Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Pułapka nadopiekuńczości. Czy wyrządzamy krzywdę swoim dzieciom, starając się za bardzo?

Pułapka nadopiekuńczości. Czy wyrządzamy krzywdę swoim dzieciom, starając się za bardzo?

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65897-41-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pułapka nadopiekuńczości. Czy wyrządzamy krzywdę swoim dzieciom, starając się za bardzo?

Bestseller New York Times

Jesteśmy przemęczeni. Zmartwieni. Puści. Nasze domy nadają się do katalogów reklamowych, starannie dobieramy jedzenie i wino, ale podejście do dzieciństwa coraz bardziej przypomina wyścig zbrojeń po osiągnięcia. Czy możemy w takim razie powiedzieć, że wiedziemy z naszymi dziećmi „dobre życie”?

W zasadzie od początku rozumiemy, że dziecko to indywidualna jednostka, ale jednocześnie chcemy, aby swój pierwszy krok postawiło w miejscu, w którym my zostawiliśmy nasz ostatni. Chcemy je wspierać, aby czerpało z tego, co wiemy i co możemy mu zapewnić. Chcemy, aby sięgało po dyscypliny, dzięki którym będzie mogło się rozwijać, i korzystało z okazji, które zmaksymalizują jego możliwości. Wiemy, czego trzeba w dzisiejszym świecie, aby odnieść sukces, i chętnie chronimy nasze dzieci oraz nimi kierujemy. Chcemy je wspierać na każdym zakręcie życia – bez względu na cenę. Czy jednak ich nie krzywdzimy, starając się za bardzo?

Julie Lythcott-Haims, dziekan pierwszego roku i przez dziesięć lat doradca studentów na Uniwersytecie Stanforda, zrozumiała, że miłości, która jest podstawą wszystkich rodzicielskich zabiegów, towarzyszy wiele zachowań podszytych lękiem. Najbardziej się obawiamy, że nasze dzieci nie poradzą sobie w świecie. To oczywiste, że chcemy, aby odniosły sukces. Ale czy nie pojmujemy go zbyt wąsko?

Pułapka nadopiekuńczości to książka o rodzicach, którzy przesadnie angażują się w życie swoich pociech. O miłości i lęku ukrytych pod nadmiernym zaangażowaniem. I o tym, jak możemy pomagać naszym dzieciom osiągać więcej sukcesów, stosując inne podejście wychowawcze.

 

 

Polecane książki

Ogromne możliwości technologii komputerowych zrewolucjonizowały zarządzanie. Stworzyły też wielkie nadzieje, które nie zawsze się spełniły.Jedną z tych niespełnionych nadziei jest Business Intelligence. Śledząc historyczny rozwój BI oraz odwołując się do swoich doświadczeń praktycznych...
Kompletny opis przejścia przygodowej gry The Black Mirror, dzięki któremu bez problemu rozwiążecie skomplikowane zagadki i odkryjecie liczne tajemnice szlacheckiej posiadłości Black Mirror w konserwatywnej Anglii. The Black Mirror - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje j...
Poradnik do gry Devil May Cry 3: Dante's Awakening zawiera szczegółowe informacje dotyczące stylów walki, broni białej i palnej oraz umiejętność, które możesz zdobyć podczas przechodzenia gry, oraz opis wszystkich misji łącznie z sekretnymi.Devil May Cry 3: Dante's Awakening - poradnik do gry zawier...
Utwór jest kontynuacją „Wieży Łuckiej”, fascynująca lektura dla amatorów prozy nietuzinkowej. Demaskująca niewygodne fakty z historii ojczyzny i Kościoła. Napisane z werwą i bez przynudzania. Polecam obie książki, czas nie będzie zmarnowany. „…W niektórych miejscach sufitu kaplicy przez dziury wida...
Hania wie, że nie ma czasu do stracenia gdy migotanie magicznej bransoletki wzywa ją do powrotu do Królestwa Bellua. Zły Król Ivar marzy o lataniu, dlatego kradnie magię ze skrzydełek wróżek. Hania ze wszystkich sił stara się uleczyć okaleczone skrzydełka, lecz ktoś za wszelką cenę stara się jej prz...
Powieść Edwarda Słońskiego z 1907 roku. Edward Słoński (1872–1926) był polskim poetą i pisarzem. Pobierał nauki w Kazaniu. W twórczości literackiej nawiązywał do romantyzmu, propagował rewolucyjne przemiany społeczne. Podczas I wojny światowej tworzył poezję patriotyczną związaną z Legionami. Napisa...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Julie Lythcott-Haims

Tytuł oryginalny: How to Raise an Adult. Break Free of the Overparenting Trap and Prepare Your Kid for Success

Copyright © 2015 by Julie Lythcott-Haims. All rights reserved

Copyright © 2018 for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o.

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Rewilak

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja:Justyna Jakubczyk

Korekta:Jolanta Chrostowska-Sufa, Agnieszka Brach

Projekt okładki i stron tytułowych: Marek Kuźnicki, Studio 1

Skład graficzny:Justyna Jakubczyk

Zdjęcie autorki na okładce: Copyright © by Kristina Vetter

ISBN: 978-83-65897-41-1

Słupsk/Warszawa 2018

Wydawnictwo Dobra Literatura

zamowienia@literaturainspiruje.pl

www.dobraliteratura.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Danowi, który jest zawszeorazSawyerowi i Avery,wychowywanym przez nas przyszłym dorosłym.

Wstęp

Wędrowcze, to twoje ślady są drogą, bo innej nie ma[1].

Antonio Machado 1875–1939

Pułapka nadopiekuńczości to książka o rodzicach, którzy przesadnie angażują się w życie swoich dzieci. Przyjrzymy się miłości i lękowi ukrytym pod nadmiernym zaangażowaniem. Zobaczymy, jaką wyrządzamy krzywdę, starając się za bardzo. Dowiemy się również, jak możemy uzyskać lepsze, długofalowe efekty i jak pomagać naszym dzieciom osiągać więcej sukcesów, stosując inne podejście wychowawcze.

Kocham moje dzieci tak samo gorąco, jak każdy inny rodzic kocha swoje. Wiem, że miłość jest podstawą wszystkich naszych rodzicielskich zabiegów. Jednak pracując nad tą książką przez lata, zrozumiałam, że wiele z naszych zachowań podszytych jest lękiem. Najbardziej się boimy, że nasze dzieci nie poradzą sobie w świecie. To oczywiste, że chcemy, aby odniosły sukces. Przeglądając wyniki badań i śledząc wywiady przeprowadzone z ponad setką osób oraz kierując się własnym doświadczeniem, stwierdzam jednak, iż pojmujemy sukces zbyt wąsko. Co gorsza, przez tę zawężoną i wprowadzającą w błąd definicję sukcesu zadaliśmy wiele bólu całemu pokoleniu młodych ludzi – naszym dzieciom.

W ciągu dziesięciu lat pracy na stanowisku dziekana pierwszego roku na Uniwersytecie Stanforda poznałam tych młodych ludzi, troszczyłam się i martwiłam o nich. Uwielbiałam tę pracę, a przebywanie wśród osiemnastoczy dwudziestodwuletnich dzieci innych osób uznawałam za prawdziwy przywilej. Moi studenci potrafili mnie rozśmieszyć, ale i przyprawić o łzy. A i tak kibicowałam im bez względu na wszystko. Książka ta nie jest aktem oskarżenia wobec nich ani wobec całego ich pokolenia, czyli ludzi urodzonych po roku 1980, tak zwanych milenialsów[2]. Jeśli zaś chodzi o ich rodziców – a właściwie nas, rodziców, bo sama do nich należę – to już zupełnie inna historia.

Chcę wyłożyć wszystkie karty na stół. Jestem nie tylko byłym dziekanem pierwszego roku na Uniwersytecie Stanforda, lecz także absolwentką tej uczelni, ukończyłam również Harvard Law School. Napisałam tę książkę jako osoba ukształtowana przez doświadczenia, pamiętając na każdym kroku o tym, że przywileje, których zaznałam, mogą być zarówno dużą pomocą, jak i przeszkodą w przeprowadzeniu tej analizy. Jak już wspomniałam, jestem także rodzicem. Mamy z mężem dwoje nastolatków – córkę i syna, między którymi są dwa lata różnicy. Wychowujemy ich w Palo Alto, w samym sercu Doliny Krzemowej, czyli największej wylęgarni nadopiekuńczych rodziców, jaka istnieje na tej planecie. O ile dawno temu, będąc dziekanem na uniwersytecie dla wybrańców, z dezaprobatą groziłam paluszkiem rodzicom zbyt mocno zaangażowanym w życie dziecka, o tyle w ciągu lat, kiedy prowadziłam rozważania nad nadopiekuńczością, powoli zaczynałam dostrzegać, że niewiele różnię się od rodziców, których kiedyś tak bezceremonialnie potępiałam. Pod wieloma względami sama jestem typem problematycznego rodzica, o którym piszę.

Ojciec (i matka) wie najlepiej

Od pierwszych chwil nasza miłość przepływa przez nasz pępek, serce i całe ciało. Później okazujemy ją poprzez troskliwe dłonie, czułe całusy i karmiącą pierś. Przynosimy nasze maleństwo do domu, pod bezpieczny dach, a kilka tygodni później zachwycamy się, kiedy po raz pierwszy nawiąże z nami kontakt wzrokowy. Nasłuchujemy, kiedy niemowlęce gaworzenie uformuje się w pierwsze słowa, i bijemy brawo, gdy dziecko jest na tyle silne, aby samodzielnie się przekręcić na bok, usiąść lub raczkować. Bacznie obserwujemy, co się dzieje w naszych czasach, i dostrzegamy coraz silniej rozbudowane wzajemne powiązania oraz rosnący poziom rywalizacji w świecie, który czasem wydaje się znajomy, a czasem całkowicie obcy. Patrzymy na nasze kochane maleństwo z obietnicą w spojrzeniu, że zrobimy wszystko, aby mu pomóc w wyborze własnej drogi do długiego życia, które się przed nim rozpościera. Nie mamy żadnych mocy sprawczych do tego, aby zaczęło stawać i chodzić wcześniej, niż jest na to gotowe. Z niecierpliwością jednak czekamy na jego postępy.

W zasadzie od początku rozumiemy, że dziecko to indywidualna jednostka, ale jednocześnie chcemy, aby swój pierwszy krok postawiło w miejscu, w którym my zostawiliśmy nasz ostatni. Chcemy je wspierać, aby czerpało z tego, co wiemy i co możemy mu zapewnić. Otwieramy je na doświadczenia, pojęcia, ludzi i miejsca, które pomogą mu w rozwoju i nauce. Chcemy, aby sięgało po dyscypliny, dzięki którym będzie mogło się rozwijać, i korzystało z okazji, które zmaksymalizują jego możliwości. Wiemy, czego trzeba w dzisiejszym świecie, aby odnieść sukces, i chętnie chronimy nasze dzieci oraz nimi kierujemy. Chcemy je wspierać na każdym zakręcie życia – bez względu na cenę.

Wielu z nas pamięta czasy, kiedy rodzice raczej nie angażowali się w dzieciństwo swoich pociech. Czasy, kiedy popołudniami rodzic (zwykle mama) otwierał drzwi wejściowe do domu i mówił do dziecka: „Idź się pobawić i wróć na kolację”. Nasi rodzice nie mieli pojęcia, gdzie jesteśmy i co porabiamy. Nie było telefonów komórkowych, aby być w kontakcie, ani też urządzeń GPS pokazujących lokalizację. Znikaliśmy w tajemnych czeluściach naszej ulicy, dzielnicy, miasta, pustych terenów budowlanych, parków, lasów i centrów handlowych. Czasem podkradaliśmy książkę i zaczytywaliśmy się w niej, siedząc na tyłach domu. Dzisiaj dzieciństwo już tak nie wygląda, a wielu młodych rodziców nie wraca do tego, co było kiedyś.

Ojciec i matka się zmienili

Kiedy, dlaczego i jak rodzicielstwo i dzieciństwo się zmieniły? Wielu informacji dostarcza nawet pobieżne przyjrzenie się temu zjawisku. Mnóstwo ważnych zmian zaszło w połowie lat osiemdziesiątych.

W 1983 roku wzrosła świadomość dotycząca porwań. Dramatyczne uprowadzenie i morderstwo małego Adama Walsha w 1981 roku stały się kanwą filmu telewizyjnego pod tytułem Adam, który obejrzała rekordowa liczba widzów – prawie trzydzieści osiem milionów1. Niedługo po tym patrzyliśmy przy śniadaniu na twarze zaginionych dzieci wydrukowane na kartonach z mlekiem2. W 1984 roku ojciec Adama, John Walsh, lobbował w kongresie za utworzeniem National Center for Missing and Exploited Children. Stworzył także program telewizyjny America’s Most Wanted, który stacja FOX wyświetlała od początku 1988 roku. Tak narodził się nieopuszczający nas strach przed nieznajomymi.

Kolejna zmiana, czyli stwierdzenie, że dzieci mają za mało prac domowych, pojawiła się wraz z publikacją w 1983 roku A Nation at Risk3, gdzie udowadniano, że amerykańskie dzieci kiepsko wypadają na tle rówieśników z całego świata i zalecano zwiększenie liczby zadań domowych. Powstanie ustaw federalnych, takich jak No Child Left Behind i Race to the Top, spowodowało narodzenie się kultu osiągnięć, który kładzie nacisk na naukę pamięciową oraz przygotowywanie się do testów w atmosferze narastającej konkurencji wśród uczniów, co jest szczególnie rozpowszechnione w Singapurze, Chinach i Południowej Korei, gdzie takie metody nauczania są normą. Amerykańskie dzieci w szybkim tempie zostały dociążone sporą liczbą zadań domowych i zaczęły robić, co tylko mogły, aby przetrwać szkołę. Problem ten został naświetlony w książce z 2003 roku „Doing School”: How We are Creating a Generation of Stressed Out, Materilalistic, and Miseducated Students napisanej przez wykładowcę Stanford School of Education, doktor Denise Pope4, a także w filmie z 2009 roku pod tytułem Race to nowhere5.

Trzecia zmiana rozpoczęła się wraz z nadejściem mody na wzmacnianie poczucia własnej wartości. Filozofia ta zdobyła popularność w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych. Według niej pomożemy dzieciom odnieść sukces w życiu, jeśli bardziej będziemy skupiać się na ich indywidualności, niż przywiązywać wagę do dokonań6. W swoim bestsellerze z 2013 roku pod tytułem Najbystrzejsze dzieciaki na świecie Amanda Ripley traktuje kult poczucia własnej wartości jako typowo amerykańskie zjawisko.

Czwartą zmianą było organizowanie przez rodziców spotkań dla dzieci, aby mogły się wspólnie bawić pod ich nadzorem. Ta forma spędzania czasu pojawiła się około 1984 roku7 jako praktyczne narzędzie organizacyjne, kiedy to matki masowo wkraczały na rynek pracy. W efekcie wzrostu liczby pracujących rodziców i większego zaufania do opieki dziennej coraz mniej dzieci wracało po szkole do domu, więc trudniej było znaleźć zarówno miejsce, jak i czas na wspólną zabawę z kolegami. Gdy rodzice zaczęli organizować zaplanowane spotkania dla dzieci, zaczęli także obserwować, jak dzieci się bawią, co zaowocowało zaangażowaniem dorosłych w to, co robią ich pociechy. W rezultacie pozostawianie dzieci samych w domu urosło do tematu tabu. Tak samo jak pozwalanie dzieciom na zabawę bez nadzoru. Opieka dzienna dla młodszych dzieci została przekształcona w zajęcia pozaszkolne dla dzieci starszych. Jednocześnie narastające na przełomie wieków niepokoje związane z urazami i pozwami sądowymi doprowadziły do wnikliwego przyjrzenia się publicznym placom zabaw w całych Stanach8. Zaczęła się zmieniać sama natura zabawy, która jest podstawowym elementem w rozwoju dziecka.

Obserwując te zmiany oraz inne zjawiska, w 1990 roku badacze rozwoju dziecka Foster Cline i Jim Fay stworzyli określenie „helikopterowi rodzice”, odnoszące się do rodziców, którzy krążą nad dzieckiem w sposób uniemożliwiający przygotowanie go do samodzielności9. Cline i Fay skoncentrowali się na udzielaniu porad rodzicom małych dzieci, dzięki czemu trzymali rękę na pulsie ważnych zmian, które zaszły w stylu wychowywania w poprzedniej dekadzie, a które dziś, dwadzieścia pięć lat później, są powszechne. Oznacza to, że najstarszy przedstawiciel pokolenia helikopterowego skończył trzydzieści lat około roku 2010. Pokolenie to nazywane jest pokoleniem Y lub milenialsami.

Pierwsi milenialsi zaczęli studiować w późnych latach dziewięćdziesiątych. Wraz z innymi wykładowcami zaobserwowaliśmy na Stanfordzie nowe zjawisko, czyli obecność rodziców na kampusie. Wirtualnie i dosłownie. Z roku na rok rosła liczba rodziców, którzy poszukiwali okazji, podejmowali decyzje lub rozwiązywali problemy za swoje córki i synów. Były to sprawy, z którymi dawniej osoby w wieku studenckim same sobie radziły. Chciałabym zauważyć, że działo się tak nie tylko na Stanfordzie. Rozmowy ze znajomymi wykładowcami potwierdziły, że zjawisko to upowszechniało się także w szkołach pomaturalnych i na uniwersytetach w całym kraju. W tym czasie wychowywaliśmy z mężem dwójkę małych dzieci i – nie zdając sobie w pełni sprawy z tego – we własnym domu często zachowywaliśmy się jak helikopterowi rodzice.

Wyż demograficzny

Osobom z wyżu demograficznego, urodzonym pomiędzy 1946 a 1964 rokiem, jako pierwszym przyklejono etykietkę helikopterowych rodziców. Ich dzieci to późniejsza fala milenialsów, którymi się tu zajmiemy. Dziadkowie dzieci z wyżu demograficznego (baby boomers) twierdzili, że ryby i dzieci głosu nie mają, a z kolei typową reakcją ich rodziców było „bo tak powiedziałem”. Na przekór, a może w odpowiedzi na takie wychowanie baby boomersów, będąc nastolatkami i młodymi dorosłymi, stali się mistrzami swobodnego myślenia i obrońcami praw jednostki. Kwestionowali autorytety i przekształcali lub zdecydowanie obalali paradygmaty oraz wywracali do góry nogami obyczaje społeczne.

Oczywiście urodzeni w wyżu demograficznym nie byli pierwszymi rodzicami w historii, którzy wisieli nad swoimi dziećmi jak helikoptery. Podobno w 1899 roku matka generała Douglasa MacArthura przeprowadziła się razem z nim do West Point i zamieszkała w apartamencie hotelu Craney z widokiem na akademię wojskową, gdzie obserwowała syna przez lunetę, aby pilnować, czy się uczy10. Kiedy pokolenie wyżu demograficznego (liczące siedemdziesiąt sześć milionów osób; było największym pokoleniem w historii Ameryki, dopóki nie urodziły się ich dzieci) rozpoczyna jakiś nowy trend, wszystko jedno czy w modzie, technologii czy rodzicielstwie, to dość szybko osiąga on moment szczytowy. Dlatego nie powinno nas dziwić, że gdy baby boomersi stali się rodzicami, zdołali przemienić podejście do wychowywania dzieci w całych Stanach.

Korzystając z własnych doświadczeń i systemu wartości w kontekście zachodzących zmian w normach społecznych w latach osiemdziesiątych, które zostały omówione powyżej, baby boomersi odgrywali rolę rodziców zaangażowanych w życie swoich dzieci. Podczas gdy rodzice baby boomersów byli emocjonalnie niedostępni, sami baby boomersi stali się emocjonalnie zaangażowani w życie swoich dzieci, a często nawet byli z nimi mocno zaprzyjaźnieni. Rodzice baby boomersów dawali im wolną rękę, ale sami baby boomersi kontrolowali, co robią ich dzieci i jakie są tego efekty, stając się sumiennymi rzecznikami swoich potomków. Rodzice baby boomersów przestrzegali hierarchii, wierzyli w struktury i autorytety. Baby boomersi z kolei z zapałem kwestionowali to wszystko, dając początek znaczącym zmianom społecznym, takim jak rewolucja seksualna, dwa źródła dochodów w gospodarstwie domowym, gwałtowny wzrost wskaźnika rozwodów. Wprowadzili prawdopodobnie niepozostające całkowicie bez znaczenia podejście do spędzania czasu z dziećmi w stylu „liczy się jakość, a nie ilość”, czyli nieważne, ile czasu im poświęcimy, istotne, jak go spędzimy11. Baby boomersi od zawsze byli przyzwyczajeni do wyrażania swojego zdania, do bycia wysłuchanymi i otrzymywania tego, co chcieli. Dlatego też jako rodzice pragnęli być wsparciem dla swoich dzieci bez względu na konsekwencje, nadal kwestionowali system, choć tym razem w imieniu swojego potomstwa, często stając się buforem pomiędzy dziećmi a systemem i występującymi w nim autorytetami. Nawet gdy ich dzieci były już dorosłe.

Przyglądając się samym tylko krótkoterminowym efektom, można zobaczyć, że mocno zaangażowany styl rodzicielstwa skutkuje krótkoterminowymi korzyściami w postaci bezpieczeństwa, schwytanych okazji i osiągniętych wyników. Zdaje się, że zaangażowane rodzicielstwo „sprawdza się” pod kilkoma istotnymi względami – tak jak w przypadku generała MacArthura, który ukończył Akademię West Point jako najlepszy student na roku. Opieranie się na takich dowodach sprawiło, że na początku dwudziestego pierwszego wieku styl rodzicielstwa mocno zaangażowanego przestał być wyjątkiem i w zasadzie stał się regułą. Moje pokolenie, pokolenie X (urodzone pomiędzy 1965 a 1980), w kwestii rodzicielstwa poszło za przykładem baby boomersów, tak samo jak milenialsi (urodzeni między 1980 a 2000), kiedy stali się rodzicami. Członkowie pokolenia wyżu demograficznego teraz są już dziadkami. Mieli duży wkład w kształt społeczeństwa amerykańskiego. Ich wpływ na sposób wychowywania dzieci może zostać z nami na dobre i na złe na długo po tym, kiedy oni już odejdą.

W imię czego?

Przesadne zaangażowanie rodziców w życie dzieci niezaprzeczalnie wypływa z ich miłości, co oczywiście jest dobre. Zanim jednak ustąpiłam ze stanowiska dziekana w Stanfordzie w 2012 roku, miałam do czynienia z ogromną liczbą studentów, którzy coraz bardziej polegali na rodzicach w sposób, który był po prostu nieakceptowalny. Martwiłam się, że studiujące „dzieciaki” (od takiej strony studenci dali się poznać) były w pewnym stopniu nie całkiem uformowane jako ludzie. Miałam wrażenie, że cały czas obserwują trybuny w poszukiwaniu mamusi i tatusia. Nieukształtowani. Egzystencjalni impotenci.

Bardzo dużo dobrego można by powiedzieć o dzieciach z wyżu demograficznego: zostały wciągnięte w wojnę wietnamską, choć ją kwestionowały, wykładały kawę na ławę w ważnych potyczkach o prawa i wolności obywatelskie ich czasów oraz napędzały największy wzrost ekonomiczny, jakiego doświadczyliśmy do tej pory. Tylko czy ego baby boomersów aż tak splotło się z osiągnięciami ich dzieci, że nabrali przekonania, że ich sukces byłby narażony na szwank, jeśli ich dzieci nie sprostałyby oczekiwaniom12? I czy niektórzy z tych rodziców posunęli się aż tak daleko w zaspokajaniu swoich pragnień i potrzeb, że przyćmili szanse swoich latorośli na rozwinięcie kluczowej psychicznej cechy, którą jest poczucie sprawstwa, opisane przez znakomitego psychologa Alberta Bandurę jako „wiara w zdolność jednostki do zorganizowania i przeprowadzenia szeregu działań koniecznych do poradzenia sobie z przyszłymi sytuacjami”13? Mamy tu głęboko zakorzenioną ironię: być może baby boomersi, mistrzowie samorealizacji, zrobili tak wiele dla swoich dzieci, że okradli je z szansy na rozwinięcie wiary w samych siebie.

Czy dzieciństwo uwrażliwione na kwestie bezpieczeństwa, skupione na osiągnięciach edukacyjnych, propagujące dbanie o poczucie własnej wartości, zorganizowane według listy zadań, które od połowy lat osiemdziesiątych stało się powszechne, a w niektórych społecznościach jest normą, okradło dzieci z możliwości zdrowego wejścia w dorosłość? Kim staną się młodzi dorośli, którzy wyglądają na spełnionych na papierze, ale z trudem radzą sobie w świecie bez ciągłego zaangażowania ze strony rodziców? Jak młoda osoba, która dorastała wśród nieustających pochwał i nabrała przeświadczenia, że każdy problem zostanie za nią rozwiązany, będzie postrzegała życie? Czy jest już za późno, aby młodzi rozwinęli w sobie pragnienie samodzielnego kierowania swoim życiem? Czy przestaną w pewnym momencie myśleć o sobie jak o dzieciach i odważą się przypiąć sobie odznakę „dorosłości”? Jeśli nie, to co stanie się ze społeczeństwem tworzonym przez takich „dorosłych”? Pytania te mnie dręczyły i skłoniły do napisania tej książki.

Zadawałam je sobie, nie tylko pracując, lecz także stopniowo odnajdując się w społeczności Palo Alto, gdzie nadopiekuńczość wychowawcza była wszechobecna – nawet w moim domu. Zbyt wielu z nas, rodziców, stosuje różne kombinacje wyręczania, nadopiekuńczości i zbytniego zaangażowania w życie dzieci. Traktujemy je jak rzadki i cenny gatunek botaniczny i dlatego zapewniamy im przemyślaną i odmierzoną dawkę troski, karmiąc i jednocześnie wtrącając się do wszystkiego, co mogłoby je wzmocnić i uodpornić. Ludzie potrzebują jednak mieć wyrobioną do pewnego stopnia odporność, aby przetrwać co trudniejsze wyzwania, jakie zgotuje im życie. Jeśli dzieci nie będą doświadczać trudniejszych momentów, będą wydelikacone jak orchidee i niezdolne – czasem całkowicie – do samodzielnego rozkwitnięcia w prawdziwym świecie. Dlaczego rodzicielstwo zmieniło się z wychowywania do życia na chronienie przed życiem? Przez to dzieci nie są przygotowane do samoistnego funkcjonowania. Dlaczego problemy, o których piszę, zakorzenione są przede wszystkim w średniej i wyższej klasie średniej? Przecież rodzicom bardzo zależy na sprawdzeniu się, więc skoro mamy na tyle szczęścia, aby należeć do średniej lub wyższej klasy średniej, to mamy środki, czas i dochody, które pomagają nam dobrze wychowywać dzieci. Czy zatem zapomnieliśmy, z czym rodzicielstwo się tak naprawdę wiąże?

A co z naszym życiem, gdy jesteśmy rodzicami? („Jakim życiem?” – byłoby właściwą reakcją). Jesteśmy przemęczeni. Zmartwieni. Puści. Nasze domy nadają się do katalogów reklamowych, starannie dobieramy jedzenie i wino, ale podejście do dzieciństwa coraz bardziej przypomina wyścig zbrojeń po osiągnięcia. Czy możemy w takim razie powiedzieć, że wiedziemy z naszymi dziećmi „dobre życie”? Wydaje mi się, że nie. Naszą rolą w stosunku do dzieci jest śledzenie zadań i postępów szkolnych, planowanie i nadzorowanie zajęć, zawożenie, gdzie popadnie, i obsypywanie pochwałami na każdym kroku. Dokonania naszych dzieci stały się miernikiem naszej wartości i sukcesu. Naklejka z nazwą uczelni na zderzaku samochodu może świadczyć zarówno o naszym poczuciu spełnienia, jak i spełnieniu naszego dziecka.

Wiosną 2013 roku wzięłam udział w zebraniu rady organizacji, która wspiera finansowo szkoły publiczne w Palo Alto. Po spotkaniu, w czasie luźnej rozmowy przy kawie i ciastku, kiedy rodzice powoli wracali do swoich spraw, kobieta zaznajomiona z moją pracą odciągnęła mnie na bok. Przerażonym tonem i z zamyślonym spojrzeniem spytała: „Dlaczego dzieciństwo stało się tak stresujące?”. Położyłam jej dłoń na ramieniu, bo w jej oczach pojawiły się łzy. Inna z mam usłyszała naszą rozmowę i podeszła do nas, kiwając głową ze zrozumieniem. Nachyliła się w moją stronę i zapytała, czy wiem, jak wiele matek w naszej społeczności bierze leki na uspokojenie. Nie znałam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Za to rosnąca liczba tego typu rozmów stała się kolejnym powodem do napisania tej książki.

Jako dziekan martwiłam się rozwojem i perspektywami młodych dorosłych, którzy byli wychowani ze zbytnią opiekuńczością. Sądzę, że jako rodzic dokonałam lepszych wyborów dzięki temu, że kiedyś dużo czasu spędzałam z dziećmi innych ludzi. Mimo to borykam się z takimi samymi lękami i napięciami jak każdy inny rodzic. Oczywiście rozumiem, że ogólnospołeczny problem nadopiekuńczości wynika z naszego lęku przed światem i obawy, jak nasze dzieci sobie bez nas w nim poradzą. I tak wyrządzamy im krzywdę. Dla dobra naszych dzieci oraz dla własnego musimy przestać kierować się lękiem. Powinniśmy wprowadzić zdrowsze podejście – mądrzej kochać – w naszych społecznościach, szkołach i domach. Poprzez badania połączone z obserwacją życia i zdroworozsądkowymi radami pokażę w tej książce, jak wychować dzieci na dorosłych i skąd czerpać do tego odwagę.

Część IJak wychowujemy terazDbamy o ich zdrowie i bezpieczeństwo

Tak się to zaczyna

Dzieciństwo jest najczęściej badanym przez naukowców okresem życia, a w każdej szanującej się księgarni książki o rodzicielstwie zajmują pokaźną ilość miejsca na półkach. Kluczowym zadaniem dla każdego uważnego rodzica (a wszyscy tacy jesteśmy) jest dbanie o zdrowie i bezpieczeństwo dzieci. To podstawa. Prawo biologiczne.

W albumie ze zdjęciami z dzieciństwa mojego syna Sawyera znajduje się jedno, na którym wpatruje się on w obiektyw bez uśmiechu. Miał wtedy siedem miesięcy. Aparat uchwycił tylko dziecko, które siedzi na zjeżdżalni. Pamiętam jednak, jak mocno go trzymałam, czego nie widać w kadrze.

Dla Sawyera była to pierwsza wycieczka do parku, pierwszy zjazd na zjeżdżalni. Patrząc na zdjęcie, nadal słyszę siebie i męża, jak szczebioczemy: „Wszystko w porządku, kochanie. Jesteśmy przy tobie”. Z miny mojego syna wnioskuję, że byliśmy mało przekonujący.

Pamiętam także uczucie lęku, które pojawiło się we mnie, gdy moje maleństwo leżało na krawędzi niewielkiej zjeżdżalni. Nie była wyższa niż półtora metra, staliśmy z mężem po obu jej stronach, a i tak się niepokoiłam. Czy Sawyer będzie się bał, pokonując tę krótką odległość? Czy zjedzie na dół, klapnie pupą o gumową powierzchnię i może uderzy się w głowę? Będzie to dla niego nieprzyjemne doświadczenie, któremu mogliśmy – powinniśmy byli – zapobiec?

Siadając na kanapie obok Sawyera, który oglądał swoje zdjęcia z wczesnego dzieciństwa, przez lata rozpoznawałam w jego oczach lęk i przypisywałam go synowi. Jednak teraz, wiele lat później, zastanawiam się, czy moje dziecko nie odzwierciedlało tego, co dostrzegało w oczach moich i swojego taty. Czy rodzice są w stanie uwolnić się od przemożnej potrzeby całkowitego chronienia niemowlęcia i wypuścić je w czekający na nie świat?

Zapobieganie wypadkom

W świecie dostatku i zaawansowanych technologii mamy poczucie, że potrafimy zadbać o to, aby żadne dziecko w żaden sposób nie zostało skrzywdzone. Wierzymy, że jesteśmy w stanie wszystko kontrolować. W tym celu uczyniliśmy świat bardziej bezpiecznym, przewidywalnym i przyjaznym dla dzieci. Proces ten rozpoczyna się już wtedy, gdy dziecko jest jeszcze w macicy, kiedy to ciąża na każdym etapie podlega monitorowaniu. Po urodzeniu dziecko zostaje przyniesione do domu całkowicie zabezpieczonego dla jego ochrony.

Świat poza domem także uczyniliśmy tak bezpiecznym, jak to tylko możliwe. Pomiędzy latami 1978 i 1985 każdy ze stanów wprowadził prawo, które wymagało wożenia dzieci w fotelikach samochodowych, a niedługo potem wszedł obowiązek zapinania pasów1. Przepisy te zwiastowały rychły koniec tak cenionej wolności – tak jak dawno temu minęła moda na samochody rodzinne typu kombi – lecz przecież ratowanie życia dzieci było zdecydowanie ważniejszą wartością. W tym samym czasie American National Standards Institute[3] ustalił pierwszą normę dla kasku rowerowego, a już przed rokiem 1994 ponad jedna trzecia populacji USA podlegała przepisom dotyczącym noszenia kasku. Starania o bezpieczeństwo dzieci wpłynęły na wzrost użycia kasków i ochraniaczy na rolki, łyżwy czy deskorolkę. Przepisy te i nowe nawyki niezaprzeczalnie ratowały życie.

Jednakże rodzice poszli o krok dalej i sami działali jak barierki i zderzaki pomiędzy dziećmi a światem, tak jakby dzieci były całkowicie bezpieczne tylko wtedy, kiedy byliśmy przy nich obecni. Refleksja ta przyszła do mnie, kiedy pewnego dnia obserwowałam, jak matka przechodziła przez ulicę ze swoim dzieckiem – taka sytuacja mogła zdarzyć się w każdym mieście. Matka szła pewnym krokiem. Jej syn, w wieku około ośmiu lat, ze słuchawkami w uszach i wzrokiem wbitym w telefon szedł tuż za nią. Matka popatrzyła w lewo, w prawo i ponownie w lewo, a następnie razem z synem zaczęła przechodzić na drugą stronę. Dzieciak ani razu się nie rozejrzał. Jakiś czas potem czytałam o urządzeniu minibrake przeznaczonym dla dziecięcych rowerów, które pozwala rodzicom zdalnie sterować hamulcem na tylnym kole.

Szkoła jest pierwszym istotnym miejscem rozwoju intelektualnego naszych pociech, ale samo dowiezienie ich do niej i z powrotem wywołuje w nas obawy związane z bezpieczeństwem. Naszym remedium na nie jest towarzyszenie dzieciom na tyle, na ile pozwala nam logistyka.

Kiedy dzieci są małe, wielu rodziców odprowadza je do szkoły, aby mieć pewność, że dotrą tam bezpiecznie. Często też niosą ich plecak, aby miały lżejszą drogę. Ostatnio rozbawił mnie widok ojca, który pedałował za swoją siedmioletnią, może ośmioletnią córką trzy przecznice z podstawówki do domu z jasnoróżowym plecakiem narzuconym na szerokie plecy. Uroczy obrazek. W tamto popołudnie, tak jak i w wiele innych, zastanawiałam się, kiedy dziecko staje się na tyle duże, aby mogło samo nosić swoje rzeczy, oraz jaki stopień niezależności jest właściwy dla ucznia szkoły podstawowej. Obserwując rodziców w pobliskich szkołach podstawowych, chciałam sprawdzić, jak szeroko jest zakrojone to zjawisko.

Lora, kobieta mieszkająca na przedmieściach Ohio, opowiedziała mi o innej matce, która każdego dnia odprowadza swojego trzecioklasistę do szkolnego autobusu. Tak, dzieciak jest zdrowy i krzepki. Lora mówiła też o ojcu, który jeździ na rowerze za swoją córką przez półtora kilometra do szkoły i z powrotem. Przypomniało mi to tego tatę z różowym plecakiem z mojej miejscowości. Różnica polega na tym, że córka tego drugiego pana chodziła do szóstej klasy. Nawet wtedy, gdy szkoła znajduje się blisko, a coraz bardziej martwi nas emisja dwutlenku węgla do atmosfery, wielu z nas odwozi dzieci autami do szkoły. Często odprowadzamy je nawet dalej niż pod same drzwi.

Rozmawiałam z przyjaciółką rodziny, Ellen Nodelman z Manhattanu. Od 1969 roku uświetniała swoją obecnością sale szkolne Rockland Country Day School (RCDS), mieszczącej się w Congers w stanie Nowy Jork nad rzeką Huston, gdzie dzieci uczyły się od przedszkola po dwunastą klasę. Ellen zaczęła pracę w RCDS w dziale anglistyki, a potem uczyła i działała jako dziekan do spraw nauczania i doradca zawodowy. Przez ponad czterdzieści lat piastowania tych funkcji była naocznym świadkiem rodzącego się zjawiska rodzica obecnego zarówno w murach szkolnych, jak i poza nimi.

Jak twierdzi Ellen Nodelman, połowa dzieci uczących się w RCDS korzysta z autobusu szkolnego, a co najmniej połowa dzieciaków, która mogłaby to robić, jest wożona przez rodziców. Zamiast tylko podrzucać dzieci do szkoły, rodzice tych młodszych przychodzą czasem z nimi do budynku, a niektórzy chcą nawet wejść do klasy.

Staramy się nie wpuszczać ich dalej niż na główny hol. Jeśli mogliby robić, na co mają ochotę, to spędziliby cały dzień z dzieckiem w klasie. Niektórych o to spytaliśmy.

Jest jeszcze sprawa telefonów komórkowych. Ten dość świeży wynalazek w komunikacji pomiędzy rodzicem a dzieckiem, więc nie był przyczyną powstania helikopterowego stylu wychowywania, ale z pewnością pomaga w wiszeniu nad dzieckiem, jeśli rodzice mają do tego skłonności. Badacze nazwali telefony komórkowe „najdłuższą pępowiną”2.

Weźmy za przykład matkę licealisty z Beverly Hills, która nalegała, aby jej syn co godzinę przysyłał wiadomość z drogi, kiedy jechał z przyjaciółmi na plażę. Przerażała ją sama przejażdżka, a nie surfowanie w Oceanie Spokojnym. Inny przykład to rodzic studenta ze Stanfordu, który skontaktował się z władzami uniwersytetu, myśląc, że jego córka zaginęła, bo przez jeden dzień nie zadzwoniła do niego. Albo mama innego studenta przebywającego na wymianie studenckiej w Nowej Zelandii, która zadzwoniła do kierownika programu wymiany niesłychanie zaniepokojona, bo jej syn nie odbierał telefonu od powrotu z wycieczki górskiej (wiedziała, że wrócił na kampus, bo namierzała syna przy użyciu GPS-u).

Czujność rodzicielska i technologia zabezpieczają świat naszych dzieci, ale nie zawsze będziemy mogli stać na straży. Wychowanie dziecka na samodzielnego dorosłego to nasz biologiczny i moralny obowiązek, a świadomość własnego ja w świecie jest ważną życiową umiejętnością, którą dziecko powinno rozwinąć. Kiedy kusi nas, aby ochraniać je naszą obecnością, zadajmy sobie pytania: Po co? Jak zapobiegać i chronić, jednocześnie ucząc dzieci tego, co im niezbędne? Jak pokazać im, w jaki sposób same mogą to robić?

Wyolbrzymiony lęk przed nieznajomymi

Wiele ze środków ostrożności wymyślonych w końcówce dwudziestego wieku – przepisy, wyposażenie, rodzice pomagający dzieciom przechodzić przez ulice i wciskający za nie hamulec roweru oraz wożący do szkoły – ma na celu uchronić dzieci przed wypadkami. Do tego martwimy się również ludźmi, którzy mogą chcieć skrzywdzić nasze dzieci. Dlatego je uczymy, że nie należy rozmawiać z nieznajomymi, pilnujemy w czasie zabaw na zewnątrz, o ile jeszcze ktoś się tak bawi, prowadzimy je blisko siebie w alejkach marketu spożywczego. Towarzyszymy im praktycznie wszędzie. Wpłynęło to na różne zwyczaje celebrowane od wielu lat w czasie dzieciństwa. Na przykład Halloween. Dzieciaki przemierzały okolice, triumfalnie objadając się słodyczami wręczanymi przez sąsiadów i nieznajomych. Tymczasem teraz w mojej społeczności dzieci w wieku dwunastu– trzynastu lat są eskortowane przez rodziców, którzy sterczą na podjazdach odwiedzanych domów i zanim pozwolą dziecku napchać się cukierkami po uszy (co również jest obecnie zabronione), sprawdzą, czy któryś nie ma ukrytej żyletki lub igły.

Można by sądzić, że taka ostrożność jest uzasadniona, ale tak naprawdę wszelkie doniesienia o żyletkach lub igłach ukrytych w cukierkach halloweenowych okazywały się żartem lub kłamstwem3. Również obezwładniający strach przed porwaniem przez nieznajomego budowany jest na rzadkich przypadkach. Z dowodów wynika, że pierwsza emisja filmu Adam w 1983 roku, który opowiadał o porwaniu i morderstwie dziecka, stała się katalizatorem lęku przed nieznajomymi. Jest on powszechny w dzisiejszych czasach zarówno w Ameryce, jak i w innych anglojęzycznych krajach, w których film ten także wyświetlono4. Z początkiem lat osiemdziesiątych rzecznicy bezpieczeństwa dzieci błędnie twierdzili, że każdego roku znikały setki tysięcy dzieciaków, łącząc ze sobą ucieczki z domu i liczbę „porwań” przez rodziców niemających prawa opieki z nielicznymi przypadkami uprowadzeń przez nieznajomych, które faktycznie miały miejsce. Dzisiaj smartfony i dwudziestoczterogodzinny dostęp do internetu podkręcają to szaleństwo, powiadamiając nas natychmiast, gdy coś złego stanie się jakiemukolwiek dziecku w którymkolwiek zakątku świata. Media podsycają nasze lęki, podnosząc sobie ratingi historiami mrożącymi krew w żyłach. Rodzice w całym kraju rzeczowo – albo ze smutkiem – twierdzą, że dzieci nie mogą już same spacerować po ulicach. Dlaczego? „Z powodu pedofilii”. Postrzegamy nasze społeczeństwo jako bardzo niebezpieczne, a mimo to z danych wynika, że wskaźniki porwań nie wzrosły. Co więcej, według różnych danych są one niższe niż kiedykolwiek wcześniej5.

W 1990 roku Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych opublikował pierwsze badanie dotyczące dzieci „zaginionych, uprowadzonych, zbiegłych i wyrzuconych z domu” (NISMART-1). Drugie badanie, najbardziej aktualne, opublikowano w 2002 roku (NISMART-2). Oszacowano w nim, że w ciągu roku zgłoszono siedemset dziewięćdziesiąt siedem tysięcy pięćset zaginięć dzieci. W liczbie tej jedynie sto piętnaście było ofiarami najpoważniejszego, długotrwałego uprowadzenia przez osobę spoza rodziny, które nazwano „stereotypowym porwaniem” (z czego czterdzieści procent dzieci zostało zabitych). Mimo że badanie NISMART-2 przeprowadzono już jakiś czas temu, możemy założyć, że liczba „stereotypowych porwań” nie jest dziś większa, a prawdopodobnie nawet się obniżyła. Ze statystyk FBI wynika, że liczba zaginionych osób w każdym przedziale wiekowym pomiędzy rokiem 1997 a 2011 spadła o trzydzieści jeden procent. Wskaźniki morderstw, napaści na tle seksualnym i wielu innych zbrodni na dzieciach również się obniżyły6.

Ubierzmy te dane w konkrety. W 2014 roku populacja Stanów Zjednoczonych wynosiła około trzystu osiemnastu milionów ludzi, w tym siedemdziesiąt cztery miliony stanowiły dzieci. Jeśli pośród nich sto piętnaścioro padło ofiarą stereotypowego porwania, z czego czterdzieści procent zostało zabitych, to jest to znikoma liczba. Przypadki uprowadzeń przez nieznajomych stanowiły jedną setną procent wszystkich zaginięć7. Pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięćdziesiąt dziewięć setnych procent zgłoszonych zaginięć było pomyłką opiekunów, ucieczką, odebraniem przez członka rodziny lub wyrzuceniem z domu (sytuacja, gdzie rodzina nie życzy sobie powrotu dziecka). To, że coraz więcej dzieci ginie, a większość uprowadzeń jest dokonywana przez kogoś nieznajomego, to bajki.

Oczywiście wszelkie zło wyrządzane dziecku jest tragedią niedającą się wypowiedzieć, a prawdziwi złoczyńcy gdzieś się czają, chociaż niewielu popełnia przestępstwa na osobach zupełnie sobie nieznanych. Dlaczego więc opieramy nasze codzienne decyzje dotyczące przemieszczania się naszych dzieci na ryzyku wynoszącym jeden na milion, że dziecko zostanie zabite przez nieznajomego, skoro – jak donosił „Palm Beach Post” w 2006 roku – bardziej prawdopodobna jest śmierć dziecka w wypadku jeździeckim (1 na 297 000), w trakcie gry w futbol (1 na 78 260) lub na siedzeniu pasażera w samochodzie (1 na 17 625)8? Patrząc perspektywicznie, musimy przekazać dziecku podstawową wiedzę o poruszaniu się w mieście, na przykład jak ważne jest chodzenie ulicami z przyjaciółmi zamiast samemu i w jaki sposób odróżnić złego nieznajomego od przeważającej większości tych dobrych. Jeśli pozbawimy nasze dzieci możliwości nauczenia się, jak poruszać się w świecie wykraczającym poza nasze podwórko, to wcześniej czy później zostaną z tym zderzeni i zaznają strachu, oszołomienia, skołowania lub zagubienia na środku ulicy.

Mnie także dopadały takie lęki. Mimo że znam wszystkie dane, dzięki czemu, teoretycznie, powinnam być mądrzejsza, i tak dałam się opętać mitowi o zagrożeniu ze strony obcych. Pamiętam, kiedy Sawyer po raz pierwszy wracał od kolegi przez naszą dzielnicę wyższej klasy średniej o niskiej skali przestępczości. Miał wtedy jakieś dziesięć lat, zapadał zmierzch, a sam spacer mógł trwać najwyżej dziesięć minut. Chociaż miałam całą tę wiedzę o przejaskrawionych lękach i zdawałam sobie sprawę z tego, jak ważne jest rozwijanie samodzielności u dzieci, serce i tak podchodziło mi do gardła. Te dziesięć minut do bezpiecznego powrotu mojego synka ciągnęło się w nieskończoność, a skupienie uwagi na czymś innym kosztowało mnie bardzo wiele wysiłku.

Okropne rzeczy dzieją się na całym świecie. I zawsze się wydarzały, ale w dzisiejszych czasach statystycznie prawdopodobieństwo ich wystąpienia jest mniejsze niż w minionych dziesięcioleciach. Mimo to słyszymy o złych zdarzeniach zaledwie minuty po ich zajściu, gdziekolwiek na świecie miałyby miejsce. Uruchamia się w nas ewolucyjnie zakodowana reakcja „walcz lub uciekaj”. Nigdy jednak nie uciekamy od czynnika stresogennego, tylko trwamy w stanie podwyższonej gotowości.

Biolog ewolucyjny Robert Sapolsky specjalizuje się w badaniach na temat stresu. W swojej książce Dlaczego zebry nie mają wrzodów. Psychofizjologia stresu9, której ukazało się już trzecie wydanie, wyjaśnia, jak lęk przed tym, że coś złego może się wydarzyć, wyrządza nam krzywdę.

Kiedy uruchamiamy reakcję stresową z powodu strachu przed czymś, co okazuje się realnym zagrożeniem, gratulujemy sobie umiejętności poznawczych pozwalających je przewidzieć i zmobilizować konieczne siły obronne. Te przewidywane działania obronne mogą nas chronić, ponieważ wiele elementów reakcji stresowej ma na celu przygotowanie nas do stawienia czoła stresorom. Jednak kiedy całe to fizjologiczne zamieszanie związane z reakcją stresową pojawia się bez powodu lub w odpowiedzi na coś, na co zupełnie nie mamy wpływu, mówimy o „lęku”, „nerwicy”, „paranoi” czy „nieuzasadnionej wrogości”.

Tak oto reakcja stresowa może zostać uruchomiona nie tylko w odpowiedzi na fizyczne czy psychologiczne zniewagi, lecz także w odpowiedzi na ich przewidywanie. I właśnie ta ogólność reakcji stresowej jest najbardziej zaskakująca – układ fizjologiczny jest uaktywniany nie tylko przez najróżniejsze szkody i urazy o charakterze fizycznym, lecz także przez samo myślenie o nich10.

Ogólnie rzecz biorąc, cykl wiadomości krążących po całym świecie przez 24/7/365 jest dość nowym zjawiskiem w ludzkiej egzystencji i jeszcze się nie nauczyliśmy, jak sobie z nim radzić. Występuje coś takiego jak nadmiar informacji.

Uznawanie powszechnego zachowania za niezgodne z prawem

Nawet jeśli sami nie należymy do zbyt bojaźliwych osób, to dopasowujemy się do otoczenia i nabieramy przekonania, że działamy lekkomyślnie, nie myśląc przez cały czas o zbrodniarzach. Dziecko bez towarzystwa jest niecodziennym widokiem, więc kiedy się z nim spotykamy, martwimy się, że coś się stało. Czy dziecko oddaliło się od opiekuna? A może jeszcze gorzej – pozostawiono je bez opieki? Ktoś może wezwać policję albo opiekę społeczną.

W 2014 roku w południowej Karolinie Debra Harrell została aresztowana za porzucenie dziecka, bo pozwoliła swojej dziewięcioletniej córce bawić się w parku, podczas gdy ona sama pracowała na zmianie w McDonaldzie. Panią Harrell wypuszczono dzień później za kaucją. Dość szybko odzyskała prawo do opieki nad córką, którą tymczasem umieszczono w domu opieki. Natomiast sprawa jest nadal w toku w wydziale spraw społecznych, a data rozprawy nie została jeszcze wyznaczona11.

Pisarka Kim Brooks została aresztowana, bo na pięć minut zostawiła czteroletniego synka w samochodzie w chłodny dzień. Potem spędziła ponad rok na walce sądowej, broniąc się przed oskarżeniem o „wykroczenia przeciwko małoletniemu”12. Osoba, którą niektórzy nazwaliby dobrym samarytaninem, znajdowała się akurat na parkingu i nakręciła film z dzieckiem pani Brooks w aucie, a następnie powiadomiła policję.

Tylko czy osoby, które widziały dzieci Brooks i Harrell, rzeczywiście zachowały się jak dobrzy samarytanie – czy raczej jak samozwańczy strażnik bezpieczeństwa? Ani córce Harrell, ani synowi Brooks nie stało się nic złego. Tym, co zdecydowało o kryminalnym charakterze postępowania tych mam, było domniemanie, że mogła się wydarzyć krzywda. Są to tylko dwie z kilkunastu niedawno ujawnionych spraw, w których rodzicom (najczęściej matkom) postawiono zarzuty za zachowanie, które było nie tylko powszechne w poprzednim pokoleniu, lecz także jest zapewne koniecznością i dziś, ponieważ dzieci nie mogą towarzyszyć rodzicom dosłownie zawsze. Dwadzieścia razy bardziej prawdopodobne jest, że dziecko zostanie zabite przez krewnego niż nieznajomego13, ale i tak samozwańczy strażnicy bezpieczeństwa gotowi są postawić w stan oskarżenia matkę, która robi, co może w niesprzyjających okolicznościach, i to kiedy dziecku nie dzieje się rzeczywista krzywda. Prawdziwym zagrożeniem są raczej tacy strażnicy.

Krzewicielka idei „dzieci wolnego chowu”, Lenore Skenazy, próbuje zmierzyć się z takimi ludźmi. Na końcu jej książki Dzieci wolnego chowu14 znajduje się praktyczne narzędzie dla rodziców, którzy zachęcają dzieci do przebywania na zewnątrz bez opieki. Jest to formularz z perforacją, który można wypełnić i umieścić w plecaku dziecka lub przypiąć do jego koszulki. Nagłówek formularza głosi: Nie zgubiłem się. Jestem dzieckiem wolnego chowu, i racjonalnie wyjaśnia, o co chodzi15. Brzmi absurdalnie. Utopijnie nawet. Jest jednak praktyczną proaktywną odpowiedzią dla tych, którzy mogliby się obawiać, że bezmyślnie pozwalamy naszym dzieciom na samodzielną zabawę na zewnątrz. Oczywiście karteczka przypięta do koszulki dziecka mogłaby wywołać u naszego sąsiada uśmieszek i nieco go uspokoić, ale z drugiej strony policja mogłaby i tak mieć do nas jakieś „ale” za złamanie dotąd niespisanego prawa traktującego o stosowności i nielegalności puszczania dzieci wolno. Ankieta z 2014 roku, przeprowadzona w odpowiedzi na sprawę Debry Harrell, wykazała, że sześćdziesiąt osiem procent Amerykanów uważa, że dziewięciolatek nie powinien przebywać w parku bez opieki. Z kolei czterdzieści trzy procent ankietowanych stwierdziło tak w stosunku do dwunastolatków16. Tyle samo osób nie zgadza się z tym.

Rodzice tacy jak Kim Brooks mają przynajmniej odpowiednie środki pieniężne i wystarczająco dużo czasu, aby uporać się z dziwactwami procesu sądowego, wizytami pracowników opieki społecznej i karami. Z kolei ubogich rodziców z klasy robotniczej (takich jak Debra Harrell, która pozwoliła, aby jej córka sama bawiła się w parku w trakcie jej pracy), gdzie zarabia osiem dolarów na godzinę najzwyczajniej na to nie stać. Niepokojące jest, że policja narusza granice życia prywatnego17. Zasmuca także lekceważące podejście do kobiet w miejscach pracy. Czy policja robi to w sposób jawny, czy ukryty, tego nie wiem. Wiem natomiast z całkowitą pewnością, że koszt psychiczny, jaki poniosły obydwie kobiety, jest nie do oszacowania.

Jak wpływa na dzieci publicznie i napastliwie kwestionowanie decyzji ich rodziców? A co z dziećmi przeniesionymi do rodziny zastępczej – co samo w sobie bywa w niektórych przypadkach wstrząsającym przeżyciem – na czas walki ich rodziny z systemem prawnym? Co wszystkie te dzieci mają o tym sądzić?

Amanda, mama dwóch małych chłopców, których wychowuje z mężem na spokojnych peryferiach Doliny Krzemowej, należała do mojego zespołu w Stanfordzie i koordynowała działania badawcze na potrzeby tej książki. Jej starszy syn Roland ma cztery lata i bardzo lubi próbować nowych rzeczy, ćwicząc się w niezależności. Amanda zazwyczaj z radością pozwala mu samodzielnie wykonywać większość czynności, na przykład załadowanie czy wypakowanie pralki lub suszarki czy pomaganie przy przygotowaniu posiłków.

Od pewnego czasu Roland coraz częściej dopytywał, czy mógłby zostać sam albo w domu, albo w samochodzie, bo nie chciał być ciągany na szybkie zakupy. Amanda jest przekonana, że Roland jest w stanie poczekać cierpliwie i spokojnie zająć się sobą przez krótki czas, bez ustawicznego nadzoru rodzica czy innego dorosłego. Jednakże wiedząc, jak często „nieodpowiedzialne” matki stają się tematem wiadomości z pierwszych stron gazet, Amanda musiała wytłumaczyć synkowi, że nieznajomym i policji nie spodobałaby się taka sytuacja i mogliby mieć przez to kłopoty.

Roland roześmiał się i powiedział, że nie zrobi nic złego, więc nie powinni go zaaresztować. Amanda wyjaśniła mu, że nie o to chodzi i że nieznajomi i policja uznają, że to ona – mama – postąpiła źle, pozostawiając dziecko samo, bo uważają, że bez opieki dorosłego dzieci są w niebezpieczeństwie. Roland odparł zaskoczony: „Dlaczego ludzie nie wiedzą, że potrafię się zachować i że nic mi się nie stanie, gdy będę sam?”.

Być może Roland słuchał National Public Radio, które latem 2014 roku donosiło, że w Japonii dzieci w wieku siedmiu, a nawet już czterech lat, jeżdżące same metrem nie należą do rzadkości18. Reporter w tej samej relacji stwierdził, że w Stanach Zjednoczonych ktoś wezwałby w takiej sytuacji pomoc społeczną. Nasza definicja zaniedbania jest tak szeroka, że zabrania się rodzicom określić, kiedy ich dziecko jest zdolne do bycia choć trochę samodzielnym. Kreując lęk przed nieznanym, tłumi ona rozwojowo uzasadnione budowanie umiejętności. O ile możemy uznać Japończyków za normalnych, o tyle upór, z jakim Amerykanie nieustannie obserwują swoje dzieci i towarzyszą im zawsze i wszędzie, sprawia, że wychodzimy na szaleńców. Co ciekawe, i dość okrutne, jak się nad tym zastanowić, w dzisiejszych czasach niezbadanym zagrożeniem dla dzieci jest dorastanie w przeświadczeniu, że zły nieznajomy, czyli pan lub pani ze spożywczego albo, co gorsza, sąsiad wręczający cukierka w Halloween, chce skrzywdzić je lub jego rodziców. Dopiero to naraża dzieci na prawdziwe niebezpieczeństwo.

Walka z lękiem przed przyjaciółmi

Kiedy zaczęłam akceptować to, że mam skłonność do nadmiernej opiekuńczości w stosunku do moich dzieci, Sawyera i Avery, i wybiegłam w przyszłość do ich lat studenckich, z nadzieją, że będą tak niezależni, jak bym tego chciała, postanowiłam skoncentrować się na dostarczaniu im okazji do samodzielności już w dzieciństwie. Można powiedzieć, że zaczęłam rzucać im niezależność pod nogi jak kłody.

Postępuję tak już od kilku lat. Oto przykład. Gdy Avery była w siódmej klasie, powiedziała mi, że ma się spotkać z kilkorgiem przyjaciół wieczorem w szkole, aby przybrać szafkę koleżanki, która obchodziła urodziny następnego dnia. Córka opowiadała o tym, kiedy zmywałyśmy po kolacji. Bez oporu pozwoliłam jej pojechać na rowerze do szkoły, pomimo że było już ciemno. Szkoła oddalona jest od naszego domu o pół kilometra, a okolica – bardzo bezpieczna. Właściwie to śmiało mogę przyznać, że chciałam, aby w ten sposób budowała swoją niezależność. Niestety jedna z mam bardzo się zaniepokoiła, że Avery będzie pedałowała sama po ciemku. Zaproponowała więc, że podrzuci ją w obie strony. Moja córka wysłała SMS-a do koleżanki: Nie, dzięks. Wolę rower. Po dalszym naciskaniu ze strony tamtej mamy napisała: Mama chce, żebym pojechała rowerem. Lęk jednak wziął górę. Tamta mama odbierała właśnie trzecią z przyjaciółek i mogła ot tak podjechać pod nasz dom. Wyszlibyśmy na wyjętych spod prawa degeneratów, gdybyśmy odmówili. Stałam tak, wycierając ręce w ścierkę, i zastanawiałam się, jak wychowywać córkę, skoro lęki otaczających nas ludzi będą ją ściągały w dół. Martwiłam się też trochę tym, co inni rodzice o mnie myślą.

Brałam udział w kameralnym spotkaniu rodziców w północnej części Wirginii, w czasie którego jedna z kobiet, Amy, przedstawiła podobne rozterki.

Czuję się jak agresywny, szurnięty buntownik. Istnieje przekonanie, że mamy niebezpieczne czasy, a tak naprawdę jest dziś spokojniej.

Amy pozwalała swojej jedenastoletniej córce samej wracać wieczorem ze spotkań skautów, ale opiekun nie chciał się na to zgodzić.

Znajomi Amy mówili: „Jest dziewczynką. Przecież nie może sama spacerować”. Amy chce nauczyć córkę, jak mądrze sobie radzić w świecie i nie być ofiarą. Chciałaby, aby córka potrafiła przybierać minę „nie daję sobie w kaszę dmuchać”.

Kiedy latem przed pójściem do ósmej klasy Avery zaczęła jeździć kolejką podmiejską do San Francisco na półkolonie, wiedziałam, że muszę ją nauczyć takiej postawy. I to zrobiłam. Przez trzy dni pokonywałyśmy razem godzinną trasę, a potem Avery podróżowała już sama. Tak samo jak wtedy, kiedy Sawyer po raz pierwszy sam wracał od kolegi do domu, tak i w tej sytuacji serce chciało wyskoczyć mi z piersi. Z pewności siebie, jaka malowała się na jej twarzy, gdy pierwszego dnia samodzielnej podróży odebrałam ją z dworca, wywnioskowałam, że tego jednego dnia wydoroślała co najmniej o rok.

Nawet takie osoby jak Amy i ja, które wypatrują okazji, aby kierować swoje dzieci na drogę niezależności, mają ukryte lęki. Amy wyznała mi, że podziwia „panią od dzieci wolnego chowu” (Lenore Skenazy), choć nie chciałaby znaleźć się wśród tych wyluzowanych rodziców, których nazwiska i tak pojawiły się w wiadomościach, bo jednak wydarzyło się coś strasznego. Zgadzam się z tym, że trudno jest poruszać się po tym kulturowym polu minowym. Mowa tu o największych lękach i sięgającej zbyt daleko kontroli, która z nich wynika. Musimy jednak zadać w końcu pytanie o to, ile wolności potrzebuje rozwijający się człowiek.

Przegapione okazje do rozwoju

Jednym ze wskaźników zmiany naszego stosunku do bezpieczeństwa naszych dzieci jest spojrzenie na instytucję opiekunki do dzieci. Kiedy miałam dziewięć czy dziesięć lat (kończyłam podstawówkę/szłam do gimnazjum), zaczęłam pilnować dzieci sąsiadów. Mamy zatrudniały mnie do opieki w ciągu dnia (w niektórych społecznościach nazywano takie osoby „pomocnikami matek”) i przez kilka godzin zajmowałam się dzieckiem (lub dziećmi). Przygotowywałam przekąski, bawiłam się z maluchami, kładłam je na drzemki i odbierałam telefony oraz otwierałam drzwi, gdy ktoś przyszedł. Przed dwunastym rokiem życia w weekendowe wieczory regularnie zajmowałam się dzieckiem w jednej z rodzin. Zarabiałam minimalną pensję. Dziś kampania narodowa SAFE KIDS[4] zaleca, aby dzieci poniżej dwunastego roku życia nie były pozostawiane same w domu, a już z pewnością nie powinny być odpowiedzialne za młodsze od siebie dzieci19. Obecnie w czternastu stanach przepisy określają minimalny wiek dziecka, które może zostać samo w domu – waha się on od sześciu lat (Kansas) do czternastu (Illinois), a mediana wynosi dziesięć lat20. Mimo że nie ma żadnych stanowych przepisów odnośnie do minimalnego wieku dla opiekunów do dzieci, to ogólnie przyjmowaną granicą wiekową w wielu kręgach jest czternaście–szesnaście lat. (Mimo to, całkowicie niedorzecznie, trzydzieści stanów zezwala na ślub szesnastolatków bez zgody rodziców; w pozostałych stanach wiek minimalny wynosi siedemnaście lub osiemnaście lat).

Jeśli doda się do tego obawę przed zostawianiem dzieci samych w domu i martwienie się o ich przebywanie na zewnątrz, to poziom wolności, którą cieszą się amerykańskie dzieci, kurczy się do ilości śladowych w porównaniu z wolnością, którą mieli ich rodzice, a praktycznie równa się zeru w porównaniu ze swobodą ich dziadków. Wydaje się, że chcemy przygotować dzieci do życia tak, aby już na zawsze pozostawały w promieniu dwóch kilometrów od nas. Zupełnie za to nie interesuje nas rozwijanie w nich umiejętności życiowych, które powstają dzięki nabywaniu niezależności.

Nawet organizacja skautek (Girl Scouts of America), tych ubranych w zielone kamizelki sprzedawczyń miętówek, dopuściła do tego, aby obawy związane z bezpieczeństwem zniszczyły metody stosowane do budowania samodzielności. Oficjalny podręcznik skautów informuje, że w akcje sprzedaży ciasteczek prowadzone przez dziewczyny w wieku do osiemnastego roku życia muszą zostać, przynajmniej w jakimś stopniu, zaangażowani dorośli21. O ile nigdy nie spotkałam dziewczyny w takim wieku pod opieką dorosłego w czasie sprzedaży ciasteczek, o tyle widziałam wiele gimnazjalistek, które pasywnie siedziały i uśmiechały się, podczas gdy ich rodzice zajmowali się wydawaniem towaru i przyjmowaniem płatności. Tylko spokojnie! Te dziewczynki i tak dostaną odznakę! Zastanawiam się tylko za co.

Chroniąc ich uczucia

Skoro jest mowa o odznakach, to przypomnijmy, że pokolenie milenium nie bez powodu zostało nazwane pokoleniem „medal dla każdego”. Nietrafioną próbą uchronienia dzieci przed zranieniem rodzice sprawili, że są one nagradzane za każdy, nawet najmniejszy wysiłek. Od lat osiemdziesiątych amerykańskie dzieci doceniano odznakami, dyplomami, kotylionami i trofeami za sam udział w czymś, tak jakby pojawienie się na danym wydarzeniu było niesamowitym osiągnięciem i wymagało pergaminu, plastiku albo aluminium.

Zasypujemy dzieci pochwałami dosłownie za wszystko. Od berbeci, które słyszą entuzjastyczne „świetnie!” za narysowanie prostej postaci człowieczka, po większe dzieci, którym towarzyszy głośne „dobra robota, mały!” na boisku do bejsbola za każde nietrafione machnięcie kijem. Bijemy dzieciom brawo, nawet gdy ich osiągnięcie nie było imponujące („świetnie się spisałeś, zakładając buty”), lub obdarowujemy je całkowicie nietrafionymi komplementami („świetnie się spisałeś, bo nie uderzyłeś Billy’ego”)22. Czy dzieci powinny otrzymywać nagrody i odznaczenia bez względu na to, jak zwyczajne jest ich osiągnięcie? Czy to jedynie sposób na okazanie bezwarunkowej miłości? Niektórzy tak uważają23. Inni twierdzą, że takie podejście stwarza fałszywe poczucie tego, czym jest wysiłek konieczny do wyróżnienia się w czymś, oraz pozwala wierzyć, że uznanie i wsparcie należą się także później, w miejscu pracy.

Autorka książki z 2013 roku Najbystrzejsze dzieciaki na świecie Amanda Ripley przyjrzała się temu, czy amerykańscy uczniowie są podobni pod względem edukacyjnym do dzieci z innych części świata. Ruch „medal dla każdego”, który znany jest także jako ruch „poczucia własnej wartości”, określiła hamulcem postępów edukacyjnych i przyczyną słabych wyników amerykańskiej młodzieży w standaryzowanym międzynarodowym badaniu jakości nauczania24. W latach osiemdziesiątych „amerykańscy rodzice i nauczyciele zostali zarzuceni stwierdzeniami, że poczucie wartości dzieci musi być chronione przed konkurowaniem (i rzeczywistością), bo pomoże im to osiągnąć sukces”. Efektem tego, na co wskazuje psycholog Hara Estroff Marano w swoim gorącym proteście wymierzonym przeciwko zjawisku, które nazywa „inwazyjnym rodzicielstwem”, jest „społeczeństwo mięczaków”25.

Nadużywanie etykietki „łobuz”

Dzieci czasem znęcają się nad słabszymi. Kiedy mój chrześniak był w ósmej klasie, grupka dzieciaków z liceum dokuczała mu na Facebooku za to, że jest homoseksualistą. To było okrutne. Kiedy ktoś atakuje dziecko, potrzebuje ono wsparcia rodziców lub innego obrońcy, który pomoże mu wyplątać się z tej sytuacji i otrząsnąć z traumy.

Jak napisała Susan Porter w Bully nation26, rodzice często nadają sytuacjom etykietkę zdarzenia napastliwego, mimo że jest to naturalne zachowanie na danym etapie rozwoju dziecka i jego socjalizacji (dość niefortunne i nieprzyjemne do obserwowania). W naszej kulturze napastliwym może zostać nazwane każde dziecko przyczyniające się do tego, że inne poczuje się zasmucone. Dlatego zajmowanie się rodzicami oskarżającymi dzieci innych rodziców o bycie agresorami spędza sen z powiek wszystkim dyrektorom szkół. Susan Porter zachęca rodziców i wychowawców, aby unikali przyklejania etykietki napastnika, a w zamian uczyli dzieci, jak rozwijać odporność psychiczną niezbędną do radzenia sobie z surowymi wyzwaniami towarzyskimi.

Olaf „Ole” Jorgenson jest dyrektorem prywatnej szkoły Almaden Country School, z klasami od czwartej do ósmej, która znajduje się niedaleko mojego miejsca zamieszkania w San Jose w Kalifornii. Ole od ponad dwudziestu pięciu lat pracuje jako nauczyciel i pracownik administracyjny zarówno w szkołach publicznych, jak i prywatnych w Seattle, Kalifornii, na Hawajach i w największym okręgu szkolnym w Arizonie – Mesa Unified. Pracował także w szkołach w Azji, Europie i Ameryce Łacińskiej. Oto co mi powiedział:

Nagabywanie stanowi problem szkół na całym świecie. Zawsze był to problem i pewnie tak już zostanie. Ale skala prawdziwego napastowania, czyli intencjonalnego podminowywania czyjejś wiary w siebie i izolowania jednostki od grupy, a następnie systematycznego poniżania czy też krzywdzenie w dłuższym czasie, nie wzrosła. Teraz wcale nie jest to częstsze niż wtedy, gdy dwadzieścia pięć lat temu zaczynałem pracę. Oskarżenia, które rodzice rzucają o dzieciach napastujących inne, często są nieludzkie, a nieraz zupełnie niezrozumiałe. Inteligentni ludzie, którzy wychowują i kochają swoje potomstwo, potrafią oczerniać lub nawet postrzegać zachowanie innych dzieci jako zbrodnicze. I zaczyna się to już w szkole podstawowej czy nawet przedszkolu. To bardzo niepokojące i zasmucające.

Ole ma ciepły ton głosu, ale przez telefon słyszę, że jest zmartwiony.

Ludzie, którzy pracują z dziećmi, wiedzą, że agresja w relacjach jest właściwa z punktu widzenia rozwoju. Owszem, jest to krzywdzące i małoduszne, a instynkt rodzicielski nakazuje nam chronić dzieci przed krzywdą, ale one muszą się nauczyć, jak sobie radzić, kiedy są obrażane. Jeśli nazywasz inne dziecko prześladowcą, szczególnie gdy jest ono małe, przypisujesz mu zamiary, do których nie jest rozwojowo zdolne.

Według Olego ważne jest zrozumienie tej epidemii wypaczonego postrzegania, czym jest tego typu prześladowanie. Nie tylko dla dobra oskarżanych o to dzieci, lecz także ze względu na te krzywdzone.

Jeśli interweniujesz w imieniu swojego dziecka, to staje się ono ofiarą. Przekazujesz komunikat, że nie jest ono zdolne, nie ma dość silnego charakteru, aby samodzielnie sobie poradzić w takiej sytuacji. Mówisz: „Muszę wkroczyć i zająć się tym za ciebie”. W gruncie rzeczy sam osłabiasz swoje dziecko.

Ole przytoczył kilka przykładów. Kiedyś miał dyżur na placu zabaw i stał w pobliżu boisk. Podbiegł do niego zapłakany chłopiec z drugiej klasy, który trzymał w ręce piłkę. Tuż za nim przybiegła zawstydzona dziewczynka.

Przykucnąłem, pogłaskałem chłopca po ramieniu i spytałem, co się stało. Chłopiec wykrzyknął: „Zaatakowała mnie! Powiedziała, że piłka wyszła na aut, ale to nieprawda. Widziałem, że weszła!”.

Kiedy Ole mówił o tym, słyszałam wyraźnie smutek w jego głosie. Zdziwiło go, skąd siedmiolatek zna takie słowa. Sytuację tę wykorzystał, aby zapoznać dzieci z pojęciem „zróbmy to od nowa”. Najwyraźniej jednak etykietki napastnik/ofiara na wskroś przeniknęły do świadomości naszych dzieci.

Z kolei błędne pojmowanie tych pojęć przez rodziców jest tragikomiczne, co obrazuje inna historia Olego. Kilka lat temu trzeciego dnia nauki nowi w szkole rodzice zażyczyli sobie spotkania z nim, ponieważ martwiły ich poważne incydenty prześladowania, które rozegrały się w przedszkolu. Ole zaniepokoił się i od razu zaprosił rodziców na rozmowę. Prześladowanie w przedszkolu? Ole przygotował notes i uważnie słuchał. Okazało się, że ich dziecko zostało uderzone w głowę plastikową łopatką w piaskownicy. Rodzice chcieli wiedzieć, czy Ole wiedział o tym. Jasne, że nie wiedział. Później się dowiedział, że jedna z nauczycielek, która widziała to zajście, od razu poszła do dzieci i odbyła rozmowę z każdym z nich osobno. Potem skonfrontowała dzieci ze sobą, aby napastnik mógł przeprosić. Po czym odesłała dzieci do zabawy i przyglądała się, jak razem wesoło biegają do końca przerwy. Ujmując to inaczej, sprawa została odpowiednio rozwiązana. Rodzice jednak żądali podjęcia jakichś kroków. Chcieli, aby to drugie dziecko (które cały czas nazywali „prześladowcą”) zostało przeniesione do innej klasy i poniosło konsekwencje dyscyplinarne. Zasugerowali nawet, że „niedobre” dziecko powinno zostać zawieszone w prawach ucznia czy wręcz wyrzucone z przedszkola. Dzieci były przedszkolakami, które uczyły się, jak radzić sobie z różnymi sytuacjami w piaskownicy, pod okiem dorosłych. Co miał im powiedzieć Ole? Od czego w ogóle zacząć? Udało mu się dobrać odpowiednie słowa, ale w szkołach problem się nasila.

Ostrożni na placu zabaw

Place zabaw zdają się być siedliskiem prawdziwych katastrof: wypadków, porwań, złośliwych dzieci – dlatego jeśli wybierzecie się na jakiś, to spotkacie tam sporo rodziców, którzy przybyli zapobiegać takim zdarzeniom. Amerykanie mają także skłonność do wychwalania i komentowania zabaw. Pamela Druckerman pisała o tym w książce W Paryżu dzieci nie grymaszą, gdzie zestawiła ze sobą amerykański i francuski styl wychowywania. We Francji bardzo ceniona jest samodzielna i niezależna forma zabawy. Dorośli są więc raczej pasywni i po prostu rozmawiają ze sobą na boku27. W Stanach Zjednoczonych ciągłe pobudzanie poprzez komentowanie i chwalenie może być męczące tak dla rodziców, jak i dzieci. Może także popsuć zabawę, jak twierdzi Druckerman.

Pisarka Suzanne Lucas przeprowadziła się ze swoimi dziećmi z Filadelfii do Szwajcarii i nie mogła się nadziwić różnicom w zachowaniach na placu zabaw. Kiedy po raz pierwszy poszła na szwajcarski plac zabaw ze swoją pięciolatką, była zachwycona jego wyposażeniem, Znajdowały się tam nawet tyrolki rozwieszone między drzewami oraz deski, gwoździe i młotki do budowania domków na drzewie. Suzanne Lucas cały czas była przy swojej córce i umierała z przerażenia, patrząc, jak jej dziecko bawi się tym niezmiernie niebezpiecznym sprzętem. Kiedy rozejrzała się dookoła siebie, zobaczyła, że jest jedynym rodzicem w pobliżu. A inni nawet nie siedzieli na pobliskich ławkach, czytając książki. Ona była JEDYNYM rodzicem na placu zabaw28.

Amerykańscy rodzice i opiekunowie aktywnie angażują się w zabawy dzieci – na huśtawkach, drabinkach lub przy zjeżdżalni, tak jak kiedyś ja i mój mąż – z przyszykowanymi rękami, gotowi, by złapać spadające dziecko lub zapobiec zadrapaniu. Psycholog Wendy Mogel w The Blessing of a Skinned Knee29 pisze o tym, jak istotne są lekcje, które dają nam podejmowane próby i popełniane błędy. Tymczasem amerykańscy rodzice dwudziestego pierwszego wieku chyba pomylili „dobre” czy „udane” rodzicielstwo z zadbaniem o to, aby dziecko nigdy nie doświadczyło nawet najmniejszego, krótkotrwałego bólu.

Zostawmy jednak na chwilę rodziców. Sam rozkład placów zabaw w Stanach jest tak bezpieczny i pozbawiony jakiejkolwiek możliwości kreatywnej zabawy, że dla wielu dzieci są one nudne jak flaki z olejem. Asfalt i żwirek zastąpiono gumą i syntetycznym podłożem zaprojektowanym tak, aby amortyzowało upadki. Drewniane konstrukcje zostały wyparte przez kolorowe plastiki. Praktycznie wszystko, w czym mogłaby ugrzęznąć głowa lub co mogłoby przytrzasnąć palec, zostało wyrzucone. Hanna Rosin w swoim artykule zamieszczonym w 2014 roku w „Atlantic” pod tytułem Overprotected kid[5] wyraziła swoją opinię na ten temat. Opisała, pomiędzy innymi przykładami, dla kontrastu współczesny plac zabaw w Walii w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii, który wygląda bardziej jak wysypisko śmieci niż miejsce zabaw dla dzieci, a mimo to dzieciaki świetnie się tam czują. Artykuł Hanny Rosin wprost opanował media społecznościowe, kiedy czytelnicy z bliska zobaczyli, jak place zabaw, a co za tym idzie – sama zabawa i być może dzieciństwo jako takie – się zmieniły. W lamentującym tonie inny artykuł donosi: „Nowe place zabaw są bezpieczne i dlatego nikt z nich nie korzysta”30. W dzisiejszych czasach zabawa odbywa się raczej we wspaniałych wnętrzach wyposażonych w różnego rodzaju urządzenia cyfrowe31. Tymczasem w 2012 roku w poważnym czasopiśmie „Pediatrics” informowano, że dziecięca otyłość w zatrważającym tempie staje się wiodącą przyczyną powstawania chorób i przewyższa przypadki urazów, na które dzieci bywają narażone. Zmianę tę autor artykułu przypisał po części dbałości o bezpieczeństwo, która góruje nad treściwą zabawą32.

Studiowanie za granicą – z rodzicami

Tim Barton jest kierownikiem do spraw studenckich w studium Global Studies przy uniwersytecie Arcadia w Glenside na przedmieściach Filadelfii w stanie Pensylwania. Każdego roku trzy tysiące studentów z Arcadii wyjeżdża za granicę. Niektórzy z nich studiują w Arcadii w pełnym wymiarze, ale większość z nich aplikuje na zagraniczne programy z któregoś z ponad trzystu różnych koledży i uczelni z całych Stanów. W 2014 roku, tuż przed końcem semestru wiosennego, rozmawiałam z Timem.

Większość studentów, którzy wyjeżdżają z Arcadii za granicę, ma pozytywne doświadczenia. A i tak wielu rodziców ma nierealne oczekiwania i odczuwa niepokój, gdy ich dziecko wyrusza w wielki świat. Wtedy Tim wysłuchuje ich zmartwień i żalów. Spytałam go, co ich najczęściej gnębi.

Opowiedział mi historię studentki, która wyjechała na studia do Londynu. W dniu jej wyjazdu do Tima zadzwonił telefon. U niego była piąta rano, czyli dziesiąta czasu londyńskiego. Dzwonił ojciec studentki, który jeszcze nie miał żadnych wieści od córki. „Musi mi pan powiedzieć, czy wszystko u niej w porządku! – wykrzykiwał ojciec. – Muszę to wiedzieć!” Tim od razu sprawdził status lotu dziewczyny w internecie i wyjaśnił rozmówcy, że prawdopodobnie jeszcze nie przeszła przez odprawę imigracyjną i celną. Poinformował go także, że na miejscu są jego pracownicy, ale mają setkę studentów do odebrania. Nie było więc możliwe, aby w tamtym momencie rozpoznali córkę tego pana. Ojciec dziewczyny był rozdrażniony. Złościł się, że taka sytuacja jest nie do pomyślenia. Oskarżył nawet Tima o prowadzenie szemranych interesów, po czym się rozłączył.

Tim, który jeszcze był w łóżku, zadzwonił do pracowników w Londynie, aby poinformować ich o zdenerwowanym ojcu. Poprosił, aby zadzwonili do niego, kiedy odbiorą tę dziewczynę. W czasie pomiędzy ubraniem się Tima a zjedzeniem przez niego śniadania ojciec dziewczyny zadzwonił ponownie. Tym razem w jego głosie słychać było zawstydzenie zmieszane z ulgą.

– Już jest na miejscu. Wszystko w porządku – powiedział mężczyzna, głośno wzdychając. – Widziałem, że zaktualizowała status na Facebooku.

Mężczyzna żartobliwie opowiedział Timowi, którą emotikonką zalajkował status córki w porównaniu z jej przyjaciółmi, i szybko skończył rozmowę. Tim cały czas się zastanawiał, czy zdawał on sobie sprawę z tego, że godzinę wcześniej rzucał w jego stronę groźby, używając bardzo niestosownych i obraźliwych słów. Ojciec przeprosił. Tim i tak rozumie, że rodzice po prostu chcą dla swoich dzieci tego, co najlepsze. Wie, że nie są to złośliwe czy wredne osoby. Oni się boją, a zadaniem Tima jest pomaganie im w rozeznaniu się w sytuacji.

Jeśli się nad tym zastanowić, to tylko dlatego martwimy się, gdy nie mamy wiadomości od dzieci, że w dzisiejszych czasach możliwe jest pozostawanie w nieprzerwanym kontakcie. Zaledwie dziesięć czy piętnaście lat temu nie można było w ten sposób kontrolować dzieci. Gdy wybierały się na plażę przed erą telefonów komórkowych, nie miały skąd zadzwonić do domu. Wtedy też w czasie studiów dzieci dzwoniły do rodziców co najwyżej raz w tygodniu (z budki telefonicznej, która znajdowała się w korytarzu akademika, i to tylko w porach, kiedy rozmowy długodystansowe były najtańsze). W czasach bez komórek dzieci wyjeżdżały na zagraniczne studia i przysyłały listy, a telefonowały tylko okazjonalnie. Czy to, że możemy być w ciągłym kontakcie, oznacza, że powinniśmy? Czy to jest wskazane?

Pamiętacie to poczucie bezgranicznej wolności, które dawała na studiach podróż na wyjazdowy mecz futbolu albo na plażę w czasie przerwy wiosennej lub na jakieś pustkowie, żeby usłyszeć koncert zespołu muzyki alternatywnej? Nieodzowną cechą takiego wypadu był zbyt mały pojazd, którym przemieszczało się zdecydowanie zbyt wiele osób, które grały w kamień–papier–nożyce, aby zdecydować, kto ma prowadzić. Towarzyszyła temu głośna muzyka i cokolwiek do jedzenia i picia, co udało się nam wysępić. Latem po ostatnim semestrze studiów przejechałam w tę i z powrotem z Waszyngtonu do Wisconsin w jeden weekend tylko po to, aby pójść na coroczną imprezę ogrodową Hammerfest, którą organizował pewien cudowny chłopak (to chyba jest doskonała definicja pojęcia zakochanej bez pamięci).

Przygody przytrafiają się i dziś, tyle że większości studentom towarzyszą w nich rodzice poprzez telefon komórkowy. Jeśli telefon co chwilę wyświetla powiadomienia o nieprzeczytanych SMS-ach i nieodebranych połączeniach od rodziców, to czy można to nadal nazywać przygodą? Zwłaszcza że jeśli dzieci się nie odmeldują, to dobrze wiedzą, że rodzice będą przerażeni. Dzięki Bogu, że jest Facebook. Kiedy dzieci ignorują nasze natarczywe prośby o kontakt, to przynajmniej możemy sprawdzić ich status, aby się upewnić, że są całe i zdrowe.

Wzdrygamy się na samą myśl o krzywdzie, która mogłaby spotkać nasze dzieci. I owszem, naszym zadaniem jako rodziców jest dbanie o ich bezpieczeństwo. Powinniśmy jednak przejrzeć na oczy i zobaczyć, że przez nadmierną czujność trzymamy je pod kloszem, odgradzając od swobody, na którą zasługują, a która przygotowałaby je do prawdziwego życia.