redakcję „Przeglądu”. 

– Czerwoni podkulili ogon i nie są groźni. Jest wśród nich spora grupka facetów, którzy chcieliby przejść do historii nie jako komunistyczni psuje, ale goście, którzy mają zasługi. Wierzcie mi, poznałem ich dobrze. Niebezpieczeństwo jest gdzie indziej. Popatrzcie na tych wokół Wałęsy. A on sam… Chciałbym być fałszywym prorokiem, ale zobaczycie. A wiecie, że nigdy się nie mylę. Niedługo i was, i mnie za komunizm będą rozliczać robotnicy ostatniej godziny. Lepiej im tego nie ułatwiaj! 

Ostatnie zdanie zdecydowanym głosem Michał skierował prosto do Benka. Jego słowa wybrzmiały w zaskoczonej ciszy. 

Benek zbaraniał. Pierwszy, jak zwykle, podjął temat Śliwiński. 

– Tak, populizm jest groźny – przeciągnął, wpatrując się w Michała. 

To była jesień telewizji. Nigdy tyle czasu nie gapił się w ekran, a właściwie gapili się, bo Halina towarzyszyła mu, kiedy tylko wracała do domu. Zetknięci ramionami, obejmując się od czasu do czasu, zafascynowani śledzili zbiorowe sceny na ulicach Berlina i Pragi, żywioł ludzki, którego nurtem kierował łaskawy dzisiaj duch historii, a może wcielił się weń rozum powszechny albo powodowały nim dobre wibracje natury, albo… W każdym razie można było uwierzyć, że wszystko idzie jak najlepiej na tym najlepszym ze światów. Po wielekroć patrzyli na powtarzany bez końca w różnych programach obraz nocy, która ucieka przed światłami, gdy tłumy rozbijają mur. 

– Patrz! – mówiła Halina do Aldony, która świadoma wagi sytuacji, przeniosła swoje zabawki przed ekran. – Musisz to zapamiętać! To najważniejsze wydarzenia naszej epoki. 

Aldona kiwała głową. 

– Wy idioci! – rozdarł się Jerzyk. – To ja czekam, a mógłbym materiał dobrze sprzedać gdzie indziej, czekam na was, a wy robicie mnie w konia?! – huknął kuflem w stół, aż piwo opryskało Benka. W nagłej ciszy ludzie przy sąsiednich stolikach odwrócili się do nich, ale Jerzyk niewiele sobie z tego robił. 

– Co wy produkujecie?! Biuletyn partyjny czy gazetę? Przecież tego jeszcze nikt w tym kraju nie napisał, ale raczej wcześniej niż później ktoś wreszcie napisze. Mogliście być pierwsi! 

Benek tłumaczył nieskładnie i nieprzekonująco, choć przecież przemyślał i zaakceptował wątpliwości, które po przedstawieniu przez niego artykułu Jerzyka zgłosił Gosztyła, rozwinął Śliwiński, a wreszcie podsumował Wujcik. Tłumaczył, że przecież trzeba cementować obóz Solidarności, a nie poszukiwać chwilowych sensacji, które prowadzić mogą do nieprzewidywalnych konsekwencji… 

Ale Jerzyk bez słowa dopił to, co zostało w kuflu, rzucił banknot na stół i wyszedł z knajpy. Artykuł na ten temat ukazał się dwa tygodnie później w „Republice”. Stał się sensacją. Autorem nie był Jerzyk. 

Nakład „Przeglądu” zwiększony wreszcie o kilkanaście tysięcy przyniósł również radykalnie większą liczbę zwrotów. Helenka była blada, kiedy relacjonowała to na zebraniu. Dodała również, że liczba sprzedanych egzemplarzy „Republiki” po raz pierwszy od pół roku nie uległa zmniejszeniu. 

– Nie mówiłem, że trzeba rozważnie? – powiedział Wronicz, po czym poinformował wszystkich, że Gosztyła został powołany w skład rządu. 

Mietek Śliwiński zaprosił ich do mieszkania. Czas jakiś w milczeniu popijali kupione po drodze bułgarskie wino, zanim gwar małego zgromadzenia nie zaczął narastać. Wtedy gospodarz uciszył go dobrze ustawionym głosem, który powodował, że młodzi pracownicy „Przeglądu” zwracali się do niego ze wszystkimi swoimi problemami. 

– Musimy powiedzieć sobie szczerze. Jeśli nie zmienimy naszego tygodnika, to już niedługo wylądujemy z nim razem w skansenie, tym razem odesłani tam nie przez komunę, ale przez rynek. Wszyscy szanujemy redaktora Wronicza, ale to przecież naprawdę stary człowiek. Ktoś musi wziąć na siebie odpowiedzialność za reformę! Komunizm się skończył, świat się zmienił, a więc i „Przegląd” musi się zmienić. Piotrek! – zwrócił się do Wujcika, który bawił się pustym kieliszkiem. – Wszyscy wiemy, że ty będziesz zastępcą po odejściu Gosztyły. Tylko trzeba postawić sprawę jasno. Przecież nie zgodzisz się być figurantem?! Wszystko musi się zmienić, żeby wszystko zostało po staremu – Mietek przeciągał zgłoski i rozglądał się po obecnych. – Musimy zmienić dobór tematów, sposób ujęcia, nawet szatę graficzną. Ja mogę wystąpić w imieniu was wszystkich, jeślibyście się zgodzili, ale wydaje mi się, że to Piotr jako przyszły zastępca powinien zrobić. Nie widzę niestety innego wyjścia niż ultimatum. Wtedy stary będzie musiał ustąpić! 

Po raz pierwszy ktoś tak powiedział o Wroniczu. 

– Zgadzam się z Mietkiem – Wujcik przerwał ciszę, która nastąpiła po deklaracji Śliwińskiego, i odstawił opróżniony przed momentem kieliszek. – Powiem, że inaczej podaję się do dymisji. 

Żona Mietka zaśmiała się nieoczekiwanie. 

To było pierwsze redakcyjne spotkanie w nowym roku. Nieuprzątnięty śnieg stroił domy w ruskie czapy, leżał na chodnikach, zepchnięty w hałdy piętrzył się na skraju ulic. Miasto było cichsze i czystsze. 

– Uważam również, panie redaktorze, że nie możemy być pismem kościelnym – dodał Wujcik od siebie. – Powinniśmy być pismem katolików, co oznacza również prawo do własnego głosu. Ponieważ zwracamy się już od dłuższego czasu z propozycjami zmian, które nie są traktowane poważnie, a uważamy, że w obecnej sytuacji ważą się nasze przyszłe losy, zmuszony jestem, a występuję w imieniu wszystkich młodszych kolegów, zażądać, aby nasze postulaty potraktowane zostały serio. W innym wypadku będę zmuszony podać się do dymisji – zakończył z głośnym westchnieniem. 

Głęboko sapnął również, fuknął nieomal redaktor Wronicz. Stali naprzeciw siebie w kręgu siedzących w ostatnim salonie. Spoza sylwetki Wronicza przez uchylone nieco drzwi widać było malutki zagracony gabinecik i biurko tonące w książkach, gazetach i papierach. 

– To nie jest moje pismo, albo nie tylko moje – powiedział dziwnym głosem Wronicz. – Ma ponad czterdzieści lat, określoną tradycję i walczyło z nieporównanie większymi trudnościami niż dziś. Jesteśmy otwarci na dyskusję, dialog. Ultimatum nie akceptujemy. Pańska dymisja została przyjęta. Czy ktoś z kolegów chciałby coś jeszcze powiedzieć? 

Benek zauważył, że nikt z zebranych nie patrzy na środek pokoju, gdzie stali Wronicz i Wujcik. Tomecki przez okno wpatrywał się w sąsiedni dach, gdzie przez śnieg przekopywał się gawron, Pit rysował coś na kartce papieru, również papierami wydawał się zajęty Bryś. W ciszy chrząknięcie Śliwińskiego słychać było donośnie. 

– Myślę, że nawet pan redaktor Wronicz mógłby się zgodzić, że pewne zmiany w piśmie, nienaruszające jego zasadniczego przesłania, byłyby dla niego korzystne. Oczywiście należałoby to przedyskutować. Natomiast Piotr, powodowany pozytywnymi intencjami, być może nieco niewłaściwie to sformułował… Prawda, Piotrze? 

– Pilnuj swoich sformułowań! – odwarknął Wujcik, który wpatrywał się w niego z wściekłością 

– No cóż, chciałem jak najlepiej… – szerokim gestem ramion Śliwiński wziął na świadków wszystkich obecnych. 

Benek wiedział, że powinien coś powiedzieć, ale pojedyncze słowa nie układały się w żadne zdanie. Słyszał ostrzegawczy pisk daimoniona. Wykonał gest ręką, gdy Tomecki, nachylając się mu do ucha, powstrzymał go szeptem. 

– Daj spokój. Trzeba odczekać i sprawy się ułożą. 

– Widzę, że to wszystko, a więc zebranie zamykam – powiedział spokojnie Wronicz i poczłapał w kierunku swojego gabinetu. Wujcik, który stał jeszcze na środku pokoju, westchnął głęboko, zacisnął zęby, szybko narzucił kurtkę, wziął teczkę i pośpiesznie wyszedł z redakcji. 

– Przecież nie tak to miało być! – wyrzucił z siebie Benek w kierunku Śliwińskiego 

– Rzeczywiście, nie tak! Kto z nim uzgadniał, żeby gadał o niezależności wobec Kościoła i to jeszcze takim tonem?! Na Wronicza działa to jak płachta na byka. W ogóle zrobił to strasznie niezgrabnie. Mam teraz wyrzuty sumienia, że to nie ja zacząłem, ale potem, sam słyszałeś, chciałem sprawę załagodzić. Niestety… – Śliwiński wyglądał na przygnębionego. 

* * * 

– Witam, panie redaktorze. Nie wiem, czy przypomina pan sobie wierną fankę… – Dorota uśmiechała się. Mogła to być ciepła ironia, pod którą ukrywa się niepewność, zastanawiał się Benek. Mogła być… 

Oczy Doroty lśniły. Wyglądała jak rok temu. Wtedy także wpatrywała się w Benka wielkimi świecącymi oczyma, gdy pośrodku grupki znajomych w „Casablance” opowiadał anegdoty z obrad przy Okrągłym Stole. 

Widywał ją wcześniej. Nawet kiedyś Jerzyk, pokazując dyskretnie palcem poruszającym się gdzieś w rejonie pasa, sapnął mu w ucho żałośnie: 

  – Ale laska! Niestety, świeżo zaobrączkowana. Trudna sprawa… 

Jednak dla Benka zaistniała dopiero w „Casablance”. 

W zaimprowizowanym spotkaniu, przeradzającym się w rodzaj konferencji prasowej, której bohaterem był Benek, kiedy wszyscy znajomi usiłowali nie tylko dowiedzieć się najświeższych wiadomości, ale poczuć atmosferę być może najważniejszą dla zrozumienia tego, co dzieje się naprawdę, Dorota zadała mu tylko parę nieznaczących pytań, ale nie spuszczała z niego wzroku. Tego wieczoru Benek musiał jeszcze pokluczyć, żeby sprawdzić, czy nie ma ogona i zgubić go, zanim wpadnie do Turka, gdzie należało ostatni raz przejrzeć matrycę przed oddaniem jej drukarzom. Były to prawdopodobnie już wyłącznie rytualne środki ostrożności, ale przecież nic jeszcze nie stało się pewne. Potem, wcześnie rano, ekspresem do Warszawy… 

Wychodzili z „Casablanki”. Ktoś tłumaczył mu coś namiętnie, szarpiąc za ramię. Dorota stała w paroosobowej grupce i patrzyła w jego kierunku. Chyba, tak jak on, zatrzymała się na moment, a nawet, miał wrażenie, nie reagowała, kiedy ktoś pociągnął ją za łokieć, patrzyła na niego, aż wreszcie ponaglana przez znajomych, spojrzała po raz ostatni, jakby dawała mu szansę, i oddaliła się. 

Już idąc do Turka Benek wymyślał sobie od idiotów. Wprawdzie oschły daimonion wręcz pytał go, jak wyobraża sobie wyjęcie dziewczyny z grupy osłupiałych znajomych i zaproponowanie jej… właśnie: czego, aby zmieścić się w paru godzinach przed odjazdem do Warszawy, ale głosik wewnętrznego filistra był cieńszy od pisku, a wyobraźnia zapalona blaskiem oczu Doroty buchała coraz bardziej niezwykłymi projektami, które nie zrealizowane z sykiem gasły na mokrym bruku coraz bliżej mieszkania Turka. Przecież mógł zaproponować jej wspólny wyjazd. Ta możliwość oszołomiła go do tego stopnia, że ucichł nawet przerażony daimonion, który wcześniej próbował zapytać, w jaki sposób udałoby mu się tego dokonać. Benek snuł marzenia o podróży, o krajobrazach odbitych w oczach Doroty, nurzał się w nich, aby potem wyobraźnią nurzać się już nie tylko w nich, ale Turek i matryce odciągnęły go od precyzyjniejszych przedstawień. 

Potem była pasja negocjacji i wydawania „Niepokornych”, którzy podbić mieli nowy czas, a później gorączka wyborów i ich następstw, gorączka, która spopieliła „Niepokornych” – a obraz Doroty z „Casablanki” zaczął blaknąć. Wprawdzie przyśniła się Benkowi kilka razy i myślał nawet, jak mógłby zdobyć jej telefon, ale przeszkody, które piętrzył przed nim jego małostkowy stróż, wydawały się nie do pokonania. Pytanie Jerzyka, który z pewnością znał numer Doroty, jak chyba wszystkie inne w mieście, było równoznaczne z ogłoszeniem tego publicznie, zresztą nawet zdobycie telefonu nie rozstrzygało niczego. W domu czaił się tajemniczy mąż. 

Benek beształ siebie za brak reakcji na jej gest, który mógł być zaproszeniem. Widział jej błyszczące oczy. Wściekał się na niedostatek refleksu. Kształtna sylwetka oddalała się, a on uświadamiał sobie, że szansa, jeśli była, to właśnie zniknęła. 

Widok kobiety za szybą płynnie omijającej niezdarne poruszenia przechodniów i jej twarzy uśmiechającej się do myśli, które na zawsze pozostaną dla niego tajemnicą, coraz częściej stawał się dla Benka nieomal bolesny. Głosik daimoniona sączył wewnątrz jego ucha sugestie, że to nie niezgulstwo, ale dojrzałość, wiedza, że nieograniczone możliwości skończyły się, jeśli kiedykolwiek były czymś więcej niż młodzieńczymi egzaltacjami, a przestrzeń jego wyborów skurczyła się do ścian jego mieszkania. Prawie z nienawiścią myślał wtedy o Halinie, ale były to tylko momenty. Okrywał go szary pył rezygnacji. Namiętność wypaliła się. Trzeba zadowolić się chwilami czułości. Czasami tylko, choć coraz rzadziej, gapiąc się na kobiety za oknem kawiarni, pytał swojego daimoniona, czy ma to być już koniec? Czy jego życie zredukuje się do dwudziestominutowego spaceru między lokalem „Przeglądu”, który nie zmieni się już nigdy, a jego dwupokojowym mieszkankiem, w którym zmieniać się będą obok niego jedynie Halina i Aldonka? Czy w jego niespełna trzydziestoletnim życiu nie wydarzy się już nic nowego? Milczenie daimoniona, nieprzyjemnie zrzędliwego w innych sytuacjach, Benek mógł uznać za potwierdzenie. 

W „Lotosie” Dorota patrzyła na niego tak jak rok wcześniej. Właściwie to ona zaprowadziła go do kawiarni. Mówiła i Benek nie musiał rozumieć jej słów, bo to, co ważne, mieściło się w jej spojrzeniu, które nawet na moment nie odrywało się od niego. 

– …ale dla dziennikarki prasowej bez nazwiska jeszcze… bo przecież wiesz, lepiej niż ja, że to nie projekty na papierze są ważne, ale osobowość, a ja przekonana jestem, przepraszam, może zabrzmi to nieskromnie, jestem przekonana, że mam możliwości, tylko kto da mi tę moją szansę… 

– Pewnie wiesz, że ja z telewizją nie mam nic wspólnego… – Benek zorientował się, że musi coś odpowiedzieć, i rozpaczliwie zastanawiał się, co mógłby zrobić. 

– Ależ redaktorze… Człowiek z „Przeglądu”? Przecież z wami konsultuje się cały rząd, nie mówiąc już o telewizji… 

– Rzeczywiście, znam prezesa, ale to, jakby to powiedzieć, zbyt duży dystans, nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała, trudno, aby on interweniował, trudno, żebym ja interweniował u niego… 

– Skurwiel! – Jerzyk pieklił się. – Stanowiska ma obsadzone fachowcami i trudno, żeby ich zwalniał, aby przyjąć znajomego. Tak mi odpowiedział! Wiesz, przyjął mnie. Koleżeński, jak zawsze, nawet kielicha wyciągnął, tylko po jaki chuj?! Mówi mi, że nie mam doświadczenia telewizyjnego! To kto je ma poza tymi jego ubekami? Profesjonaliści od obciągania sekretarzom! Przecież sprawdzam się w radiu! To naturalna droga. Ale on o tym nie chce wiedzieć. Odpierdoliło mu. Odpierdoliło im wszystkim! 

Porażka, o której Jerzyk opowiadał jakiś tydzień wcześniej, rozsierdziła go wyjątkowo. Voice of America zaczął go męczyć, tak mówił, może nie szło mu najlepiej – Benek zorientował się, że od jakiegoś czasu oświadczenia Jerzyka zaczął traktować wyłącznie jako autoprezentację, która, oczywiście, mogła nawet zgadzać się z prawdą. Przypadkiem. 

– No cóż, muszę już iść – powiedziała Dorota, wykonując gest, jakby miała podnieść się z krzesła. 

– Poczekaj! Spróbuję. Zrobię, co będę mógł. – Niespodziewanie dla siebie samego Benek położył rękę na jej palcach. Były zimne i spokojne. Dorota nie zabrała dłoni. 

– Ja jednak już muszę iść – powtórzyła nieomal pieszczotliwie, nachylając się nieco ku niemu. 

– To spotkajmy się – wykrztusił Benek. 

– Oczywiście. Tyle rzeczy chciałabym się od ciebie dowiedzieć… 

Za oknem „Lotosu” przeszło dwóch ubranych na czarno mężczyzn z ramionami przepasanymi napisem „Virtus”. 

Po odejściu Wujcika Benek przestał lubić przychodzić do „Przeglądu”. Skończyły się przyjacielskie spotkania młodych redaktorów. Może zresztą odbywały się – bez Benka. Oprócz przynoszenia swoich tekstów nie bardzo wiedział, co ma tu do roboty. 

Pewnego dnia niespodziewanie Halina wybuchnęła: 

– Właściwie co ty sobie wyobrażasz!? Nawet tych groszy z „Przeglądu” przynosisz nie więcej niż połowę. Drugą połowę wydajesz na piwko. Oczywiście integracyjne. Rozmawiałam z żoną Mietka. Pensja z „Przeglądu” to ułamek jego zarobków. Tak jest z wszystkimi. Czy zdajesz sobie sprawę, że od pewnego czasu ja nie tylko zajmuję się wszystkim, ale jeszcze nas utrzymuję? A twoje towarzyskie życie zaczyna nabierać rumieńców! 

Na gniew Haliny z pewnością wpływ miała jej sytuacja w pracy. Wspominała mu o swoim konflikcie z Solidarnością, ale nie wyraził chyba wystarczającego zainteresowania, bo urwała i nie wyjaśniła sprawy do końca. Był to, jak to ujęła, „bunt trzeciego garnituru”. Benek domyślał się o co chodzi. W redakcji mówili o tym jako dużo szerszym zjawisku. Śliwiński zauważał, że potwierdza to interpretacje redaktora Michała z „Gazety”. Czy jednak tylko ta sprawa wpłynęła na humor jego żony? 

Spotykał się z Dorotą co kilka dni. 

Wybierała popołudniowe godziny. Rozmawiali. Patrzył na nią. Dotykał jej rąk, czasami ramion. Gdy odprowadzał ją przez park, wymknęła się próbie jego niezdarnych objęć. Czuł, że atmosfera między nimi gęstnieje. Już kilka razy usiłował umówić się z nią wieczorem. Nie miała czasu. 

Dni Benka pełne były Doroty, nawet bardziej, kiedy się nie spotykali. Zauważył, że wszystkie inne sprawy przestają go interesować, a żona drażni. Uspokajał się zresztą tylko wtedy, gdy spotykał Dorotę. Od jakiegoś czasu wiedział jednak, że ich znajomość powinna wejść w nowe stadium. 

– Wyjedźmy na kilka dni – wyrzucił z siebie wreszcie proszącym tonem 

– Gdzie? 

– Gdziekolwiek. Choćby do Warszawy. 

– A co, chcesz mnie tam komuś przedstawić? – roześmiała się. 

Przypomniał sobie wymianę zdań z Gosztyłą. 

– Znam kogoś bardzo utalentowanego, kto rzeczywiście mógłby przydać się w telewizji – zmienionym głosem gadał z wysiłkiem Benek. Jurek spojrzał na niego znad okularów.

– Przecież chyba nie chcesz, abym się zwracał z tym do prezesa?! Pogoniłby mnie od razu. I słusznie! A w telewizji nie znam nikogo. 

– Nieee. Po prostu moglibyśmy tam wyjechać. 

– A co to, nagle wycieczki krajoznawcze do Warszawy chcesz urządzać? Nieładne miasto. 

Nie dała mu swojego telefonu. 

– Chcesz pogawędzić z moim mężem? Ja nie pytam o twój numer. 

Benek zaczął się niepokoić, że Dorota po prostu nie przyjdzie na któreś spotkanie. 

I tak się stało. 

Czekał godzinę po umówionym terminie. Upływający czas żłobił w nim coraz głębsze strużki. Postacie w kawiarni przypominającej akwarium poruszały się jak w lepkiej cieczy. Za oknem znowu spacerowali mężczyźni w czerni z opaskami na ramionach. Klienci kawiarni, przechodnie za oknem przyglądali się Benkowi. Porozumiewali się kpiącymi spojrzeniami, wskazując na niego skinięciami głowy. Wyjątek stanowiły zajęte sobą pary. Wpatrywały się tylko w siebie. W uśmiechach, drobnych gestach zakrzywiały wokół siebie przestrzeń, zamykały ją tylko dla siebie. Niekiedy w te mikroświaty wdzierała się burza. Jedno podrywało się i wybiegało, gwałtownie targając oplątujące ich nitki powietrza. 

Kiedy wreszcie Benek oderwał się od stolika, miał wrażenie, że pogrążony jest w syropie i za każdym krokiem odrywać musi jego słodkie skrzepy. Wchodził do kolejnej knajpy, gdzie wypijał drinka, oglądając pantomimy zauroczenia, zazdrości i rozstania zajętych sobą par. Kiedy wszedł do „Deja vu”, zorientował się, że nie ma już pieniędzy. Na szczęście od baru machał mu Jerzyk. Przyjaciel był w dobrym humorze. 

– Zdaje się, że wreszcie porządnie stanę na nogach – oświadczył, zamawiając mu wódkę z sokiem grejpfrutowym. – Dosyć już tego biedowania! 

Przenosili się jeszcze w parę miejsc. 

Następnego, pustynnego dnia gniewu Benek niewiele mógł sobie przypomnieć z opowieści Jerzyka. Nachylona twarz przyjaciela, z której alkohol spłukał ironię. Słowa rozsypują się i jak refren powraca w nich odmieniana przez wszystkie przypadki „przyjaźń”. Przez ból głowy Benek przypomina sobie pęczniejące w nich zarzuty podkreślane oświadczeniem, że Jerzyk o przyjaźni nie zapomina i dlatego jego sukces okaże się także sukcesem jego przyjaciela. 

Benek usiłował się tłumaczyć. Brnął przez wysypiska słów i niemoc języka. Gubił wątki i nie wiedział, czy jest w stanie wytłumaczyć coś choćby sobie samemu. Dorota przyglądała się mu z ironicznym uśmieszkiem Jerzyka. Benek zrezygnował. Na oślep objął przyjaciela – Wiesz, chyba się zakochałem. – Zdaje się, że powiedział właśnie tak. 

– To twój wieczny problem. Zbyt łatwo się zakochujesz – Jerzyk poklepał go po ciemieniu. 

Tyle udało się Benkowi wydobyć z odmętów nieprzejrzystej pamięci, gdy obudził się po raz drugi i usiłował zwlec z łóżka. Po raz pierwszy obudziła go Halina, która próbowała doprowadzić do ładu Aldonkę. Szarpała go chyba dość długo, zanim otworzył oczy. 

– Jeszcze raz i możesz szukać sobie innego mieszkania! Zapamiętaj! – rzuciła mu prosto w pijaną jeszcze twarz. 

Decyzję o definitywnym zamknięciu sprawy Doroty, czego tak natrętnie domagał się daimonion, podjąć było o tyle łatwiej, że choć Benek szukał jej po mieście wmawiając sobie, że włóczy się bez celu, nie znajdował jej w żadnym z miejsc, gdzie mogłaby trafić. Zmiana materialnego statusu przychodziła trudniej. 

Zresztą i Dorota mimo wysiłków daimoniona nie dawała mu spokoju. Co jakiś czas uśmiechała się do niego z tłumu, a kiedy wreszcie dopadał jej zdyszany, chowała się za obcą, zdziwioną twarzą. Śniła mu się. Wabiła go z odległych miejsc, do których nie mógł dotrzeć. W środku rozmowy z dowolną osobą powodowała, że zapominał, o czym i z kim mówi. Szary filtr jej nieobecności odbierał światu intensywność. 

Wiosna była już gęsta i gwałtowna. Krajem wstrząsała „wojna na górze” i zbliżające się wybory. „Przegląd” zmagał się z nieodpowiedzialnym populizmem i Benek brał udział w tych zmaganiach. 

Nie potrafił jednak wyzwolić w sobie dawnego entuzjazmu. Rozumiał odpowiedzialność, która spoczywała na nim. Gdy jednak znaczącą część swojej pensji wydał na worek ziemiaków, determinacja pozwoliła mu poruszyć ten problem na redakcyjnym zebraniu. 

Zebrani przestali szeptać i przeglądać wydruki. Spojrzenia, które opadły go, stanowiły mieszankę niesmaku i uznania. 

– W „Przeglądzie” nie pracuje się dla pieniędzy – oświadczył zdecydowanie Wronicz. 

– Pewnie, bo to co się dostaje, trudno uznać za pieniądze – burknął Benek, którego determinacja przerodziła się w desperację. Wszystkie dotychczasowe próby drukowania gdzie indziej spaliły na panewce. 

„Republika” otworzyła dyskusję, którą zainicjował obszerny tekst Jerzyka. Przyjaciel Benka pisał, że nie należy obrażać się na rzeczywistość. Jeśli większość dawnych opozycjonistów nie sprawdza się na wolnym rynku, a dawni aparatczycy potrafią sobie na nim doskonale radzić, to trzeba przyjąć ten fakt i wyciągnąć z niego wnioski. Koledzy z „Przeglądu” krzywili się nieco. 

– Ma rację – orzekł Mietek przy potakujących pomrukach reszty młodego zespołu. – Ale nie ma stylu. 

Benek nie wiedział, co sądzić. 

Do „Przeglądu” przyjechał redaktor Michał. Z drugiego pokoju Benek obserwował zarys jego ramienia i głowy w gabineciku naczelnego. Z obramowania niedomkniętych drzwi i sylwetki Michała wychylała się rozpromieniona twarz Wronicza, który co chwila poklepywał swojego gościa po ramieniu, jakby chciał się upewnić, że ten siedzi przed nim naprawdę. 

Redaktor Michał tłumaczył redaktorom „Przeglądu” kulisy „wojny na górze”. 

– Cielec to małpa, której dano do zabawy brzytwę – podsumował. 

Sala „Casablanki” wynajęta, aby świętować zarówno przybycie Michała, jak i urodziny Kaczorowskiego, wschodzącej gwiazdy Sejmu, jak myślała o nim spora grupa mieszkańców Uznania, położona była nieco na uboczu. Miejsce przy barze było optymalne. Co chwila ktoś ze znajomych proponował kolejkę. Benek zauważył, że wydawałoby się bezładne poruszenia zebranych układają się w koncentrycznie obracające się kręgi. 

Gdzieś pośrodku, wprawiając wszystko w ruch, sytuował się redaktor Michał. Wokół niego wirowały kręgi mniejsze. Przez moment zdawało się, że autonomicznie, w pewnej odległości, obraca się układ Kaczorowskiego. Gdy jednak ciśnienie zbliżyło do siebie obie konstelacje, przemożna siła przyciągania porwała mniejszy zbiór i wprawiła go w ten sam ruch względem centrum, wyrywając zeń co chwila kolejne postacie i włączając w bezpośrednie obroty dookoła redaktora Michała. 

Wszystko jest doskonałym kręgiem, a może należałoby powiedzieć elipsą, albo jeszcze lepiej spiralą – mówił do siebie prawie na głos Benek. – Spiralny ruch rzutowany na płaszczyznę knajpy, świat ładu, w którym uczestniczymy nie rozumiejąc go – podśpiewywał coraz bardziej rozbawiony, orientując się, że i jego porywają trajektorie zebranych tu, obracają nim w tanecznych korowodach niezależnie od jego woli i już tańczy, wiruje w zmieniających się parach, w układach, orszakach i szpalerach, wymieniając płynne gesty i ukłony, obracając się wokół centralnych postaci sali. 

– Czy ja muszę być dziennikarzem? – zapytał go Piotr Wujcik, z którym Benek zderzył się niespodziewanie, myląc krok. 

– Wiesz, tyle razy chciałem… – zaczął nieskładnie Benek, aby potem kontynuować już pewniej. – Niepotrzebnie się tak uniosłeś. Nie musiałeś odchodzić. Nawet Mietek… 

– Nie mów mi o tym skurwielu – warknął Piotr. 

– Ale on tłumaczył, że niepotrzebnie z tym Kościołem… 

– Tylko że w przeddzień on podsunął mi to jako najważniejszą sprawę. Nie ma co gadać, wystawił mnie, ale i tak nie został zastępcą, stary nie taki głupi… Nie chcę o tym mówić! Bo czy ja naprawdę mam coś do powiedzenia jako dziennikarz? Chwilami zdaje mi się, że to inni poddają mi myśli, a ja je tylko odtwarzam. Wiesz, sadzę teraz drzewa… Musisz mnie odwiedzić, nie odzywacie się do mnie, a ja bym pokazał ci drzewa. Gdyby nie Ala, ciepnąłbym tym dziennikarzeniem, ale ona chce… Kiedy ostatni raz oglądałeś drzewa? 

Piotr oparł się o ramię Benka, nie wiadomo: rzucony poruszeniem serca czy tłumu, z którego wyłoniła się niespodziewanie Ala i chwytając go pod rękę, a drugą machając Benkowi, porwała męża w ciemny odmęt ludzki. 

Również Benek odnalazł się blisko centrum, w którym trwała postać Michała, i zorientował się, że tym razem to naprawdę Dorota stoi blisko i patrzy swoimi rozjarzonymi oczyma prosto w twarz redaktora. 

– Puść! – syknęła, kiedy Benek przepchnął się do środka i chwycił ją za nadgarstki. 

– Wiesz, przepraszam cię – powiedziała miękko, kiedy udało się jej już uwolnić ręce. Uśmiechała się i masowała przeguby. – Nie wiedziałam, jak cię uprzedzić, a nie mogłam przyjść. Chyba zresztą nic takiego się nie stało. Prawda? 

– Ona teraz prowadza się z Bogdanem – usłyszał Benek w uchu syk Jerzyka. Odwrócił się i zobaczył twarz przyjaciela skrzywioną w złośliwym uśmiechu. 

– Wiesz, Bogdan załapał się w tutejszej telewizji i załatwił jej program literacki. He, he, literacki – powtórzył ubawiony Jerzyk, nie spuszczając oczu z Benka. – A ona się tak gapi w Michała, że zauważył, o… i zagaduje do niej; zobacz, jaki Bogdan zaniepokojony, bo Michał umie takie sprawy załatwiać. 

– A… a mąż? – wykrztusił Benek. 

– Co mąż? 

– Przecież mówisz, że Dorota i Bogdan, a ona przecież ma męża… 

– A, o to… To rzeczywiście tajemnica. Jakby nie interesował się tym, co ona robi. A zauważyłeś, jak im dopierdoliłem w „Republice”?! Nieźle, prawda?! – wyrzucił z dumą Jerzyk. 

* * * 

Zanim Benek skojarzył osobę, której głos w słuchawce zabrzmiał entuzjazmem, upłynęło parę chwil. Krzysztof Bator należał do postaci, które wszyscy znają i nikt nie zastanawia się, skąd ani dlaczego. Stanowią stały element znajomego pejzażu. 

– Staszek, Jerzyk nalegał, aby być przy tym spotkaniu, ale tak samo on musi przedstawiać mnie tobie, jak ty jego mnie – Bator nachylał się nad stolikiem z uśmiechem, jakim witamy odzyskanego przyjaciela. 

– Broń Panie Boże, nie chcę bagatelizować jego znaczenia dla nas, ale myślę, że mimo wszystko możemy zaproponować ci coś poważniejszego. 

– Daruj, to wszystko brzmi atrakcyjnie, ale kto to „my” i co chcecie mi zaproponować? – rzucił rozbawiony Benek. 

– Ależ gapa ze mnie, nawet nie powiedziałem – sumitował się Bator. – Pracuję w Virtusie. 

Benek nie przypuszczał, że rozmówca może zaskoczyć go do tego stopnia. Wreszcie sam rynek zapukał do jego drzwi. Virtus był już symbolem. Nowa firma, której prowincjonalny założyciel nieomal z niczego potrafił wywindować ją prawie na czoło list polskiego biznesu. Słychać było o niej dopiero od paru miesięcy, ale słychać było coraz więcej i lepiej. Wszystko na wielką skalę: coraz większe przedsięwzięcia handlowo-produkcyjne, szerokie akcje dobroczynności, masowe zakupy dzieł sztuki i pieniądze, najprawdziwsze polskie, ogromne pieniądze, które self-made man z Przemyśla umiał wyczarowywać z niczego. 

– Zgadzamy się, że jesteś jednym z najlepszych dziennikarzy w tym kraju. Twoje felietony w „Przeglądzie” – to już szkoła… 

– Daj spokój! – przerwał rzeczywiście zażenowany Benek. 

– Nic w tym z taniego pochlebstwa. Takie jest zdanie moje i kolegów w Virtusie. Ale nie owijając w bawełnę, chcemy cię prosić, abyś pracował z nami. Na początek proponujemy, abyś zrobił nam parę opracowań na temat rynku medialnego w Polsce. To tylko wstęp, bo zależałoby nam, żebyś zaangażował się w nasze przedsięwzięcie. Zdecydowani jesteśmy powołać tygodnik i radio, a nieco później najprawdopodobniej telewizję i liczymy, że we wszystkich tych inicjatywach pełnić będziesz zasadniczą funkcję. Ze względów merytorycznych twoja kandydatura jest oczywista, a organizacyjnie sprawdziłeś się w najtrudniejszych warunkach, myślę choćby o „Niepokornych”. Rozumiesz więc, dlaczego wolałem porozmawiać z tobą po raz pierwszy bez świadków. Zależy nam na twojej deklaracji. Rozumiemy, że musisz się zastanowić, zadać nam pytania… 

Bator opowiadał coś jeszcze, ale Benek zrozumiał już, że nadszedł wreszcie jego czas. Cały ten rok czekał na posłańca nowej epoki. Zżymał się i nie przyznawał do tego nawet przed swoim złośliwym daimonionem, ale taka była prawda i dlatego tak bolesne było milczenie dawnych kolegów, którzy zajmowali coraz bardziej prominentne stanowiska. Przez moment łudził się, że jego szansą, biletem w nową epokę będzie „Przegląd”. Prędko jednak uświadomił sobie, że to jedynie poczekalnia. Rok ten był wyjątkowo długi, a jego próba wyjątkowo ciężka, ale walka z beznadzieją została wynagrodzona. Nowy czas wezwał go tak jak powinien, przez nieomal anonimowego pośrednika, który zaprowadzi go w nowe dziedziny. Da mu szansę przeobrażenia siebie i świata wokół niego. Z odległości błyszczącymi oczami obserwowała go Dorota. 

– Tu będzie twój gabinecik. Nieduży, jak i całe biuro, ale na razie nie mamy tu specjalnych interesów, zresztą myślę, że z czasem będziesz musiał rozważyć wariant przeprowadzki do Warszawy. Wiem, jak to trudno, ale jakoś przecież będziesz umiał wygospodarować nieco czasu na stolicę. 

W narożnej, świeżo odnowionej kamienicy na Starym Mieście Virtus wynajął trzecie, ostatnie piętro. Poza portierem za ladą w korytarzyku przy drzwiach wejściowych i elegancką sekretarką w pokoju przejściowym, która uśmiechnęła się do Benka ciepło, w lokalu nie urzędował nikt. Bator pokazywał Benkowi narożny salonik, który miał być jego biurem. Okna na obie strony pozwalały oglądać rynek i całe Stare Miasto. Urządzenie lokalu stylista wymyślił chyba na zasadzie kontrastu: oszczędność, anonimowość sprzętów zderzała się z formą pomieszczeń, kształtami okien i rzeźbionych drzwi. W ścianach pozostały nawet marmurowe kominki, które wyglądały teraz jak surrealistyczne rzeźby. Trzy kwiaty w wazonie na jego biurku również nieco zdziwione łypały za okno. Na drzwiach wejściowych do saloniku Benek zauważył napis: „Benedykt Witkowski – menedżer”. 

– Co to jest? 

– No wiesz, masz pełnić odpowiedzialne funkcje. Nie ma jeszcze pisma ani radia, żeby nazwać cię redaktorem naczelnym albo dyrektorem… Chociaż właściwie, skoro masz być dyrektorem i faktycznie pełnisz już taką funkcję, to, jeśli chcesz, możemy to tak ująć. 

– Może być dyrektor – nieco nieprzytomnie zgodził się Benek. 

– Pani Jolu – zaordynował Bator do sekretarki, która momentalnie znalazła się tuż obok. – Na tabliczce zamiast menedżera będzie dyrektor. 

– Też sądzę, że tak będzie lepiej, panie dyrektorze – pani Jola uśmiechnęła się do Benka po raz kolejny. 

– Widzisz, wiedziałam, że wreszcie muszą cię docenić, kiedy tylko wykonasz jakiś wysiłek – oświadczyła Halina, płucząc słoik po ogórkach, aby zmieścić w nim resztę kwiatów. 

– A ta lalka jest paskudna – szepnęła mu do ucha, tak aby nie usłyszała Aldona, która właśnie oprowadzała lalkę po mieszkaniu. Szepnęła i całym ciałem otarła się o Benka. 

– Mnie również zdecydowanie bardziej podobasz się ty, ale ona jest dla małej – odpowiedział jej takim samym szeptem. 

– To co, spotykamy się znowu w podobnych układach, choć już w znacznie odmienionej rzeczywistości – westchnął Jerzyk, który rozsiadł się na biurku Benka i przez narożne okna gapił się na chmury nad miastem. 

– Najważniejsze to przyzwoity szef, a więc nie będę musiał narzekać, jak nie musiałem dotąd, co, Benito? – westchnął nostalgicznie, odwracając się do gospodarza. 

Z biurka zeskoczył już w swoje dawne wcielenie. 

– Tylko teraz jesteśmy już na rynku – szerokim gestem wskazał plac za oknem. – Będziemy więc tłukli szmal. I będziemy rządzić! A ta sekretarka, niezła laska, co? Przelecisz ją? 

– Coś ty – mruknął Benek, dla którego fakt przypisania mu sekretarki był źródłem ciągle odnawiającego się wzruszenia. – Wpadasz w najgłupszy szablon! 

– Szablon szablonem, a dupa dupą – sentencjonalnie podsumował Jerzyk. 

Na kolejnym spotkaniu Bator rozwiał niepokoje Benka. 

– To nie mają być żadne biznesplany – machnął nonszalancko ręką. – Przecież mamy specjalistów od finansów, daruj, ale pewnie nie gorszych niż ty. Ty masz napisać, jak sobie wyobrażasz media: tygodnik, radio, telewizję. Może warto pomyśleć i o dzienniku, ale nie wszystko naraz. Nie chodzi o to, abyś rozpisywał ich organizację. Napisz, o czym mają być, czym mają się różnić od tych, które już są, i dlaczego ludzie mają się nimi zainteresować. Po parę stroniczek na każde. Nikt nie ma czasu na długie elaboraty. Jest idea, czujemy, że dobra, wchodzimy i wtedy zaczynamy ją rozpisywać i realizować równocześnie. Angażujemy profesjonalistów, którzy rozpracowują detale. Ty jesteś od idei. Tygodnik i radio, o telewizji pomyśl tylko. Może będziesz potrzebował trochę pojeździć, masz parę groszy na reprezentacyjne koszty. 

Z kieszeni marynarki wyjął plik banknotów i położył na biurku zdumionego Benka. 

– Ale