Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Punkt cięcia

Punkt cięcia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62730-40-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Punkt cięcia

[color=rgb(68, 68, 68)][font=Ubuntu]Zapomniany i pozostawiony na New Quebec oddział porucznik Cartwright ciągle walczy z wrogiem i ogarniającym go zwątpieniem, pokładając nadzieję w wyszkoleniu oraz instynkcie. Kiedy Unia sobie o nim przypomina, okazuje się, że wytrzymałość żołnierzy będzie wystawiona na jeszcze cięższą próbę. Wojna przenosi się na teren Imperium, a Marcin Wierzbowski i jego towarzysze zostają rzuceni w sam środek najbardziej umocnionej prowincji Cesarstwa. Czy plan pułkownika Brisbane’a ma jakiekolwiek szanse na realizację? Jaki efekt przyniesie ich poświęcenie? Nowa powieść autora „Gambitu” przenosi wojnę w przestrzeń międzyplanetarną. Starcie eskadr bojowych, misterne plany ataków i zasadzek w systemach gwiezdnych, widowiskowe potyczki i przejmujące konanie okrętów sprawiają, że „Punkt cięcia” staje się areną bitwy kosmicznej na miarę Davida Webera. Michał Cholewa z wielkim rozmachem kreśli obraz uniwersum, nie tracąc przy tym z oczu losów swoich bohaterów – samotnych w niekończącej się wojnie, w której łatwiej zachować życie niż człowieczeństwo.[/font][/color]

 

Polecane książki

Tematem książki jest metaforyczność dyskursu genderowego (krytyki genderowej, gejowskiej, lesbijskiej, queerowej i studiów (o) męskości) w polskim literaturoznawstwie po 1989 roku. Wychodząc z założenia, iż nurty te stanowią odrębne pola w krajowych studiach literackich, autorka stawia tezę, że prze...
Arcydzieło. Jedna z najważniejszych książek na temat kolonializmu, jakie powstały w naszych czasach. William Dalrymple, „The Guardian”     Najlepsza książka 2017 „New York Timesa” Joseph Conrad i narodziny globalnego świata łączy w sobie historię, biografię i relację z podróży. Maya Jasanoff, jedna ...
Modernizacja środków trwałych ma swoje konsekwencje podatkowe. Z tej publikacji dowiesz się, jakie to skutki oraz - jak uniknąć ich negatywnych konsekwencji....
Wyobraź sobie, że pewnego słonecznego dnia budzisz się w innym świecie – w świecie, w którym każdy z sąsiadów jest potencjalnym zabójcą, a wyprawa do sklepu spożywczego po podstawowe produkty urasta do rangi śmiertelnie niebezpiecznego slalomu między żywymi trupami. Wiesz, że z czasem zacznie br...
Brutalne morderstwa wstrząsają opinią publiczną. Czy śmierć stanowi remedium na brak nadziei? W Poznaniu ginie kibic Legii Warszawa. Na miejscu zbrodni widnieje groźne memento z Boskiej Komedii Dantego Alighieri: Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie. Wkrótce zamordowana zostaje córk...
Helga Flatland udowadnia, że jest jednym z najsilniejszych głosów nowego pokolenia norweskich pisarzy.   Ta kolacja przypominała scenę z klasycznego, mrocznego skandynawskiego dramatu. Tyle tylko, że nikt nie wyjawił skrywanej przez lata rodzinnej tajemnicy.   To miał być spokojny urlop z okazji sie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michał Cholewa

MICHAŁCHOLEWAPUNKT CIĘCIAProlog

Świtało, kiedy wahadłowiec admirała Liao Tzu
osiadł na płycie lądowiska Tian’anmen, na granicy wewnętrznej
strefy zakazu lotów cesarskiego pałacu. Lekka mgiełka spowijała
wiecznie zielone ogrody, a blask porannego słońca wydobywał jasne
refleksy z żółtych dachów odległego o kilka kilometrów Zakazanego
Miasta. Wybudowana w centrum Imperium idealna kopia pałacu z czasów
dynastii Ming robiła jak zawsze monumentalne wrażenie. Liao potrafił
sobie wyobrazić, jak powalający efekt musiał wywierać pierwowzór
Zakazanego Miasta w czasach, kiedy ludzie nie kroczyli pośród
gwiazd. Siedziba Cesarza z pewnością wydawała się wtedy centrum
świata.

Czterech gwardzistów w czarno-czerwonych
mundurach czekało pół kroku od strefy bezpieczeństwa lądowiska,
tuż obok zaparkowanego samochodu. W porównaniu do żołnierzy
z jednostek frontowych, do których admirał był przyzwyczajony,
sprawiali wrażenie wręcz operetkowo ceremonialnych bez pancerzy,
uprzęży i systemów wspomagania. Byli w końcu zaledwie elementem
rytuału audiencji, a ich obecność świadczyła o – przynajmniej
etykietalnym – szacunku dla gościa. Stanowili też pierwszy system
obronny na wypadek problemów – grzeczni, obeznani z procedurami,
a każdy z nich znał pewnie z kilkadziesiąt sposobów zabicia
człowieka poskładaną kartką papieru.

Naturalnie ochrony Niebiańskiego Smoka nie
powierzano wyłącznie tym kilku strażnikom. Gdzieś w okolicy –
Liao był tego pewien – czekało wielu innych, gotowych do akcji
na wypadek prawdziwych zagrożeń. Ci jednak pozostawali niewidoczni
dla gości. Zakazane Miasto miało swoje reguły, a pierwsza z nich
mówiła, że ukochany przez poddanych Cesarz w swoim pałacu nie
musi się niczego obawiać. Co prawda, na pragmatycznym imperialnym
dworze nawet nie rozważano próby kierowania się duchem tej zasady,
rygorystycznie dbano jednak o pozory. Demonstrowanie uzbrojonych
po zęby żołnierzy gościom byłoby zwyczajnie niewłaściwe.

Mężczyzna zajął miejsce na wygodnej kanapie
pojazdu, który sekundę później ruszył poprzez Bramę Południową,
wymijając olbrzymią statuę Konfucjusza – jedyną budowlę, którą
zdecydowano się dodać do nowego Zakazanego Miasta jako element
niemający swojego pierwowzoru. Kamienna podobizna mędrca zdawała się
śledzić przejazd pojazdu, karcąco spoglądając na zmierzającego
do pałacu oficera.

Liao Tzu doceniał ironię faktu, że kiedy
Rada Dowódców Chin doprowadziła do narodzin Imperium, jednym
z pierwszych dekretów cesarskich było przywrócenie kaście wojskowej
jej niegdysiejszego niskiego statusu. Posąg Konfucjusza stał się
subtelną, lecz niemożliwą do zignorowania aluzją sugerującą
żołnierzom, że Zakazane Miasto nie jest miejscem dla nich. Jakby
pomimo tej jasnej deklaracji zbrojenia trwały. Zapewne w swoim planie
Niebiański Smok przewidział, że nie wszystko może pójść ścieżką
idealnej harmonii, a przynajmniej – nie od razu. Dopóki Imperium
musiało bronić się przed najeźdźcą, wojownicy byli potrzebni.

Pojazd sunął cicho po gładkich jak szkło
płytach wewnętrznego dziedzińca, kierując się w stronę zachodniej
części Miasta. Oficer jednak tylko ułamek uwagi poświęcał
na podziwianie emanujących przepychem pawilonów i misternie
wykonanych kamiennych smoków spoglądających z postumentów. Myślał
o czekającym go spotkaniu. Nie z Cesarzem, rzecz jasna – Liao
nie był wystarczająco ważny, by móc zobaczyć Niebiańskiego Smoka
osobiście. Obiecano mu jednak spotkanie z mandarynem pierwszego stopnia,
a to oznaczało, że sugestie Rady Dowódców były w Zakazanym
Mieście traktowane poważnie. Bądź – z czego oficer zdawał sobie
doskonale sprawę – grzeczność nakazywała przyjąć należycie
emisariusza Rady, która od miesięcy coraz bardziej stanowczo upominała
się o swoje prawa.

Być może właśnie to spotkanie pozwoli w końcu
imperialnej machinie wojennej ruszyć z miejsca, które Tzu mógł
określić tylko mianem zastoju. Od trzynastu miesięcy Imperium nie
wykonało ani jednego działania ofensywnego. Przez ponad rok Niebiański
Smok w swojej mądrości decydował się nie korzystać z przewagi,
którą zapewniła mu właśnie Rada. Oczywiście, oficerowie wierzyli,
że obecna statyka linii frontu jest częścią cesarskiego planu,
i niecierpliwie wyczekiwali momentu, kiedy przyjdzie im korzystać
z jego owoców. Jego Imperialna Wysokość wyraźnie jednak wolał
czekać. Być może nie otrzymywał dokładnych informacji lub
Ministerstwo Wiedzy wprowadzało go w błąd? A może Jego doradcy
po prostu nie byli w stanie pojąć okazji, jaką dał im los? Liao
nie zdziwiłby się ani trochę – kasta urzędnicza nie miała
charakteru odpowiedniego do prowadzenia wojny i trudno się było
spodziewać, żeby raporty ministerialne nie odzwierciedlały jej
słabości. A przecież to one stanowiły główne źródło wiedzy
Niebiańskiego Smoka.

Liao Tzu spojrzał przez przyciemnione okna
na poruszające się po dziedzińcach pałacu sylwetki – urzędnicy,
gwardziści, służący, wszyscy kroczyli ścieżkami wyznaczanymi
przez sztywne rytuały cesarskiego pałacu równie pewnie, jakby ktoś
wykreślił je na gładkim podłożu. Pojazd admirała zatoczył
lekki łuk, aby dopasować się do ceremonialnego tańca Zakazanego
Miasta. Wyminął raptem o kilka kroków procesję urzędników
średniego szczebla i wyhamował przed wysokimi schodami Pawilonu
Waleczności. Kiedy automatyczne drzwi samochodu otwarły się z cichym
sykiem, po obu ich stronach czuwali już milczący gwardziści. Liao
musiał przyznać, że był pod wrażeniem – nawet nie zarejestrował,
kiedy towarzyszący mu żołnierze opuścili pojazd.

Odetchnął głęboko i wyszedł na lekki chłód
poranka.

Przez chwilę pozwolił sobie na podziwianie
wysokich, kamiennych schodów wiodących do budowli. To właśnie tutaj
dowódcy spotykali się z mandarynami, może nawet z samym Niebiańskim
Smokiem. W tym miejscu oficer frontowy mógł najbardziej zbliżyć
się do Jego Imperialnej Wysokości. Sam Liao, mimo że służył
jeszcze przed Dniem, a stopień admiralski otrzymał podczas narodzin
Imperium, długie lata temu, dotąd nigdy nie zawitał do cesarskiego
pałacu. Choć zaproszenie przynosiło mu niewątpliwy zaszczyt, admirał
czuł niepokój.

To nie był jego świat, na tyle mógł się
zgodzić z nieprzychylnie spoglądającym kamiennym Konfucjuszem. Znał
jego reguły – w końcu służył jako oficer Imperium – ale nie
czuł się tu komfortowo. Prawdziwe bitwy, festiwale świateł ognia
rakietowego, mozaiki wektorów ruchu i precyzyjne linie namiarów
były prostsze od tysięcy parawanów, jakimi mieszkańcy Zakazanego
Miasta otaczali każde wypowiadane zdanie. Zmuszony do przedstawienia
swoich argumentów najwyższej administracji, Tzu spodziewał się oporu
i zdawał sobie sprawę, że czeka go starcie na polu, na którym
potencjalny przeciwnik był zwyczajnie lepszy.

W dodatku nie wiedział, czy ma do czynienia
po prostu z nieświadomością urzędników wprowadzonych w błąd
przez raporty niewłaściwie rysujące sytuację na froncie, czy też
z celowym ignorowaniem nadarzających się okazji. Jeśli problemem
była niemoc samych urzędników, czekała go ciężka walka,
w której dodatkowo nie mógł wspomnieć ani słowem o swoich
wątpliwościach dotyczących działań urzędników Zakazanego
Miasta. Kwestionowanie pobudek i kompetencji najwyższych mandarynów
było niedopuszczalne.

Po raz nie wiadomo który sprawdził, czy galowy
mundur admiralski dobrze leży, pochylił głowę i powolnym krokiem
wkroczył na schody.

Mandaryn był już stary. Musiał mieć przynajmniej
osiemdziesiąt lat. Jego upięte ciasno włosy były białe jak śnieg,
a twarz znaczyły mu głębokie linie zmarszczek. Niewysoki i drobny,
zdawał się wręcz tonąć w ceremonialnym, jedwabnym stroju zdobionym
wizerunkiem żurawia.

Liao Tzu dostrzegł go przy samym końcu
niemal pustego pawilonu, na jednym z dwóch siedzisk przy rozłożonym
gobanie. Zdawał się w ogóle nie zauważać oficera, pochłonięty
uważnym studiowaniem sytuacji na planszy.

Wokół niego z tworzących zawiły wzór
na podłodze pawilonu kwietników wyrastały krzewy jaśminu,
wypełniającego powietrze gęstym, słodkim zapachem. Skądś –
admirał nie mógł dokładnie określić źródła dźwięku –
dobiegał cichy śpiew słowika.

Liao – żołnierz widział przed sobą starego,
osłabionego upływem czasu człowieka, łatwego przeciwnika. Liao
– wódz patrzył na człowieka mądrego, którego umysł musiał
być ostry jak najlepszy miecz, aby utrzymać tak wysoką pozycję
na dworze. Do nadchodzącej rozmowy przygotowanego zapewne lepiej niż
on sam.

Liao Tzu zatrzymał się dziesięć kroków
od starca. Lekko skłonił głowę i czekał. Słowik zamilkł
na chwilę i cisza pawilonu szybko wyparła resztki jego
pieśni. Żołnierz i doradca trwali nieruchomo na swoich
miejscach.

Minęła minuta, potem druga. Wreszcie mandaryn
gestem zaprosił go na siedzisko naprzeciw siebie. Admirał okazał, że
zrozumiał zaproszenie, pogłębiając ukłon zaledwie o milimetry,
a potem powoli podszedł do planszy. Rozgrywana na niej partia
osiągnęła punkt zwrotny. Przeważały czarne, a zepchnięte
do defensywy białe kamienie urzędnika znajdowały się w trudnej
sytuacji.

Starzec uniósł wzrok. Czarne oczy,
niemal pozbawione białek – znak rozpoznawczy wspomaganych kilkoma
neurozłączami mandarynów pierwszego stopnia – wpatrywały
się w oficera. Wskazał ledwo dostrzegalnym drgnięciem dłoni
na goban.

Liao Tzu zmarszczył brwi.

– Gra nie jest skończona – powiedział. –
Zagrać z tobą, szlachetny Żurawiu, będzie dla mnie prawdziwym
zaszczytem, ale czy nie lepiej rozpocząć nową rozgrywkę?

– Życie rzadko pozwala na zupełnie świeży
start – uśmiechnął się mandaryn. – Zamiast tego oferuje bitwy,
które brzmią echem naszych dotychczasowych kroków.

Admirał lekko zmrużył oczy. Powierzenie mu czarnych
kamieni wydawało się jawnym afrontem – zupełnie jakby mandaryn
sugerował, iż Liao nie jest w stanie dać sobie rady bez znaczącej
przewagi już na początku rozgrywki. Zaczynając na z góry wygranej
pozycji, nie miałby żadnej satysfakcji ze zwycięstwa, a porażka
byłaby hańbą. Sytuacja nie do pozazdroszczenia…

Z drugiej strony, była również bardzo
czytelna, bowiem wyrażała wprost okazaną pobłażliwość. Trochę
mało subtelne jak na mandaryna wysokiego stopnia. Zakazane Miasto tak
nie działało, tutaj nawet o własnej śmierci człowiek dowiadywał
się z uprzejmego listu trzy tygodnie po fakcie. Wydawało się
wątpliwe, żeby urzędnik po prostu chciał go obrazić, w dodatku
w tak pozbawiony finezji sposób. Nie, za propozycją musiało się
kryć coś jeszcze.

Przyjrzał się planszy po raz kolejny – układ
wyglądał nie tylko na korzystny, ale wręcz stworzony specjalnie
na jego użytek. Całe ryzyko czarnych tkwiło w słabych skrzydłach,
podczas gdy centrum frontu było doskonale ubezpieczone. Dokładnie takie
układy na gobanie admirał lubił. Z drugiej strony, jako wprawny
gracz, nie mógł nie zauważyć kilku opcji dla białych, które przy
umiejętnej grze mogły jeszcze odwrócić sytuację na korzyść
przeciwnika.

Być może mandaryn do tego właśnie zmierzał
– oferowane mu zwycięstwo było zasadzką i admirał miał zostać
pokonany, dysponując początkową przewagą. Mniej uważny gracz mógłby
nie dostrzec ukrytej siły białej strony i dać się omamić pozornie
pewną przewagą czarnych kamieni. Jednocześnie gdyby pułapka miała
się nie zatrzasnąć, w dalszym ciągu będzie to gra w lepszej
sytuacji, więc oczywiście przypadnie mu w udziale zwycięstwo
pozbawione chwały. Urzędnik rozpoczął spotkanie bardzo dobrym
manewrem.

Liao Tzu skłonił się z szacunkiem.

– Jeśli jednak pozwolisz mi w jakiś sposób
wynagrodzić trudną pozycję, w jakiej się znalazłeś – zwrócił
się do starca – przyjmij jeden kamień wyprzedzenia. Potraktuj go,
proszę, jako dar od gościa.

– Hojny to dar. – Twarz mandaryna nie wyrażała
nic. – Jako gospodarz nie mogę odmówić.

Urzędnik sięgnął kościstymi palcami do urny
i wydobył jadeitowy kamień. Na planszy położył go niemal
natychmiast. Zupełnie jakby był przygotowany na taki prezent,
pomyślał Liao. Być może oddanie wyprzedzenia również mieściło się
w planach starca. A to oznaczało, że oficer nadal idzie przygotowaną
dla siebie ścieżką. Tzu westchnął cicho. Rozmowa zapowiadała się
coraz trudniej.

W ciągu następnej godziny nie wypowiedzieli
zbyt wielu słów, ograniczając się do krótkich grzeczności. W tym
czasie admirałowi udało się skonsolidować słabe prawe skrzydło
i wyeliminować większość białych kamieni w tym rejonie. Kilka
manewrów starego mandaryna sprawiło, że pozycja Liao na lewym
skrzydle była mocno niestabilna i admirał oczekiwał, że utraci
je lada moment. Od kilku posunięć była to część jego planu –
potrzebował czasu, żeby rozwinąć kontratak, i cicho liczył na to,
że przeciwnik da mu go, trwoniąc ruchy na eliminację słabych
ognisk.

– Jak wygląda sytuacja w Liaoning? – zapytał
nagle mandaryn, pierwszy raz poruszając temat inny niż gra. – Fakt,
że prowincja już wkrótce stanie się jedną z najważniejszych
w Imperium, musi napawać pana dumą.

– Liaoning podlega Cesarzowi. Ja jedynie mam
zaszczyt jej bronić – odparł oficer.

Zdecydował się pominąć temat niekończącej się
irytacji, jaką wywoływała w nim sytuacja „już wkrótce jednej
z najważniejszych prowincji”. Można by pomyśleć, że decyzja
odbudowy nadajnika łączności czasu rzeczywistego, jednego z czterech
istniejących, największego cudu technologii wymyślonej przez człowieka
spowoduje, że Imperium zechce zabezpieczyć go odpowiednio solidną
strefą buforową. Nic bardziej mylnego.

Mimo iż określany kryptonimem Nefrytowy Tygrys
nadajnik przechodził już pierwsze testy, nadal nie zadbano o jego
bezpieczeństwo. Owszem, dowodzona przez admirała flota została
pokaźnie wzmocniona, niemniej oczekiwany rozkaz wkroczenia na terytorium
wroga nie nadchodził. Prowincja stała się co prawda twierdzą
doskonale umocnioną, ale nadal graniczną. W dodatku nieistotny
militarnie i bardzo ważny dla administracji nadajnik wymuszał
oddelegowanie części jednostek do jego obrony.

– Cesarz pokłada wielkie nadzieje w pańskich
umiejętnościach. – Mandaryn pochylił głowę.

– Wiara Cesarza w moje dowodzenie jest widoczna
w każdym rozkazie dotyczącym obronności Liaoning – powiedział
admirał, choć jego uprzejmy ton podszyty był kwaśnymi tonami.

Starzec uśmiechnął się tylko zagadkowo
i położył na gobanie kolejny kamień, w pozornie niegroźnym
manewrze, w którym jednak wprawne oko Liao rozpoznało preludium
do ataku. Istotnie, w ciągu kilku następnych ruchów słaba sieć
kamieni mandaryna scaliła się w klin ofensywy trwającej przez kolejne
kilkanaście tur toczonej w milczeniu gry. Minęła godzina, potem
druga. Coraz więcej kamieni trafiało do obróconych nakryć urn.

Milcząca służba podała herbatę. Dopiero kiedy
ponownie zasiedli przy gobanie, starzec znów się odezwał.

– Przyszedł pan z pytaniem, admirale. – Jego
głos był cichy i uprzejmy, ale Liao nie dał się zwieść pozornemu
spokojowi. Właśnie teraz rozpoczynała się najważniejsza część
pojedynku.

– Można tak powiedzieć. – Skinął głową. –
Również z przeprosinami.

Starszy mężczyzna uniósł pytająco brwi
i spojrzał na rozmówcę z wyczekiwaniem.

– Rada Dowódców w swej małości dopiero
teraz zrozumiała wielki zamysł Niebiańskiego Smoka, który mnożąc
pośredników pomiędzy wiernymi żołnierzami Imperium a swoją osobą,
starał się wskazać nam właściwą ścieżkę – wyjaśnił Liao
Tzu. – Zatem, niewątpliwie zgodnie z jego perfekcyjnym planem,
inicjatywa bezpośredniego łącznika wychodzi od nas. Dzięki temu
wszyscy będą wiedzieć, że to nie miłujący pokój Niebiański Smok
wzywa swe armie, a wierni poddani sami przychodzą do niego.

Mandaryn pokiwał głową. Przez chwilę wpatrywał
się w rozłożone kamienie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Liao
czekał – następny ruch miał zadecydować o kierunku uderzenia,
jaki poweźmie urzędnik.

– I cóż chciałby Jego Imperialnej Wysokości
przekazać łącznik wiernej Rady Dowódców? – Powoli, niemal
delikatnie mandaryn umieścił na planszy kolejny biały kamień wydobyty
z bogato zdobionej urny.

Tzu zmarszczył brwi – zdawało się, że przeciwnik
nie dostrzega jego ofensywy lub świadomie ją ignoruje.

– Rada Dowódców z radością zawiadamia Jego
Wysokość, iż zapoczątkowane przez niego plany wkrótce wydadzą
owoce. – Liao uważnie zlustrował sytuację na planszy. Jeśli nie
popełniał właśnie błędu, układ stawał się niekorzystny dla
jego przeciwnika. Z drugiej strony, miał do czynienia z mandarynem
pierwszego stopnia. Przy takich osobach nie należało czuć się
zbyt pewnym. – Wszystkie floty są gotowe do uderzenia na wrogów
Imperium. Ani słaba Unia, ani dumne Stany Zjednoczone nie będą mogły
opierać się długo.

– I Rada jest przygotowana do uderzenia… –
To nie było pytanie. Mandaryn położył kolejny kamień. Posunięcie
nie dawało mu wiele, lecz o ile zmysł taktyka nie mylił Liao,
w ciągu następnych kilkunastu ruchów mogło stać się ogniskiem
kontry przeciwko jego systematycznemu atakowi. – Lecz pewien mędrzec
powiedział kiedyś, że tygrys jest najniebezpieczniejszy, kiedy zostaje
przyparty do muru.

– W tych słowach kryje się mądrość –
przytaknął oficer. Przez chwilę rozważał możliwości. Mógł
zignorować kamień przeciwnika. Zyskałby czas na rozwój ofensywy
oraz być może nawet dałoby to mandarynowi złudne wrażenie, że
jego zamiar nie został przejrzany… Nie, lepiej nie zostawiać tego
na później. – Jednak przebywanie w pobliżu tygrysa nie sprzyja
harmonii. To zawsze będzie trwanie w gotowości. Człowiek mądry
zabije bestię, kiedy dysponuje przewagą.

Mandaryn powolnym ruchem pogładził krótką
brodę, patrząc na goban. Zamilkł na dłuższą chwilę, jakby
wsłuchując się w słowicze trele. Wokół pachniał jaśmin, słodko
i ciężko.

– Widzę, że jest pan gotów poprzeć swe
słowa działaniami. – Skinął głową, nie spuszczając wzroku
z toczącej się na planszy bitwy. – Istotnie, w niektórych
sytuacjach opieszałość prowadzi do słabości.

– Niebiański Smok wspaniałomyślnie
pozwolił nam samym dojść do tego wniosku, wyrażając życzenie,
by jego wierna armia ograniczyła działania już na ponad rok. Dziś
możemy z radością uznać, że pojęliśmy naukę.

– Nie ma dla Cesarza większej radości,
niż patrzeć na swych poddanych wspinających się po stopniach
oświecenia – rzekł starzec, a jego jednolicie czarne oczy zdawały
się spoglądać drwiąco. – Jak zdecydowałbyś się streścić tę
naukę, admirale?

– Me słowa tylko zubożą myśl Jego
Wysokości… – Tzu skłonił się minimalnie. Nadeszła pora
na wyłożenie swojej sprawy. – … lecz mógłbym ująć ją tak: przy
tym rozmiarze Imperium obrona jest trudniejsza niż natarcie. Defensywa
winna być więc jedynie okresem przygotowania do ataku.

Spojrzał na urzędnika wyczekująco. Nie mógł być
już bardziej bezpośredni, nie bez łamania etykiety. Jego rozmówca
co prawda na pewno wiedział, do czego zmierzała rozmowa, ale aż
do tego punktu mógł się cofać i kluczyć poprzez konwersacyjny
labirynt. Teraz będzie musiał coś powiedzieć.

– Nie powinieneś tak wstydzić się swojego
języka, admirale – zauważył starzec pełnym wystudiowanej
grzeczności tonem. – Bardzo wprawne określenie.

Gdzieś na zewnątrz zabrzmiał gong obwieszczający
rozpoczęcie kolejnego z setek codziennych rytuałów Zakazanego
Miasta.

Mandaryn i admirał znów skupili się
na planszy. Kilka następnych wykonanych w milczeniu ruchów nie było
dla Liao Tzu korzystnymi posunięciami. Niepotrzebnie stracił dwa ruchy
na eliminację domniemanego ataku i jego przeciwnik dobrze wykorzystał
dany mu czas. Całe północne skrzydło ofensywy admirała chwiało
się i teraz oficer rozpaczliwie usiłował je utrzymać.

– Kto umie wprawiać przeciwnika w ruch,
zaskakuje go pozorami, za którymi tamten podąża. – Starzec
zdecydował się przerwać milczenie dopiero wtedy, gdy pierwsze promienie
zachodzącego słońca wpadły do pawilonu. – Wabi go przynętą,
którą tamten na pewno nie pogardzi. Porusza go i nęci, czekając
ze wszystkimi siłami w zasadzce.

Liao Tzu skupił się na planszy. Rozpoznał
cytat ze „Sztuki wojny”, choć wiedział, że to samo dzieło
mówiło o oślepianiu przeciwnika oznakami siły. Sytuacja wcale
nie była tragiczna, musiał tylko… Tak! Prawie pozwolił sobie
na uśmiech.

– „Pojawiaj się w miejscach, gdzie wróg
musi pospieszyć z pomocą i gdzie najmniej się ciebie spodziewa” –
odpowiedział cytatem. Dołożył kolejny kamień, rezygnując z obrony
upadającego skrzydła tylko po to, by rozpocząć uderzenie. Teraz
przeciwnik musiał zdecydować, czy rozbije osłabione pozycje admirała,
czy stawi czoła nowemu zagrożeniu.

– Mniemam, że Rada potrafi wskazać takie
miejsca?

– „Aby mieć pewność, że zdobędziesz to,
co atakujesz, uderzaj w miejsca, których wróg nie broni” –
odparł oficer. Rozmowa szła w dobrym kierunku. Pytanie sugerowało,
że mandaryn próbuje dowiedzieć się, jak daleko Rada posunęła
się w samodzielnym działaniu. Mogło to oznaczać zarówno to,
że urzędnik naprawdę tego nie wie, jak również być po prostu
naturalnym ustąpieniem pola w konwersacji. Liao bardzo chciał wierzyć
w pierwszą ewentualność, jednak wolał nie kierować się zbyt wielkim
optymizmem. – W tej chwili ukończone są plany uderzeń na systemy
Tau II Eris i Kappa I Gemini na froncie Unii, a także Alfa V oraz
VI Antares wzdłuż krawędzi kolapsara Wielki Mur.

Jakby na podsumowanie swojej wypowiedzi zdecydowanym
ruchem wykonał kolejne posunięcie, zgarniając w dłoń kilka kamieni
na zaniedbanym wschodnim skrzydle sił urzędnika. Wiedział, że plan
jest dobry, analizował go pod wszelkimi kątami. Zakładał uderzenie
w na tyle mało istotne strategicznie systemy, że ich obrona była
do przełamania. Jednocześnie musiało ono sprowokować reakcję,
co oznaczało, że wróg sam do nich przyjdzie.

– Cesarz zechce osobiście wydać rozkaz ataku
– zauważył mandaryn. Zdawał się nie przejmować stratą, którą
poniósł na planszy. Kolejnym ruchem połączył dwie grupy białych
kamieni, konsolidując linie obronne.

Admirał z trudem powstrzymał się
od grymasu irytacji. Oczekiwanie na osobisty rozkaz Cesarza
oznaczało de facto odłożenie operacji na bliżej nieokreśloną
przyszłość. Najwyraźniej jego rozmówca – admirał skrzętnie
odrzucił myśl, że być może i sam Cesarz – chciał zastoju
na froncie. Ale na to Liao był przygotowany.

– Staramy się nie przynosić sobie wstydu, nie
spostrzegając jasnego sygnału od Jego Wysokości aż dwukrotnie. –
Kontynuował ofensywę, niemal bezwiednie kładąc kolejny kamień. Czarny
kolor mocno dominował na planszy. – W tym kwartale Nefrytowy Tygrys
osiągnie pełną sprawność. W ciągu półrocza zakończy się jego
synchronizacja z Jadeitowym Ogniem. Po raz pierwszy od Dnia jedno
mocarstwo będzie dysponować dwoma nadajnikami łączności czasu
rzeczywistego.

Podświadomie napiął mięśnie. Wiedział, że idzie
dosyć niebezpieczną ścieżką. Wszystkie rozkazy Cesarza przechodziły
oczywiście przez mandarynów Zakazanego Miasta, co stawiało ich
praktycznie na pozycji osób kontrolujących Imperium. Liao był tutaj,
żeby zamanifestować, iż Rada Dowódców nie zamierza się bezustannie
cofać, że jest gotowa podjąć działania sama. Powołanie się
na symbolikę nadajników łączności czasu rzeczywistego pozwalało
mandarynom utrzymać twarz – „Sztuka wojny” mówiła, żeby nigdy
nie stawiać wroga w sytuacji bez wyjścia – lub też faktycznie
zdobyć niewzbudzający wątpliwości rozkaz Niebiańskiego Smoka.

– Istotnie. – Mandaryn podniósł wzrok
znad planszy. Wbite w Liao spojrzenie było jednolicie czarne. –
Nie posiadam się z radości, że cierpliwa Rada zdawała sobie
sprawę, iż jak długo Nefrytowy Tygrys nie funkcjonuje, atak jest
nieostrożnością.

– Rozumiesz, panie, ścieżki, którymi
podążają myśli Rady Dowódców, jakbyś sam nimi wędrował. Bez
zsynchronizowanych nadajników atak byłby niepotrzebną utratą sił. –
Admirał zgodził się bardziej z szacunku dla starszeństwa niż
z faktycznej konieczności. Do ataku nie potrzebowali ani Nefrytowego
Tygrysa, ani Jadeitowego Ognia, niezależnie od tego, jak bardzo tego
chcieli popierający ich konstrukcję. Liao naturalnie pojmował wagę
międzygwiezdnej łączności w czasie rzeczywistym, ale zdawał sobie
sprawę z tego, jak bardzo odległa jest to wizja. Nie wyobrażał
sobie sensownego zastosowania militarnego sieci złożonej z zaledwie
dwóch nadajników, mimo jej gigantycznego znaczenia dla nauki i dumy
Imperium.

Starzec pokiwał głową, jakby zadowolony z danej
mu szansy. Zamiast jednak odpowiedzieć, wrócił do gry. Kolejne
posunięcia były tylko odwlekaniem nieuchronnego. Mimo to admirał nie
pozwalał sobie na opuszczenie gardy. Cokolwiek by nie powiedzieć
o urzędniku, był doskonałym graczem. Liao miał już swoje
lata i potrafił spojrzeć na niego ponad osobistą niechęcią
do mandarynów – złapał się nawet na myśli, czy taka osoba nie
przydałaby się na froncie.

– Cztery systemy, o których wspomniałeś,
nie dadzą nam zwycięstwa, a zaledwie zarysują pancerną skorupę
zewnętrznych systemów, którymi otaczają się wrogowie. Ostrze jednak
nie zadaje najstraszniejszych ran, kiedy ledwie rozcina skórę, a wtedy,
gdy z całą siłą zagłębia się w ciele. Mądra Rada z pewnością
pamięta maksymę, iż zwycięzca idzie do bitwy, już wiedząc, że
zwycięży, podczas gdy pokonany najpierw wkracza na pole, aby potem
szukać sposobu na odwrócenie karty losu. Mniemam, iż plany ataków
w głąb terytoriów Unii i Stanów Zjednoczonych są gotowe? –
rzekł nagle starszy mężczyzna.

Liao Tzu ledwo dostrzegalnie drgnął. Nie
spodziewał się sugestii, że plany Rady są zbyt ostrożne. Przez
chwilę rozważał, czy starzec nie próbuje zastawić na niego kolejnej
pułapki – jego słowa otarły się o zarzut marnowania sił na mało
znaczący atak.

– Cztery systemy, o których wspomniałem,
sprowokują wroga do działania. Będzie zmuszony spróbować nas
z nich wyprzeć. To przestrzeń bardzo dogodna do prowadzenia bitwy
na naszych warunkach – sparował. – Plany kontynuacji ataku istnieją
i zostaną przedstawione w pełni na pierwsze życzenie Niebiańskiego
Smoka.

Mandaryn przez chwilę milczał, gładząc krótką
brodę. Czarne oczy starca wydawały się skupiać na jakimś punkcie
za ramieniem admirała, choć oczywiście mogło to być tylko
złudzenie.

– Zapobiegliwość Rady Dowódców wskazuje
na wielką mądrość – powiedział wreszcie cichym głosem. –
Niebiański Smok z radością przyjrzy się planom jak najszybciej,
tak aby móc uderzyć na wrogów Imperium, kiedy tylko Jadeitowy Ogień
i Nefrytowy Tygrys osiągną pełną synchronizację.

Oficer utrzymał kamienny wyraz twarzy, mimo że
wewnątrz trząsł się z nerwów. „Tygrys jest najniebezpieczniejszy,
kiedy zostaje przyparty do muru” – powiedział mandaryn. Kto wie,
czy ta nauka nie przyda mu się w tej chwili… Czy urzędnik nadal
chce swoją porażkę zamienić w zwycięstwo? Może uważa, że
plany nie będą gotowe na czas, więc atak zostanie po raz kolejny
odłożony, a kilku admirałów straci pozycję przez domniemaną
niekompetencję? Czy też może w ciągu tego kwartału mandaryni
planują własny ruch, coś, co sprawi, że plany Rady staną się
całkiem bez znaczenia?

– Z radością dostarczymy plany ofensywy –
powiedział, starając się, by wątpliwości nie odbiły się w tonie
jego głosu. – W dniu, kiedy pierwsza wiadomość popłynie linią
pomiędzy Nefrytowym Tygrysem i Jadeitowym Ogniem, zaniesiemy zniszczenie
na ziemie naszych wrogów.

Wykonał kolejny ruch, odcinając ostatni oddech
od niewielkiego zgrupowania białych kamieni, odgrodzonych od głównych
sił starca.

Mandaryn spojrzał na goban.

– Pas – powiedział po chwili namysłu. Pomimo
porażki wydawał się niemal zadowolony z rozgrywki.

– Pas. – Admirał uśmiechnął się
lekko. – Uczynisz mi zaszczyt przeliczenia?

– Tylko ślepiec nie dostrzegłby ogromu twego
zwycięstwa, admirale. Liczenie nie jest tu potrzebne. – Mandaryn
skłonił się w ledwie zauważalnym ruchu. – Jesteś bezlitosnym
graczem.

– Jestem żołnierzem Imperium. – Admirał
odpowiedział ukłonem nie głębszym nawet o milimetr. – Bycie
bezlitosnym to część mej służby.

– Mogę się jedynie cieszyć, że Niebiański
Smok ma w swoich szeregach takich ludzi. Będzie dla mnie radosnym
dniem spotkanie pana po raz wtóry. Nie mam wątpliwości – starzec
uśmiechnął się uprzejmie, podkreślając wagę swoich słów –
iż Rada wybierze cię, admirale, na swojego reprezentanta, który
przedstawi w Zakazanym Mieście plany ofensywy. Niezmiernie żałuję,
że pańskie obowiązki nie pozwalają zabawić tutaj dłużej.

– Nie wszystkim nam dany jest zaszczyt przebywania
blisko Niebiańskiego Smoka. – Liao wstał. – Moja powinność wzywa
mnie na powrót do Liaoning. Pozostaje mi jedynie cieszyć się, że
dano mi chociaż te kilka chwil na zmierzenie się z tak znamienitym
graczem.

Cofnął się z powrotem do linii, na której
wcześniej czekał na zaproszenie. Już miał się obrócić, kiedy
zatrzymał go głos starszego mężczyzny.

– Admirale.

– Słucham?

– Czy wyświadczysz mi przysługę i przyjrzysz
się kamieniom?

– Naturalnie. – Oficer pochylił się lekko
i zlustrował opustoszałą planszę. Ustawienie nie było trudne
do zapamiętania i nie zostawiało białym zbyt wielu opcji.

Mandaryn po raz kolejny pogładził brodę. Jego
czarne oczy zdawały się pochłaniać światło.

– Co widzisz, admirale Liao Tzu?

– Widzę, że los okazał się dla mnie
szczęśliwy, szlachetny Żurawiu – odparł uprzejmie Liao. – Moje
kamienie są tuż przed zadaniem białym ostatecznego ciosu.

Urzędnik pokiwał głową.

– Patrzysz, admirale, na bitwę, gdyż jesteś
wielkim wodzem – powiedział cicho. – Ale nie widzisz wszystkiego,
co pokazuje gra.

Starzec obrócił się i odszedł
powolnym krokiem. Zaskoczony Liao Tzu raz jeszcze przyjrzał się
gobanowi. Wyglądał dokładnie tak samo jak jeszcze przed chwilą, jednak
teraz nie stanowił już dla niego świadectwa zwycięskiej bitwy. Był
po prostu pojedynczym ruchem w o wiele większej rozgrywce i admirał
miał niejasne przeczucie, że jego znaczenia długo jeszcze nie będzie
dane mu poznać.

1
Porzuceni

Droga 23–19, New Quebec,
terytorium USA, 2.12.2211 ESD, 11:19

Mgła rezonowała nadchodzącą potyczką.

Jej zwykłe szepty stopniowo przycichły,
ustępując miejsca echom silników pracujących na niskich
obrotach. Zanurzony w czarnej wodzie Bagna Wierzbowski przymknął
oczy. Osiem. Dwa wyciszone musiały należeć do transporterów
osłony – wojskowy sprzęt stworzono po to, żeby trudno go było
wykryć. Reszta to pewnie ciężarówki z ładunkiem. Tak skompletowane
grupy kursowały pomiędzy koloniami wydobywczymi a centrum składowania
urobku od ponad miesiąca. Wtedy to zespołowi Cartwright udało się
uszkodzić linię transferową i Amerykanie musieli słać transporty
drogami. Siłą rzeczy konwoje nie były zbyt liczne – Sto Pierwsza
Dywizja Powietrznodesantowa, która odbiła New Quebec, odleciała,
pozostawiając jedynie niewielki garnizon. Miał on bez trudu dać
sobie radę z tą częścią unijnych niedobitków, która odmawiała
kapitulacji. Cóż, na szczęście dla oddziału Wierzbowskiego, jak
dotąd te założenia się nie sprawdzały.

Poprawił chwyt na karabinie. Tuż obok niego
zamaskowany błotem Weiss ruchem kciuka odbezpieczył świnkę. Lekkie
działko przeciwpancerne cichym piskiem potwierdziło gotowość
do prowadzenia ognia. Polak nie musiał widzieć pozostałych,
by mieć pewność, że są gotowi. Poprawił wystrzępioną
pałatkę z CSS-u, przez chwilę obserwując, jak jej barwa stapia
się z czarno-brunatną wodą. Potem przymknął oczy i wziął kilka
głębokich oddechów.

Dźwięk silników nadjeżdżających pojazdów
narastał.

Konwój zmniejszył szybkość, zbliżając się
do obszaru, gdzie droga biegła w zanurzeniu. Prowadzący transporter
włączył reflektory. Jasne snopy światła wyżłobiły dwa korytarze
w szarym całunie Mgły i oświetliły niknącą w czerni bagna
kompozytową nawierzchnię. Podobne sytuacje zdarzały się relatywnie
często – budowa wielokilometrowych pomostów była nieopłacalna,
kiedy twardy grunt znajdował się na głębokości nieco tylko
utrudniającej ruch. Ciężkie pojazdy musiały co prawda zwalniać,
gdy sunęły po drodze biegnącej metr pod powierzchnią bagna,
ale w większości przypadków ich olbrzymie koła nie były nawet
w połowie zanurzone. Na New Quebec rzadko kiedy zysk wynikający
z pośpiechu przewyższał oszczędności, jakie przynosiła tańsza
w utrzymaniu trasa. Znaczniki wbudowane w kompozytowe płyty pozwalały
pozostać na drodze, nawet gdy ta była zakryta przez bagienną
wodę. Dzięki temu nikt nie musiał się martwić o to, że któryś
pojazd zjedzie z niewidocznej ścieżki i utknie w błocie, co mogło
stanowić dość poważny problem. Sprowadzanie dźwigów oznaczało
koszty, a ekonomia była podstawowym prawodawcą w dziedzinie przepisów
BHP na dalekich koloniach.

Konwój pojazd za pojazdem zanurzał się w bagnie,
przechodząc całkowicie na jazdę według przyrządów i wyczucia
kierowców.

– Pancerne burty… Wojskowe ciężarówki. –
Głos porucznik w słuchawce komlinka Wierzbowskiego był bardzo bliski
szeptu. – Będzie łatwiej.

Sekundę później odpaliły ukryte pod wodą
ładunki, niemal unosząc w powietrze prowadzący transporter. W ciągu
pięciu uderzeń serca spokojny obraz sunącego przez Mgłę konwoju
zamienił się w chaos pełen migotliwych świateł i huku.

Weiss wystrzelił kilkakrotnie ze świnki, raz
za razem, i przeciwpancerne rdzenie pocisków otoczone plazmową tarczą
pomknęły w stronę pojazdu zamykającego konwój. Ze stanowiska
zdalnie sterowanych zabawek Szczeniaka wysunęły się mordercze pazury
wiązki rakietowej ciągnące za sobą skręcone warkocze dymu, a seria
z miotacza granatów eksplodowała kilkoma kulami ognia, rozświetlając
powierzchnię moczarów. Prowadzący transporter spóźnił się
z uruchomieniem aktywnych systemów obronnych o kluczową sekundę. Ten
właśnie czas pozwolił trzem z pięciu pocisków Szczeniaka wpakować
się prosto w kabinę. Bierne systemy pancerza dały sobie radę z dwoma
z nich, ale trzeci przebił kompozytowe płyty i eksplodował wewnątrz,
wypełniając kabinę światłem, ogniem i śmiercią.

Zamykająca konwój maszyna była szybsza –
a może po prostu miała więcej szczęścia – i przetrwała inferno
pierwszych pięciu sekund zasadzki. Jej załoga postawiła błyskawicznie
gęstniejącą zasłonę dymną i otwarła silny ogień zaporowy,
biorąc odwet za atak na kolegów – stanowisko rakietowe Szczeniaka
zostało momentalnie zmiecione w feerii eksplozji dwudziestomilimetrowych
pocisków.

– Są lepiej przygotowani, niż mieli być –
zauważył Thorne. Jego głos dodatkowo tłumiła maska tlenowa. –
Spodziewali się nas tutaj.

– Wokół konwoju gęsto, mamy piechotę z obu
transporterów. Dwanaście, poprawka, szesnaście. Prowadzący niemobilny
– do głosu szeregowca dołączył meldunek sierżant Niemi. Finka,
podobnie jak Thorne, miała wyznaczoną pozycję przy samym konwoju,
tam gdzie czarna woda Bagna była głębsza.

Weiss klepnął Wierzbowskiego w ramię. Obaj
mężczyźni poderwali się jednocześnie i pobiegli do drugiego
stanowiska. Zasłona gorącego dymu, która osłaniała konwój przed
napastnikami, była bronią obosieczną – kryła dwie skulone sylwetki
unijnych żołnierzy tak samo dobrze, jak ich przeciwników. Kilkanaście
susów i Wierzbowski plasnął w wodę za niewielkim pagórkiem,
we względnie bezpiecznej strefie drugiego stanowiska. Obok
przykucnął Weiss, natychmiast sięgając po przygotowane na miejscu
detonatory.

– Czy akcja jest wykonalna? – chciała wiedzieć
Cartwright. Pomimo chaosu głos porucznik pozostawał równie spokojny
jak na odprawie dwie godziny wcześniej.

– Tak. – Niemi nie wahała się ani
chwili. – Kiedy tylko dostaniemy sygnał.

– Rozumiem. Wierzba?

– Jesteśmy przy stanowisku B – rzucił Polak
do mikrofonu. Skrzywił się, kiedy seria bliskich eksplozji pocisków
moździerzowych obwieściła zniszczenie jego poprzedniej pozycji. –
Gotowi do odpalenia.

– Wstrzelili się w A – włączył się
Weiss. – Sądzę, że sprzęt będzie nie do odzyskania.

– Isaksson?

– Przebili się przez zagłuszanie. Złoto przeciw
orzechom, że właśnie wzywają pomoc. Cokolwiek pani postanowi,
zalecam zrobić to szybko.

– Dziękuję. – Wierzbowski niemal zobaczył
drapieżny uśmiech porucznik. – Weiss, Wierzba, odpalajcie. Niemi,
zaczynacie na T plus trzydzieści.

Polak spojrzał na Wunderwaffe Weissa i odliczył
na palcach od trzech. Kiedy doszedł do zera, obaj wdusili przyciski
detonatorów.

Kilkanaście jednoczesnych eksplozji zakopanych
przy drodze ładunków wybuchowych uniosło fontanny brudnej wody
widoczne nawet zza osłony kryjącej obu mężczyzn. Sekundę później
eksplodowały kolejne świece dymne, momentalnie pogarszając widoczność
w strefie zasadzki ze złej do fatalnej.

Jazgot broni jankesów dowodził jednak, że
przeciwnicy nie dali się wystraszyć. Kanonada dokładnie pokryła
strefę, gdzie rozstawione przez Isaksson wabiki generowały fałszywe
echa cieplne, do złudzenia przypominające źle zamaskowanych
ludzi.

Dwadzieścia, trzydzieści sekund, wreszcie
minuta. Wierzba przymknął oczy i wsłuchał się w odgłosy
odległej o zaledwie sto metrów walki. Mgła robiła dziwne rzeczy
z dźwiękami i kiedyś, dawno temu, Polak czuł się w niej
zagubiony. Ale wtedy był tu obcym, intruzem na Bagnie. Teraz
cieszyła go jej obecność. W wilgotnym powietrzu niósł się
pluszczący dźwięk biegnących przez głęboką ponad kolana wodę
żołnierzy oskrzydlających domniemane pozycje przeciwników, jakimś
cudem przebijający się przez serie karabinowe. Potrafił rozróżnić
odgłosy silników wojskowych ciężarówek. Mógł usłyszeć huk ognia
trawiącego trzewia prowadzącego transportera i rozpaczliwe wrzaski
co bardziej pechowych ofiar dość niecelnego ostrzału.

A potem… coś jeszcze.

– Kilka strumieniowców, trzy, może
cztery. Odsiecz. – Głos Sokolego Oka zabrzmiał w słuchawce
dokładnie w momencie, kiedy Marcin zidentyfikował dźwięk jako
turbiny mohikanów.

– Rozumiem. Niemi? – Cartwright zareagowała
natychmiast.

– Kończymy. Dziesięć, piętnaście sekund
i po robocie. – Rzeczowy raport Finki zupełnie nie sugerował,
że kobieta znajduje się o kilkanaście kroków od amerykańskich
żołnierzy. – Możecie się cofać, poradzimy sobie.

– Przyjęłam, cofamy się. Pary jak
na odprawie, stanowisko Gemini, osiem godzin.

Odpowiedziała jej fala cichych potwierdzeń. Zadanie
zostało wykonane, teraz trzeba było zniknąć, zanim amerykańska
pułapka się zatrzaśnie.

Kiedy Wierzba i Weiss oddalali się od miejsca
zasadzki, przy konwoju wciąż jeszcze rozbrzmiewał intensywny ostrzał
ochraniających go żołnierzy. W chaosie i zamieszaniu nawet
wyszkolenie i dyscyplina nie pozwalały im odróżnić prawdziwych
upiorów od tych stworzonych przez ich własną wyobraźnię.

Wierzba i Wunderwaffe sunęli niemal bezgłośnie
poprzez wytłumiający dźwięki szary opar, przyjazny i miękki. Gdzieś
z tyłu nad strefę zasadzki nadlatywały amerykańskie strumieniowce,
najpierw kilka, które usłyszeli, potem następne. Ogień ucichł, kiedy
ochrona konwoju zorientowała się, że nie ma z kim walczyć. Świst
silników mohikanów zataczał w powietrzu nierówne pętle – maszyny
na próżno poszukiwały wrogich żołnierzy.

Gdzieś daleko za ich plecami pozostali też
Niemi i Thorne, ale Marcin Wierzbowski nie martwił się o nich ani
trochę. Nie potrafił sobie wyobrazić zagrożenia, które dałoby
sobie radę z tą dwójką.

Idąc w głębokiej po kolana wodzie w stronę
bezpiecznego schronienia bunkra Gemini, żołnierz uśmiechał
się do siebie. Szósty raz Amerykanie zasadzali się na ludzi
Cartwright. Szósty raz pętla zaciskała się w próżni. Osiem widm
pozostawało nieuchwytnych.

*

Kiedyś jakiś chiński mędrzec – Wierzba
był niemal pewien, że Sun Tzu – powiedział, iż zwycięstwo
płynie z poznania przeciwnika. Wtedy znaczyło to zapewne zwyczaje
i lęki nieprzyjacielskich wodzów oraz sposoby myślenia generałów
ustawiających wojska do bitwy. W nowoczesnej wojnie często
wystarczało poznać procedury. Osiem osób było siłą zbyt małą,
bo wydać bitwę komukolwiek. Taki oddział mógł być postrzegany
co najwyżej jako niewygoda. Co prawda, ostatnie miesiące wykazały,
że żołnierze Unii potrafią zadać straty, ale nadal żaden wielki
wódz nie nosił się z zamiarem stawienia czoła Cartwright. Amerykanom
zwyczajnie nie opłacało się dosyłać posiłków.

Prawdziwym przeciwnikiem ósemki żołnierzy
były właśnie procedury – sposoby postępowania tak głęboko
wbite w szkolenie, że właściwie wykonywały się same, bez udziału
myśli. A amerykańskie podręczniki dla dowódców piechoty Cartwright
miała rozpracowane perfekcyjnie. Znali więc z wyprzedzeniem każdy
kolejny krok podejmowany przez ochronę zaatakowanego konwoju, jak
również wiedzieli, co prawdopodobnie zdarzy się później.

Za jakieś dwadzieścia minut strumieniowce
zbiorą amerykańskich rannych i konwój ruszy do bazy. Porzuci wypalony
wrak transportera opancerzonego zniszczonego pociskiem Szczeniaka –
jedyną poważną stratę jankesów podczas potyczki. Pozostawi też
Niemi i Thorne’a, ukrytych pod czarną powierzchnią wody, przez
którą przejeżdżały ciężarówki. Ta dwójka podczas całej wymiany
ognia przemieszczała się pod wojskowymi pojazdami niezauważona przez
przeciwnika, wykonując właściwą część planu.

Mniej więcej za godzinę kolumna dotrze do bazy
macierzystej, żołnierze udadzą się na odprawę, a pojazdy do parku
maszyn.

Za trzy godziny eksplodują ładunki, które
podłożyło dwoje ludzi Cartwright. W wydzielonych dla wojska strefach
kolonii pojazdy na ogół stały poupychane gęsto obok siebie. Przy
odrobinie szczęścia ta jedna akcja poważnie uszczupli możliwości
pościgowe amerykańskiego garnizonu.

W tym czasie oddział Cartwright będzie już
daleko.

*

Odkąd siły Unii Europejskiej opuściły planetę,
minęło już niemal cztery i pół miesiąca. Oddział Cartwright
pozostał, wiedziony nagłym porywem humanitaryzmu, i Wierzbowski
miewał chwile, kiedy tego żałował. Nie trwały one zbyt długo –
nadal uważał, że odstąpienie rannym miejsc w strumieniowcach było
tym, co należało zrobić. Po prostu oczekiwał, że wkrótce ich
szczęście się wyczerpie, a Amerykanie wreszcie dopadną niewielką
grupę ukrywających się we Mgle żołnierzy.

Nie miał wątpliwości, że warunki panujące
na moczarach oraz mała wartość samego New Quebec były jedynymi
powodami, dla których w ogóle jeszcze żyli. Nie opłaca się
w końcu strzelać z armaty do muchy, nawet jeśli jej bzyczenie
jest irytujące. Ostatnio jednak kilka sprawnie przeprowadzonych akcji
powoli przenosiło ósemkę żołnierzy z kategorii „lekko irytująca
niewygoda” do „wróg destabilizujący wydobycie” i mały
oddział zmuszony był nauczyć się w pełni wykorzystywać przewagę,
jaką dawało Bagno tym, którzy je dobrze znali. Detektory ruchu,
kamery multispektralne, obserwacja z powietrza… wszystko to miało
niemiły zwyczaj zawodzenia na wiecznie spowitych szaro-białą zasłoną
moczarach. Poza wyrwanymi planecie wyspami placówek górniczych człowiek
zdany był praktycznie wyłącznie na własne wyczucie.

Polak już od dawna czuł się swobodnie we Mgle,
korzystając z osłony jej miękkich i cichych pasm oraz stąpając
w rytmie zlewającym się z jej szeptami. Nauczył się nie polegać
na sprzęcie i słuchać jej cichych podpowiedzi, wypatrywać lekkich
drgnięć siwych smug, zdradzających ruchy przeciwników.

Wiedział to wszystko, ale i tak zdawał
sobie sprawę, że prędzej czy później wróg weźmie się za nich
naprawdę na serio. A wtedy ich dni będą policzone.

Bunkier Gemini, New Quebec,
terytorium USA, 2.12.2211 ESD, 21:49

Bunkier Gemini, postawiony tu przez zwiadowców
podczas unijnej okupacji New Quebec, był prawie niewidoczny, nawet
kiedy wiedziało się, gdzie go szukać. Prefabrykowana konstrukcja,
na wpół zanurzona w błocie i przykryta CSS-owymi płachtami niemal
idealnie stapiała się z jednolicie szarym krajobrazem Bagna. Trudno
go było też nazwać przestronnym – pomiędzy zapasami, konsoletą
radiową, ciasnym ambulatorium i stanowiskiem sterowania perymetrem
pozostawało niewiele miejsca. Tę wolną przestrzeń w dużej mierze
zresztą zajmowały teraz plecaki, ustawiony na pełną moc grzejnik
pokryty mokrymi ciuchami i stojący obok rządek nieprzemakalnych,
według producenta, butów. Wojna z wilgocią była oczywiście z góry
skazana na porażkę, ale to nie znaczyło, że mieli rezygnować
choćby z prób podsuszenia rzeczy.

Dlatego też, kiedy wszyscy akurat siedzieli
wewnątrz, Wierzba nie mógł pozbyć się wrażenia, że znajduje się
na zatłoczonej ulicy. Osiem osób na małej przestrzeni po prostu
oznaczało tłum. O dziwo, nie było to jednak uciążliwe. Marcin
przebywał na Bagnie od dziewięciu miesięcy, z czego ponad cztery
stanowiła partyzancka wojna Cartwright. Przez ten czas Polak przywykł
do uczucia samotności, jakie stwarzała wszechobecna Mgła, dzięki
której nawet odległy o kilkanaście kroków człowiek zdawał
się być w innym świecie, i polubił je. Mimo wszystko jednak
świadomość ludzkiej obecności miała duże znaczenie. Powolne
stawanie się częścią świata Mgły, majaków i ułudy nie potrafiło
całkiem zagłuszyć pradawnych, wprogramowanych przez milenia ewolucji
mechanizmów. Zagubiony na Bagnie, nieco bardziej rozwinięty małpolud
wciąż pamiętał, że nieznane jest mniej groźne, kiedy przebywa
się w stadzie.

Tuż obok niego, z medplastrami na gołych
stopach, drzemał oparty wygodnie o plecak Thorne. Żołnierz
w dalszym ciągu stanowił dla Polaka zagadkę. Starszy o dobre
osiem lat od Wierzbowskiego nadal był szeregowcem, co sugerowało
jakiś poważny problem z administracją wojskową. Jednocześnie
sprawiający wrażenie ciągle lekko znudzonego, wydawał się czuć
na Bagnie jak w domu. Jakby po długich mękach zorganizowanej
walki zbrojnej właśnie takie balansowanie na krawędzi najbardziej
mu odpowiadało.

Widoczna przez otwarte drzwi do pomieszczenia
kontrolnego sierżant Niemi, małomówna Finka o oczach w kolorze
stali i włosach niemal tak jasnych jak Mgła, rozmawiała o czymś
ściszonym głosem z porucznik.

Na środku niewielkiego pomieszczenia Szczeniak
toczył z Isaksson codzienną potyczkę słowną na temat
racji żywnościowych. Ta dwójka gorzej niż pozostali znosiła
samotność. Wobec braku współpracy ze strony kolegów z oddziału
musieli wypracować pewną samowystarczalność w tej dziedzinie –
a posiłki były świetną okazją do kontaktu. Przypominały dawne
czasy uporządkowanego wojskowego życia, kierowanego przydziałami
i procedurami. Nie bez znaczenia był fakt, że wobec ciągłej
ruchliwości oddziału i nieregularności jego działań przypadały
również na niewielkie wycinki czasu, który można było uznać
za wolny.

– Co masz? – Isaksson była w szampańskim
humorze. Ona i Weiss wylosowali na wieczór jedyne, przechowywane jak
skarby suche mundury oddziału. Spojrzała na rację żywnościową
Szczeniaka, głośno wciągając powietrze nosem. Zamknięta porcja
siedzącej po turecku radiooperatorki spoczywała na jej udach.

– Pyszne jedzenie, oczywiście. – Van
Reuters, w samych spodenkach i podkoszulku, z namaszczeniem nabił
na plastikowy widelec kawałek czegoś, co mogło być mięsem. –
Jest ciepłe i ma wszelkie wartości odżywcze, jakich potrzebuje mój
organizm. Ma też smak.

– Brzmi niesamowicie – mówiąc to, Szwedka
wprawnym ruchem wyjęła nóż i rozcięła opakowanie racji. –
Jaki?

– Obawiam się, że będę musiał potrzymać cię
w niepewności. – Szczeniak przybrał pełną namysłu minę. –
Ale to tylko z tego powodu, że sam jeszcze nie umiem tego określić,
a nie dlatego, że już cię nie kocham.

– Co za ulga. – Radiooperatorka wywróciła
oczami i poprawiła zbyt długi rękaw munduru przewidzianego na kogoś
o wiele większego. – Moja jedyna szansa – człowiek o wymaganiach
tak niskich, że absolutnie każdy posiłek zaczyna od chwalenia
wojskowych racji…

– Och, powiedz tylko, że cię to nie
śmieszy.

– A to coś da?

– Przestanę. Słowo.

– Zatem: nie śmieszy mnie to. – Uśmiechnęła
się słodko, ruszając zabawnie palcami bosych stóp.

Szczeniak prychnął głośno i zajął się swoją
porcją. Co jakiś czas zerkał znad posiłku na koleżankę, jakby
chciał się upewnić, że ta na pewno jest świadoma jego udawanej
urazy.

Wierzba popatrzył na swój nieodpakowany jeszcze
zestaw. Nie był głodny, ostatnimi czasy w ogóle rzadko bywał,
ale porucznik zarządziła jedną ciepłą porcję dziennie. Bazując
na zasobach rozrzuconych przez zwiadowców, nim ci opuścili New Quebec,
drużyna miała ich więcej, niż potrzebowała i – paradoksalnie
– była lepiej odżywiona i wyposażona niż w ostatnich dniach
regularnej bitwy o Bagno.

Zabawne – dopiero teraz, na planecie wroga,
mogli czuć się żołnierzami pełną gębą, nie liczyć amunicji
i leków. Zupełnie jakby armia w końcu sobie o nich przypomniała,
teraz, gdy już pozostali daleko za jej plecami.

Kończyli właśnie posiłek, kiedy porucznik
wyszła ze stanowiska sterowania. Jeyne Cartwright w ciągu ostatnich
miesięcy zdawała się niemal pozbawiona człowieczeństwa, jakby
jej organizm po kolei eliminował cechy, które nie były absolutnie
niezbędne do przeżycia oddziału i jej samej. Praktycznie nie spała,
chociaż nikt nie dostrzegał u niej efektów brania stymulatorów. Bez
końca studiowała mapy, planowała przemarsze, przygotowywała się
do kolejnych uderzeń. Nigdy nie szła na skróty. Zanim padał
pierwszy strzał w zastawionej pułapce, drużyna od przynajmniej
dwóch tygodni kręciła się po okolicy, zbierając dane, obserwując
patrole i drogi. Porucznik natomiast spędzała długie godziny
na analizowaniu zdobytych informacji. Czasem rozmawiała z Niemi,
rzadziej z innymi – i tylko wtedy, kiedy wydawała rozkaz lub
o coś pytała. Niewidzialna bariera rozdzielająca oficerów i resztę
żołnierzy nie tylko nie została zniesiona, ale ostatnie miesiące
jakby ją jeszcze wzmocniły.

– Isaksson – powiedziała Cartwright, stojąc
w wejściu do pomieszczenia radiowego. – Już pora.

Szwedka bez słowa oddała Szczeniakowi opakowanie
z resztkami posiłku i podniosła się z miejsca. Po chwili zniknęła
za uchylonymi drzwiami.

Jedyny problem z Bagnem stanowiła całkowita
izolacja. Drobne starcia pomiędzy oddziałem a garnizonem amerykańskim
trudno było nazwać czymś więcej niż incydentami. Wojna –
prawdziwa wojna – omijała New Quebec szerokim łukiem. Nie słyszeli
jej zewu, przekazywanego tysiącem czołgowych silników, nie widywali
przemykających jak duchy strumieniowców. Pociski okrętowe nie rysowały
na niebie skomplikowanych krzywych podczas walk orbitalnych. Prawdziwa
wojna mogła toczyć się o jeden skok dalej lub być dawno zakończona
– nie mieli szans tego określić. Czasami po trudnej potyczce albo
długim i forsownym marszu Wierzba łapał się na powracającej myśli
– a co, jeśli zwyczajnie o nich zapomniano? Jeśli ich działania
były po prostu ostatnim podejmowanym przez Cartwright wysiłkiem, żeby
całkiem nie dać się zagubić, rozpuścić we Mgle? Marcin rozmawiał
kiedyś o tym ze Szczeniakiem. Holender co prawda zbył wszystko dość
marnym żartem, ale śmiał się zupełnie bez przekonania. Pewnie też
się nad tym zastanawiał.

Jedynym świadectwem, że drużyna Cartwright jest
częścią jakiegokolwiek większego organizmu, że istnieje coś poza
nimi i Amerykanami z garnizonu, był codzienny rytuał składania
raportu. Każdego wieczora, tuż po posiłku, Isaksson włączała
radiostację i przebiegała wszystkie bezpieczne częstotliwości,
na każdej wysyłając raport z działalności oddziału. Początkowo
meldunki były kompletne i szczegółowe – z czasem jednak, w miarę
jak rosło prawdopodobieństwo, że bezpieczne częstotliwości zostały
w końcu odkryte, stawały się coraz bardziej zwięzłe, by wreszcie
ograniczyć się do informacji o istnieniu jednostki.

Każdego dnia kilka par oczu niezmiennie śledziło
też skupioną na konsolecie łączności Szwedkę. Usiłowali
wyłowić z ciszy jej mówione niemal szeptem słowa, nasłuchiwali
nagłej reakcji czy przyspieszonego oddechu. Czegokolwiek, co mogłoby
oznaczać zmianę.

Nikt im nigdy nie odpowiedział. W systemie
prawdopodobnie nie znajdował się ani jeden żołnierz Unii, który nie
był podwładnym Cartwright, a radio zwyczajnie nie mogło wysłać
wiadomości nigdzie dalej. Zimna logika kazała przypuszczać, że
codzienne nadawanie jest już tylko stratą czasu i wystawianiem
się na zbędne ryzyko. Z jakiegoś jednak powodu nikt, nawet Weiss
czy Thorne, nigdy nie zakwestionował sensu cowieczornego seansu
radiowego. Rachunek prawdopodobieństwa to tylko liczby, więc zawsze
istniał ułamek procenta szansy… nikt właściwie nie wiedział,
na co.

Tego wieczora ułamek procenta okazał się
wystarczający – składająca cichym głosem meldunek Szwedka nagle
zamilkła. Przez chwilę poprawiała zestaw słuchawkowy, po czym
zaczęła pospiesznie wprowadzać jakieś komendy w interfejsie konsoli
łączności. Kiedy zmarszczyła śmiesznie brwi, zsunęła słuchawkę
z jednego ucha i odwróciła się w stronę dowódcy, obserwowali
ją już prawie wszyscy.

– Nie jestem pewna, pani porucznik – powiedziała
powoli, z namysłem, jakby sama trochę wątpiła w swoje słowa –
ale chyba coś mam.

– Nasi? – Cartwright momentalnie znalazła
się przy radiooperatorce.

– Właśnie trudno
powiedzieć. To nawet… nie wygląda jak zwykła łączność.

Isaksson podała zestaw słuchawkowy
porucznik. Ta założyła go i na chwilę zamarła, skupiona na
niesłyszalnej dla pozostałych żołnierzy transmisji.

– Chcę wiedzieć, co to jest – powiedziała
wreszcie, oddając Szwedce słuchawki. – Jeśli da się zidentyfikować
nadawcę, tym lepiej.

– Tak jest. – Niebieskie oczy radiooperatorki
zabłysły podnieceniem. Pospiesznie wdusiła kilka przycisków
na konsolecie, aktywizując jeden z bocznych ekranów. Ręce dziewczyny
niemal rozmyły się na klawiaturze.

Cartwright obserwowała ją przez moment, a potem
zwróciła się ku reszcie żołnierzy, wpatrzonych w widoczną przez
uchylone drzwi kabinę łączności. Nawet Thorne’owi nie udało się
całkiem ukryć zainteresowania.

– Warty według normalnego rozkładu, reszta
niech próbuje spać. Jej nie pomożecie – wskazała za plecy,
na pracującą radiooperatorkę – a kiedy już skończy, być może
trzeba będzie się zbierać.

Zrobiła krok w stronę stanowiska sterowania
perymetrem, lecz zatrzymała się. Przez chwilę jakby rozważała,
co powiedzieć, wreszcie jednak tylko kiwnęła energicznie głową
i wyszła. Wierzba nie był pewien, ale porucznik chyba się uśmiechała
– pierwszy raz od miesięcy.

*

Niemi miała akurat zmianę perymetrową,
przez co ciasne wnętrze bunkra stało się minimalnie bardziej
komfortowe. Oczywiście Wierzbowski, pomimo podejmowanych prób,
nie mógł zasnąć. Ostatnio zresztą rzadko bywał śpiący –
od miesięcy nie sypiał dłużej niż pięć godzin na dobę,
ale z jakiegoś powodu zmęczenie jeszcze nie dawało mu o sobie
znać. Może to była kwestia przyzwyczajenia, a może po prostu
Bagno tak działało. Świadomość, że w sąsiednim pomieszczeniu
Isaksson odcyfrowuje wiadomość wysłaną na częstotliwości
kontaktowej, również nie pozwalała mu zmrużyć oka. Nie jemu jednemu
zresztą. Szczeniak siedział na podłodze bunkra dokładnie naprzeciwko
uchylonych drzwi do kabiny radiowej, wybijając dłońmi nierówny rytm
na podkurczonych udach.

– Jak sądzisz, co to? – zwrócił się
do Polaka, kiedy tylko ten otworzył oczy. – Ktoś po nas
przyleciał?

– Nie wiem. – Marcin nawet się nad tym nie
zastanawiał. – Trochę nie widzę powodu, dla którego miałby
to robić akurat teraz.

– Zapomnieli czegoś ważnego? – zgadywał
szeregowy. – Stwierdzili, że mało im razów, i postanowili najechać
Bagno po raz drugi?

– … A kiedy siedzieliśmy tutaj, wybrali cię
na prezydenta. To musi być to.

– Nie obraziłbym się. – Van Reuters
uśmiechnął się słabo. – Ani trochę.

– Z twoim szczęściem, wiesz…

– Moje szczęście trzyma was przy życiu, bando
darmozjadów. – Szczeniak obdarzył go wyniosłym spojrzeniem. –
Dawaj karty, sprawdzimy. Figura oznacza, że to nasi. Blotka, że
jankesi.

Marcin sięgnął do kieszeni munduru. Jego
szczęśliwa talia nadal tam była, bezpiecznie ukryta
w foliowym woreczku, razem z holo siostry. Wydobył ją i szybko
przetasował. Części kart brakowało, pozostałe przeszły w ciągu
ostatnich miesięcy – dosłownie – próbę wody. Brały udział
w tuzinie potyczek z siłami amerykańskimi, pławiły się
w moczarach, a raz nawet o mało nie spłonęły. Ktoś uważny
mógłby pewnie z nich wyczytać całą trasę bojową dowodzonej przez
porucznik Cartwright drużyny.

Z jakiegoś powodu Szczeniak nabrał przekonania,
że świetnie nadają się do zaklinania losu, i z dużym upodobaniem
propagował tę teorię. Miał przy tym szczęście i zwykle faktycznie
trafiał pożądaną kartę. Sam Wierzbowski nie wierzył w takie rzeczy,
ale musiał przyznać, że miło było mieć pomyślną zapowiedź
na następny dzień, nawet jeśli sygnował ją kawałek nadpalonego
plastiku. Coś z prawdy musiało być w przysłowiu, że w okopach
nie ma niewierzących.

– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale figur
jest trochę mało. Zużywają się. – Przetasował karty, jednocześnie
odtwarzając w myślach ich układ. – Przełóż.

– Tasowałeś.

– Tak. I wiem, że na wierzchu jest dziewiątka
trefl – odparł Polak. – To szmaciana wróżba, więc przełóż,
ma być losowo.

Szczeniak odebrał mu talię i spojrzał na nią
podejrzliwie. Odgiął róg pierwszej od góry i zerknął na nią
szybko.

– Nie mieści mi się w głowie, dlaczego nie
grasz w karty zawodowo. – Przełożył talię.

– Nie umiem blefować.

– Ja cię nauczę, monsignore. – Van Reuters
kilka razy zabębnił paznokciami w wierzch talii. – To nie
problem.

– Jestem pewien. – Wierzba uśmiechnął się
krzywo. – Pociągnij kartę.

– Tak, wiem…

Szczeniak przymknął teatralnie oczy i zatoczył
dłonią krąg nad trzymaną w drugiej ręce talią. Nie zdążył
jednak zrobić nic więcej, bo właśnie wtedy z kabiny radiowej
wypadła z trzaskiem uderzających o ścianę drzwi Isaksson. Oczy
radiooperatorki błyszczały, a na brudnej twarzy wykwitł promienny
uśmiech.

– Mam to! – rzuciła radośnie do kolegów. –
Jestem królową łączności!

– Jeśli tylko o tym mówi owa wiadomość
– na posłaniu pod ścianą Thorne otworzył jedno oko – uznaję
to za spory zawód.

Dziewczyna prychnęła i miała właśnie
ruszyć do stanowiska dowodzenia, kiedy w jego drzwiach stanęła
Cartwright.

– Poprzecie to czymś więcej niż okrzykiem,
szeregowa? – spytała cicho, lecz z naciskiem.

– Tak jest – zmieszała się Szwedka. – Mam
wiadomość, jest krótka, ale dalszy nasłuch to tylko zapętlenie
tego samego zestawu danych.

Szybko podeszła do dowódcy i podała jej
datapad. Ta przez chwilę przyglądała się w milczeniu wyświetlonym
na ekranie informacjom.

– Identyfikator nadawcy? – spytała
wreszcie.

– Pakiet kodowy. Tutejszy sprzęt nie rozpoznaje
go, ale może po prostu to powyżej jego uprawnień. W ogóle ten
format jest dziwaczny. To, co wzięłam początkowo za szyfrowanie,
tak naprawdę było pewnego rodzaju szumem – tłumaczyła
Isaksson z przejęciem. – Zresztą sama wiadomość też nie
jest lepsza. Strumień ma nieregularne przerwy i strasznie
niską rozdzielczość. Jakby ktoś wysyłał dane na glinianej
tabliczce.

– Jakieś pomysły, dlaczego? – Cartwright
na chwilę uniosła wzrok znad ekranu.

– Nie. – Radiooperatorka pokręciła szybko
głową. – To koszmarnie niepraktyczne. To, co pani widzi, pochodzi
z prawie pięciu minut nadawania.

– Może uszkodzony nadajnik? – zasugerował
Sokole Oko. Marcin nie zauważył, w którym momencie kapral wstał
ze swojego posłania. Po prostu nagle był tuż obok.

– Nie wykluczam… – Isaksson zmarszczyła
brwi. Wierzbowski patrzył na koleżankę i w tym momencie z trudem
powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. W sytuacjach takich jak
ta wychodził z niej dziecinny niemal entuzjazm.

– Potem się tym zajmiemy – przerwała jej
porucznik. – Alvarez, proszę ściągnąć tu sierżant Niemi.

Sokole Oko tylko skinął głową i sięgnął
po zestaw słuchawkowy. Szczeniak spojrzał na Wierzbowskiego
i rozłożył w milczeniu ręce.

– W pakiecie danych znalazłam też współrzędne
geograficzne, ale żadnych odniesień do siatki taktycznej – podjęła
Szwedka. – Mogę nanieść je na nasze mapy i wtedy dowiemy się,
gdzie to jest…

– Nie ma potrzeby, szeregowa. – Cartwright
w namyśle potarła podbródek grzbietem dłoni. – Doskonale wiem,
gdzie to jest.

*

Kilka godzin później porucznik zebrała oddział
do odprawy. W bunkrze mającym na celu zaopatrzenie działających
niezależnie czteroosobowych oddziałów zwiadu brakowało oczywiście
właściwego ku temu miejsca – żołnierze zgromadzili się po prostu
przy składanym stoliku w głównym pomieszczeniu. Na blacie leżał
datapad z odcyfrowaną przez Isaksson wiadomością. Nie było tego
wiele. Większą jej część stanowiła mapka, czy też plan sytuacyjny
jakiegoś miejsca na Bagnie, którego koordynaty nic Wierzbie nie
mówiły. Identyfikacja po punktach charakterystycznych też nie
wchodziła w grę – niewielki, dobrze opisany posterunek był
raczej typowy, a coś, co mogło okazać się zarówno magazynem,
jak i po prostu oznaczoną prostokątną strefą, również nie
budziło żadnych szczególnych skojarzeń. Nadawca wiadomości uznał
za to za stosowne umieszczenie dokładnych informacji dotyczących
pola obserwacji sensorów ochraniających posterunek, jego wyposażenia
oraz załogi. W kilkunastu liniach opisu podane zostały nawet godziny
rekalibracji czujników i czas łączności z garnizonem.

– Patrzycie na dane taktyczne zawarte w przekazie
z dzisiejszego wieczora – zaczęła Cartwright. – Łatwo się
domyślić, że nie dostaliśmy ich po nic. Jak można wyczytać
z wiadomości, Amerykanie przetrzymują tam oficera wywiadu Unii.

Ktoś wciągnął głośno powietrze, ktoś inny
rzucił ciche, niedowierzające „kurwa mać”. Tajemniczy oficer
wywiadu nieco wyjaśniał sprawę niespodziewanej wiadomości. Ktokolwiek
ją wysłał, musiał mieć w głębokim poważaniu Cartwright
i jej ludzi – nadał dopiero teraz, bo pojawiła się potrzeba ich
wykorzystania.

– Mamy rozkaz uderzenia na posterunek i uwolnienia
jeńca. – Cartwright jakby nie zauważyła reakcji podwładnych. –
Nie posiadamy precyzyjnych danych na temat nadawcy przekazu, niemniej
używa on kodów dowódczych Dowództwa Operacji Specjalnych.

Thorne przymknął oczy i ciężko
westchnął, a Szczeniak odchylił głowę w tył i zaśmiał
się bezgłośnie. Po tym, jak kilka miesięcy temu oficer Operacji
Specjalnych skazał kompanię dowodzoną przez Cartwright na śmierć
tylko po to, żeby wykonać swoje zadanie, notowania Dowództwa nie
były wśród ocalałych szczególnie wysokie. Thorne twierdził nawet,
że cały atak na New Quebec i rzeź Czterdziestego Regimentu były
prawdopodobnie ustawione tylko pod działania oesów i choć wszyscy
zdawali sobie sprawę, że szeregowiec nie może tego wiedzieć,
jego teoria miała sens. Nagły atak w głąb terytorium Stanów
Zjednoczonych, późniejsza bezczynność, wreszcie determinacja
Dowództwa Operacji Specjalnych w kwestii zajęcia starego wraku, który
leżał w błocie od siedmiu lat, dawały sporo do myślenia. I choć
same w sobie nie były dowodami, to ludzie Cartwright przecież ich
nie potrzebowali. W grupie odciętych od własnych sił, działających
samotnie żołnierzy hipotezy tego rodzaju padały na podatny grunt
– zwłaszcza jeżeli pozwalały określić wroga, kogoś, kogo można
było darzyć czystą, bezinteresowną niechęcią.

Amerykanie niespecjalne pasowali do tej
roli – trudno było czuć nienawiść do rozmytych we Mgle
sylwetek, z którymi w zasadzie nie mieli bliższego kontaktu,
w dodatku broniących swojego terenu – na New Quebec to Unia była
najeźdźcą. Jankesi, choć nieprzyjaciele, nader często widziani tylko
ponad lufą karabinu, nie budzili żadnych szczególnych uczuć.

Z kolei żołnierze oesów ze swoją
bezwzględnością i podejściem do pozostałych oddziałów Unii
zdecydowanie lepiej nadawali się na cel niechęci.

– Rozkaz zaleca jak największy pośpiech, jeniec
ma być przenoszony w ciągu kilku dni. – Porucznik nie zmieniła
intonacji, choć zmierzyła Thorne’a ostrym spojrzeniem. – Z tego
względu zarządzam wymarsz oddziału za pół godziny. Celem będzie
bunkier Virgo, około piętnaście kilometrów na północny zachód
stąd.

Szczeniak podrapał się po karku i spojrzał
na Wierzbowskiego z ponurą miną. Nie trzeba było telepatii,
żeby odgadnąć, o czym myśli, choć zwerbalizowanie jego
rozważań wymagałoby zapewne dogłębnej znajomości niderlandzkich
przekleństw. Polak odpowiedział mu skrzywieniem się w pełnej
dezaprobaty minie. Piętnaście kilometrów oznaczało w warunkach
Bagna ośmiogodzinny marsz.

– Tam zatrzymamy się do zmroku. Według
naszych danych na wyposażeniu Virgo znajduje się poduszkowiec
patrolowy. Wykorzystamy go do przemieszczenia się w kierunku
celu zasadniczego. Na miejscu zaatakujemy i przejmiemy wrogi
posterunek.

Zapadła cisza. Przez chwilę oddział czekał
na ciąg dalszy, ale ten nie następował.

– Pani porucznik… – zapytała nieśmiało
Isaksson. – Ale co potem? Znaczy, zajmiemy to stanowisko, odbijemy
oficera i… co?

– Nadamy wiadomość o wykonaniu zadania. –
Cartwright skupiła wzrok na Szwedce. – I będziemy czekać na dalsze
rozkazy.

– Na dalsze rozkazy… – powtórzył cicho
Szczeniak i przejechał palcami po nierównym zaroście. – Pani
porucznik, czy… no, ostatnio wykonywanie poleceń Operacji Specjalnych
nie skończyło się dobrze.

– Zgadzam się – Cartwright kiwnęła głową
i popatrzyła zimno na żołnierza. – W znaczeniu, że nie
skończyło się dobrze dla nas. Chciałabym jednak zauważyć, że
jesteśmy żołnierzami Unii i niekoniecznie robimy rzeczy, które dla
nas osobiście oznaczają najlepsze rozwiązanie.

– Tak jest. – Holender jakby skurczył się pod
spojrzeniem przełożonej.

– Robert ma na myśli – szeregowcowi
przyszedł z pomocą Sokole Oko – że Dowództwo Operacji Specjalnych
ma tendencję do niedzielenia się z jednostkami liniowymi pełnią
informacji.

– Właśnie. – Szczeniak bez wahania skorzystał
ze wsparcia.

– Więc tak naprawdę może warto zastanowić się
nad działaniami drużyny, na wypadek gdyby nasz atak służył tylko
jako zasłona dymna, na przykład do uderzenia na ten magazyn. –
Hiszpan wskazał podłużną bryłę zajmującą znaczną część
hologramu.

– To nie magazyn – odparła Cartwright. –
Obiekt zaznaczony obok posterunku to wrak okrętu.

Wierzba wymienił szybkie spojrzenia
z Isaksson, Szczeniak prychnął i nawet Weiss zesztywniał na ułamek
sekundy. Oczywiście, o wraku wiedzieli wszyscy. Uszkodzony okręt
wywiadowczy lądował awaryjnie na New Quebec długie lata temu,
kiedy Dzień rozdzierał systemy komputerowe jeden po drugim,
a kolonie płonęły atomowym ogniem albo wymierały pozbawione opieki
komputerów. Rozbita maszyna była jednym z głównych powodów
– Thorne twierdził, że jedynym – dla którego Czterdziesty
Regiment Unii w ogóle wylądował na Bagnie, mało ważnej planecie
w głębi terytorium Stanów Zjednoczonych. Z całego oddziału wrak
widzieli tylko Isaksson i Szczeniak, ale – naturalnie – każdy,
kto tylko chciał słuchać gadania tej dwójki, potrafił go opisać
ze szczegółami.

– Zatem tym bardziej. – Jeśli wiadomość
zrobiła wrażenie na Hiszpanie, nie dał tego po sobie poznać. –
Dowództwo już wcześniej się nim interesowało.

Sokole Oko nie mógł być bardziej
eufemistyczny. Na wpół zatopiony w Bagnie wrak okazał się na tyle
ważny dla Dowództwa Operacji Specjalnych, że kompania Cartwright
była „akceptowalnymi kosztami” dotarcia do niego. Lub też,
jeżeli słuszność miał Thorne – tą dopuszczalną ceną był cały
Czterdziesty Regiment.

– Rozumiem wątpliwości – odezwała się
porucznik łagodniejszym tonem. – Jesteśmy jednak zmuszeni założyć,
że jeśli istnieje jakakolwiek metoda wydostania się z New Quebec
drogą inną niż przez obóz jeniecki, to zna ją właśnie Dowództwo
Operacji Specjalnych. Uważam więc, że skoro i tak walczymy z wrogiem,
możemy równie dobrze zrobić to w sposób, który zakwalifikuje nas
jako przydatnych.

– Tak jest. – Sokole Oko mówił spokojnym,
niemal pogodnym głosem. Wierzbie nagle błysnęła myśl, że jest
to ton osoby, która pogodziła się z nieuchronnym.

Podobne wrażenie musiała odnieść porucznik,
bo nie pozwoliła słowom Hiszpana zawisnąć w powietrzu.

– Są jeszcze jakieś pytania? – Patrzyła
prosto na Wierzbę.

Teraz już mogła oczekiwać ich w zasadzie tylko
od Polaka. Niemi prawdopodobnie wszystko, co chciała, wiedziała
po półgodzinnej naradzie z dowódcą. Weiss rzadko w ogóle
miewał pytania, a i tak raczej w odniesieniu do spraw taktycznych,
o których jeszcze nie mówiono. Thorne tym bardziej. Szczeniak
boleśnie się przekonał, że jego zwykłe gierki nie będą dziś
tolerowane, a Isaksson – cóż, ona pewnie cieszyła się, że znowu
mają cel.

Porucznik odczekała kilka sekund, ale zgodnie
z przewidywaniami pytań nie było.

– Zatem przygotować się do wymarszu. Dwadzieścia
sześć minut.

*

Przygotowania szły bez zakłóceń i w zasadzie
bez udziału świadomości – ostatnie kilka miesięcy częstych zmian
miejsca postoju nauczyło ich efektywności. Dlatego oddział Cartwright
działał teraz jak dobrze naoliwiona maszyna. Isaksson czyściła
banki danych i dzienniki bunkra z wszelkich śladów obecności
ludzi. Przemieszczając się metodycznie od konsoli do konsoli, Szwedka
usuwała zapisy w logach stanowisk i perymetrowych – krótki pobyt
w bunkrze Gemini zaowocował kilkoma setkami wpisów w wewnętrznych
systemach posterunku. Thorne z kolei uzupełniał leki. Pełniący
obowiązki drużynowego sanitariusza szeregowiec zgromadził przy
sobie zarówno osobiste zasobniki medyczne wszystkich żołnierzy,
jak i drużynową apteczkę i punkt po punkcie dobierał kolejne
specyfiki z miejscowych zasobów. Pod jego opieką pakiet medyczny
zaledwie przypominał przepisowy zestaw – Thorne jakiś czas temu
pozbył się rzeczy, które uznał za niepotrzebne, a większość
uzyskanego w ten sposób miejsca wykorzystał na upchnięcie
mnóstwa dawek środków przeciwgrzybicznych. Cartwright nawet wtedy
nie mrugnęła – byli na Bagnie zbyt długo, by nadal sądzić,
że poważnym zagrożeniem będzie przegrzanie albo broń chemiczna,
za to schorzenia skóry… walka z nimi zajmowała częstokroć
więcej czasu i energii niż zasadzki na jankeskie transporty.

Szczeniak przygotowywał zapasy wody i prowiantu,
Sokole Oko i Niemi siedzieli skupieni przy mapniku i omawiali trasę
przemieszczania się zespołu. Finka i Hiszpan mieli całkowicie różne
pomysły – sierżant Niemi patrzyła na trasę jako na labirynt
prawdopodobieństw trafienia na patrole jankesów, statystyki wykrycia
przy drogach i zagrożenia płynące ze stref obserwacji z powietrza,
a Sokole Oko skupiał się raczej na samej topografii moczarów. Kapral
miał istny dar, jeśli chodziło o teren – wystarczyło, że był
gdzieś przez tydzień, i sprawiał wrażenie, jakby mieszkał tam
od zawsze. Zdawało się, że instynktownie wyczuwa obecność innych
ludzi czy znajduje trasy. Szczeniak sugerował, że Sokole Oko używa
jakiegoś – jak to określił – voodoo, ale Hiszpan utrzymywał,
że to po prostu zmysł obserwacji. Często jednak nikt nie potrafił
dostrzec – nawet po fakcie – wskazówek, które powiedziały Sokolemu
Oku, że w danym miejscu ktoś ich obserwuje albo że często chodzą
tamtędy patrole. Po pewnym czasie przestali dociekać, po prostu
akceptowali ten dar od opatrzności i nie pytali o jego naturę.

Wierzbowski i Weiss zajmowali się z kolei
uzbrojeniem. Jeden po drugim z rąk do rąk przechodziły karabiny,
elementy wyposażenia, amunicja. Mając solidne zaplecze w postaci
dobrze zaopatrzonych bunkrów i zdając sobie sprawę z przewagi
wroga, drużyna Cartwright na ogół nie przenosiła przeciwpancernych
świnek, cięższych systemów zdolnych do uszkodzenia czołgu czy
moździerza automatycznego – takie rzeczy żołnierze zabierali tylko
na przygotowane zasadzki. W ich miejsce większą część sprzętu
stanowił taki, który miał pomóc w oderwaniu się od wroga –
granaty dymne, wyrzutnie wabików, urządzenia zakłócające. Lekkie,
jednorazowe wyrzutnie uniwersalne całkowicie wystarczyły do zatrzymania
poduszkowców czy próby zagrożenia strumieniowcom – a niczego
innego nie można się było spodziewać w terenie, po którym
zwykle podróżowali. Cartwright dbała o to, żeby zawsze istniała
opcja uniknięcia walki, jeśli miałaby być ona wydana na cudzych
warunkach.

Marcin spojrzał na pakunki, po czym
z namysłem wyciągnął spośród rzeczy i odłożył na bok system
zakłócający. Przyjrzał się krytycznie przygotowanym zestawom.

– Myślę, że powinniśmy to trochę
odchudzić.

– Mieścimy się w limicie. – Wunderwaffe
poprawił paski przy hełmie. – Po co rezygnować z czegoś,
co nam nie przeszkadza?

– Ponieważ limit to górna granica?

– Zgadza się. – Niemiec kiwnął głową. –
Górna granica. Poniżej której się mieścimy.

– Wiesz, że szybciej pójdziemy z mniejszym
obciążeniem?

– Owszem – zgodził się Weiss. – Wiem
również, że prawdopodobnie będziemy żałować wszelkich cięć,
kiedy tylko spotkamy wroga.

Uniósł odłożony przez Marcina pakiet i dołożył
go do przygotowanego dla siebie pakunku. Wierzbowski westchnął.

– Nie o to chodziło.

– Masz rację, zależy nam na tempie. – Niemiec
wyjął chustkę z kieszeni i przeczyścił nią wyświetlacz gogli. –
Ale wolę mieć ten zestaw, niż go nie mieć. Zwłaszcza że nic nas
to nie kosztuje.

– Przeciąża ciebie.

– Nie, po prostu nie wezmę dociążenia.

– Słucham? – Brwi Marcina powędrowały
do góry.

– Dociążenia. Zwykle biorę magazynki. Nigdy
nie trać okazji do wzrostu. Takie powiedzenie.

– Niemieckie powiedzenie, co? – Wierzbowski
spojrzał na kolegę z rezygnacją.

– Jakbyś zgadł. Masz jakieś polskie
na wymianę?

– Kiedyś mieliśmy „Bij Niemca”, ale się
zdezaktualizowało. Choć teraz myślę, że z dociążeniem bylibyście
łatwymi celami.

Wunderwaffe tylko się uśmiechnął, w skupieniu
przesuwając szmatkę wzdłuż krawędzi przezroczystego tworzywa.

– Co myślisz o tej akcji Dowództwa Operacji
Specjalnych?

– Cieszę się, że zaczynamy działać w jakiejś
strukturze. – Weiss założył oczyszczone gogle na hełm. – Lubię
świadomość bycia częścią większego planu.

– Nawet oesów? – skrzywił się Polak.

– Szczególnie oesów. To pion, który doskonale
wie, co robi.

– O, tak. Zawsze wiedział. – Wierzba usiadł
na składanym stołeczku. – Tylko my na tym nie najlepiej
wychodziliśmy.

– Takie życie. – Niemiec wyszczerzył się
w Wunderwaffowej wersji radosnego uśmiechu. Tak musiały uśmiechać
się czołgi. – Ale przynajmniej wiemy, że to coś większego.

Marcin westchnął ciężko. Wunderwaffe
nie na darmo nosił swoje przezwisko. Armia UE byłaby o wiele
szczęśliwsza, mogąc wymienić sobie kilka tysięcy żołnierzy
na Weissów – Niemiec wydawał się całkowicie odporny na wszelkie
problemy z morale. Sprawiał wrażenie, że nawet perspektywa własnej
śmierci niespecjalnie mu przeszkadza, o ile wiedział mniej więcej,
co robi.

Patrząc, jak kolega pakuje przygotowane dla siebie
wyposażenie do plecaka, Marcin uświadomił sobie, że Günter Weiss
jest bardziej zadowolony z życia niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich
miesięcy. Początkowo sądził, że to kwestia charakteru Niemca
i jego zamiłowania do porządku, jednak w całym oddziale można było
zauważyć ożywienie. Może tylko Thorne go nie okazywał, lecz on zawsze
wyglądał albo na zaspanego, albo na znudzonego. Nikt oczywiście nie
cieszył się otwarcie, ale kiedy przebywa się z ludźmi przez długi
czas, można nauczyć się odczytywać nawet drobne sygnały. Minimalnie
bardziej energiczne ruchy, odrobinę pogodniejsze wyrazy twarzy,
wymieniane od czasu do czasu uwagi – delikatne znaki, że drużyna
powoli zaczynała czuć się z powrotem na swoim miejscu – jako
element armii, istniejącej, planującej struktury wojskowej. Poczucie
celowości zdawało się przynosić iście cudowny efekt.

Kiedy zakończono przygotowania i drużyna Cartwright
zostawiała za plecami bunkier, który był jej domem przez ostatnie
kilka dni, Wierzba zauważył coś jeszcze – porucznik, z której
przecież właśnie zdjęto największe brzemię, wydawała się
bardziej spięta niż kiedykolwiek. Próbował sam siebie przekonać,
że to po prostu niechęć do Operacji Specjalnych, ale podskórnie
wyczuwał, że chodzi o coś zupełnie innego.

*

Przejście do Virgo zajęło im niekończące
się osiem godzin. Często musieli brodzić w głębokiej niemal
do pasa wodzie, a dwukrotnie słyszeli niedaleką pracę silników
strumieniowców. Marcin raz był prawie pewien, że gdzieś na stalowym
niebie widzi ciemną sylwetkę maszyny. Pomimo świadomości, że Mgła
zamienia idący oddział w praktycznie niemożliwe do wykrycia fantomy,
nie przepadał za dziennymi marszami. Wiedział oczywiście, że tak
naprawdę nie ma żadnej różnicy – szary, kryjący moczary całun
mącił działanie sensorów równie dobrze w dzień, jak w nocy,
a widoczność wykluczała namiar optyczny. Bagno obezwładniało
technologię, a elektroniczne oczy i uszy człowieka nie działały
tu dobrze. Pojęcie tej lekcji wymagało od oddziału Cartwright
uczestnictwa w przegranej inwazji i długich miesięcy przemykania
się po moczarach, kiedy musieli polegać tylko na instynkcie
i wszechobecnej pieśni Mgły. To dzięki zrozumieniu jej
muzyki przetrwali do dziś, ale życie w ciągłym półśnie
rozmytych kształtów Bagna otwarło w umysłach inne ścieżki,
dawno zapomniane. W żołnierzu budził się instynkt starszy niż
zaufanie do technologii, bardziej pierwotny niż pierwsze kamienne
narzędzia. Ten właśnie instynkt kazał Marcinowi patrzeć w niebo
oczyma myszy i wypatrywać cienia sokoła. Gdzieś w głębi duszy
Polak czuł, że jeśli opuści New Quebec, upłynie wiele czasu, zanim
uda mu się go całkiem wygasić.

Bunkier Virgo, New Quebec,
terytorium USA, 3.12.2211 ESD, 15:19

Virgo różnił się od Gemini tylko zamaskowanym
CSS-ową płachtą poduszkowcem patrolowym. Marcin uśmiechnął się
bezwiednie, kiedy Cartwright odsłoniła opancerzoną burtę. Maszyna
była tego samego typu co „Świstak”, ich plutonowy patrolowiec
z czasów, kiedy New Quebec było terytorium okupowanym przez
Unię. Myśli odruchowo powędrowały do reszty plutonu, do tych,
których wahadłowce zabrały z Bagna. Do prostego jak kawał kija
i lojalnego jak nikt inny Małego, pyskatej, zadziornej Bueller,
Szafy i Neve’a… do Kici. Czasem zastanawiał się, czy jeszcze
kiedykolwiek ich zobaczy, czy może po prostu nigdy już na siebie nie
trafią na froncie rozciągającym się na wiele lat świetlnych.

– Wierzba. – Thorne wyrwał Polaka
z zamyślenia. Dopiero teraz Marcin zauważył, że reszta oddziału
znikała właśnie w bunkrze.

– Już idę. – Poklepał poduszkowiec
po burcie. – Zastanawiałem się tylko, czy to jeszcze działa.

Szeregowy nie odpowiedział, wskazując ruchem
głowy wejście do bunkra. Odwracał się już, kiedy zatrzymał go
głos Wierzbowskiego.

– Thorne?

– Tak?

– Nie sądzisz, że ta sprawa z jeńcem
śmierdzi? No wiesz, po co go trzymać w takim posterunku, skoro
można przewieźć od razu? Dlaczego czekać, aż ktoś go odbije?

Starszy żołnierz przez chwilę przyglądał się
Polakowi w bezruchu. Szare plamy przesuwały się po CSS-owej chuście
osłaniającej mu twarz. Z całym ekwipunkiem, który wyglądał tak,
jakby wisiał na nim niemal w strzępach, mężczyzna bardziej niż
inni sprawiał wrażenie upiora.

– Garnizon na Bagnie jest nieduży – powiedział
wreszcie. – Boją się, że są pod obserwacją i oesy zaatakują
strumieniowiec. Mohikany to delikatne maszyny, nawet mały oddział
może im poważnie zaszkodzić, a skoro my mamy tak dokładne dane,
to znaczy, że posterunek jest pod ciągłą obserwacją. Chcą pewnie
przerzucić go drogą lądową, a do tego potrzebują ze trzech
poduszkowców. To jest środek niczego, a nasz skok na konwój bankowo
załatwił im sporą część parku maszyn w okolicy.

Wierzbowski zmarszczył brwi. To był chyba
najdłuższy monolog, jakim szeregowiec go uraczył… właściwie odkąd
się znali. Nagła chęć uspokojenia kolegi była oczywiście chwalebna,
ale na tyle nietypowa, że w głowie Polaka uruchomiły się dzwonki
alarmowe.

– Naprawdę sądzisz, że tak się boją dwóch
żołnierzy, z których jeden ma wyrzutnię pilum, a drugi dobre
chęci?

Thorne, skręcający właśnie w stronę uchylonego
włazu do bunkra, zatrzymał się w pół kroku i obrócił
do Wierzby. Przez moment patrzył na Marcina, stojąc bez ruchu.

– Widocznie tak jest – powiedział wreszcie,
wzruszając ramionami na swój zwykły irytujący sposób. – O cóż
innego może chodzić?

Soren Thorne nie był najwyraźniej aktorskim
nowicjuszem – fałszywe nuty w jego tonie były prawie
niezauważalne.

*

Virgo spało w oczekiwaniu na nocny
marsz. Porucznik dała zmęczonej drużynie kilka godzin snu –
po wieczornym nadawaniu mieli wyruszać w stronę oznaczonego przez
sygnał oesów celu. Tym razem na straży stał tylko Weiss –
pojedynczy wartownik, nasłuchujący zaśpiewu spowijającej wszystko
Mgły. Początkowo, w pierwszym okresie samotnej walki na New Quebec,
wystawiali przepisową parę wartowników. Później oczywiście
Cartwright doszła do wniosku, że to nie ma sensu. Jankesi i tak
praktycznie nie mieli szans ich znaleźć – a jeśliby zapuścili
się przypadkiem w okolice obozu, każdy bunkier był otoczony strefą
czujników, które z pewnością wyłapałyby wroga, zwłaszcza że
ten nie mógł się ich spodziewać. Później jednak znów pojawili
się wartownicy – nie dlatego, że Amerykanie mogli łatwiej
znaleźć unijny oddział. Po prostu elektronika nie czuła Mgły,
nie słyszała niesionych nią głosów. Nie potrafiła patrzeć w nią
i odczytywać dziesiątek drobnych ostrzeżeń, które przekazywała,
na długo zanim pojawiło się zagrożenie. Wrócił zwyczaj wart,
najczęściej pojedynczych. Czasami jednak przez długie godziny straż
pełniła dwójka lub nawet trójka osób. Nie dlatego, że to było
konieczne.

Słuchali szeptów. Pozwalali siwym smugom wilgotnego
całunu opływać ich, wypatrywali kształtów w zawirowaniach
i cieniach pokracznych, lilipucich drzewek. Kiedy Wierzba się nad tym
zastanawiał, czuł, że powinien być zaniepokojony. Kiedyś pewnie
tak by się działo.

New Quebec zmieniło ich wszystkich. W ciągu
miesięcy ciszy i samotności sukcesywnie pożerało wspomnienia innego
życia, zastępując je szarym całunem i wilgocią moczarów. Marcin
spędzał czasem całe godziny, próbując przypomnieć sobie jak
najwięcej szczegółów z cywila czy choćby nawet czasu sprzed
desantu. Pamiętał twarze rodziców i oczywiście siostrę – holo
Barbary nadal nosił przy sobie. Pomysł na wstąpienie do wojska,
by załatwić siostrze drogie ubezpieczenie medyczne… Rekrutację,
szkolenie, przeniesienie na front. Wspomnienia jednak rozmywały się
coraz bardziej.

Zza uchylonych drzwi kabiny radiowej słyszał
cichy szum elektroniki i postukiwanie paznokci Isaksson o plastikowy
blat. W ciągu godziny miała nadejść kolejna wiadomość, jeśli
oczywiście były one nadawane regularnie. Przy przeciwległej ścianie
leżała Niemi, której jasne oczy niemal świeciły w delikatnym
fosforyzującym świetle wydobywającym się z centrum dowodzenia. Nie
spała. Ani ona, ani Szczeniak, Sokole Oko czy nawet Thorne,
półsiedzący z przymkniętymi oczami. Zapadała noc, zbliżała się
idealna pora na przemarsz. Jankesi, pomimo ogromu sprzętu, którym
mogli się wesprzeć, bali się Bagna po zmierzchu.

*

Holograficzna projekcja terenu wokół amerykańskiego
posterunku unosiła się ponad niewielkim projektorem. Nie
pokazywała zbyt wiele – ot, dwa przysadziste budynki, jeden
zwieńczony piktogramem anteny łącznościowej, kilka czworościanów
symbolizujących systemy przeciwartyleryjskie i okręg znaczników
lądowiska. Dookoła placówki ciągnęła się podświetlona czerwono,
szeroka – sądząc po zamieszczonej skali – na niemal dwieście
metrów wstęga strefy kontrolowanej przez sensory obronne. Już samo
to wydawało się paskudnie niedobrym znakiem – każdy w oddziale
doskonale zdawał sobie sprawę, że zupełnie czym innym było zajęcie
mało ważnego punktu przekaźnikowego niż takiego chronionego strefą
bezpieczeństwa. Różnica zwykle w podobnych przypadkach okazywała
się drastyczna i – najczęściej – liczona w ofiarach.

– Wrak leży dwieście pięćdziesiąt metrów
od posterunku, na granicy strefy sensorów. – Cartwright przesunęła
palcem po dotykowym ekranie datapada i po zewnętrznej stronie
czerwonej wstęgi otaczającej budynki pojawiła się prostopadłościenna
bryła symbolizująca rozbity okręt. – Co prawda, znajduje się
poza perymetrem, ale dane Operacji Specjalnych wskazują, że został
obłożony niezależną siatką sensoryczną.

Posłuszny komendzie rzutnik naniósł na hologram
sieć czerwonych punktów pokrywających wrak.

– Wygląda bardziej świątecznie – mruknął
Szczeniak z nieco zbyt ostentacyjnym przekąsem.

– Dziękuję, Van Reuters. – Porucznik zgromiła
go wzrokiem. – Stałą obsadę posterunku stanowi sześć osób
mieszkających w budynku numer jeden, kryptonim Wieża. W budynku
numer dwa znajduje się transporter opancerzony typu Grizzly oraz,
prawdopodobnie, narzędzia i sprzęt konieczny do utrzymania go
w stanie sprawności. Ten budynek zostanie oznaczony jako Brama.

Nazwy „Wieża” i „Brama” zabłysły
błękitem na hologramie. Bunkier i garaż, standardowa placówka
wartownicza. Mała obsada i transporter do wsparcia ogniowego –
tego rodzaju posterunki nie służyły do odpierania ataków wroga,
a raczej jako ochrona przed niewielkimi oddziałami, które mogły
zapędzić się w ich okolicę.

– Łączność z kwaterą główną jest,
według danych, realizowana dwojako. Po pierwsze, kontakt bezpośredni
z oficerem dyżurnym. Raz na dobę cel odwiedza strumieniowiec
z garnizonu, z niepełną drużyną piechoty na pokładzie. Taka
wizyta trwa około godziny. Co tydzień załoga posterunku jest rotowana,
również drogą powietrzną. Ostatnia taka rotacja odbyła się cztery
dni temu. Drugim sposobem jest łączność radiowa. Posterunek nadaje
dziennie sześć komunikatów o długości około minuty każdy.

Na mapie holograficznej obok piktogramu
oznaczającego antenę pojawiło się sześć zakresów czasowych.

– Antena? – chciała wiedzieć Isaksson.

– Dwie, ale jeśli zniszczymy główną w trakcie
ataku, automat wystawi rezerwową dopiero po pięciu minutach. W tym
czasie atak powinien albo się udać, albo nie. W obu przypadkach ich
łączność nie ma już znaczenia.

– To by oznaczało, że kiedy tam wejdziemy,
mamy jakieś cztery godziny, zanim dowie się o tym garnizon? –
upewniła się Isaksson.