Strona główna » Obyczajowe i romanse » Psiego najlepszego. Był sobie pies na święta

Psiego najlepszego. Był sobie pies na święta

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65740-78-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Psiego najlepszego. Był sobie pies na święta

Najnowsza powieść autora bestsellerowej książki Był sobie pies.

Josh Michaels z oburzeniem odkrywa, że sąsiad podrzucił mu pod drzwi ciężarną suczkę Lucy. Nie może jednak oprzeć się uroczemu spojrzeniu brązowych ślepi i chociaż nigdy nie miał zwierzęcia domowego, postanawia przygarnąć psiaka.

Kiedy na świat przychodzi pięć niesfornych szczeniaczków Josh zgłasza się po pomoc do lokalnego schroniska. Tam poznaje uroczą i kochającą zwierzęta Kerri, która z zapałem uczy go, jak dbać o psią rodzinkę. Wspólnie przygotowują szczeniaki do adopcji w ramach świątecznego programu szukania nowych domów psiakom ze schroniska.

Wraz z upływem czasu Josh zaczyna darzyć dziewczynę coraz cieplejszym uczuciem. Im bardziej zakochuje się w Kerri, tym bardziej przywiązuje się do futrzaków, które wniosły w jego życie mnóstwo miłości. Kiedy zbliżają się święta i nieuchronny termin oddania szczeniaków Josh zastanawia się, czy będzie w stanie bez nich żyć.

 

Najsłodsza psia historia, która wzruszy i rozbawi do łez każdego czytelnika!

 

Ta książka pokazuje, że bezwarunkowa miłość, którą dostajemy od naszych pupilów może naprawdę wiele zmienić w życiu. Powieść dla miłośników czworonogów napisana przez autora, która doskonale rozumie psie dusze. – „Kirkus Reviews”

Ta urocza opowieść jest napisana z humorem i głębokim zrozumieniem wartości psiej miłości. To uczucie zmienia wszystko. Idealna na Święta! – Greg Kincaid, bestsellerowy autor według „The New York Times”

Pokrzepiająca i wesoła niczym świąteczny poranek. Jeśli jeszcze nie masz psa, to po lekturze tej książki pobiegniesz wprost do schroniska, żeby znaleźć własną futrzaną kuleczkę miłości. – Iris R. Dart, bestsellerowy autor według „The New York Times”

 

W. Bruce Cameron– autor bestsellerowej książki Był sobie pies. Dwukrotnie został wybrany najlepszym felietonistą przez National Society of Newspaper Columnist. Obecnie mieszka w Kalifornii. Bardzo bliska relacja z ukochaną suczką Cammie spowodowała, że pisarz zafascynował się najbardziej przyjaznymi czworonogami. Jest autorem licznych powieści o uroczych wyszczekanych bohaterach.

Polecane książki

Autorka przez jedenaście lat pracowała z ludźmi chorymi na Alzheimera. Obcowanie z nimi każdego dnia stało się podstawą do opisania tych wszystkich sytuacji, których była naocznym świadkiem lub w których uczestniczyła. Za pośrednictwem tej publikacji Urszula Ciszewska przybliża tę przedziwną rzeczyw...
Jest to książka praktyczna, przeznaczona dla osób, które same chcą rozwinąć umiejętności twórczego myślenia lub stawiają pierwsze kroki w roli trenerów i moderatorów warsztatów twórczego myślenia. Duży pożytek z publikacji odniosą trenerzy biznesu, kadra kierownicza różnych szczebli (książka opisuje...
Tak znane internetowe serwisy literackie pisały o książce Droga ślepców:   „Droga ślepców składa się ze znakomitych fragmentów, prosta narracja dobrze oddaje charakter utworu, podkreślony przez wiarygodne rozmowy bohaterów, które później przekształcają się w monolog jednej już tylko osoby. Tą oso...
Książka zawiera: bogaty przegląd definicji i modeli innowacji zarządczych i sposoby ich pomiaru, pierwszy tak obszerny przegląd kierunków badań dotyczących management innovation prowadzonych na świecie i ich wyniki, wyniki własnych badań empirycznych, przeprowadzonych na próbie polskich przedsiębior...
„Co (prze)widziała Antonina” Marty Pastewki to thriller psychologiczny. Policjant Piotr Malczewski jest świadkiem morderstwa młodego mężczyzny. Kiedy Piotr składa wizytę rodzinie zamordowanego, poznaje 14-letnią Antoninę, dziewczynkę, która potrafi czytać w ludzkich myślach. Wyz...
Zbiór tradycyjnych baśni japońskich z pięknymi ilustracjami....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa W. Bruce Cameron

Dedykowane wszystkim ludziom na całym świecie, którzy otworzyli swoje serca i drzwi dla osieroconych zwierząt

1

Zadzwonił telefon.

Josh rzucił okiem w stronę aparatu, niepewny, czy się nie przesłyszał. Przeszedł go dreszcz. Zdławił odruch sięgnięcia po słuchawkę. Skórzany fotel zaskrzypiał, gdy się w nim poruszył. Nieświadomie opuścił książkę, tak jakby mogło mu to w jakiś sposób pomóc dostrzec, kto dzwoni.

Na kalendarzu widniała data: pierwszy października. Nie były to niczyje urodziny ani żadne święto – nie było najmniejszego powodu, by ktokolwiek miał do niego telefonować.

Sygnał rozległ się ponownie.

Powiódł wzrokiem do fotografii Amandy stojącej na stoliku obok i dzięki niej podniósł się z miejsca. Najprawdopodobniej była to pomyłka albo gorzej: konsultant próbujący nakłonić go do zakupu jakiegoś towaru, ubezpieczenia czy czegoś w tym stylu. Jednak wspomnienie jej głosu w słuchawce pchnęło go przez pokój i odebrał telefon, zanim włączyła się automatyczna sekretarka – choć naturalnie wiedział, że to nie może być Amanda.

Nie rozpoznał numeru na wyświetlaczu.

– Tak, słucham?

– Michael! Stary, nie używasz komórki? Zostawiłem ci chyba z pięć wiadomości!

Josh zmarszczył brwi, starając się dopasować skrzeczący głos w słuchawce do jakiejś twarzy.

– Potrzebuję twojej pomocy, kolego. Mam megaawarię – ciągnął wciąż bezpański głos.

– Przepraszam, kto mówi?

– Ryan. Twój sąsiad… Daj spokój, Michael, na pewno mnie pamiętasz.

– Nie jestem Michael. – Tylko taka odpowiedź przyszła mu do głowy. Ryan? Kim u licha był Ryan? – Jestem Josh. Josh Michaels.

– No właśnie. Widzisz, jak bardzo jestem zestresowany? Josh, nie pamiętasz mnie? Browarek w Niedźwiadku?

Rzeczony Niedźwiadek był barem działającym w górskim miasteczku Evergreen od zarania dziejów. Zawsze panował tam tłok, a Josh czasami odwiedzał to miejsce, ponieważ wśród tłumu ludzi czuł się popularny.

„Browarek w Niedźwiadku”. A, tak… Josh na sekundę przymknął oczy. Tak. Ryan. Zaczęli rozmowę na podstawie błędnego przekonania, że dzielą podobny los. „Jesteś szczęściarzem – stwierdził wtedy Ryan. – Mnie wyrzuciła na bruk i musiałem szukać sobie dachu nad głową, chociaż byłem bezrobotny i kompletnie spłukany. Wiem, że z twojej perspektywy to brzmi okrutnie, ale przynajmniej masz gdzie mieszkać”.

Jest szczęściarzem? Że stracił Amandę?

Nie było w tym ani odrobiny szczęścia. Amanda odeszła, ale wciąż go nie opuściła: wydawało mu się, że czuje jej zapach w powietrzu, że zaraz zobaczy ją kątem oka, że w spowitym ciemnością łóżku leży jej śpiąca postać – która tak naprawdę była tylko cieniem i wspomnieniem. Tylko wyjątkowy głupiec mógł twierdzić, że to „szczęście”.

A Ryan, jak teraz sobie przypominał, odznaczał się właśnie wybitną głupotą. Wysłuchiwał opowieści Josha o złamanym sercu z niecierpliwym wyrazem twarzy dyskutanta, który czeka na swoją kolej przy mikrofonie, i zaczął tyradę, gdy tylko Josh zawiesił głos. Ryan nienawidził swojej byłej dziewczyny. Siedząc zgarbiony nad piwem i gestykulując, jakby chciał wciągnąć Josha w jakiś spisek, opowiadał o swoim rozstaniu wojowniczo i z rozżaleniem, niemalże sugerując, że Joshowi również należała się swojego rodzaju sprawiedliwość, a jeśli nie sprawiedliwość, to zemsta. Jak miała na imię? A zresztą, to nieważne. Josh przypomniał sobie, jak Ryan zaczął powoli znikać z jego pola widzenia: najpierw dzielił ich stół, potem długość sali, aż w końcu jego postać majaczyła tylko gdzieś daleko.

Czy on naprawdę dał temu człowiekowi swój numer telefonu?

– Mówiłeś, żebym dzwonił, jeśli będę potrzebował jakiejkolwiek pomocy – przypomniał mu Ryan, odpowiadając na niezadane pytanie.

– I zadzwoniłeś z informacją, że zadymiło się w całym domu, gdy próbowałeś rozpalić ogień w kominku. – Spalenie drewnianej chaty przez jakiegoś idiotę było ostatnią rzeczą, za jaką tęskniono w okolicy położonej na wysokości dwóch i pół tysiąca metrów, porośniętej wysuszonymi przez spragnione chrząszcze sosnami wydmowymi. Jak sobie przypominał, pomoc, którą zaoferował wtedy Ryanowi, ograniczała się do sprawdzenia, czy nie puści z dymem całego stoku.

– No właśnie, teraz jest jak wtedy, tylko tysiąc razy gorzej. Nie uwierzysz, ale mój brat został aresztowany. We Francji. – Ostatnie słowo Ryan wyrecytował z triumfalną emfazą.

Josh odczekał chwilę, dając Ryanowi czas na wyjaśnienie, co to ma z nim wspólnego.

– No i…? – zachęcił w końcu.

– No i potrzebuję twojej pomocy, bracie. Mam u siebie psa Sereny. Ktoś musi się nim zająć.

Tak właśnie miała na imię była dziewczyna Ryana. Serena.

– Cóż, ja nie mogę – odpowiedział Josh.

– Stary, ja muszę lecieć do Europy! Nie mogę zabrać ze sobą psa! Zresztą to nawet nie jest mój pies… Zaraz muszę wychodzić, bo za jakieś cztery godziny mam samolot. Słyszysz, jaki jestem zestresowany? Luzak i ja zaraz u ciebie będziemy. Powiem ci co i jak.

– Luzak?

– Co poradzę, tak ma na imię…

Josh wziął głęboki oddech, ale stanowcze i ostateczne oświadczenie, które chciał wygłosić w tej sprawie, zostało zduszone w zarodku przez ciągły sygnał w słuchawce oznajmujący, że Ryan zdążył się już rozłączyć.

Josh podszedł do okna przy drzwiach wejściowych. Przez ścianę szklanych paneli ciągnących się od sufitu aż po podłogę miał widok na taras, podwórko i podjazd. Tego październikowego popołudnia powietrze było suche i przejrzyste, a przez korony drzew przelewało się słońce. Takie soboty Amanda uwielbiała spędzać na pieszych wycieczkach. Wybierali szlak i niestrudzenie wędrowali. Zawsze była gotowa do dalszego marszu. Jak na ironię przypomniało mu się, że wciąż namawiała go na psa. Wyobrażając sobie cały ten dodatkowy wysiłek związany z opieką nad zwierzęciem, Josh nigdy się na to nie zgodził. Był zbyt zajęty, by opiekować się czworonogiem.

Teraz myślał, że gdyby zdecydowali inaczej, psiak byłby dla niego pociechą w żałobie po jej stracie. Czyż nie to właśnie mówi się o psach? Że wiernie trwają u boku człowieka bez względu na wszystko? A w każdym razie właśnie tak widział to Josh.

Ich domy stojące na rzadko zabudowanym stoku dzieliło mniej niż sto metrów, ale Ryan przyjechał samochodem. Najwidoczniej należał do ludzi, którzy na pełny etat wykorzystują swoje samochody z napędem na cztery koła, ponieważ mieszkają w górach i myślą, że tak trzeba. Josh patrzył, jak wszystkie cztery przerośnięte opony wbijają się w piach, gdy SUV Ryana sunął serpentyną ku jego domowi. W końcu samochód zajechał na podwórko i kołysząc się, zazgrzytał hamulcami, a ze środka wyłonił się jego właściciel.

Ubrał się tak, jak i Josh mógłby się ubrać na czas lotu: miał na sobie spodnie khaki, sweter i cienką kurtkę. Lekko zamachał stojącemu za oknem Joshowi, a ten przesunął się w kierunku drzwi wejściowych, zdecydowany, by zakazać wstępu zarówno Ryanowi, jak i Luzakowi. Wyszedł na taras, uderzając głośno butami o deski.

– Cześć, Josh! – zawołał Ryan, zupełnie jakby byli najlepszymi kumplami.

Tuż po stracie Amandy Josh zapuścił włosy i brodę i przez jakiś czas wyglądał dokładnie tak, jak Ryan: baczki nie były bardzo bujne, ale utrzymywał je w ryzach dzięki przycinaniu regularnie co dziesięć dni, długie ciemne włosy sięgały aż do kołnierza. Podczas telekonferencji zauważył, że klienci dziwnie mu się przyglądają, i oświeciło go, że skłania ludzi do wyciągania wniosku, który i bez tego zapewne przychodził im do głowy: że był jakimś stukniętym samotnikiem mieszkającym w górskiej chacie, za dnia kodującym aplikacje, a nocą… – no właśnie, co robił nocą? Biegał z wilkami? Konstruował bomby z kawałków drewna? Josh wrócił więc do gładko ogolonej twarzy i krótkiej fryzury, a teraz, widząc niechlujny wygląd Ryana i jego strąkowate włosy zasłaniające uszy, tylko utwierdził się w słuszności swojej decyzji. Wyglądał, jakby dołączył do sekty przeciwników higieny.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo to doceniam, stary – wyraził wdzięczność Ryan.

– Ale ja nie mogę… Nigdy nie opiekowałem się psem. Nie mam najmniejszego pojęcia, jak się nim zająć.

Ryan przyłożył dłonie do głowy i skrzywił się, jakby dostał migreny.

– Czy mogę ci coś wyjaśnić? Rzecz jest poważna. Zdajesz sobie w ogóle sprawę, jakie w Europie mają prawo? Tysiąc razy gorsze niż w Kanadzie. Muszę wynająć prawnika z francuskim i angielskim. Gdzie ja takiego znajdę? Aresztowali mi brata, totalna masakra.

Josh przecedzał ten potok słów, szukając między nimi wyjaśnienia, dlaczego powinien zająć się psem byłej dziewczyny Ryana. Ale go nie znalazł.

– A ona nie może po prostu zabrać go z powrotem?

Na tyle SUV-a uniosła się brązowo-czarna psia mordka i zaczęła przyglądać się im przez samochodową szybę, wysuwając różowy język.

– Kto, Serena? Jest w podróży. A poza tym porzuciła psa jak mnie wcześniej, mówiłem ci, jaka ona jest. Słuchaj… To tylko parę dni. Zadzwonię z Francji, gdy ogarnę swoje sprawy i załatwię kogoś, żeby go od ciebie zgarnął, okej? A teraz muszę lecieć.

Josh uderzył w surowy ton.

– Posłuchaj, Ryan, to nie mój problem. Przykro mi z powodu twojego brata, ale nie mogę zająć się psem. To niemożliwe.

– To co mam zrobić? – zapytał Ryan. Uniósł ręce, po czym opuścił je i oparł na biodrach. – Podobno idzie śnieżyca. Jeśli po prostu go wypuszczę, zamarznie. I tyle. Pies umrze.

– Nie dramatyzuj.

– Wyjeżdżam do Europy! – krzyknął sfrustrowany Ryan. – Pomożesz mi czy nie?

„Nie”. Taką odpowiedź przygotowywał Josh. „Nie, nie pomogę ci. Wypad z mojego podwórka”. Jednak zanim otworzył usta, mimowolnie spojrzał na psiaka, a przez to, co dostrzegł w jego oczach, zaczął się wahać. Nagle zobaczył wszystko z perspektywy Luzaka. Właścicielka go opuściła, a to było coś, czego nie dało się objąć psim rozumem. Mieszkał z Ryanem, człowiekiem, który uważał, że lot do Francji (tej w Europie) przebija wszystkie inne troski, zarówno ludzkie, jak i psie, i najprawdopodobniej po prostu porzuciłby zwierzę, tak jak się odgrażał. Luzak zostałby sam, zdezorientowany i opuszczony. I rzeczywiście najpewniej by umarł.

– Ja… – wydukał bezradnie Josh.

Ryan ujrzał wahanie w jego spojrzeniu i natychmiast to podchwycił.

– Dzięki, stary, jestem twoim dłużnikiem! – Już podchodził na tył SUV-a. – Obiecuję, że zadzwonię, gdy tylko ogarnę sprawy. Maks dwa–trzy dni. Tu masz jego karmę.

Ryan uniósł klapę i po chwili na ziemię ciężko skoczył duży pies podobny do owczarka, ale z domieszką jakiejś innej rasy. Otrzepał się, uniósł głowę w kierunku Ryana z prośbą o pieszczotę – jednak nadaremnie – a następnie potruchtał do Josha z opuszczonym łbem i ogonem zamiatającym ziemię w geście uległości.

Josh oniemiał. Wyciągnął do psa dłoń i zaraz poczuł na niej wilgotny nos, ale z zaskoczenia nie mógł wydusić z siebie ani słowa.

– Mam też jego miskę – oznajmił Ryan, rzucając na taras duży worek karmy i kładąc przy nim metalowe naczynie, które z brzękiem uderzyło o deski.

– Mówiłeś, że to samiec – powiedział Josh z pretensją w głosie – o imieniu Luzak.

– Hmm… – Ryan rzucił sąsiadowi szybkie spojrzenie, gdy ten przebiegał palcem po literach wyszytych na obroży.

– „Lucy”. Nie Luzak. Lucy.

Ryan wzruszył ramionami.

– Serena zawsze mówiła na niego Luzak. Zresztą, kto ją tam wie…

– Nie na „niego”, Ryan, tylko na „nią”. Na Lucy. To suczka – poprawił go zdecydowanie Josh.

– W porządku. – Ryan rozłożył dłonie w geście mówiącym: „Co za różnica”.

– Nie w porządku. To nie tylko suczka. To ewidentnie suczka w ciąży, nie widzisz? Lucy to ciężarny pies płci żeńskiej.

2

Jesteś pewien? – zapytał po chwili Ryan, uciekając wzrokiem z wyraźnym poczuciem winy.

Josh zerknął na suczkę, która teraz przysiadła z podniesionymi uszami. Miała przejrzyste brązowe oczy.

– Czy jestem pewien?! Spójrz tylko na nią! Spójrz na jej sutki. Myślałeś, że jest po prostu otyła?

– No dobra… Wiedziałem, że jeśli wspomnę o ciąży Luzaka, to jej nie weźmiesz. Sam mówiłeś, że nie jesteś żadnym psim ekspertem – uzasadniał Ryan.

– To mówisz na swoją „obronę”?! – wycedził przez zęby Josh.

Ryan odwrócił się i zaczął powoli odchodzić. Pies patrzył na niego niepewnie, stanąwszy na łapy, ale nie ruszył się ani na krok od nogi Josha.

– Dokąd idziesz?

– Muszę się spieszyć! – warknął niecierpliwie Ryan, z hukiem zamykając bagażnik. – Muszę jechać.

– Słuchaj, przykro mi z powodu twojego brata, ale w sprawie Lucy będziesz musiał wymyślić coś innego. Nie mogę przygarnąć ciężarnej suczki.

– Najpierw mówiłeś, że w ogóle nie możesz zająć się psem, ale zmieniłeś zdanie.

Josh przyglądał się z niedowierzaniem, jak Ryan otwiera drzwi od strony kierowcy.

– Co ty wyprawiasz? – zawołał surowo. – Nie skończyliśmy rozmowy. Nie możesz ot tak sobie odjechać. Hej!

Josh uzmysłowił sobie, że Ryan właśnie to ma zamiar zrobić, gdy zatrzasnął za sobą drzwi. Szybkim krokiem przemierzył swoje podwórko, by zapukać w szybę kierowcy, a jeśli to by nic nie dało – zamierzał samemu otworzyć drzwi. Wyobrażał sobie nawet, jak wyciąga Ryana z samochodu i rzuca go na ziemię. Nie pozwoli, by obrócił się na pięcie i zniknął w trakcie rozmowy, zwłaszcza jeśli jej temat brzmi: „Nie możesz zostawić tu swojego psa”.

Psiak dreptał za Joshem, nerwowo ziewając. Ryan uruchomił silnik i, ku zdumieniu gospodarza, także skrzynię biegów. Po chwili spod czterech grubych opon jego SUV-a zaczął sypać się piach.

– Stój! Nie możesz tego zrobić! – krzyknął.

SUV oczywiście odjechał, a pokonany Josh zwolnił i po chwili przystanął.

– Świetnie – bąknął pod nosem, gdy samochód sąsiada zjechał serpentyną w dół wzgórza i zniknął mu z oczu. Kluczyki do furgonetki leżały na kuchennym stole. Mógł po nie pobiec, chwycić psa i udać się w iście filmowy pościg za Ryanem. Ale co by to dało? Z takim opóźnieniem Josh miał małe szanse zobaczyć go na drodze, więc musiałby pojechać aż na lotnisko. Port lotniczy w Denver był ogromny, a Josh nie miał pojęcia, którymi liniami leciał Ryan. No i czy władze nie pozwoliłyby mu na wylot do Francji z powodu porzucenia psa?… Ostrożnie przyjrzał się Lucy, która przestała za nim podążać, gdy ruszył sprintem za samochodem zbiega – być może sama już tego wcześniej próbowała i doszła do wniosku, że nic to nie da. Przysiadła na szczycie podjazdu, obserwując go i być może oczekując wyjaśnień.

Siedzenie było teraz pewnie jej głównym zajęciem – jej brzuch pełen szczeniaczków był bardzo wydęty, sutki wyraźnie widoczne, a całe ciało ociężałe. Wyglądała, jakby była w dziewiątym miesiącu ciąży, czy ile to tam trwa u psów… Przyglądała mu się uważnie, gdy wracał pod dom, a pod jego stopami chrzęścił żwir.

– Więc zrobimy tak… – odezwał się zdecydowanym głosem. Na te słowa pies uniósł lekko uszy, najwidoczniej zadowolony, że pojawił się jakiś plan działania. – Zadzwonimy do kogoś. To znaczy do weterynarza, dobrze? Absolutnie nie mogę się tobą zająć. Nie mam zielonego pojęcia, jak się przyjmuje psi poród.

Lucy patrzyła na niego swoimi ciepłymi, ciemnymi oczami. Nie mógł znieść widocznego w nich zaufania – właśnie oznajmił jej, że podrzuci ją komuś innemu… Wyglądało na to, że ostatnio często spotykał ją taki los. Gdzie w ogóle podziewała się ta cała Serena? Kto zostawia ciężarną suczkę z kimś takim jak Ryan?

Josh westchnął i rozejrzał się po posesji. Kiedy jego ojciec budował dom, chude sosny wydmowe porastające zbocze musiały odsunąć się o nieco ponad dwadzieścia metrów, by zrobić miejsce dla trawnika i kwiatów posadzonych przez pełną optymizmu matkę Josha. Z czasem jednak napływowe listowie udusiło się w tutejszym rozrzedzonym suchym powietrzu, a teraz pod nogami Josha ponownie leżała zmatowiała i szorstka ziemia, której kolor ożywiał się jedynie w czerwcu. Z lasu powoli wyłaniał się drzewostan topoli przypominających szeregi osiemnastowiecznych żołnierzy. Liście tych drzew zawsze wcześnie zmieniały barwę: niektóre z nich były już w pełni złociste, a promienie słońca odbijały się od nich ognistą żółtą poświatą, która w kontraście z sąsiednimi wiecznie zielonymi roślinami niemalże oślepiała.

Cała ta piękna sceneria wywołała w nim niepokój, jakby spędzał dzień z nosem w książce, zamiast wędrować leśnymi szlakami i cieszyć się pogodnym popołudniem. Jednak teraz nigdzie nie pójdzie – Lucy z żadnej strony nie wyglądała na gotową do pieszych wycieczek.

– Dobrze się czujesz? – Pogłaskał ją niepewnie po głowie, na co ona uderzyła ogonem o ziemię i lekko przymknęła oczy. Zasadniczo na tym kończyła się jego wiedza o zachowaniu psów: głaskało się je, a one merdały wtedy ogonami.

– Chcesz się położyć? Jesteś głodna? Chodźmy do środka. Umiesz zachować czystość w domu, prawda? Czy ciąża ma na to jakiś wpływ?

To było szaleństwo. Niemożliwe, że opiekował się psem.

Przeszedł przez drzwi wejściowe, a Lucy zatrzymała się w progu. Dopiero gdy klepnął się w udo, przywołując ją, ostrożnie, z nosem przy ziemi weszła do środka.

Skoczył do sypialni i po zaledwie chwili wahania chwycił poduszkę, którą zawsze uważał za należącą do Amandy. Ciężarne zwierzę nie mogło przecież leżeć na twardej drewnianej podłodze.

– Proszę – powiedział, kładąc poduszkę na dywanie. Lucy obwąchała zdobycz. – Chcesz koc?

W szafie miał pikowaną kołdrę. Wyjął ją i umościł pod poduszką.

– Proszę bardzo.

Lucy rzuciła mu beznamiętne spojrzenie.

– Ach! Przysunę ci łóżko do słońca! – zawołał Josh. Wpasował legowisko w kwadrat światła słonecznego padającego na podłogę przez frontowe okno. Gdy tym razem poklepał poduszkę, Lucy przydreptała do niego i z jękiem położyła się na miękkim posłaniu.

– Wow, jesteś naprawdę duża. Ale nie gruba, nie to miałem na myśli. No, może trochę. Chociaż to głównie grubość ciążowa. Jesteś bardzo, bardzo ciężarna… Ale to już pewnie wiesz.

Rzuciła mu pogardliwe spojrzenie, a Josh uświadomił sobie, że plecie bzdury i że jest o krok od ataku paniki. Nie było jeszcze drugiej po południu – normalnie już od pół godziny leżałby zwinięty pod kocem z jakąś powieścią, ale teraz miał pod opieką tę biedną suczkę, a jedyne, co do tej pory przyszło mu do głowy, to obrażać ją z powodu nadwagi. Co robić?

– Czy mogę rozmawiać z weterynarzem? – zapytał, usłyszawszy w słuchawce głos recepcjonistki. – Mój sąsiad właśnie podrzucił mi psa i wyleciał do Francji. Suczka jest w dość zaawansowanej ciąży, a ja chcę się upewnić, że robię, co trzeba, i tak dalej. Chciałem też przywieźć ją do państwa, żeby tam urodziła.

– Chce pan ją do nas przywieźć? Już rodzi? – zapytała kobieta.

– Nie wiem. To znaczy, nie wiem, jak to się objawia, czy one wtedy… Co wtedy robią psy? Szczekają?

Kobieta zaśmiała się.

– Nie, zazwyczaj nie. Czy suczka jest niespokojna, dyszy, skamle albo wymiotuje?

– Nie. – „Ale ja jestem bliski tego stanu”.

– Pojawiły się jakieś płyny ustrojowe?

– Nic takiego nie widzę. – „Ohyda”.

Recepcjonistka kazała mu poczekać, a kilka minut później do telefonu podszedł mężczyzna, który przedstawił się jako doktor Becker. Josh opowiedział mu całą historię i wyjaśnił, po co dzwoni.

– Suczki generalnie rodzą w domu. Proszę ją do nas przywieźć tylko w razie jakichś komplikacji – wyjaśnił doktor Becker.

– Jasne, ale wie pan, ja nigdy nie miałem psa, nawet w dzieciństwie. Ojciec miał alergię.

– Pan też ma alergię?

– Nie – odparł Josh. – Po prostu jeśli człowiek nigdy wcześniej nie miał psa, nie myśli, żeby sobie go sprawić – dodał na swoją obronę.

– Czy zdoła pan sprawdzić jej temperaturę?

– Nie wiem. Czy nie pogryzie termometru?

Doktor Becker roześmiał się.

– Raczej nie. Niech pan do tego podejdzie… od drugiej strony – powiedział, wyjaśniając, że można użyć margaryny jako lubrykantu. Josh przełknął ślinę, a Lucy uniosła głowę, jakby czytała w jego myślach. I to ma być sposób na zapoznanie się z psem? „Cześć, jesteś gruba. Odwróć się, mam coś dla ciebie”.

– Muszę kupić termometr – myślał głośno Josh.

– Dobrze. Jeśli temperatura jej ciała spadnie poniżej trzydziestu ośmiu stopni, powinna urodzić w ciągu dwudziestu czterech godzin.

„Urodzić”. Josh potrząsnął głową.

– Może jednak po prostu przywiozę ją do państwa, doktorze? Przykro mi, ale chyba raczej nie nadaję się do takich operacji.

– Pomyślmy… Zaraz zamykamy, a w niedzielę jest nieczynne. Może przywiezie ją pan w poniedziałek rano na badanie?

– W porządku. Rano mam telekonferencję, ale będę u państwa około południa.

– Dobrze. Ale proszę pamiętać, że nie przyjmiemy pańskiego psa, jeśli nie będzie żadnych komplikacji. Mamy w tej sprawie jasność?

– Ale…

– Zbadam Lucy i możemy jeszcze porozmawiać o porodzie, ale to pan musi wziąć odpowiedzialność za swojego psa.

– Okej – ustąpił słabym głosem Josh. Rozłączył się i odwrócił od telefonu. – Ale to nie mój pies – powiedział głośno.

Lucy odprowadzała go wzrokiem, gdy niósł do kuchni worek z karmą. Wsypał trochę do metalowej miski, a suczka wstała, podeszła do niej i zatopiłła nos w kolacji. Josh przyglądał się, jak bierze w pysk porcję nieapetycznych małych kulek, kładzie je na podłogę i zjada po kolei.

– Smakuje ci, Lucy? Dobra psia kolacja?

Miał co do tego wątpliwości – gdy powąchał zawartość worka, nie wyczuł nic, co przypominałoby jedzenie.

Zjadła trochę, napiła się wody, którą przed nią postawił, po czym usiadła i spojrzała na niego.

– Co jest? Potrzebujesz czegoś? Wszystko w porządku? Chyba nie masz skurczy, prawda?

Przykucnął i zajrzał jej w oczy.

– Wszystko będzie dobrze.

Josh wybrał numer Ryana i zadzwonił. Od razu przełączyło go na pocztę głosową.

– Hej, tu Josh. Pewnie wciąż jesteś w samolocie. Proszę, zadzwoń do mnie, gdy już wylądujesz, dobrze? Rozmawiałem z weterynarzem, w poniedziałek zabieram do niego Lucy. Będę oczywiście oczekiwał zwrotu wydatków za tę wizytę. I daj mi też proszę znać, kiedy załatwisz dla niej stałego opiekuna, jak uzgodniliśmy. Na razie, bezpiecznej podróży.

Skrzywił się, kończąc połączenie. Bezpiecznej podróży? Powinien był raczej powiedzieć: „Słuchaj, albo to załatwisz, albo stłukę cię na kwaśne jabłko”.

Josh nigdy nie stłukł nikogo na kwaśne jabłko, ale Ryan w żaden sposób nie mógł tego wiedzieć.

Z perspektywy tego sobotniego popołudnia poniedziałkowy ranek wydawał się bardzo odległy. Co robić do tego czasu?

Mimo że do porodu Lucy prawdopodobnie zostało jeszcze kilka dni, jeśli nie tygodni, Josh postanowił przenieść jej posłanie do swojej sypialni, żeby w nocy móc monitorować jej stan. Nie chcąc jej przeszkadzać w odpoczynku, poczekał, aż wstanie i pójdzie obwąchiwać kuchnię.

– Wszystko będzie dobrze – powtarzał, mając nadzieję, że skutecznie zaklina rzeczywistość. Wyglądała na taką smutną. Bała się? Tęskniła za domem? Josh właśnie tak czułby się na jej miejscu.

– Biedny piesek – uspokajał. – Tak mi przykro, Lucy.

Tej nocy za każdym razem gdy się poruszyła, od razu budził się i przewracał na bok, by na nią spojrzeć.

– Wszystko dobrze?

Lucy zmęczyło merdanie ogonem za każdym razem, gdy słyszała to pytanie, i tylko wzdychała w odpowiedzi.

W niedzielę suczka nie była zbyt aktywna – przez większość czasu leżała w salonie na swojej poduszce. Josh odmroził w mikrofali trochę mielonego mięsa bizona, żeby urozmaicić jej dietę składającą się wyłącznie z taniej karmy w kształcie kulek. Znalazł piłkę tenisową i położył ją obok Lucy, ale nie wyglądała na zainteresowaną zabawą. Podsunął jej miseczkę z wodą i okrył ją małym kocem. Gdzieś kiedyś słyszał, że kobiety w ciąży lubią masaże, więc zaczął rozcierać suczce grzbiet.

Czuł się rozpaczliwie nie na siłach, by wykonać stojące przed nim zadanie. Co jeszcze powinien zrobić? W internecie znalazł rozczarowująco mało informacji na temat tego, jak sprawić, by ciężarna suczka poczuła się lepiej po tym, jak została porzucona na rzecz Francji. Dowiedział się, jak sprawić, by ciężarna kobieta poczuła się lepiej, ale nie wydało mu się to odpowiednie do zaaplikowania psu. Na przykład: masaż stóp. Czy można zrobić masaż stóp psim łapom?

Nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby zostawić ją samą w niedzielę późnym popołudniem, ale bezsensem było ciągać ją ze sobą do sklepu na zakupy. Lucy odprowadzała go wzrokiem przez wielkie frontowe okno, gdy odjeżdżał swoim pick-upem, a jej zbolała (jak mu się zdawało) mina prawie złamała mu serce. „Nie porzucam cię. Nie jestem jak Ryan. I jak Serena”. W miasteczku kupił termometr, karmę wysokiej jakości, prasowaną kość ze skóry i piszczącą zabawkę na sznurku. Nabył również frisbee, paski kurczaka, zabawkę ze sznurka, zabawkę małpkę oraz zabawkę tygrysa.

Gdy objuczony szeleszczącymi pakunkami otworzył drzwi, w progu powitała go Lucy i jej merdający ogon. Usiadł przy niej na podłodze i zaprezentował jej wszystkie zabawki po kolei; obwąchując każdą z nich, merdała ogonem, a skórzaną kość nawet nieco pomęczyła w zębach, choć Josh był pewny, że zrobiła to tylko po to, by sprawić mu przyjemność. Wydawało się, że chce po prostu skoncentrować się na byciu w ciąży.

Już leżąc w łóżku, przypomniał sobie o termometrze, który wciąż leżał nierozpakowany na kuchennym blacie.

– Zajmiemy się tym rano – poinformował Lucy. – Nie sądzę, żeby ci się do tego spieszyło. – A już na pewno nie spieszyło się do tego jemu samemu.

Jej posłanie leżało w tym samym miejscu, co poprzedniej nocy. Około czwartej nad ranem obudził się, zastanawiając się, co przerwało mu sen. Przekręcił się na łokciu, żeby sprawdzić, co u suni.

Otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Lucy nie było na posłaniu. Nigdzie jej nie było.

3

Lucy? – Josh usiadł na łóżku, przechylając głowę. Ruszył po omacku do salonu, czując pod stopami chłód podłogi. Przez okna wlewała się księżycowa poświata. Rzucała na domowe barwy swoje śnieżnobiałe światło. Lucy stała w kuchni przy piecyku, dysząc i lekko drżąc.

– Hej, mała – wyszeptał zaniepokojony Josh. – Wszystko gra?

Lucy oblizała się. Minęła Josha, ocierając się o jego nogę, wkroczyła „na salony” i pokręciła się trochę po dywanie, na którym się w końcu położyła. Nie minęła sekunda, a już była z powrotem na łapach, drepcząc niespokojnie przed drzwiami.

– Musisz wyjść? – zapytał Josh. Podszedł do drzwi i je otworzył, a Lucy wybiegła na podwórko. Zatrzymała się, przykucnęła i wydaliła wilgotny kał, który w świetle księżyca wyglądał na czarny.

– To bizonie mięso nie było chyba najlepszym pomysłem, co? – zastanawiał się na głos, uspokojony, że chodziło tylko o to. – Tak, nagła i drastyczna zmiana diety to chyba niezbyt mądre posunięcie… Podrażniło ci to żołądek, Lucy?

Po powrocie do domu wyglądała lepiej.

– Już dobrze, grzeczny piesek. Przepraszam cię.

Ułożyła się na posłaniu obok jego łóżka i ponownie zasnęła, ale gdy o 7:30 zadzwonił budzik, znowu jej nie było. Josh znalazł ją w drugiej sypialni wciśniętą w kąt między łóżkiem a ścianą.

– Lucy, co tu robisz? – zapytał.

W odpowiedzi zamerdała ogonem i poszła za nim do kuchni, ale gdy postawił przed nią mieszankę trocinowych kulek i bardziej wartościowej karmy o nazwie Nature’s Variety, tylko ją powąchała, po czym spojrzała na niego zbolałym wzrokiem.

– Brzuszek wciąż boli? Bardzo, bardzo mi przykro – przepraszał ją. Pies nie był u niego jeszcze nawet czterdzieści osiem godzin, a on już zdążył go prawie zatruć surowym mięsem bizona. – Wkrótce jedziesz do weterynarza, Lucy. Oni wiedzą, jak się o ciebie zatroszczyć, ja nie. Uwierz mi, tam będzie ci lepiej. – Mówiąc to, unikał jej wzroku z powodu poczucia winy. Ale czy nie taka była prawda? Nawet jeśli kolejna zmiana miejsca może być dla niej dezorientująca, ostatecznie kiedy przyjdzie czas porodu, wyjdzie jej to na dobre.

Jego własne śniadanie składało się z muffinka z mikrofali i kawy. Wziął prysznic, sprawdził skrzynkę mailową, a potem popracował trochę nad wykresem, który chciał zaprezentować podczas telekonferencji, zapominając o Lucy, która wróciła na swoje posłanie, a przynajmniej na korytarz wiodący do sypialni. Dopiero nalewając sobie kolejną kawę, rzucił okiem na termometr i z ukłuciem wyrzutów sumienia przypomniał sobie o czekającym go nieprzyjemnym obowiązku.

– Och, Lucy… – mruknął pod nosem.

„Coraz lepiej”.

Wypuścił suczkę na podwórko, na wypadek gdyby musiała jeszcze raz skorzystać z „toalety”, myśląc sobie, że nie chciałby stać za nią wtedy z termometrem w dłoni. Lucy tylko wyszła i stała na podwórku, patrząc na niego, więc przywołał ją gestem. Wróciła, obdarzając go spojrzeniem mówiącym: „I po co to było?”.

Smarując termometr margaryną, zauważył w lustrze swoje odbicie. Miał zmrużone oczy i otwarte z przerażenia usta. Zmusił się, by przybrać normalny wyraz twarzy.

– Do dzieła, Lucy – wychrypiał. – Musimy to zrobić.

Mierzenie temperatury było dokładnie tak przyjemne, jak to sobie wyobrażał. Jednak dopiero to, co zobaczył na termometrze, zmroziło mu krew w żyłach. Trzydzieści sześć stopni. Temperatura jej ciała wynosiła trzydzieści sześć stopni! A spadek poniżej trzydziestu ośmiu oznacza, że w ciągu dwudziestu czterech godzin…

Nie, to nie mogła być prawda. Jeszcze wczoraj prowadził całkowicie normalne życie – przynajmniej na tyle normalne, na ile było to możliwe po odejściu Amandy – a dziś miał mieć szczeniaki!

– Ryan – z walącym sercem przemawiał surowo do poczty głosowej sąsiada – musisz do mnie oddzwonić. Temperatura ciała Lucy spadła poniżej trzydziestu ośmiu stopni, co oznacza, że zacznie rodzić, nim się obejrzymy. Musisz natychmiast zająć się sprawą. Przypominam, że porzucenie zwierzęcia jest przestępstwem. – „Choć pewnie niedostatecznym do ekstradycji z Francji”. – Zabiorę ją do weterynarza, ale ten, kto ma się nią zająć, musi się szybko pojawić i przygotować na jutrzejsze przyjęcie szczeniaków. Rozumiesz? Oddzwoń!

Lucy wróciła do sypialni, najprawdopodobniej przysięgając sobie, że po tym całym incydencie z termometrem już nigdy więcej się do niego nie odezwie.

Zbliżała się pora telekonferencji, musiał się do niej przygotować. Założył czystą koszulę i zalogował się jako pierwszy. Poprawił kamerę, odchrząknął, a w wirtualnej sali konferencyjnej na ekranie jeden po drugim zaczęli pojawiać się pozostali uczestnicy.

Kierownik projektu nazywał się Gordon Blascoe. Był łysym mężczyzną w okularach słynącym ze zwięzłych i mrukliwych e-maili, które wszyscy nazywali „sucharami Blascoe”.

– Widzę, że plan projektu znowu przesunął się na drugi kwartał – zaczął narzekać na wejściu, włączając się w dyskusję bez słowa powitania czy wstępu. – Nie pojmuję, jak to się stało, skoro ostateczny termin jego zamknięcia to piętnasty lutego.

– To przez nowe zadania – wtrącił ktoś. – Dodawanie zależności, rzeczy, które trzeba zrobić, zanim uzna się zadanie za wykonane, przesuwa cały plan.

Zdawało się, że Blascoe nigdy nie zrozumie, jak działa jego program do zarządzania projektami. Nie mógł pojąć, że dodawanie zadań automatycznie przesuwało projekt. Temat powracał mniej więcej co dwa tygodnie. Josh starał się wyglądać, jakby zachowywał przytomność umysłu, podczas gdy wszyscy jeszcze raz cierpliwie wyjaśniali Blascoe działanie narzędzia, uprzejmie nie wytykając mu, że to wszystko jego wina.

Lucy wróciła do pokoju i zaczęła przechadzać się pod biurkiem Josha, dotykając jego nóg. Nakazał sobie surowo, że na nią nie spojrzy – zdążył zauważyć, że rozkojarzonym członkom zespołu, którzy zawsze kręcili się i błądzili wzrokiem, nie przedłużano umów.

Blascoe lubił tych, którzy patrzyli prosto przed siebie jak prezenterzy telewizyjni.

Lucy zakwiliła.

Tym razem Josh spojrzał w dół. Trochę dyszała, a nawet nieco się śliniła, patrząc na niego błagalnym wzrokiem.

Och, nie! To nie mogło się zacząć teraz, to niemożliwe! Spotkanie miało trwać około półtorej godziny. Lucy na pewno zdoła tyle wytrzymać. Opuścił dłoń. Polizała ją – jej język był szorstki i suchy.

– Idźmy dalej – zaperzył się Blascoe, jak zawsze gdy pojął, że coś spartaczył. – Josh?

Lucy wstała spod biurka i zaczęła kręcić się przy drzwiach wejściowych. Josh wziął głęboki wdech, kiwając głową.

– Mamy już pierwsze wyniki testów interfejsu – oznajmił obojętnie. – Wskaźniki użyteczności są niższe, niż oczekiwaliśmy. – „Tak naprawdę to bardzo nie podobała im się stylistyka, a to z powodu tego wszystkiego, czego tam nawrzucałeś, Blascoe”. – Ale chyba potrafię to wyjaśnić.

Zrozpaczona Lucy zaskowytała. Josh odwrócił się i spojrzał na nią. Przy jej łapach zobaczył kałużę płynu.

– Jak to się mogło stać? – dopytywał Blascoe.

– Problem tkwi… Mam wykres… Czy możecie chwilę zaczekać?

– Co?! – odparł Blascoe z oburzeniem w głosie. Wszyscy na ekranie poruszyli się nerwowo, gdy Josh wstał, znikając z pola widzenia kamery. – Josh? – zawołał Blascoe.

Lucy spojrzała na niego błagalnym wzrokiem, w którym było widać cierpienie.

– Już dobrze, Lucy, już dobrze – uspokajał ją Josh, starając się ukryć strach w głosie.

Lucy zajęczała, zaczęły jej drżeć łapy.

Josh z powrotem dopadł do komputera.

– Mam nagły wypadek, muszę iść – powiedział szybko, opuszczając konferencję jednym kliknięciem myszy. Nawet w tej panice poczuł przebłysk satysfakcji, że mógł zgasić Blascoe jak żarówkę.

Lucy dyszała i dreptała tam i z powrotem, podczas gdy Josh szukał kluczyków i portfela. Nie. To absolutnie nie będzie poród w domu!

– Chodź, Lucy! – ponaglił.

Nie poszła za nim. Położyła się na drewnianej podłodze. Jej pierś unosiła się ciężko przy każdym oddechu. „O, Boże”.

– Wszystko będzie dobrze – zapewniał ją. Pobiegł do swojego pick-upa i drżącymi rękami otworzył drzwi od strony pasażera, a następnie popędził z powrotem do domu. Uniósł ją ostrożnie, chwiejąc się nieco pod jej ciężarem. Język wystawał jej z pyska.

– Lucy! W porządku? Lucy! – wysapał. Proszę, Lucy. Proszę.

Z suczką na rękach siłował się z drzwiami wejściowymi, chcąc zamknąć je stopą, ale dał za wygraną. Pobiegł z nią do furgonetki i najdelikatniej, jak mógł, ułożył na przednim siedzeniu. Silnik odpalił natychmiast. Wyjeżdżając z podjazdu, rzucił dzikie spojrzenie na otwarte drzwi domu, ale stwierdził, że to bez znaczenia – i tak nikt nigdy go nie odwiedzał, nawet włamywacze.

– Grzeczna sunia, grzeczna. – Głaskał ją po głowie, a ona, nawet cierpiąc, zdołała polizać go po dłoni. Ten gest momentalnie uciszył cały jego niepokój. Poczuł, jak serce unosi mu się w piersi. Jej ciepłe uczucia w takich okolicznościach uzbroiły go w zaciekłą determinację, żeby nie dopuścić, by stało się coś złego. Nie Lucy. Nie dzisiaj.

Suczka dyszała i jęczała, gdy samochód toczył się wyboistą drogą.

Przyszło mu do głowy, że powinien był zadzwonić i dać znać weterynarzowi, ale było już za późno – zostawił komórkę w szufladzie, w której spędzała większość czasu. Zaciskał dłonie na kierownicy, aż zaczęły mu drżeć przedramiona. „Błagam, błagam” – powtarzał wciąż szeptem. Co rusz rzucał okiem na swoją towarzyszkę w poszukiwaniu… No właśnie, czego? Szczeniaków? A co, jeśli się pojawią? Nie wiedział, co robić. Jeszcze nigdy nie czuł się taki bezradny.

W końcu stanął przed przychodnią weterynaryjną, niewielkim budynkiem tuż przy North Turkey Creek Road. Podniósł Lucy i zostawiwszy otwartą furgonetkę, pobiegł z nią do drzwi wejściowych, waląc i kopiąc w nie jak szeryf z nakazem aresztowania. Otworzyła mu krępa pięćdziesięcioletnia kobieta, patrząc na niego jak na wariata.

– Rodzi, ale coś jest nie tak! Płacze i płacze!

– Zaraz, chwileczkę – uspokajała kobieta.

– Wszystko było dobrze. Zmierzyłem jej temperaturę, spadła poniżej trzydziestu ośmiu stopni, a potem odeszły jej wody, to znaczy pojawił się jakiś płyn. Byłem w trakcie telekonferencji, a ona podeszła do drzwi wejściowych i zrobiła się kałuża… – Josh starał się brzmieć mniej histerycznie, wydymając policzki w serii szybkich oddechów.

– Czemu pan tak sapie?

– Słucham?

– Oddycha pan techniką Lamaze’a?

– Oczywiście, że nie – zaperzył się Josh, zdając sobie sprawę, że to właśnie robi. Świadomie zwolnił oddech i zaczął ostrożnie dobierać słowa, choć tak naprawdę chciało mu się krzyczeć na tę kobietę. Jakie znaczenie miał teraz jego sposób oddychania, powinna patrzeć na psa!

– Chcę powiedzieć, że chyba coś jest nie tak. Suczka wydaje się niespokojna. Proszę tylko na nią spojrzeć – wyartykułował starannie.

Lucy miała zwężone źrenice, a z pyska dalej zwisał język.

Kobieta przestała w końcu skupiać się na reakcjach Josha i przeniosła uwagę na Lucy. Zmienił się jej wyraz twarzy.

– Chodźmy do środka i pokażmy ją doktorowi Beckerowi – zadecydowała.

Weterynarz był tak miły, spokojny i uprzejmy, że Josh miał ochotę go uderzyć. Jego zdaniem wszyscy w klinice powinni trząść się ze strachu ze względu na sytuację Lucy. Becker zbadał ją swoimi delikatnymi dłońmi, gdy drżała, leżąc na stole.

– Pojawił się płyn? – zapytał, spoglądając na mokrą sierść na jej łapach.

– Tak, proszę pana. Na podłodze – odpowiedział Josh.

– Czy pamięta pan może jego barwę?

– Barwę? – Josh zmarszczył brwi, starając się ją sobie przypomnieć i prosząc w duchu, by wszyscy przestali wreszcie gadać i w końcu zrobili coś dla biednej Lucy. – Nie wiem… zielona?

– Zielona? – Doktor Becker posłał mu zza okularów gwałtowne spojrzenie. – Jest pan tego pewien?

– Nie… Nie wiem, nie znam się…

– Nie ma sprawy. Wygląda pan na dość poruszonego – zauważył weterynarz.

– Pewnie, że jestem poruszony! Kto by nie był? – krzyknął Josh.

– W porządku, rozumiem. Myślę tylko, że skoro mam zrobić to, co zamierzam, może najlepiej będzie, jeśli pan zaczeka na zewnątrz, dobrze? Możliwy poród pośladkowy – doktor Becker założył gumowe rękawiczki, kiwając głową w stronę recepcjonistki, która magicznym sposobem pojawiła się natychmiast po tym, jak Josh podniósł głos.

– Zapraszam ze mną – zachęciła cichym tonem mówiącym: „Tak uspokajamy wariatów”.

Na widok rękawiczek Joshowi z jakiegoś powodu zebrało się na mdłości. Potulnie wytoczył się za kobietą. Wskazała mu poczekalnię, ale nie wyobrażał sobie, że usiądzie i zacznie czytać czasopismo „Szczek”, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Potrzebował powietrza.

– Zostawiłem otwarty samochód – powiedział i wskazał na drzwi wyjściowe. – Czy mogę…

– Tak, oczywiście.

Pchnął drzwi i na miękkich nogach podszedł do furgonetki. Dopiero teraz zauważył, że powietrze zrobiło się dużo zimniejsze niż jeszcze kilka godzin wcześniej – czuł jego chłód na języku, a oddech zamienił się w parę. Zamknął drzwi i oparł się o samochód, starając się uspokoić szalone bicie serca. Suczki ciągle się szczenią. Gdyby tego nie robiły, nie byłoby psów. Lucy znalazła się teraz w dobrych rękach i wszystko będzie w porządku. Jest u weterynarza. Wszystko będzie dobrze.

Za nic nie był w stanie zapomnieć widoku Lucy liżącej jego dłoń na przednim siedzeniu w drodze do przychodni. Pół godziny bezskutecznie próbował się uspokoić, po czym wrócił do środka, a recepcjonistka podniosła wzrok i posłała mu współczujący uśmiech.

– Będzie padać? – zapytała.

– Nie wiem. Dziwna pogoda. Powietrze jest naprawdę zimne i wilgotne.

– Ochładzało się cały poranek – odparła.

Tak, o tym właśnie chciał rozmawiać. O temperaturze.

– Doktor Becker jest najlepszy w swoim fachu – zapewniła Josha, zdając się rozumieć, w jakim jest nastroju. – Pańskiemu psu nic nie będzie.

„To nie jest mój pies” – nie powiedział Josh.

4

W ciągu następnej godziny w oczach Josha kobieta w recepcji zmieniła się z wachmistrza marines w miłą ciotuchnę. Za każdym razem gdy podnosił na nią wzrok, uśmiechała się do niego współczująco. „Prawie każdy byłby trochę surowy dla nieznajomego, który próbował wyważyć drzwi”, myślał sobie. A przy tym on sam był zdecydowanie niemiły.

– Kiedy będzie coś wiadomo? – zapytał. Jeszcze ani razu nie zniecierpliwiła się, słysząc od niego kolejną wariację na temat tego pytania.

– Doktor Becker na pewno nas poinformuje, kiedy tylko będzie mógł – zapewniła.

W poczekalni pojawiła się kobieta z kotem w miękkim kontenerku i usiadła daleko od Josha.

– Przykro mi, ale doktor Becker ma opóźnienie. Dziś rano przyjął nagły wypadek – poinformowała ją recepcjonistka.

Właścicielka kota odwróciła się i otaksowała Josha.

– Przepraszam – powiedział. Uciekła wzrokiem.

Drzwi na korytarz otworzyły się, a Josh skoczył na równe nogi, jakby właśnie nastąpił jakiś wybuch.

– Proszę do gabinetu – rzekł doktor Becker. Coś w jego głosie sprawiło, że Josh powędrował wzrokiem do współczujących oczu recepcjonistki, po czym udał się w głąb korytarza.

– Z Lucy wszystko w porządku – uspokoił go weterynarz. – Proszę usiąść.

To nie była sala badań. Znajdowali się w małym pokoju z biurkiem i dwoma krzesłami. Biblioteczkę za plecami doktora, który zajął miejsce przy biurku, zdobiły zdjęcia kilkorga dzieci i jakieś pięćset fotografii różnych zwierzaków.

– Teraz jest pod narkozą, ale za chwilę ją pan zobaczy.

Josh znieruchomiał. Zauważył, że weterynarz omija temat szczeniaków i zaczął mieć złe przeczucia. Doktor Becker odczytał to w jego spojrzeniu i skinął głową.

– Niestety wszystkie szczenięta urodziły się martwe.

– Och… – Josh zrobił wdech i wydech, nie wiedząc nawet, jak w związku z tym się czuje. Zdał sobie sprawę, że to o Lucy się martwił, jej potomstwo przez cały czas było dla niego czystą abstrakcją. Nawet teraz niepokoił się głównie o nią. Jak zareaguje, kiedy po całym tym cierpieniu i panice nie będzie mogła zabrać dzieci do domu?

– Czy wiadomo, dlaczego tak się stało?

Doktor Becker przyglądał się twarzy Josha.

– Muszę spytać: czym karmił pan swojego psa?

– Czym? Ekhm… – Josh zdał sobie sprawę, że musi wyjaśnić, jak Lucy się u niego znalazła i pokrótce opisał całą sytuację. Spojrzenie weterynarza złagodniało.

– Ostatnie dni musiały być dla pana dość interesujące – powiedział sucho. – Nie znam tego Ryana, a Lucy nigdy wcześniej u nas nie było. Sprawdziliśmy, nie ma chipa. A więc co się tyczy jej diety?…

– Kupiłem karmę, która ponoć jest naprawdę dobra, Nature’s Variety, ale je ją dopiero od początku pobytu u mnie. Mieszam ją z karmą, którą zostawił mi Ryan.

– No cóż, do śmierci płodu może prowadzić wiele czynników, ale na początku zawsze dopatruję się przyczyn w nieodpowiednim żywieniu. Karma, którą przywiózł panu sąsiad, ma piękne opakowanie, ale szczerze mówiąc, gdyby je pan opróżnił i dał suczce do zjedzenia pustą torbę, lepiej by się to przysłużyło jej zdrowiu. Wiem, co napisano na opakowaniu o wartościach odżywczych, ale gdyby wziął pan parę skórzanych roboczych butów, dodał do nich kwartę oleju napędowego i dużą garść słomy, a potem wszystko zmielił, to analiza wartości odżywczych takiej mieszanki pokazałaby sensowną ilość białka, tłuszczów i węglowodanów. Tylko że wszystkie byłyby nieprzyswajalne. Tym w skrócie karmiono Lucy. Proszę wyrzucić tamtą karmę. Ta, którą pan kupił, jest znakomita i pomoże jej szybciej wrócić do pełni sił.

Josh wyobraził sobie biedną Lucy przełykającą z trudem śmieciowe jedzenie, które serwował jej Ryan, a następnie płynnie przeszedł do fantazji, w której staje w progu domu sąsiada i dzieli go obuchem w głowę. Wziął głęboki oddech.

– Dobrze – skinął głową.

Doktor Becker wyjaśnił mu, jak zajmować się Lucy. Josh słuchał uważnie.

– Przez następny tydzień proszę zapewnić jej jak najwięcej spokoju. Niech nie biega luzem, tylko na smyczy. Najprawdopodobniej przez jakieś trzy–cztery tygodnie będzie miała upławy z pochwy. Będą przypominały nieświeżą krew, czyli nie będą barwy jaskrawoczerwonej, tylko ciemniejszej. Zielonkawe mogą oznaczać zatrzymanie łożyska i w takim wypadku proszę do mnie natychmiast dzwonić. Może produkować mleko. Zauważy je pan, jeśli zacznie sączyć się z jej sutków, wtedy również proszę do mnie dzwonić. Wszystko jasne? Po powrocie do domu proszę podać jej trochę wody, a po półgodzinie, jeśli nie pojawią się nudności, dać jej odrobinę karmy. Po dwunastu godzinach jej dieta może wrócić do normy. Proszę dzwonić, jeśli pojawią się wymioty lub brak apetytu.

Josh z wysiłkiem rozluźnił dłonie, które zacisnął w pięści, gdy powoli wzbierało w nim napięcie. „Nie podołam temu. Zawiodę”.

– Nie wiem… – wybełkotał.

Weterynarz uniósł brwi.

– Czego pan nie wie? Jeśli będzie jakiś problem, po prostu proszę do mnie zadzwonić.

– Chodzi o to, że ja nigdy… – Josh uniósł ramiona.

– Poradzi pan sobie. A teraz chodźmy do pańskiego psa.

Lucy spała w przestronnej klatce na końcu sali. Gdy Josh wsunął palce przez kratki, suczka otworzyła mokre, nieprzytomne oko.

– Przykro mi z powodu szczeniaków – powiedziała recepcjonistka, gdy wrócił na swoje miejsce w poczekalni. Kobiety z kotem już nie było.

– Tak, no cóż… – odparł Josh.

– Lucy może przez pewien czas być przygnębiona. Czasami pomaga pluszowa zabawka albo dwie, do noszenia i spania w ich towarzystwie – doradziła, oglądając się za siebie, jakby mówiła coś, czego nie powinna. – Prószy na zewnątrz?

– Jeszcze nie – odpowiedział Josh, wyglądając przez okno.

– Jest trzeci października – bąknęła pod nosem – a jeszcze w piątek było dwadzieścia jeden stopni! To chyba oznacza białe Boże Narodzenie. Pan jest stąd?

– Tak, dorastałem w Evergreen – potwierdził Josh.

– Szalona pogoda. My przeprowadziliśmy się z Detroit, to nasza pierwsza jesień tutaj. Wiedziałam, że będzie zimno, ale nie przypuszczałam, że warunki zmienią się tak szybko.

– No cóż, to dość nietypowe, ale wkrótce pewnie się ociepli. Śnieg pada i topnieje, pada i topnieje. W Wigilię może być go po kolana, a następnego dnia wcale. Nawet w lutym ciągle świeci słońce.

– Słońce? – W jej oczach przywykłych do szarego zimowego nieba Michigan widać było niedowierzanie.

Recepcjonistka najwyraźniej spodziewała się, że Josh poprowadzi Lucy do furgonetki, ale on wziął suczkę na ręce, przytulił do siebie tak blisko, że jej sierść aż omiatała mu twarz, zaniósł ją do samochodu i ułożył na przednim siedzeniu.

– Biedna Lucy – wyszeptał łagodnie. Suczka natychmiast ponownie zasnęła.

Josh uruchomił silnik i pozwolił mu cicho pracować, odkręcając ogrzewanie na cały regulator. Potarł o siebie dłonie, by je rozgrzać – ależ było zimno!

Zaczął mżyć lekki, drobny deszcz, tu i ówdzie zmieniając się w maleńkie ziarenka lodu, które odbijały się od przedniej szyby furgonetki. Josh włączył światła, a potem wycieraczki, które zamiast wycierać wodę, rozmazywały ją na szybie.

– Burza lodowa – powiedział głośno. Skierował strumień ciepłego powietrza na szyby i czekał z niecierpliwością, aż ciepłe powietrze stopi lód. Furgonetka przegrywała tę bitwę przez dobre trzy minuty, zanim wycieraczki nie zaczęły wreszcie pracować, jak należy. Gdy w końcu dostrzegł maskę samochodu, zauważył, że jest pokryta przejrzystą, lekko chropowatą warstwą szronu.

Włączył napęd na cztery koła i wjechał na szosę.

W Kolorado od razu widać, kto mieszka w górach od dawna, a kto się dopiero przeprowadził – nowo przybyli to ci, którzy lądują w rowie. Josh jechał dwadzieścia mil na godzinę, kręcąc z dezaprobatą głową, gdy kierowcy przemykali obok z ponad dwukrotną prędkością. To, że napęd na cztery koła pozwalał na bezpieczniejsze przyspieszanie, nie znaczyło jeszcze, że dzięki niemu hamowało się szybciej od innych. Niebo nad szosą oświetlała feeria szaleńczo powykrzywianych świateł reflektorów pojazdów, które ześlizgnęły się z drogi, zupełnie jak na jakiejś hollywoodzkiej premierze.

W istocie łatwiej było jechać polną drogą – gruzłowate opony furgonetki przebijały się przez lód, tocząc się bezpośrednio po leżącej pod nim ziemi. Lucy uniosła głowę, gdy zatrzymał się w zatoczce u szczytu podjazdu. W świetle reflektorów zobaczył, że niektóre krople deszczu starały się zamienić w śnieg, a osiki, z których wiele błyszczało jeszcze złotymi liśćmi, uginały się pod ciężarem zamarzniętej wody oblepiającej ich konary.

Otworzył drzwi od strony kierowcy, Lucy z trudem przysiadła. Josh wyszedł z samochodu i o mało się nie przewrócił. Na jego podjeździe można było grać w hokeja – tak był oblodzony. Drzwi od strony Lucy zatrzeszczały jak pękające drewno, gdy je otworzył, a na ziemię spadły drobinki lodu.

– Dasz radę iść sama? Wybacz, ale boję się, że przewrócę się z tobą na rękach – wyjaśniał suczce.

Lucy ostrożnie wyszła z samochodu, obwąchując ziemię. Josh równie ostrożnie przeszedł przez lodowisko, w jakie zamieniło się jego podwórko. Suczka wchodziła za nim po schodkach z całkowicie obnażonymi pazurami. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież. W myślach odegrał scenę z nimi w roli głównej: widział, jak siłuje się z drewnianym skrzydłem, ostatecznie dając za wygraną i zostawiając je otwarte. W środku było naprawdę zimno. Grzejnik pracował jak szalony, ale nie miał żadnych szans w starciu z podmuchami mroźnego powietrza, które przez cały dzień wdzierały się do domu.

Wyciągnął posłanie Lucy z sypialni i umieścił je obok kominka. Na wysuszonej podpałce, która przeleżała tu całe lato, ogień rozpalił się już po pięciu minutach.