Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Przywrócony. Tom 1. Świt zmierzchu

Przywrócony. Tom 1. Świt zmierzchu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63783-51-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Przywrócony. Tom 1. Świt zmierzchu

Opowiadanie dla lubiących mord, morze krwi, mocne przekleństwa, ale z zaskakującym zakończeniem. Przez cały czas pewien zaniedbany przez rodziców chłopak, którego wychowała ulica, posiadający geny po swoich niezupełnie porządnych rodzicach, sam stał się okrutnym monstrum. John Morgan jest duży, posiada siłę i wytrenowanie w gwałtach i mordobiciu. Jego język nie przypomina rzecz jasna literackiego. Wypowiada się krótko i treściwie, przeplatając je gęsto mocno zaakcentowanym słowem. Nie patyczkuje się i niczego nie owija w bawełnę. Przez swoje rozmiary, moc, wytrenowanie w katowaniu ludzi i wyzbyty emocji staje się nietykalnym w swoim rodzinnym mieście. Dopada go ktoś mocniejszy, dla którego zaczyna pracować… Tak staje się szmaragdowookim Przywróconym.

Polecane książki

Książka jest poświęcona metodzie analizy progowej, polegającej na wyszukiwaniu progów (barier) ilościowych oraz jakościowych rozwoju i funkcjonowania przedsiębiorstw (w tym mikro, małych, średnich, rodzinnych), identyfikacji specyfiki tych progów i ich likwidowaniu w celu usprawnienia zarządzania pr...
Pierwszy zestaw 100 najpopularniejszych wyrażeń z przyimkami ( prepositions ) w języku angielskim w formie Mobile Flashcards, zawierający zwroty między innymi z takimi czasownikami jak: abide, abound, absent, absolve, abstain, acclimatize, account, accuse, acknowledge, acquaint, acquit, act, adapt, ...
Charakterystyczne postaci, niezapomniane wydarzenia, kultowe powiedzonka. Piotr Gadzinowski: polityk, dziennikarz, były parlamentarzysta i europoseł, były obserwator w Brukseli i reprezentant Sejmu RP w Strasburgu. Superkontrowersyjny, superzłośliwy i superdowcipny. Opisuje, ocenia, wyśmiewa. Nie ...
Przez wykorzystanie informacji rozumie się wszelkiego rodzaju czynności podejmowane przez sprawcę, dla którego znajomość tych informacji stanowi podstawowy impuls działania. Działanie takie nakierowane być musi na uzyskanie określonej korzyści zarówno dla siebie, jak i dla innego podmiotu. Częst...
Rozdział I –Pojęcie prawa medycznego i jego miejsce w systemie prawa Rozdział II- Prawo do ochrony zdrowia Rozdział III Rodzaje podmiotów leczniczych Rozdział IV- Wykonywanie zawodów medycznych Rozdział V – Lekarski obowiązek udzielenia pomocy Rozdział VI – Odpowiedzialność cywilnoprawna zawodów med...
Na całym świecie istnieją zdumiewające i nieodgadnione świadectwa pisane, które zdaniem współczesnej nauki nie mogły powstać w swojej epoce. • Jak to możliwe, że hieroglify z czasów faraona Thotmesa III mówią o obserwacjach UFO? • Czy istniało wspólne prapismo prehistorycznych ludów? • Kto stworzył ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kamil Bednarek

Przywrócony: Świt zmierzchu

Kamil Bednarek

Korekta i redakcja: Eliza Galon

berenika1106@gmail.com

Okładka: Dorota Prończuk

dorota.pronczuk@gmail.com

Redakcja ostateczna: Aneta Gonera

wydawnictwo@goneta.net

ISBN: 978-83-63783-51-8

Wydanie 1

Warszawa, 9 lipca 2014

Tekst

Od redakcji:

Opowiadanie dla lubiących mord, morze krwi, mocne przekleństwa, ale z zaskakującym zakończeniem. Pewien zaniedbany przez rodziców chłopak, którego wychowała ulica, posiadający geny po swoich niezupełnie porządnych rodzicach, sam stał się okrutnym monstrum, złem w czystej postaci. John Morgan jest duży, posiada siłę i wytrenowanie w gwałtach i mordobiciu. Jego język nie przypomina rzecz jasna literackiego. Wypowiada się krótko i treściwie, przeplatając je gęsto mocno zaakcentowanym słowem. Nie patyczkuje się i niczego nie owija w bawełnę. Przez swoje rozmiary, moc, wytrenowanie w katowaniu ludzi i wyzbyty z emocji staje się nietykalnym w swoim rodzinnym mieście. Dopada go ktoś mocniejszy, dla którego zaczyna pracować… Tak staje się szmaragdowookim Przywróconym.

Od autora:

Szanowny czytelniku, chciałbym Ci serdecznie podziękować za sięgnięcie po moją książkę. Mam nadzieję, że pierwsza część „Przywróconego” okaże się warta Twojej uwagi i zachęci Cię do zapoznania się z pozostałymi dwoma tytułami tej trylogii. Mam również nadzieję, że w tym opowiadaniu znajdziesz to, czego szukałeś. W książce tej starałem się pokazać, a nawet wręcz przerysować zepsucie współczesnego świata, objawiające się między innymi wszechobecnym brakiem zasad, przedkładaniem interesów nad przyjaźń czy więzy rodzinne, skorumpowanie władz i ich brak troski o obywateli, znieczulicę społeczną, nadużywanie alkoholu czy narkotyków, biedę i patologię w rodzinach. Wszystko to wymieszałem z brutalnością, wulgarnością i seksem, więc nie jest to dobra pozycja do czytania dziecku przed snem, choć odrobiny humoru również w niej nie zabrakło. Historia zawiera także pewne morały i pouczenia, które — czasami w dość pokrętny sposób — wskazują drogę postępowania. Myślę, że dostrzeżesz je bez problemu.

Pragnę podziękować również wszystkim, którzy mnie wspierali podczas pisania i długiej drogi prowadzącej do ukazania się tej książki. Nie będę wymieniał tutaj każdego kolejno z imienia i nazwiska, bo zapewne kogoś bym pominął. Dziękuję znajomym i przyjaciołom za każde słowo wsparcia i za każdy pomysł czy inspirację. Jestem naprawdę bardzo wdzięczny i szczęśliwy, że spotkałem takich ludzi w tak ważnym dla mnie momencie. Jednak przede wszystkim chciałbym podziękować dwóm osobom. Pierwszą z nich jest pani Aneta Gonera, czyli właściciel wydawnictwa Goneta.net. Serdecznie Pani dziękuję za danie mi — a przede wszystkim „Przywróconemu” — szansy i za — myślę – dobrą współpracę. Cieszę się, że nie skorzystałem z wcześniejszych ofert innych wydawnictw. Ofert, które nie były do końca uczciwe w stosunku do początkującego autora. Dziękuję jeszcze raz i mam nadzieję, że nie zmarnuję szansy, którą dostałem od Gonety.

Drugą osobą, której chciałbym podziękować z całego serca, jest moja Mama. Z początku była sceptycznie nastawiona do tego, bym pisał i publikował opowiadania, ale zaakceptowała moją decyzję i wspierała mnie w każdej sekundzie. Dziękuję Jej za te wszystkie długie rozmowy, podczas których omawiałem szczegóły fabuły każdej części z osobna i trylogii — jako całości, rozwodziłem się nad losem postaci czy rozprawiałem nad okrucieństwami rynku wydawniczego i nad szansą, którą otrzymałem. Dziękuję, że słuchała mnie cały czas i doradzała, kiedy tego potrzebowałem. Bez niej nie byłoby ani tej książki, ani żadnej następnej. Dziękuję Ci Mamusiu! Wiesz, że Cię kocham.

John Morgan, główny bohater, to kawał drania, który doskonale odnajduje się w zepsutym świecie. Wywodząc się i przebywając wśród mend i społecznych wyrzutków, czuje się doskonale. Pewne zdarzenia zmieniają jednak jego życie, ale czy zmienią światopogląd? Czy podejmie walkę z chorobami toczącymi świat, czy może pomoże im się rozprzestrzeniać? W jakim stopniu jego życie się zmieni? Co spowoduje tę zmianę? Jaką rolę odegrają w tym siły nadprzyrodzone? Jak potoczą się losy bohaterów i dlaczego będą opisane aż w trzech częściach?

Zapraszam do lektury…

Rozdział I

Późnym, jesiennym wieczorem w Filadelfii, w spelunie o niezbyt dobrej sławie, którą wszyscy nazywali po prostu „knajpą”, choć tak naprawdę nosiła szlachetną nazwę „Pod starym niedźwiedziem”, często przesiadywał pewien człowiek. Jednak określenie „człowiek” to lekka przesada w jego przypadku. John Morgan, bo tak się właśnie przedstawiał, był zwykłym lumpem. Większość swojego życia spędzał na upijaniu się, zresztą właśnie to było jedynym regularnym zajęciem, jakim się parał. Niestety alkohol oraz inne używki, od których również nie stronił, kosztują. W kalendarzu Morgana nie było miejsca na pracę, ale doskonale radził sobie ze zdobyciem pieniędzy. Był bardzo wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną. Ogromne mięśnie robiły wrażenie na wszystkich, którzy znaleźli się w jego towarzystwie. Jego dosyć ciemna karnacja skóry i kruczoczarne włosy podkreślały jego wzbudzający strach wygląd. Głównym źródłem jego zarobków były zakłady. Nie stronił również od bójek i kradzieży. W knajpach, gdy jeszcze trzymał się na nogach, chętnie przyjmował wyzwania od innych pijaków. Stawiali oni niekiedy swoje ostatnie pieniądze, żeby móc siłować się na rękę z Johnem Morganem. Czasami trafiała mu się poważniejsza robota, oczywiście za lepsze pieniądze. Na zlecenie spuszczał komuś zwyczajnie wpierdol, zdobywał części do samochodów czy zastraszał starych sklepikarzy. Niekiedy nawet właściciele spelun, w których spędzał wieczory i noce, pozwalali mu pić za darmo. Mieli wówczas tylko jeden warunek: musiał zachowywać się spokojnie i nic nie zniszczyć. Przychodziło mu to z wielkim trudem, ale zazwyczaj dawał radę.

John nie miał żadnej rodziny. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Policja ustaliła, że ktoś przeciął hamulce. Morgan był jednym z podejrzanych, ale nic mu nie udowodniono. Podobno kiedyś chwalił się, że nic mu nie sprawiło takiej przyjemności, jak widok zwłok jego rodziców wyciąganych przez strażaków ze zniszczonego samochodu. Ale oczywiście to tylko plotki rozsiewane przez pijaków i tanie dziwki, w których kręgu miał w zwyczaju się obracać najczęściej. Jednak ludzie mówią, że w każdej plotce tkwi ziarenko prawdy. Może i tym razem było podobnie? Nie wiadomo, ale historia dzieciństwa Johna Morgana nie była różowa.

Jego ojciec, jak można się domyśleć, był alkoholikiem. Jest kilka typów ludzi chorych na alkoholizm. Ojciec Morgana był wzorcowym przykładem najgorszego z nich. Był zwykłym ścierwem. Nieraz bił małego Johna, kiedy tylko coś w domu nie było po jego myśli. Matka nie była lepsza. Puszczała się na prawo i lewo wcale nie dlatego, że brakowało im pieniędzy. Ojciec — mimo pijaństwa — zarabiał dosyć dobrze. Pracował w fabryce w centrum miasta. Matka po prostu lubiła seks. Często wracała do domu z włosami poklejonymi spermą oraz z posiniaczoną twarzą, czyli pamiątką po bardziej wylewnych kochankach. Ojcu to nie przeszkadzało. Całe dnie albo siedział w robocie, albo pił. Nie zwracał uwagi na to, co robiła jego żona. John, widząc to, z dnia na dzień coraz bardziej nienawidził swojej rodziny. Uciekał z domu prawie codziennie. Chował się na złomowisku nieopodal. W zamian za nocleg i jedzenie pomagał staremu kierownikowi Peterowi. Miał do niego większy szacunek niż do całej swojej rodziny. Po każdym kilogramie przerzuconego złomu stawał się silniejszy, a z każdym dniem oglądania patologii w swojej rodzinie twardniało mu serce. W tym czasie poprzysiągł sobie, że nigdy nie założy rodziny. Po śmierci rodziców musiał trafić do domu dziecka. Już wtedy, jako nastolatek, wzbudzał grozę wśród swoich rówieśników i opiekunów w placówce. Już wtedy był dużo wyższy i lepiej zbudowany od reszty dzieciaków. Pozostałe sieroty bały się go i John łatwo je sobie podporządkował, podobnie jak pracowników ośrodka. Kilkoro dzieci zaginęło w niewyjaśnionych okolicznościach w czasie, gdy Morgan rządził w domu dziecka. Kiedy jakiś podopieczny ośrodka sprzeciwił się Johnowi, w jego aktach pojawiała się adnotacja „Ucieczka” zaraz po tym jak zniknął z placówki w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Po osiągnięciu pełnoletniości, jak każda sierota musiał rozpocząć życie na własną rękę. Ze swoim zatwardziałym charakterem doskonale radził sobie na ulicach Filadelfii. Sypiał w melinach, znał wszystkich dilerów i wszystkich alfonsów. Wiedział z kim można się zadawać, a z kim nie. John nie bał się miejscowych przestępców, on sam wzbudzał ich strach. Miał nawet powiedzonko, które parafrazowało biblijny cytat: „Idąc ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo zło jest we mnie”. Wraz z wiekiem zyskiwał szacunek. Zwykli ludzie nie chcieli spotkać go na swojej drodze, a całe plugawe ścierwo Filadelfii chciało mieć w nim przyjaciela. Miejscowa policja również nie wtrącała się w jego drobne przestępstwa. Zwykli funkcjonariusze nie chcieli zadzierać z człowiekiem, który brutalnie zabił rodziców jako dziecko, a przestępstwa — jakie popełniał — nie były na tyle poważne, żeby zainteresowały się nim poważniejsze wydziały organów ścigania.

Tak wymuszając haracze, okradając i obijając ludzi, pijąc i ćpając, John spędzał swoje życie. I takiego właśnie, pijanego, spotykamy „Pod starym niedźwiedziem”.

Knajpa nie była przytulna. Schodzili się tam dilerzy, złodzieje i inni drobni przestępcy. Był to niewielki lokal. Bar, kilka stolików i stara szafa grająca stojąca pod jedną z odrapanych, czerwonawych ścian. John siedział w rogu przy butelce najtańszej wódki. Obok niego siedziały dwie kobiety. Można się założyć, że były to jakieś tanie dziwki. Ich wygląd dobitnie na to wskazywał. Pierwsza, siedząca po prawej stronie Morgana, była starsza. Na jej głowie znajdował się gąszcz rudych włosów, które wyglądały jak kask. Nie była ładna. Miała kilka wyrw w uzębieniu spowodowanych zapewne przez jakiegoś klienta, który nie miał co zrobić z rękami w trakcie „zabawy”. Jej piersi były spore i kształtne, ale fałdy tłuszczu przebijające przez panterkową bluzkę psuły efekt. Druga z towarzyszek — siedząca po lewej stronie — była młodsza. Co bardziej dociekliwi mogliby poprosić ją o okazanie dowodu osobistego przed zakupem alkoholu. Była szczupłą i niewysoką brunetką o ciemnej karnacji. Krótkie, czarne włosy pasowały do jej drobnej twarzy. Przez czarne, lateksowe spodnie wystawały szpiczaste kolana. Materiał w tym miejscu był niemal przetarty. Morgan domyślał się, że nie raz już klęczała, „ciągnąc druta”, ale w ogóle mu to nie przeszkadzało. Choć sam nie pracował, uważał, że żadna praca nie hańbi. Johnowi bardziej podobała się młodsza towarzyszka. Nalewając sobie kolejną szklankę wódki, dał sygnał rudej, by weszła pod stół. Podczas gdy Sara — bo tak miała na imię — „robiła mu loda”, John zaczął rozmowę z drugą koleżanką — Jessicą. Chciał dowiedzieć się, co skłoniło ją do takiego życia. Dziewczyna z początku wzbraniała się od głębszych zwierzeń, ale Morgan umiał przekonywać, nawet słownie. W końcu otworzyła się i opowiedziała mu o tym, w jaki sposób znalazła się w obecnym położeniu. Wyznała, że jej ojciec jest prezesem dużej firmy farmaceutycznej, a matka znaną dziennikarką. Rodzice nigdy nie mieli dla niej czasu. Ojciec całe dnie spędzał w firmie. Nawet jeśli zjawiał się w domu, siedział z telefonem w ręku albo przeprowadzał jakieś transakcje w sieci. Matka ciągle podróżowała w poszukiwaniu dziennikarskich sensacji. Jessica powiedziała, że trafiła na ulicę z własnej woli. W domu czuła się samotna, a na ulicy zawsze coś się dzieje, zawsze miała jakieś towarzystwo. Morgan przerwał jej wypowiedź i strzelił nasieniem w usta Sary. Zaraz po tym wstał, przewracając stolik. Odepchnął rudą prostytutkę i zapiął rozporek. Chwycił za rękę Jessicę i ruszył w stronę wyjścia. Drogę zastawił im niewysoki, łysy barman, miał pretensję o przewrócony stół. John strzelił go dwoma szybkimi sierpowymi i opuścił spelunę.

Po drodze do mieszkania — a raczej meliny — Johna, Jessica mówiła dalej o swoim życiu. Morgan nie słuchał już jednak zbyt uważnie. Doskonale wiedział, jak poderwać dziewczynę na jedną noc. Udawał, że jest zainteresowany jej historią tylko po to, żeby ją przelecieć za darmo. Podczas gdy ona coraz bardziej otwierała się i opowiadała o osobistych szczegółach swojego życia, Morgan wyobrażał sobie, co z nią zrobi, gdy dotrą na miejsce. Przechodząc obok sklepu nocnego przypomniało mu się, że miał sobie kupić butelkę wódki na rano. Taka tradycja zaczerpnięta od polskich znajomych. Dowiedział się od nich, że kaca trzeba leczyć tak zwanym klinem, czyli kolejną porcją alkoholu. Grzecznie przeprosił swoją koleżankę słowami:

— Poczekaj tu!

Wszedł do sklepu. Było to duże pomieszczenie wypełnione półkami ze wszystkim, czego dusza zapragnie. Za ladą stał człowiek arabskiego pochodzenia w białym turbanie. John Arabów nigdy nie lubił. Nie miał specjalnego powodu. Po prostu irytowało go to, że w jego kraju w sklepach trzeba słuchać ich głupawego akcentu i kaleczonego angielskiego. Wziął z jednego z regałów to, po co przyszedł, a kiedy już miał wychodzić, sprzedawca odezwał się:

— A zapłacić?

Morgan odwrócił się i zobaczył obraz, z którego śmiał się przez resztę wieczoru. Za sklepową ladą stał trzęsący się starszy Arab w turbanie osuniętym na oczy, celujący do niego z colta. John z uśmiechem na ustach rzucił w niego butelką wódki, którą miał w ręku. Trafił prosto w głowę, zanim sprzedawca zdołał nacisnąć spust. Arab padł na podłogę wyłożoną ceramicznymi płytkami. Morgan wziął sobie z półki dwie butelki. Jedną jako rekompensatę za stłuczenie poprzedniej oraz paczkę chipsów dla koleżanki — sam tego gówna nie jadał od dawna. Nie odżywiał się zdrowo, ale od chipsów trzymał się z daleka. Przed wyjściem ze sklepu rzucił jeszcze okiem na arabskiego sprzedawcę, który leżał na podłodze. Jego turban zdążył już nasiąknąć krwią i zmienić kolor na różowawy. John jeszcze raz uśmiechnął się i wyszedł ze sklepu. Po kolejnych kilkunastu minutach dotarli na miejsce. Po drodze zdążyli już wypić jedną flaszkę, a Jessica pochłonęła chipsy, jednak nadal była głodna. Morgan spokojnym tonem powiedział:

— Nie pękaj. Zaraz cię nakarmię.

Dziewczyna doskonale wiedziała, że nie ma na myśli miski ciepłej zupy, ale mimo to czuła do niego jakąś sympatię. Był jedynym mężczyzną, który zainteresował się jej życiem. Nie spodziewała się jednak, że to tylko podstęp.

Stanęli przed starą kamienicą zbudowaną z czerwonej cegły, wystającej spod kiedyś białego tynku, którego wielkie płaty zdążyły już odpaść. Okna albo ociekały brudem, albo nie było ich w ogóle. Dziury po szybach zabite były deskami lub czymś co je przypominało. Wokół budynku walało się pełno śmieci. Doszli do schodów, na których leżał jeden z sąsiadów. Nie dał rady dotrzeć do domu i musiał wstrzyknąć sobie coś już przed blokiem. Same schody prezentowały się podobnie, jak reszta budynku. Poręcze sypały się, jak piasek z dziurawego worka, stopnie były popękane i brudne. Nie ma się jednak co dziwić, skoro nie raz na tych schodach nocowali narkomani. Wielkie drzwi wejściowe utrzymane były w takim samym klimacie. Było w nich kilka dziur po kulach, a okna wokół zastąpione zostały płytą paździerzową. Zwykła, milusia speluna.

John Morgan wszedł do budynku pierwszy, ale nie dlatego — a przynajmniej nie tylko dlatego — że nie był gentelmanem. Chciał sprawdzić, czy na klatce schodowej jest bezpiecznie, czy nie kręcą się tam jacyś degeneraci z nożami, butelkami czy strzykawkami. Okazało się, że można wejść bez problemów. Kopnął tylko jednego lumpa, który chciał wyjść z budynku. Ten spadł po schodach do piwnicy. Na górę wchodzili powoli, starając się nie dotykać ani brudnej poręczy, ani odrapanej ściany. Kolejne piętra wyglądały niemal identycznie. Na każdym znajdowały się połamane drzwi lub były zaklejone policyjną taśmą. Trzecie piętro jednak, a szczególnie jedne z drzwi znajdujących się tam przykuły uwagę Jessiki. Zobaczyła tam najładniejsze drzwi w całej kamienicy. Były dębowe, a przed nimi leżała wycieraczka z brązowej trzciny. Niestety, piękny, jak na warunki tej kamienicy, widok zmącił człowiek leżący pod oknem na końcu korytarza. Brodaty menel w brudnych łachmanach przecedzał sobie denaturat przez czerstwą bułkę. Jessica czuła do niego wstręt i odrazę, ale z drugiej strony było jej żal tego mężczyzny. W jej młodym umyśle znajdowało się jeszcze miejsce na współczucie nawet dla takich ludzi. Kiedy Morgan zobaczył wzrok swojej znajomej wbity w tego menela, rzucił szybko:

— Już jesteśmy! — I pociągnął ją za sobą.

Drzwi do jego mieszkania były zawsze otwarte. Przez pozycję, jaką wyrobił sobie wśród ludzi jego pokroju, nie bał się, że ktoś wejdzie do jego meliny. W nos Jessiki od razu rzucił się silny zapach alkoholu. Skrzywiła się, na co Morgan odparł:

— Nie przejmuj się, zapomniałem posprzątać.

Oczywiście było to kolejne kłamstewko. Nie miał zamiaru sprzątać. Zresztą puste mieszkanie nie wyglądało na bardzo zaniedbane, ale raczej na takie, jakby dopiero czekało aż ktoś w nim zamieszka. Ściany nie były zniszczone jakoś szczególnie, podobnie podłogi. Brakowało jedynie wyposażenia. W pomieszczeniu przygotowanym do pełnienia roli kuchni stały na podłodze cztery skrzynki wypełnione pustymi butelkami po wódce, stara kuchnia gazowa i taboret. Ze ścian wystawały kable. John zdążył się już pozbyć nie tylko sprzętów takich, jak zlew czy lodówka, ale nawet sprzedał gniazdka i kontakty. I tak w całej kamienicy nie było prądu, więc nie były potrzebne. Na środku drugiego z pomieszczeń stało łóżko. Morgan tak nazywał dwa materace położone jeden na drugim.

— Rozgość się… — rzucił krótko, wprowadzając ją do tego pomieszczenia.

Jessica była nieco zdziwiona przemianą Morgana po przekroczeniu progu kamienicy. Po drodze wydawał się dobrym człowiekiem, któremu zwyczajnie życie się nie ułożyło. Teraz zachowywał się, jak zwykły klient. Stał się zimny i oschły. Całe budzące się w niej uczucie zaczęło powoli upadać. Wiedziała, że i tak już nic tej nocy nie zarobi. Usiadła na materacach i odłożyła swoją małą, różową torebkę na deskę stojącą na dwóch pustakach, która miała odgrywać rolę półki. John po chwili wszedł do pokoju i usiadł obok niej. Po zachowaniu dziewczyna wiedziała już, że to co robił wcześniej, to był tylko zwykły bajer.

Morgan kazał jej rozebrać się. Bez słowa zaczęła pozbywać się odzieży. Zdjęła najpierw swoje czerwone szpilki na bardzo wysokim obcasie, potem zabrała się za legginsy. Robiła to bardzo powoli, poruszając się przy tym zmysłowo. Starała się jeszcze bardziej nakręcić klienta. Kiedy została już w samej bieliźnie, zaczęła rozbierać Morgana. Ściągnęła jego szarą koszulkę i jeansy. John chwycił ją za biodra i rzucił na materac. Zaczął całować po szyi i klatce piersiowej. Rozpiął i zdjął jej czerwony stanik. Pieścił jej nieduże piersi swoimi ogromnymi dłońmi, całował je i podszczypywał sutki. Wstał po chwili i chwycił Jessikę za włosy. Naprowadził jej głowę na swojego penisa. Zaczął rytmicznie poruszać biodrami, dziewczyna dławiła się, a łzy zaczęły napływać do jej oczu. Morgan skończył w jej ustach. Po czym przycisnął ją do materaca i wszedł w nią. Kilkunastominutową, mocną i rytmiczną sekwencję ruchów zakończył wytryskiem na brzuch dziewczyny. Ta leżała w bezruchu. Seks nie sprawił jej zbyt wiele przyjemności, ale w tym zawodzie zdążyła się już do tego przyzwyczaić. John wstał, szybko założył bokserki i ruszył w stronę kuchni. Przechodząc obok drzwi wejściowych, otworzył je i powiedział:

— Ubieraj się i wypierdalaj.

Usiadł na pustej skrzynce i nalał sobie szklankę wódki. Jessica ze łzami w oczach ubrała się. Stanęła przy drzwiach i powiedziała smutnym głosem:

— Dwieście pięćdziesiąt dolarów…

Morgan spojrzał na nią z kuchni i odpowiedział, puszczając do niej oczko:

— Nie znasz zasad? Najpierw mogłaś wziąć kasę… Skoro tego nie zrobiłaś, to twój problem.

Dziewczyna chciała jeszcze coś powiedzieć, ale dała sobie spokój. Prawdopodobnie nie chciała się narazić na jakiś atak ze strony Johna. Nie znała go w ogóle i trochę obawiała. Wyszła, trzaskając drzwiami. Łzy płynęły jej z oczu, jednak nie było tego widać. Makijaż rozmazał się już wcześniej. Nie było jej przykro z powodu braku zapłaty, ale z powodu sposobu w jaki ją potraktował. Kiedy rozmawiali w barze, wyczuła, że temu człowiekowi można zaufać. Ma nauczkę na przyszłość. Zbiegła schodami na dół.

Morgan sam w mieszkaniu dokończył flaszkę i położył się w swoim łóżku. Nie mógł zasnąć przez długie godziny. Pierwszy raz w życiu czuł coś takiego. Myśli kołatały się w jego głowie. Leżąc na materacu, zaczął rozmyślać o tym, jak potraktował tę dziewczynę. Czuł coś jakby wyrzuty sumienia.

Następnego dnia obudził się koło południa. Jak to miał w zwyczaju, chciał zacząć dzień od szklanki wódki, ale wszystko co miał w domu, wypił poprzedniej nocy. Nie pozostało mu nic innego, jak udanie się do sklepu. Ubrał się i wyszedł. W drodze przeliczył środki, jakimi dysponował. Okazało się, że było to jedynie dwanaście dolarów. John nie lubił taniej wódki, ale od pewnego czasu nie miał wyboru i pił ją coraz częściej. W pobliskim sklepie kupił sobie butelkę gorzały zwanej Gypsy i wypił ją na miejscu. W uliczce obok siedziała grupa żuli, którzy spędzali tam większość swojego życia na rozmowach o egzystencji i na zaczepianiu przechodniów. Wpatrywali się w Morgana popijającego trunek. Zaczęli się do niego zbliżać, licząc być może na jakiś łyczek. Zdenerwowali go tym. Dokończył butelkę i ruszył im na przeciw. Uznał, że odrobina zabawy od rana dobrze mu zrobi i pozwoli uspokoić myśli, które nie pozwalały spać. Chwycił dwóch za kark i zderzył ich głowy. Słychać było jedynie trzask czaszek. Krople krwi trysnęły na boki. Dwóch kolejnych meneli zaczęło uciekać. Pierwszy z nich został dogoniony już po kilku sekundach. John złapał go i rzucił na ulicę. Żul trafił głową na krawężnik, łamiąc sobie podstawę czaszki. John dobił go kopnięciem w głowę i ruszył za kolejnym. Przebiegając, nadepnął jeszcze na ciało leżącego na krawężniku. Ostatni z celów uciekł dość daleko, jednak trafił na ślepą uliczkę. Kiedy zobaczył, że jego droga ucieczki kończy się na kamienicy, a z drugiej strony stoi olbrzymi i wściekły człowiek, nie wiedział, co ze sobą zrobić. Morgan zbliżał się do niego, a ten padł na kolana i zaczął błagać o litość. Zarzekał się na życie swojej rodziny, że nikomu nic nie powie.

— Niech mnie pan nie zabija! Błagam! Moja rodzina nie poradzi sobie beze mnie! — Rozpłakał się, wspominając o tym.

Nie wiedział jednak, że takie zachowanie tylko nakręcało Morgana. Patrzył na tę żałosną postać i cieszył się. W pewnym sensie był dumny z tego, jaki strach wzbudzał w tym człowieku. Powoli zbliżali się do końca ulicy, a pijak coraz bardziej kleił się do murów. W ostatnim porywie odwagi menel chciał uciec, wskakując na ścianę. Widok podskakującego, zapłakanego mężczyzny próbującego ratować się przed śmiercią doprowadził Johna do śmiechu. Jego gruby i donośny śmiech wzbudził jeszcze większy lęk, roznosząc się po prawie zamkniętej ulicy. Zbliżył się do niego na kilka kroków, przypierając go do ściany. Złapał go za ubranie i zamachnął się. Zatrzymał pięść tuż przed twarzą menela z powodu charakterystycznego smrodu gówna, jaki poczuł. Zdał sobie sprawę, że ten człowiek zwyczajnie popuścił ze strachu. Ego Morgana urosło jeszcze bardziej. Bawił się, markując ciosy. Mężczyzna zemdlał po chwili tej zabawy i upadł na ziemię. Morgan ponownie zaśmiał się. Przez chwilę pomyślał, że mógłby zostawić go już w spokoju, ale od razu uznał, że to zły pomysł. Mruknął sam do siebie:

— A chuj! Co mi tam?

Złapał deskę leżącą na stercie śmieci i kilka razy potężnie zdzielił nią nieprzytomnego człowieka. Odpuścił dopiero, gdy jego broń się złamała. Trącił jeszcze nogą zwłoki swojej ofiary i udał się w drogę powrotną. Oczywiście, zanim doszedł do mieszkania zahaczył o kilka spelun. Spotkał tam samych znajomych, czyli najgorsze ścierwo tego miasta. Przy flaszce i papierosach chwalił się swoimi dzisiejszymi dokonaniami. Sposób, w jaki niedawno się zabawił, wydawał mu się na tyle ciekawy, by podzielić się nim z kumplami. Ludzie pokroju Morgana lubili tego typu opowieści. Najbardziej śmieszyła ich historia ostatniego menela. Największe salwy śmiechu wybuchały w momencie, gdy John wymawiał słowa:

— I wtedy go złapałem, miałem zdzielić w pysk, ale poczułem smród. Patrzę, a ta kurwa się zesrała! Zwyczajnie zjebał się w spodnie!

Czuł się świetnie, kiedy już wrócił do domu. Był wprawdzie pijany, ale jeszcze się kontrolował. Położył się na materacach i zasnął z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zasypiając, czuł się jak prokurator po skazaniu pedofila, jak lekarz po udanej operacji, czuł się po prostu doskonale. Mimo „niedopicia”, jak nazywał stan, kiedy brakowało mu kilku głębszych do urwania filmu, szybko zasnął.

Następnego ranka obudził się bez bólu głowy i mimo braku porannej flaszki zachowywał się spokojnie, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. John, mimo swoich uczynków z dnia poprzedniego, miał same pozytywne myśli. Co na pewno nie mogło być normalne dla przeciętnych ludzi. Czuł, że taka zbrodnia bez powodu daje mu więcej radości od bijatyki czy zabójstwa na zlecenie. Morgan nigdy nie lubił siedzieć w domu dłużej niż było trzeba, dlatego uszykował się do wyjścia. Zawsze jednak przed opuszczeniem mieszkania miał zwyczaj spojrzeć przez okno. Nie miało to zbytnio sprecyzowanego celu, ot taki zwyczaj. Tego dnia również podszedł do okna w swojej, jak to mawiał, sypialni. Rzucił okiem na ulicę przed kamienicą. Coś przykuło jego uwagę. Był przekonany, że jakiś szczegół w wyglądzie ulicy zmienił się od wczoraj. Coś było inaczej niż zwykle. Nie lubił zmian i od razu je zauważał. Dłuższą chwilę stał w oknie, aż wreszcie zorientował się, co się zmieniło. Przy ulicy zaparkowany był stary, choć bardzo zadbany, brązowy Mustang, w którym siedziało dwóch mężczyzn. John nigdy wcześniej nie widział ani tego samochodu, ani ludzi w nim siedzących. Zastanawiał się, co taka fura robi pod taką ruderą. Jego doświadczenie podpowiadało, że na kogoś czekają, ale na kogo? Nie wiedział, czy może chcą czegoś od niego, czy od jakiegoś innego mieszkańca kamienicy. Przez jego głowę przeszła myśl, że być może są to policjanci, którzy węszą coś w związku z wczorajszą sytuacją. W pośpiechu podszedł do drzwi i zamknął je na zasuwkę. Innych zabezpieczeń nie miał. Przecież nikt z jego znajomych nie odważyłby się wejść bez pozwolenia do jego domu. Jednak tych gości nie znał i nie był pewny, czy oni mają jakąś sprawę konkretnie do niego, ale nie chciał ryzykować. Nie wiedział, do czego są zdolni. Wrócił do okna i tym razem bardziej ostrożnie zerknął na ulicę. Sytuacja nie uległa zmianie. Faceci nadal siedzieli w samochodzie, spoglądając co jakiś czas w stronę rudery. John nigdy przed nikim nie pękał i mimo niejasnej sytuacji i kilku niewiadomych, miał jednak ochotę zejść na dół, wyciągnąć ich z samochodu i spuścić im łomot. Po raz kolejny zerknął na ulicę i zobaczył lśniącego colta w ręku kierowcy. Uśmiechnął się i odszedł od okna. Odsunął swoje łóżko i nożem podważył, a potem wyciągnął kilka klepek parkietu. Wyjął brązową skrzynkę długości około pół metra. Otworzył ją. W jej wnętrzu znajdowała się stara dubeltówka z uciętą lufą, zwana potocznie obrzynem oraz kilka paczek amunicji. John nie lubił używać broni. Uważał, że ręczne niszczenie ludzi jest ciekawsze niż zwykły strzał z jakiejś pukawki. W tym przypadku nie miał jednak wyboru. Ten obrzyn to jedyna pamiątka, jaką wyniósł z domu rodzinnego. Zawsze, gdy był zmuszony używać broni, wybierał właśnie tą starą dubeltówkę. Załadował ją, schował za pasem i wyszedł z domu. Na klatce schodowej mijał te same widoki co zawsze. Kilku meneli czy narkomanów, brud, powywalane drzwi, taśmy policyjne… Do tego widoku zdążył się już przyzwyczaić przez kilka lat mieszkania tutaj. Nie zwracał już na to najmniejszej uwagi. Podkradł się do samochodu od strony kierowcy. Nie zauważyli go. John wyskoczył zza małego śmietnika, obok którego zaparkowany był samochód. Przystawił lufę swojej broni do szyi kierowcy i rzucił:

— Czego tu szukacie?

Kierowca najpierw zbladł, a potem poczerwieniał. Drugi mężczyzna odpowiedział z głębi auta:

— Po co ta broń od razu? Przybyliśmy w interesach. Słyszeliśmy o twoich dokonaniach, a w szczególności o ostatnim wyczynie i w związku z tym mamy dla ciebie pewną propozycję. W Filadelfii jest człowiek, na którego mówią Don Stefanini, chcieliśmy, byś go dla nas zlikwidował.

— Co będę z tego miał? — Zapytał John. — Oprócz włoskiej mafii na karku?

Pasażer odwrócił się i podniósł czarną walizkę leżącą na tylnym siedzeniu. Otworzył ją i ich oczom ukazały się pliki zielonych banknotów.

— Ile tego jest? — Rzucił Morgan, odsuwając broń od szyi kierowcy, który z wyraźną ulgą odetchnął. Facet odpowiedział, trzymając walizkę na kolanach:

— Dwieście pięćdziesiąt tysięcy, ale to dopiero zaliczka. Po robocie dostaniesz jeszcze pięćset tysięcy.

— Drogo cenicie tego Dona. Co on wam takiego zrobił?

— Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz, John. Nie wnikaj więc lepiej.

John zauważył, że to pasażer jest ważniejszy z tej dwójki. Było to widać zarówno w jego wyglądzie, jak i w zachowaniu. Był brunetem średniego wzrostu. Miał ciemne, krótkie wąsy i okulary, spod których wychodził świdrujący wzrok. W porównaniu z kierowcą biła od niego pewność siebie. Nie bał się Morgana albo przynajmniej tego nie okazywał. Kierowca natomiast dalej był przestraszony i choć nie miał już lufy broni przystawionej do szyi, pocił się jak świnia. Był wyższy i grubszy od kolegi, również brunet, ale bez zarostu na twarzy. Wyglądał, jak pospolity drab. John Morgan nie lubił, kiedy nie odpowiada się na jego pytania, nie lubił również być do czegoś zmuszany. Podniósł się i wysyczał przez zęby:

— Skoro tak stawiasz sprawę, to sam go sobie zabij, skurwysynu.

W tym zdaniu nie było agresji, ale słowa o takim charakterze w ustach takiego człowieka zawsze brzmią dosadnie.

— Proszę się nie denerwować! — Podniesionym tonem powiedział kierowca, do którego dołączył też pasażer:

— Morgan! Ja płacę i ja wymagam. Moja też sprawa, co masz wiedzieć, a co nie. Jeśli zdecyduję, że…

— Zamknij mordę! — John warknął, przerywając mu. — Jeśli ja uznam, że tego nie zrobię, to wasze dolary nic tutaj nie zmienią. To, że czasem kogoś stuknę za pieniądze, to nie znaczy, że zawsze będę to robił. W dupie mam wasze pieniądze! Znajdźcie sobie innego murzyna!

Wyraźnie zdezorientowani takim obrotem spraw, spojrzeli na siebie. Pasażer zagaił:

— No, jeśli stawiasz mnie w takiej sytuacji, to chyba dalsze próby zachowania anonimowości nic mi nie dadzą. Ja jestem Pietro Stefanini, a to jest Jackie. Don Ricardo Stefanini to mój ojciec i jak pewnie wiesz, jest bossem tutejszej włoskiej mafii. Jednak nasza pozycja w mieście jest coraz słabsza. Ojciec jest stary i nie wie, o co teraz chodzi w tym biznesie. Dalej żyje w czasach, kiedy dało się utrzymać z haraczy, porwań i wymuszeń. Teraz jest inaczej. Liczą się tylko narkotyki, rozumiesz? Pierdoleni Azjaci wzięli na siebie cały handel w Filadelfii, a my nic z tym nie możemy zrobić. Po usunięciu mojego ojca przejmę całą władzę i odbiję nasze miasto z rąk tych żółtków.

Morgan słuchał tego z pewnym zainteresowaniem, po czym powiedział:

— Nie mieszam się w sprawy rodzinne.

Odchodząc od samochodu usłyszał:

— Błagam cię! Tylko ty możesz to zrobić! Nikt inny nie przebije się przez ochronę mojego starego!

John był łasy na takie pochlebstwa. Lubił, gdy ludzie płaszczyli się przed nim, a szczególnie gdy błagali go o coś. Obrócił się i zobaczył stojącego przed samochodem Pietro z dwoma walizkami w rękach. Podszedł do niego i powiedział:

— Dobra, niech stracę. Kiedy?

— Jak najszybciej John. Tutaj masz pieniądze, a tutaj… — zawahał się przez chwilę, podając mu drugą, większą walizkę: — Tutaj masz telefon, broń, zdjęcie mojego ojca i nasz adres. Tylko pamiętaj, to wszystko ma zostać między nami.

— Ta, jasne — parsknął Morgan w odpowiedzi na to oczywiste stwierdzenie.

— Zadzwonię na ten numer dziś wieczorem, żeby upewnić się czy nie zmieniłeś zdania.

— John Morgan nie zmienia zdania tak szybko!

— Oczywiście, ale i tak zadzwonię, naprawdę muszę mieć pewność…

— Jak tam sobie chcesz. Mam to bardzo dokładnie w dupie — John wzruszył ramionami, po czym odwrócił się i odszedł.

Pietro dziękował mu jeszcze, wsiadając do samochodu.

Morgan po dotarciu do mieszkania zaczął przeglądać zawartość większej walizki. Wyciągnął z niej kilka części karabinu snajperskiego rosyjskiej produkcji o nazwie Dragunov. Złożył go bez problemu i porównał ze swoim obrzynem. Wyciągnął wnioski i rzucił z szyderczym śmiechem:

— To nie dla mnie…

Zamknął sprzęt z powrotem w walizce i zabrał się za przeglądanie reszty zawartości. Wziął do ręki zdjęcie człowieka, którego miał zabić i wbił wzrok w jego podobiznę. Był to starszy, dostojny mężczyzna. Głowa świeciła łysiną okolona wianuszkiem resztek siwych włosów. Jego twarz zdobiły zmarszczki dodające charakteru. W ciemnych oczach postaci na zdjęciu widać było jego bezwzględność. Być może każda zmarszczka symbolizowała jedną popełnioną przez niego zbrodnię. Tego dnia Morgan nie ruszył się już z domu. Układał sobie w głowie plany likwidacji Stefaniniego. W pewnym momencie rozległ się sygnał telefonu. John nie spieszył się z odebraniem. Po krótkiej chwili podniósł komórkę, wcisnął słuchawkę i zaczęła się rozmowa:

— Halo?

— Co tak długo?! Mam na ciebie czekać?

— Znowu się zapominasz. Czego chcesz?

— Mówiłem, że zadzwonię, żeby się upewnić.

— A ja mówiłem, że jak coś postanowię, to tak będzie.

— No dobra, dobra… Więc jak?

— Srak, przecież już mówiłem. Do końca tygodnia wszystko będzie gotowe.

Morgan rozłączył się i rzucił telefon na materace. Wrócił do poznawania zawartości walizki. To był środowy wieczór. Morgan planował podziałać przed weekendem. Szybko zasnął tego dnia. Rano wstał dość wcześnie jak na niego i wyszedł na miasto. Uznał, że przed tak ważnym zleceniem musi załatwić sprawę mniejszej wagi, która od dawna zaprzątała jego głowę. Wybrał się spacerem do sąsiedniej dzielnicy. Stare odrapane kamienice, zniszczone samochody i ogólny burdel sprawiał, że te dwie dzielnice praktycznie się od siebie nie różniły. Szedł wąską, ciemną uliczką pełną śmieci leżących przy ścianach, znajdujących się tam budynków. Na jej końcu znajdowały się obskurne metalowe drzwi umieszczone w ścianie wyglądającej równie odrażająco. Podszedł do nich i złapał za klamkę.

— Nigdy nie zamykają… — powiedział i wszedł do środka.

Stanął na czerwonym dywanie w korytarzu, którego ściany biły jeszcze bardziej wyrazistą czerwienią. Dzięki puchatemu dywanowi przemieszczał się bezszelestnie. Doszedł do wejścia uwieńczonego łukiem. Za tym przejściem znajdowało się ogromne pomieszczenie. Był to zwyczajny klub ze striptizem. Rury do tańca, klatki, wybiegi, a wśród tego wszystkiego kilkanaście stolików. Ściany pomalowane były oczywiście na czerwono, ozdobione dodatkowo różowymi akcentami w postaci jakichś puchatych poduszeczek. Przy jednej z nich ustawiony był spory bar, za którym stał młody chłopak. Spokojnie czyścił i ustawiał szklanki. Krótkie blond włosy i brak jakiekolwiek zarostu wskazywały na młody wiek barmana. John podszedł do niego i zaczął rozmowę:

— Wlej mi setkę…

— Jeszcze zamknięte, proszę pana.

— Gówno prawda! Drzwi były otwarte, to i lokal jest otwarty, a jak jesteś taki cwaniak, to mnie stąd wypierdol.

Barman zbladł i trzęsącą się ręką sięgnął po butelkę czystej. Nalał setkę Morganowi i chciał się oddalić.

— Poczekaj! — Zawołał John. — Szukam twojego szefa. Jest tutaj?

—Szefa nie ma… — odpowiedział łamiącym się głosem kelner.

John potrafił wyczuć kłamcę. Spokojnym tonem zapytał:

— Ile masz lat, chłopcze?

— Dwadzieścia trzy. Szefa naprawdę nie ma…

— Dwadzieścia trzy, to jedna z moich ulubionych liczb — złapał barmana za włosy i docisnął jego twarz do lady. — Ta liczba zawsze ładnie prezentuje się na nagrobku…

— Dobrze, już dobrze! Jest u siebie na górze. Tylko niech pan mi nic nie robi! Pracuję tutaj dopiero od tygodnia…

Młody jeszcze skomlał, ale John dopił swoją wódkę i puścił go, nie mówiąc już ani słowa. Udał się po krętych schodach na piętro. Ciemny korytarz prowadził wprost do drzwi, nad którymi świeciła czerwona lampka. Ruszył w tym kierunku bez zastanowienia. Znał dobrze cały budynek, bywał tutaj wiele razy. Po kilku sekundach stał już przed drzwiami, otworzył je i wszedł do jasno oświetlonego pomieszczenia. Był to dźwiękoszczelny gabinet właściciela lokalu. Jedna ze ścian była całkowicie przeszklona, na drugiej znajdował się wielki ekran podzielony na kilkanaście części. Na każdej z nich był widok z innej kamery monitoringu. Na końcu pokoju stało wielkie, metalowe biurko i pusty skórzany fotel z wysokim oparciem. Morgan usiadł sobie w nim wygodnie, zarzucił nogi na biurko i spokojnie czekał. Po chwili z pomieszczenia obok, czyli z łazienki, wyszedł człowiek średniego wzrostu o latynoamerykańskich rysach. Ciemniejszy kolor skóry, czarne włosy, ciemne oczy, szczupły. Wyszedł wycierając ręce o spodnie. John na jego widok krzyknął:

— Witam wspólnika!

Latynos cofnął się, kiedy usłyszał te słowa.

— Co do kurrr…! Przecież ty nie żyjesz! Nie możesz żyć!

— Chyba nie boisz się duchów, Iker, co?

Morgan zbliżył się do niego spokojnym krokiem, ten padł na kolana i niemal tuląc się do jego nogi, zaczął bełkotliwie szczekać:

— Ty żyjesz! Jak się cieszę! Mówili mi, że nie żyjesz, że zginąłeś! Ale ty żyjesz! Jak się cieszę!

— Skończ już tę szopkę. Dobrze wiem, że to ty zleciłeś zamach na mnie.

Iker spoważniał i zmarszczył swoje ciemne, krzaczaste brwi, a po chwili zastanowienia zaczął mówić nerwowo:

— Nie, to nieprawda! Kto ci naopowiadał takich bredni? Podaj mi nazwisko! Podaj mi jego ksywę! Zajmę się nim od zaraz! Kto to był?

Pytanie pozostało bez odpowiedzi. John odepchnął od siebie Ikera lekkim kopniakiem w klatkę piersiową i poszedł do okna.

— Niestety, twoje latynoskie włazidupy nie dały mi rady. Ostatni z nich jęcząc i płacząc z nożem na gardle powiedział, że zapłaciłeś im po dziesięć tysięcy na głowę za zabicie mnie. Tyle lat przyjaźni, wspólne interesy, a ty wyceniłeś mnie na trzydzieści tysięcy? Mogłeś się bardziej postarać!

— Ciesz się, że w ogóle zapłaciłem. W tym mieście jest mnóstwo ludzi, którzy chcieliby się ciebie pozbyć za darmo!

— Żaden z nich nie zgodziłby się tego zrobić dla ciebie. Nikt cię tutaj nie szanuje, ty mała gnido!

— Mylisz się, Johny. Od naszego ostatniego spotkania dużo się zmieniło. Nasz interes dobrze się rozwinął, odkąd nie bijesz klientów za krzywe spojrzenie i nie rozwalasz lokalu, jak tylko popijesz.

— Ja też się zmieniłem, jednak dla ciebie to nie będzie zmiana na lepsze!

Kończąc zdanie John podszedł do Ikera i huknął mu w szczękę prawym sierpowym. Dużo niższy od niego Latynos padł jak kłoda. Morgan podniósł go i rzucił w stronę biurka, przewracając mebel. Długopisy, ołówki, kartki papieru i lampka spadły prosto na leżącego pod biurkiem Ikera, ten zaczął rzucać się po podłodze jak pchła, chwytał to, co na niej leżało i rzucał w swojego gościa, przy okazji obficie krwawiąc z rozciętej wargi. Jednak ani ołówki, ani nawet zszywacz do papieru nie zrobiły na Morganie najmniejszego wrażenia. Jego wspólnik nigdy nie prezentował się zbyt dostojnie, ale teraz walając się po podłodze i rzucając przyborami, wyglądał jak dwuletnie dziecko dobrze bawiące się w swoim przedszkolu. Wyglądał po prostu żałośnie. John zapędził go w kąt pokoju.

— Było uciekać? Teraz będzie bardziej bolało — rzucił żartobliwym tonem.

Po czym chwycił swojego byłego wspólnika za barki. Wspólnie przecież zakładali ten klub jeszcze pod nazwą „Oklahoma” jakiś rok temu. Jedną ręką przytrzymał go przy ścianie, a drugą kilka razy przyłożył mu w twarz. Coraz obficiej krew spływała po jego twarzy. Trzymając go za włosy, docisnął jego twarz do szklanej ściany i powiedział:

— Popatrz na laski w klatkach! Szybko ich nie zobaczysz!

— Pierdol