Strona główna » Nauka i nowe technologie » Pustka jest radością

Pustka jest radością

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0303-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pustka jest radością

Autor przedstawia w lekkiej, chwilami wręcz zabawnej formie podstawowe założenia filozofii buddyjskiej. Pojęcia pustki, czasu czy szczęścia ukazane są w żartobliwym ujęciu, pozwalają czytelnikowi łatwiej poznać sposób dochodzenia do filozoficznej konkluzji i obszar zagadnień, który od setek lat penetrują filozofowie buddyjscy.
„Niech ta książka będzie próbą wyjaśnienia pewnego żartu, za którym stoi doświadczenie buddyjskiej filozofii. Będzie to, jak widać, wyjaśnienie nieco przydługie i zawierające niejedną dygresję, ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że i ono może być żartobliwe. Będzie to również wyjaśnienie przedstawiające sporą część buddyjskiej filozofii, bo to ona właśnie zmieniona poprzez medytację w żywe doświadczenie, staje się najlepszym powodem do radości, co niekoniecznie jest faktem powszechnie znanym”.

Polecane książki

„Ptaki. Prawdziwi mistrzowie Ziemi” Grzegorza Kaźmierczaka to już kolejna książka tego autora. Tym razem dotyka ona Matki Natury i w niej poszukuje, a w zasadzie odkrywa przed Czytelnikiem, mistykę naturalnej energii w formie usposobienia ptaków. W książce omówionych zostało ponad 100 gatunków tych...
Hasan Nasr, urodzony w 1937 roku w Tunisie, należy do pierwszego pokolenia pisarzy niepodległej Tunezji. Akcja niniejszej powieści toczy się w Dar al-Baszy, starej dzielnicy Tunisu, której czasy świetności dawno już minęły. Bohater spędził tu swoje niewesołe dzieciństwo w domu despotycznego o...
  Orzecznictwo Sądu Najwyższego - luty 2012 14 orzeczeń wydanych przez Sąd Najwyższy w lutym 2012 r. a dotyczących m.in. prawa cywilnego, prawa rodzinnego i handlowego oraz prawa pracy. Sprawdź, jakie rozstrzygnięcia zapadały i dowiedz się: kiedy pracownik będzie musiał zwrócić część pieniędzy wyg...
Helena Majdaniec – gwiazda bigbitu. Znana z przebojów Rudy rydz, Zakochani są wśród nas czy Czarny Ali Baba. Dla jednych spełniona i szczęśliwa, dla drugich na zawsze pozostanie postacią tragiczną. Helenę Majdaniec wspomina w książce niemal siedemdziesiąt osób, którym dane było poznać artystkę. Opo...
Wykorzystaj siłę słońca dla swojego zdrowia! Słońce jest motorem wszelkiego życia. Jego pozytywne działanie na ludzki organizm jest niezaprzeczalne, chociaż ogrzewające promienie słońca mają swoje ciemne strony. Niebezpieczeństwo raka skóry odebrało ludziom możliwość śmiałego korzystania ze słońca, ...
"Damaszek, rok 1980. Kobieta ginie w wyniku eksplozji bomby podłożonej w samochodzie, która miała zlikwidować amerykańskiego szpiega, ojca jej dwumiesięcznego dziecka. Ten, by ratować niemowlę, porzuca je na schodach szwedzkiej ambasady. Rok 2013. Doktorant Uniwersytetu w Uppsali prowadzący badania...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Artur Przybysławski

Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne

Ja­nusz Ba­rec­ki

Ko­rek­ta

Do­bro­sła­wa ‌Pań­kow­ska

Co­py­ri­ght © ‌by ‌Ar­tur Przy­by­sław­ski ‌

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ‌Iskry, ‌War­sza­wa 2010

ISBN 978-83-244-0303-5

Wy­daw­nic­two ‌Iskry ‌

ul. ‌Smol­na ‌11, 00-375War­sza­wa ‌

tel./faks ‌(22) 827-94-15 ‌

iskry@iskry.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji ‌elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Przedmowa

XVI Kar­ma­pa ‌Rang­dźung Rig­pi Do­rdźe i Dil­go ‌Khy­ent­se ‌Rin­po­cze, ‌dwaj naj­więk­si ‌mi­strzo­wie bud­dy­zmu ‌ty­be­tań­skie­go w XX ‌wie­ku, ‌pili so­bie po­noć ‌razu pew­ne­go w ogro­dzie ‌her­ba­tę i pod­czas ‌roz­mo­wy za­śmie­wa­li ‌się ‌do łez. ‌Na py­ta­nie, ‌z cze­go tak ‌się śmie­ją, je­den z nich, ‌wska­zu­jąc na ro­sną­ce nie­opo­dal ‌drze­wo, od­po­wie­dział: ‌„Bo wiesz, oni ‌wszy­scy my­ślą, ‌że ‌to ‌jest drze­wo!”. Po ‌czym znów wy­buch­nę­li śmie­chem.

Oczy­wi­ście ‌nie spo­sób się ‌nie śmiać, ‌bo śmiech oświe­co­nych mi­strzów ‌jest ‌za­raź­li­wy, ale nie­ko­niecz­nie musi ‌temu to­wa­rzy­szyć ‌peł­ne ‌zro­zu­mie­nie. ‌Niech więc ta książ­ka ‌bę­dzie pró­bą ‌wy­ja­śnie­nia tego żar­tu, za któ­rym stoi do­świad­cze­nie bud­dyj­skiej fi­lo­zo­fii. Bę­dzie to, jak wi­dać, wy­ja­śnie­nie nie­co przy­dłu­gie i za­wie­ra­ją­ce nie­jed­ną dy­gre­sję, ale na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie mam to, że i ono może być żar­to­bli­we. Bę­dzie to rów­nież wy­ja­śnie­nie przed­sta­wia­ją ce spo­rą część bud­dyj­skiej fi­lo­zo­fii, bo to ona wła­śnie zmie­nio­na po­przez me­dy­ta­cję w żywe do­świad­cze­nie, sta­je się naj­lep­szym po­wo­dem do ra­do­ści, co nie za­wsze jest fak­tem po­wszech­nie zna­nym. Wszak fi­lo­zo­fia za­zwy­czaj bro­ni­ła się przed ra­do­ścią i śmie­chem, przed­kła­da­jąc po­nad nie po­wa­gę. Pierw­sza za­sa­da fi­lo­zo­fii to spra­wa wiel­kiej po­wa­gi, jak prze­ko­ny­wał pa­te­tycz­nie mło­dy Schel­ling. W fi­lo­zo­fii było więc za­wsze miej­sce na prze­ra­że­nie, bo­jaźń i drże­nie, trwo­gę i tym po­dob­ne spe­ku­la­cjo­gen­ne sta­ny umy­słu, ale tyl­ko jed­ne­go fi­lo­zo­fa w Eu­ro­pie na­zy­wa­no „śmie­ją­cym się”. Był nim De­mo­kryt, któ­ry może wła­śnie ze swych da­le­kich po­dró­ży do In­dii przy­wiózł tę roz­we­se­la­ją­cą go hi­po­te­zę ato­mi­zmu, zna­ną już wte­dy ów­cze­snej tra­dy­cji we­dyj­skiej i bud­dyj­skiej. W XX wie­ku mia­ły miej­sce jesz­cze dwie pró­by (po­waż­ne, rzecz ja­sna) wpro­wa­dze­nia śmie­chu do fi­lo­zo­fii. Pierw­szej do­ko­nał Hen­ri Berg­son, któ­ry na­pi­sał książ­kę za­ty­tu­ło­wa­ną Śmiech – jak jed­nak ktoś za­uwa­żył, nie ma w niej ani jed­ne­go dow­ci­pu; dru­gą pod­jął Hel­mut Ples­sner, któ­ry z ko­lei na­pi­sał książ­kę pod ty­tu­łem Śmiech i płacz, a więc, jak wi­dać, ze­psuł wszyst­ko już w punk­cie wyj­ścia.

Go­rzej jesz­cze spra­wa wy­glą­da, gdy do sło­wa „fi­lo­zo­fia” doda się przy­miot­nik „bud­dyj­ska”. Bud­dyzm wie­lu lu­dziom ko­ja­rzy się nie­ste­ty z po­nu­rą asce­zą, bez­na­mięt­nym wy­co­fa­niem z ży­cia uzna­ne­go tyl­ko i wy­łącz­nie za cier­pie­nie. War­to jed­nak pa­mię­tać, że owa praw­da o cier­pie­niu, na któ­rej czę­sto po­wierz­chow­ni czy­tel­ni­cy bud­dyj­skich tek­stów po­prze­sta­ją, to tyl­ko pierw­sza z tzw. czte­rech szla­chet­nych prawd skła­da­ją­cych się na te naj­bar­dziej pod­sta­wo­we na­uki Bud­dy. Trzy na­stęp­ne mó­wią ko­lej­no o przy­czy­nie cier­pie­nia (aby przez jej po­zna­nie zro­zu­mieć sy­tu­ację, w któ­rej się znaj­du­je­my), na­stęp­nie o sta­nie poza cier­pie­niem (po­sta­wię tu jak­że ry­zy­kow­ną tezę, że może cho­dzić o szczę­ście i ra­dość), wresz­cie o dro­dze pro­wa­dzą­cej do sta­nu poza cier­pie­niem (czyż­by moż­na go osią­gnąć?!). Na ową dro­gę skła­da­ją się wła­śnie naj­roz­ma­it­sze bud­dyj­skie me­to­dy spe­cja­li­za­cji w wol­no­ści i ra­do­ści i to wła­śnie ich (w licz­bie po­noć 84 000) Bud­da uczył przez 45 lat od osią­gnię­cia oświe­ce­nia aż do śmier­ci. Ktoś, kto twier­dzi, że tak jak każ­da kro­pla wody w oce­anie ma smak soli, tak każ­da jego na­uka ma smak wol­no­ści, nie jest chy­ba umę­czo­nym ży­ciem ni­hi­li­stą lan­su­ją­cym umar­twia­nie się w smut­ku eg­zy­sten­cji. Na do­da­tek je­den z przy­dom­ków Bud­dy brzmi su­ga­ta, su we­dle Ty­be­tań­czy­ków po­cho­dzi od san­skryc­kie­go sło­wa su­kha ozna­cza­ją­ce­go ra­dość, a gata ozna­cza tego, któ­ry do­tarł do celu. Su­ga­ta za­tem, a po ty­be­tań­sku de­łar­szeg­pa, to do­słow­nie ten, któ­ry osią­gnął ra­dość, nie­uwa­run­ko­wa­ną, osta­tecz­ną, wiel­ką, jak zwy­kło się ją do­okre­ślać w tra­dy­cyj­nych na­ukach bud­dyj­skich. Z ko­lei mia­nem su­ga­ta­gar­ba w san­skry­cie i de­szeg ning­po po ty­be­tań­sku, ozna­cza­ją­cym do­słow­nie ser­ce tego, któ­ry osią­gnął ra­dość, okre­śla się na­tu­rę bud­dy obec­ną we­dle nauk bud­dyj­skich w każ­dej mniej lub bar­dziej świa­do­mej isto­cie. Roz­po­zna­nie tej­że na­tu­ry jest oświe­ce­niem, któ­re nie jest moż­li­we bez pew­nej, nie­wiel­kiej choć­by daw­ki bud­dyj­skiej fi­lo­zo­fii, któ­ra ob­ja­śnia na­tu­rę zja­wisk i na­tu­rę do­świad­cza­ją­ce­go ich umy­słu.

Aby więc spró­bo­wać zro­zu­mieć ukształ­to­wa­ną przez bud­dyj­ską fi­lo­zo­fię i me­dy­ta­cję ra­dość wspo­mnia­nych na po­cząt­ku mi­strzów, trze­ba na ota­cza­ją­cy nas świat spoj­rzeć okiem bud­dyj­skiej mą­dro­ści, a jest to tzw. trze­cie oko mą­dro­ści ma­lo­wa­ne pio­no­wo na czo­łach oświe­co­nych form z bud­dyj­skich ob­ra­zów. I jest to – śmiem twier­dzić – oko zde­cy­do­wa­nie przy­mru­żo­ne. Wi­dzi ono pust­kę wszech­rze­czy, ta zaś – wbrew roz­po­wszech­nio­nym prze­są­dom – nie jest ni­czym in­nym jak ra­do­ścią. Ty­be­tań­czy­cy uży­wa­ją tu ter­mi­nu de­tong, w któ­rym de po­cho­dzi od sło­wa deła ozna­cza­ją­ce­go ra­dość, a tong od tong­pa ni ozna­cza­ją­ce­go pust­kę1.

To oczy­wi­ście na pierw­szy rzut jed­ne­go z dwóch po­zo­sta­łych oczu dość dziw­na de­fi­ni­cja pust­ki, ale mam na­dzie­ję, że wraz z ko­lej­ny­mi roz­dzia­ła­mi tej książ­ki sta­nie się bar­dziej in­tu­icyj­na. Wła­śnie w imię tej­że in­tu­icyj­no­ści zre­zy­gno­wa­łem z wszel­kich, cza­sa­mi dość her­me­tycz­nych i na­zbyt su­chych spe­ku­la­cji, któ­ry­mi ob­rósł ten klu­czo­wy ter­min my­śli bud­dyj­skiej, a w za­mian po­sta­no­wi­łem przy­bli­żyć nie tyle słow­nik, co ra­czej du­cha czy at­mos­fe­rę tej­że fi­lo­zo­fii, któ­re mają ten­den­cję do tego, by zni­kać z pola wi­dze­nia pod spe­cja­li­stycz­nym słow­nic­twem. A za­tem po­zo­sta­jąc wier­ny bar­dziej du­cho­wi niż li­te­rze, to skrom­ne przy­bli­że­nie my­śli bud­dyj­skiej po­sta­no­wi­łem umie­ścić w kon­tek­ście na­sze­go co­dzien­ne­go ży­cia. Cóż bo­wiem po fi­lo­zo­fii, któ­ra nie ma z nim nic wspól­ne­go? Nie­któ­rzy oczy­wi­ście z tego ode­rwa­nia fi­lo­zo­fii od ży­cia czy­ni­li jej cno­tę, ale Bud­da twier­dził, że je­dy­ny po­wód, dla któ­re­go uczy, to fakt, że wszyst­kie isto­ty chcą być szczę­śli­we. A szczę­ście to na­der prak­tycz­na kwe­stia na­sze­go ży­cia, bo osta­tecz­nie wszyst­ko w nim się wo­kół szczę­ścia krę­ci. Zresz­tą na­wet naj­bar­dziej abs­trak­cyj­na fi­lo­zo­fia upra­wia­na jest dla­te­go, że upra­wia­ją­ce­mu, by nie rzec upraw­cy, spra­wia przy­jem­ność (za­ma­sko­wa­ną cza­sem wznio­sły­mi de­kla­ra­cja­mi); taka fi­lo­zo­fia jest więc dla nie­któ­rych pa­ten­tem na szczę­ście, może i nie­co per­wer­syj­ne, ale jed­nak szczę­ście. W fi­lo­zo­fii więc, tak jak i w ży­ciu, osta­tecz­nie cho­dzi – nie ukry­waj­my tego już dłu­żej – o szczę­ście (jak bo­wiem in­a­czej wy­tłu­ma­czyć na przy­kład jej so­te­rio­lo­gicz­ne czy escha­to­lo­gicz­ne za­pę­dy?). Fi­lo­zo­fia bud­dyj­ska zaś sta­wia tę kwe­stię po pro­stu bar­dzo otwar­cie, oka­zu­jąc się prze­to me­to­dą spe­cja­li­za­cji w ra­do­ści, któ­rą prze­ży­wa się już nie tyl­ko nad fi­lo­zo­ficz­nym tek­stem czy w me­dy­ta­cji, ale i w co­dzien­nym ży­ciu, na przy­kład w ogro­dzie przy her­ba­cie. Aby to mo­gło się wy­da­rzyć, bud­dyj­ski po­gląd po­przez me­dy­ta­cję sto­pić się musi z co­dzien­nym ży­ciem i ta ich jed­ność sta­je się bar­dzo do­brym do owej ra­do­ści po­wo­dem.

Naj­wy­raź­niej wi­dać to w przy­pad­ku tra­dy­cji in­dyj­skich ma­ha­sid­dhów, któ­ra prze­nik­nąw­szy do Ty­be­tu, wy­da­ła i tam wie­lu wy­so­ko urze­czy­wist­nio­nych mi­strzów bud­dyj­skich. Wbrew wi­ze­run­ko­wi udu­cho­wio­ne­go asce­ty ci le­gen­dar­ni mi­strzo­wie bud­dyj­skiej tan­try nie tyl­ko spę­dza­li wie­le latw me­dy­ta­cji, ale też cho­dzi­li do pra­cy, i to czę­sto po­śród co­dzien­nych, wy­da­wa­ło­by się nud­nych czyn­no­ści ich umysł uzy­ski­wał co­raz głęb­szy wgląd w na­tu­rę zja­wisk. W przy­pad­ku Ti­lo­py sta­ło się to pod­czas wy­ci­ska­nia ole­ju z na­sion se­za­mo­wych, w przy­pad­ku Sa­ra­hy był to mo­ment, w któ­rym ko­bie­ta po­ka­za­ła mu wła­sno­ręcz­nie zro­bio­ną strza­łę, co tak oto za­cho­wa­ło się w pa­mię­ci Ty­be­tań­czy­ków:

Udał się na plac tar­go­wy. Tam uj­rzał mło­dą ko­bie­tę przy­ci­na­ją­cą drzew­ce strza­ły. Nie roz­glą­da­ła się na boki i była cał­ko­wi­cie skon­cen­tro­wa­na na ro­bie­niu strza­ły. Pod­cho­dząc bli­żej, zo­ba­czył, jak sta­ran­nie pro­stu­je trzci­nę o trzech zgru­bie­niach, od­ci­na­jąc jej koń­ce, a na­stęp­nie osa­dza grot w jej dol­nej czę­ści roz­cię­tej na czte­ry i wią­że go ścię­gnem oraz mo­cu­je czte­ry pió­ra na gór­nym koń­cu roz­cię­tym na dwo­je; po­tem za­my­ka jed­no oko, przyj­mu­jąc po­zy­cję, jak­by mie­rzy­ła do celu. Gdy za­py­tał ją, czy strza­ły wy­ra­bia za­wo­do­wo, od­po­wie­dzia­ła: „Szla­chet­ny synu, zna­cze­nie nauk Bud­dy moż­na po­znać po­przez sym­bo­le i dzia­ła­nie, a nie po­przez sło­wa i księ­gi”. Wte­dy to w jego umy­śle po­ja­wi­ło się zro­zu­mie­nie tego, cze­mu owa da­ki­ni dała wy­raz.

Trzci­na sym­bo­li­zo­wa­ła to, co nie­stwo­rzo­ne; trzy zgru­bie­nia ko­niecz­ność urze­czy­wist­nie­nia trzech do­sko­na­łych sta­nów Bud­dy; pro­sto­wa­nie drzew­ca to pro­sto­wa­nie ścież­ki du­cho­we­go roz­wo­ju. Od­ci­na­nie na dole to ko­niecz­ność wy­ko­rze­nie­nia sam­sa­ry, a na gó­rze ko­niecz­ność wy­ko­rze­nie­nia prze­świad­cze­nia o ist­nie­niu ja lub isto­ty rze­czy; roz­sz­cze­pie­nie na dole na czte­ry – czte­ry stop­nie wglą­du; osa­dze­nie gro­tu – ko­niecz­ność ko­rzy­sta­nia ze swej in­te­li­gen­cji; za­wią­za­nie ścię­gnem – uzy­ska­nie pie­czę­ci jed­no­ści; roz­sz­cze­pie­nie gór­ne­go koń­ca na dwa – me­to­dy i mą­drość; umo­co­wa­nie czte­rech piór ozna­cza­ło po­gląd, jego roz­wa­że­nie, prak­ty­kę i uzy­ska­nie re­zul­ta­tu; otwie­ra­nie jed­ne­go oka i za­my­ka­nie dru­gie­go ozna­cza­ło za­my­ka­nie oka dys­kur­syw­ne­go po­zna­nia i otwar­cie oka bez­cza­so­wej świa­do­mo­ści; po­sta­wa mie­rze­nia do celu wy­ra­ża­ła ko­niecz­ność wy­strze­le­nia strza­ły nie­du­al­no­ści w samo ser­ce du­ali­stycz­ne­go lgnię­cia [do pod­mio­tu i przed­mio­tu].

Za spra­wą te­goż zro­zu­mie­nia bra­min Ra­hu­la miał uzy­skać imię Sa­ra­ha; w In­diach sara ozna­cza strza­łę, zaś ha od­da­nie strza­łu. Stał się zna­ny jako ten, któ­ry wy­strze­lił strza­łę, po­nie­waż po­słał strza­łę nie­du­al­no­ści w samo ser­ce du­ali­zmu2.

Wszy­scy lu­dzie wo­ko­ło zo­ba­czy­li za­pew­ne je­dy­nie rze­mieśl­nicz­kę po­ka­zu­ją­cą swój wy­rób, ale Sa­ra­ha mógł zo­ba­czyć w tej, ba­nal­nej zda­wa­ło­by się, sy­tu­acji coś zu­peł­nie in­ne­go, bo jego umysł był już do­sta­tecz­nie otwar­ty dzię­ki me­dy­ta­cji i do­sta­tecz­nie przy­go­to­wa­ny dzię­ki bud­dyj­skiej fi­lo­zo­fii, by znacz­nie cie­ka­wiej prze­ży­wać co­dzien­ne ży­cie. A za­tem w naj­zwy­klej­szym na­wet wy­da­rze­niu tkwi ogrom­ny po­ten­cjał, któ­ry wy­zwo­lić może do­wol­nie głę­bo­kie do­świad­cze­nie, za­leż­ne tyl­ko od stop­nia otwar­cia i przy­go­to­wa­nia prze­ży­wa­ją­ce­go umy­słu, któ­ry w koń­cu może do­świad­czyć roz­po­zna­nia swej naj­głęb­szej na­tu­ry. Tak było w przy­pad­ku Ma­ni­bha­dry, któ­rej umysł stał się wszyst­kim, w chwi­li gdy pa­trzy­ła, jak woda z upusz­czo­ne­go nie­chcą­cy przez nią dzba­na roz­le­wa się sze­ro­ko na dro­dze.

Są to oczy­wi­ście mo­men­ty wień­czą­ce bud­dyj­ski roz­wój, ale na­wet na po­cząt­ku dro­gi, któ­ra do nich pro­wa­dzi, nie moż­na się nu­dzić, bo ta sama sza­ra rze­czy­wi­stość oglą­da­na bud­dyj­ski­mi ocza­mi oka­zu­je się z cza­sem pu­sta, co, jak po­sta­ram się po­ka­zać, ozna­cza rze­czy­wi­stość cie­kaw­szą, lżej­szą i za­baw­niej­szą, niż zwy­kli­śmy są­dzić.

Bud­dyj­ska fi­lo­zo­fia zmie­rza więc do tego, by do­ce­nić nor­mal­ne, co­dzien­ne ży­cie i przy­dać mu ta­kiej lek­ko­ści, aby umysł prze­ży­wa­ją­ce­go mógł do­świad­czać co­raz to więk­szej wol­no­ści i ra­do­ści, któ­re są naj­szyb­szą dro­gą do roz­po­zna­nia na­tu­ry umy­słu. Z tego po­wo­du wła­śnie owo co­dzien­ne ży­cie sta­je się naj­lep­szym spraw­dzia­nem i po­twier­dze­niem bud­dyj­skiej fi­lo­zo­fii. To też tłu­ma­czy fakt, że ma­ha­sid­dho­wie po­ja­wia­li się we wszel­kich gru­pach za­wo­do­wych. Prócz me­dy­ta­cji upra­wia­li nie tyl­ko sza­no­wa­ne za­wo­dy, jak Sa­ra­ha, Na­gar­dżu­na, Na­ro­pa i Ma­itri­pa wy­kła­da­ją­cy wie­le lat na naj­więk­szym bud­dyj­skim uni­wer­sy­te­cie Na­lan­da (by go zresz­tą w koń­cu po­rzu­cić), ale rów­nież pia­sto­wa­li na przy­kład urząd se­kre­ta­rza i sprzą­ta­cza kur­ty­za­ny, jak wspo­mnia­ny już Ti­lo­pa, lub żyli z upra­wy zie­mi, jak Mar­pa, w peł­ni oświe­co­ny mistrz, po­li­glo­ta i tłu­macz ogrom­niej ilo­ści san­skryc­kich tek­stów na ty­be­tań­ski, czym za­po­cząt­ko­wał re­ne­sans bud­dy­zmu tan­trycz­ne­go w Kra­inie Śnie­gów; Gam­po­pa zaś był nie­zrów­na­nym le­ka­rzem z Dag­po, jak do dziś się go ty­tu­łu­je. Oka­zu­je się więc, że nie to, co się robi, jest waż­ne, ale istot­ne jest przede wszyst­kim, jak to się robi, z ja­kim umy­słem wcho­dzi się w dzia­ła­nie.

Je­śli więc bud­dyj­ska fi­lo­zo­fia, to w prak­ty­ce i dzia­ła­niu. Każ­dy roz­dział tej książ­ki nie przed­sta­wia za­tem teo­re­tycz­ne­go ob­ja­śnie­nia, lecz ilu­stra­cję ja­kiejś klu­czo­wej tezy bud­dyj­skiej fi­lo­zo­fii3, któ­ra znaj­du­je się w jego mot­cie. Ma tę fi­lo­zo­fię uka­zy­wać w kon­tek­ście co­dzien­ne­go ży­cia, a nie w jej bar­dziej teo­re­tycz­nym wy­mia­rze, o któ­rym pi­sa­łem gdzie in­dziej, a więc te­raz mam pra­wo czuć się zwol­nio­ny z wy­mo­gów po­waż­ne­go aka­de­mic­kie­go wy­kła­du.

Pro­po­nu­ję wam za­tem za­ba­wę po­le­ga­ją­cą na in­nym spoj­rze­niu na świat. Im bar­dziej przy­swa­ja­my so­bie bud­dyj­ski po­gląd, tym za­baw­niej­sza sta­je się rze­czy­wi­stość i od­wrot­nie. Im bar­dziej ba­wi­my się rze­czy­wi­sto­ścią, tym bar­dziej oczy­wi­sta sta­je się bud­dyj­ska fi­lo­zo­fia. To­też na­wet je­śli fi­lo­zo­fia, o któ­rej pi­szę, wyda się wam zra­zu kom­plet­nie sprzecz­na z wa­szym do­tych­cza­so­wym na­sta­wie­niem, to pa­mię­taj­cie pro­szę, że cała za­ba­wa na tym wła­śnie po­le­ga, by choć przez chwi­lę i bez uprze­dzeń po­pa­trzeć na świat z in­nej per­spek­ty­wy i dać się za­sko­czyć. Na przy­kład za­su­pła­ne sznu­ro­wa­dła moż­na po­strze­gać jako de­ner­wu­ją­cy pro­blem, ale dla In­dia­ni­na są pięk­nym po­ema­tem za­pi­sa­nym pi­smem wę­zeł­ko­wym. Albo weź­my ta­kie drze­wo! Czy na­praw­dę z ręką na ser­cu i bez uprze­dzeń mo­że­cie z całą pew­no­ścią przy­znać, że to na­praw­dę drze­wo? „Sie­dzę w ogro­dzie z fi­lo­zo­fem, któ­ry raz za ra­zem po­wta­rza «Wiem, że to jest drze­wo», wska­zu­jąc na drze­wo ro­sną­ce nie­opo­dal. Ktoś trze­ci pod­cho­dzi i sły­szy to, a ja mu mó­wię: «Ten czło­wiek nie jest obłą­ka­ny; my tyl­ko fi­lo­zo­fu­je­my»”4.

* * *

Dzię­ku­ję wszyst­kim przy­ja­cio­łom (zbyt licz­nym, by wy­mie­niać ich bez ry­zy­ka po­mi­nię­cia ko­goś), któ­rzy prze­czy­ta­li frag­men­ty lub ca­łość tej książ­ki i dzie­li­li się ze mną swo­imi uwa­ga­mi. La­mie Ole­mu Ny­dah­lo­wi jak zwy­kle dzię­ku­ję za wszyst­ko.

Bud­dyj­ski Ośro­dek Od­osob­nie­nio­wy

w Ku­cha­rach,

maj 2010.

1 Jak radzić sobiez pończochami i podwiązkami,czyli o metodziefilozofii buddyjskiej

Kie­dy prze­szko­dy cia­ła i umy­słu

roz­pusz­czą się same przez się…

XIII Kar­ma­pa Düdül Do­rdźe

Pro­ble­my fi­lo­zo­ficz­ne – i wszel­kie inne pro­ble­my – nie po­wsta­ją, wbrew temu, co twier­dził Wit­t­gen­ste­in, wte­dy, gdy ję­zyk świę­tu­je, lecz ra­czej wte­dy, gdy umysł nie chce świę­to­wać. Umysł pra­cu­je nie­ustan­nie i na­wet kie­dy jest już swym nie­prze­rwa­nym my­ślo­cią­giem5 zmę­czo­ny, za­cho­wu­je się jak ty­po­wy pra­co­ho­lik, dla któ­re­go, czy tego chce, czy nie, naj­lep­szym, a ra­czej nie­unik­nio­nym od­po­czyn­kiem jest pra­ca. Owa men­tal­na pra­ca, ja­kiej wy­ma­ga­ło po­sta­wie­nie pro­ble­mu, oku­pio­na zo­sta­je na­tych­miast ko­lej­ną i naj­czę­ściej znacz­nie więk­szą pra­cą wkła­da­ną w jego roz­wią­zy­wa­nie. Nie­oświe­co­ny umysł nie umie od­po­czy­wać, nie mó­wiąc już o świę­to­wa­niu. Kom­pli­ka­cję wciąż przed­kła­da nad pro­sto­tę, mimo że nie ma ni­cze­go bar­dziej wy­zwa­la­ją­ce­go niż pro­sto­ta. Roz­wią­za­nie pro­ble­mu po­zna­je się po jego znik­nię­ciu, mówi Wit­t­gen­ste­in, i nie spo­sób od­mó­wić mu ra­cji. Naj­prost­szym, a więc osta­tecz­nie naj­lep­szym spo­so­bem po­zby­cia się go by­ło­by po pro­stu wy­rzu­ce­nie pro­ble­mu na śmie­ci. Zresz­tą pro­blem z sa­mej swej na­zwy jest czymś, co się rzu­ca: pro- ozna­cza przed, a bal­le­in to po grec­ku rzu­cać. Rzecz w tym, by nie rzu­cać go so­bie pod nogi. Naj­le­piej rzu­cić go za sie­bie, bo wte­dy nie mu­si­my już się mar­twić io pro­blem, i o jego roz­wią­za­nie – zwy­kła oszczęd­ność cza­su i ener­gii.

Już sam fakt, że pro­blem sta­no­wi pro­blem, jest z jego stro­ny bez­czel­no­ścią, na któ­rą nie na­le­ży w ogó­le się go­dzić. Co gor­sza, a wła­ści­wie co lep­sza, pro­blem taki wła­ści­wie nie może sta­no­wić pro­ble­mu, bo jest pro­ble­ma­tycz­ny. Al­bo­wiem nie ma go wła­śnie tam, gdzie się go do­pa­tru­je­my. Od­wo­łaj­my się do ja­kie­goś przy­kła­du, naj­le­piej z ży­cia, a każ­de ży­cie jest świa­dec­twem ja­kiejś fi­lo­zo­fii. Za­cznij­my więc z gór­nej pół­ki – od Kan­ta, twór­cy wspa­nia­łej, bo trans­cen­den­tal­nej, fi­lo­zo­fii, któ­ry:

ze stra­chu przed za­ta­mo­wa­niem krą­że­nia krwi nig­dy nie no­sił pod­wią­zek. Sko­ro jed­nak oka­za­ło się, że utrzy­my­wa­nie bez nich poń­czoch jest trud­ne, wy­na­lazł na wła­sny uży­tek nie­zwy­kle prze­myśl­ny śro­dek za­stęp­czy, któ­ry tu opi­szę. W ma­łej kie­szon­ce, nie­wie­le mniej­szej od kie­szon­ki na ze­ga­rek, a speł­nia­ją­cej na każ­dym udzie bar­dzo po­dob­ną funk­cję jak kie­szon­ka na ze­ga­rek, umiesz­czo­ne było małe pu­deł­ko po­dob­ne do ko­per­ty od ze­gar­ka, ale nie­co mniej­sze. W pu­deł­ku tym znaj­do­wa­ło się za­opa­trzo­ne w sprę­ży­nę od ze­gar­ka koło z na­wi­nię­tą ela­stycz­ną ta­siem­ką, na­pię­cie któ­rej re­gu­lo­wał od­dziel­ny przy­rząd.

Do dwóch koń­ców ta­siem­ki przy­wią­za­ne były ha­czy­ki, któ­re to ha­czy­ki prze­cią­gnię­te były przez mały otwór w kie­sze­ni i po we­wnętrz­nej oraz ze­wnętrz­nej stro­nie uda zdą­ża­ły ku dwóm pę­tel­kom znaj­du­ją­cym się na pra­wej i le­wej stro­nie każ­dej poń­czo­chy. Jak moż­na się było spo­dzie­wać, tak zło­żo­ny apa­rat pod­le­gał, jak Pto­le­me­uszo­wy sys­tem sfer nie­bie­skich, spo­ra­dycz­nym za­bu­rze­niom. Szczę­śli­wie jed­nak zdol­ny by­łem ła­two za­ra­dzić tym kło­po­tom, któ­re w in­nym ra­zie gro­zi­ły za­kłó­ce­niem do­bre­go sa­mo­po­czu­cia, a na­wet spo­ko­ju wiel­kie­go czło­wie­ka6.

Spo­kój – cóż bar­dziej upra­gnio­ne­go dla fi­lo­zo­fa i dla nor­mal­ne­go czło­wie­ka? Cóż bar­dziej upra­gnio­ne­go dla bud­dy­sty, dla któ­re­go nir­wa­na – we­dle jed­ne­go z jej okre­śleń – jest spo­ko­jem, i dla Po­la­ka, któ­ry ma przy tym nie­co więk­sze aspi­ra­cje od wy­żej wy­mie­nio­nych, bo jego spo­kój ma być świę­ty? I jak­że ła­two ów spo­kój utra­cić! Ot, choć­by ta­kie poń­czo­chy. Ileż trze­ba się na­mę­czyć, żeby nie spra­wia­ły pro­ble­mu?! Czy­ta­jąc ten frag­ment wspo­mnień o Kan­cie, po­czu­łem du­cho­wą więź z fi­lo­zo­fem, bo i ja sam już w przed­szko­lu bo­ry­ka­łem się z tym trud­nym pro­ble­mem, ja­kim były dla mnie raj­tu­zy. Cóż bar­dziej uwła­cza mło­de­mu męż­czyź­nie w wie­ku lat czte­rech niż od­bie­ra­ją­ce mu wszel­ką mę­skość raj­tu­zy? Tak, tak, nasi ro­dzi­ce i pa­nie przed­szko­lan­ki nie­świa­do­mie pra­co­wa­li we­spół nad tym, aby zwich­nąć oso­bo­wość mło­dych męż­czyzn7, któ­rych du­sza czu­ła się Jan­kiem Ko­sem lub Gu­stli­kiem z Czte­rech pan­cer­nych – ta bo­ha­ter­ska du­sza za­mknię­ta w ma­łym cie­le wci­śnię­tym w raj­tu­zy! Z pew­no­ścią każ­dy męż­czy­zna mo­je­go po­ko­le­nia pa­mię­ta tę wal­kę o wła­sną god­ność w ob­li­czu uwła­cza­ją­cej nam bab­skiej odzie­ży. To zma­ga­nie wi­dać na zdję­ciach z przed­szko­la: dum­ne twa­rze wy­zie­ra­ją­ce spod kow­boj­skich ka­pe­lu­szy, dzi­kie spoj­rze­nia Apa­czów rzu­ca­ne spod in­diań­skich pió­ro­pu­szy – a od pasa w dół nie­ste­ty raj­tu­zy…

A za­tem łą­czą nas z wiel­ki­mi fi­lo­zo­fa­mi wspól­ne pro­ble­my, na­wet te naj­ba­nal­niej­sze, i tak samo nie­po­rad­nie jak oni pró­bu­je­my je roz­wią­zy­wać. Dla­cze­go jed­nak w ogó­le zmu­sze­ni je­ste­śmy ra­dzić so­bie z pro­ble­ma­mi i jak do­cho­dzi do sy­tu­acji, w któ­rej przed pro­ble­mem sta­je­my? Za­nim na te py­ta­nia od­po­wie­my, za­sta­nów­my się nad tym, czym jest pro­blem sam w so­bie. Mimo że sło­wo „pro­blem” to na­zwa w licz­bie po­je­dyn­czej, bar­dzo trud­no od­na­leźć coś po­je­dyn­cze­go, co w świe­cie tej na­zwie by od­po­wia­da­ło. Prze­cież pro­ble­mem Kan­ta nie była pod­wiąz­ka lub poń­czo­cha, to ra­czej wie­le wa­run­ków skła­da­ło się na ów pro­blem. Po pierw­sze, per­wer­syj­na moda jego cza­sów, na­ka­zu­ją­ca męż­czy­znom no­sić poń­czo­chy (jak oni wy­trzy­my­wa­li to psy­chicz­nie?!), po dru­gie, same poń­czo­chy w licz­bie dwóch, po trze­cie, pod­wiąz­ki w tej sa­mej licz­bie, po czwar­te, nogi Kan­ta rów­nież – co może być za­sko­cze­niem – w licz­bie dwóch i wresz­cie, po pią­te, hi­po­chon­dria wiel­kie­go czło­wie­ka. Gdy­by któ­re­goś z tych czyn­ni­ków za­bra­kło, to trud­no by było mó­wić o pro­ble­mie. Pro­blem wy­ła­nia się współ­za­leż­nie, jak po­wie­dział­by bud­dyj­ski fi­lo­zof, gdy scho­dzi się wie­le wa­run­ków, bra­nych myl­nie za jed­ność. Po pierw­sze więc, pro­ble­mu sa­me­go w so­bie jako rze­czy­wi­stej jed­nost­ki nie ma, a po dru­gie, wy­star­czy tyl­ko usu­nąć je­den z ta­kich wa­run­ków i już po pro­ble­mie (nie sa­mym w so­bie). A któ­ry z wa­run­ków usu­nąć naj­le­piej? In­ge­ren­cja w modę w po­sta­ci for­so­wa­nia spodni jako ubio­ru dla praw­dzi­we­go męż­czy­zny nie gwa­ran­tu­je po­wo­dze­nia, bo za­pew­ne tak samo w owych cza­sach re­kla­mo­wa­ne były poń­czo­chy; kto zresz­tą chciał­by się an­ga­żo­wać w kam­pa­nie re­kla­mo­we spraw tak idio­tycz­nych jak moda? Z ko­lei am­pu­ta­cja nóg wy­da­je się roz­wią­za­niem chy­ba zbyt in­wa­zyj­nym, któ­re ozna­cza­ło­by wy­le­wa­nie Kan­ta z ką­pie­lą. Kon­fi­ska­ta odzie­ży w po­sta­ci pod­wią­zek i poń­czoch też nie wcho­dzi w ra­chu­bę, zwłasz­cza w przy­pad­ku hi­po­chon­dry­ka, któ­ry – oprócz po­nie­sie­nia strat mo­ral­nych wy­ni­ka­ją­cych z przy­mu­so­we­go ob­na­że­nia – za­raz by się bez nich prze­zię­bił, do­stał wy­so­kiej go­rącz­ki, za­pa­le­nia płuc, na­stęp­nie w wy­ni­ku kon­tak­tu z pi­jaw­ka­mi uży­ty­mi do pusz­cza­nia krwi na­ba­wił się wi­ru­so­we­go za­pa­le­nia wą­tro­by typu B pro­wa­dzą­ce­go osta­tecz­nie do mar­sko­ści wą­tro­by, a na­wet do raka wą­tro­bo­wo­ko­mór­ko­we­go z bez­na­dziej­nym ro­ko­wa­niem, i wresz­cie zmarł­by z wy­cień­cze­nia w strasz­li­wych mę­czar­niach po dłu­giej ago­nii. Po­zo­sta­je za­tem tyl­ko jed­no wyj­ście: po­zbyć się hi­po­chon­drii i pro­blem z gło­wy. No wła­śnie, z gło­wy! Bo gdzie in­dziej ów pro­blem się lo­ku­je, jak nie w gło­wie?!

Prze­cież pro­blem nie ist­niał po­mię­dzy poń­czo­chą, pod­wiąz­ką a nogą Kan­ta, mimo że tam zlo­ka­li­zo­wał go twór­ca fi­lo­zo­fii trans­cen­den­tal­nej. Pro­blem był cał­ko­wi­cie wy­ima­gi­no­wa­ny, był od­umy­sło­wym do­dat­kiem do rze­czy­wi­sto­ści, któ­ry nie miał z nią nic, ale to nic wspól­ne­go, bo brał się tyl­ko z prze­wraż­li­wie­nia na punk­cie zdro­wia. Pro­blem był tyl­ko i wy­łącz­nie oce­ną sy­tu­acji, któ­ra za­wsze do­ko­nu­je się w gło­wie oce­nia­ją­ce­go. Oce­nę tę bie­rze­my póź­niej za rze­czy­wi­stość samą, bo prze­cież kto jak kto, ale my trzeź­wo pa­trzy­my na sy­tu­ację. Tak oto oce­na sta­je się pro­jek­cją za­stę­pu­ją­cą nam ów re­al­ny świat. Roz­po­czy­na się więc wal­ka ze świa­tem, któ­ra jest w isto­cie wal­ką z wła­sny­mi jego oce­na­mi i kon­cep­cja­mi na jego te­mat. Nic dziw­ne­go za­tem, że efekt ta­kiej wal­ki jest ko­micz­ny lub opła­ka­ny, bo sie­dząc we wła­snej gło­wie i oglą­da­jąc tyl­ko wła­sne kon­cep­cje, oce­ny i pro­jek­cje, na­szy­mi nie­wi­dzą­cy­mi rę­ka­mi maj­stru­je­my cią­gle przy rze­czy­wi­sto­ści, otrzy­mu­jąc w koń­cu dość dziw­ne efek­ty, któ­re i dla nas sa­mych mogą być za­sko­cze­niem, sko­ro przez cały czas za­miast na swe za­pra­co­wa­ne ręce i świat pa­trzy­li­śmy do wnę­trza wła­snej gło­wy. Osta­tecz­nie więc koń­czy­my z ja­kimś ze­gar­ko­po­dob­nym uchwy­tem do poń­czoch lub in­nym tak zwa­nym trzeź­wym wy­bo­rem ży­cio­wym, któ­ry na dłuż­szą metę sta­je się uciąż­li­wy i na do­da­tek wca­le nie roz­wią­zu­je pro­ble­mu.

Al­bo­wiem me­cha­nizm wy­na­le­zio­ny przez Kan­ta dzia­łał dwu­to­ro­wo. Po pierw­sze, to nad­zwy­czaj wy­myśl­ne ustro­istwo, jak mó­wią Ro­sja­nie, sto­so­wa­ne co­dzien­nie utwier­dza­ło prze­cież Kan­ta w słusz­no­ści wła­snej de­cy­zji i wspie­ra­ło hi­po­chon­drycz­ne roz­wią­za­nie hi­po­chon­drycz­ne­go pro­ble­mu, któ­ry mógł być dzie­łem wy­łącz­nie hi­po­chon­dry­ka, pew­ne­go, że ze swo­ją do­le­gli­wo­ścią może żyć.

Ba, do­sko­na­łość i prze­myśl­ność roz­wią­za­nia pro­ble­mu wstecz­nie po­twier­dza jego wagę, któ­rej słusz­nie nie lek­ce­wa­żo­no. Po dru­gie, samo roz­wią­za­nie pro­ble­mu sta­ło się ko­lej­nym pro­ble­mem, me­cha­nizm bo­wiem się psuł. Trze­ba więc było te­raz roz­wią­zać roz­wią­za­nie. Za­miast mar­twić się o poń­czo­chy i pod­wiąz­ki, trze­ba było mar­twić się o ze­gar­ko­po­dob­ne ustro­istwo i gdy­by nie po­czci­wy przy­ja­ciel Kan­ta, któ­re­mu chcia­ło się re­pe­ro­wać ten fi­lo­zo­ficz­ny wy­na­la­zek, pew­nie cała sy­tu­acja za­koń­czy­ła­by się bu­do­wą przy­rzą­du do na­pra­wia­nia przy­rzą­du do pod­trzy­my­wa­nia poń­czoch. Je­den pro­blem zo­stał za­mie­nio­ny na inny, zwa­ny te­raz roz­wią­za­niem. Wła­ści­wie cią­gle był to ten sam pro­blem, tyl­ko nie­co od­su­nię­ty: zza ustro­istwa nadal wy­zie­ra­ły nogi za­gro­żo­ne pod­wiąz­ką. Oce­na sy­tu­acji nadal była hi­po­chon­drycz­na i nie­wie­le się zmie­ni­ło, bo na­wet za­mknię­te w sza­fie pod­wiąz­ki cza­iły się ni­czym wąż du­si­ciel w klat­ce, któ­ry gdy­by tyl­ko mógł, za­raz za­ci­snął­by się wo­kół swej nie­win­nej hi­po­chon­drycz­nej ofia­ry, świa­do­mej te­raz, że nie wol­no mu ufać. Pro­ble­mów więc w ogó­le nie opła­ca się roz­wią­zy­wać, bo to pro­wa­dzi tyl­ko do dal­szych kom­pli­ka­cji, a te póź­niej moż­na bę­dzie jesz­cze bar­dziej kom­pli­ko­wać. Taki me­cha­nizm dzia­ła nie tyl­ko w fi­lo­zo­fii, ale i w ży­ciu. Z tego punk­tu wi­dze­nia moż­na więc po­wie­dzieć, że nie ma wiel­kiej róż­ni­cy mię­dzy pro­ble­mem dnia co­dzien­ne­go a pro­ble­mem czy­sto fi­lo­zo­ficz­nym, choć oczy­wi­ście ab­sur­dal­ność zbyt skom­pli­ko­wa­nych roz­wią­zań bar­dziej jest wi­docz­na w ży­ciu niż w fi­lo­zo­fii, któ­rą chro­ni przed śmiesz­no­ścią ba­rie­ra jej abs­trak­cyj­no­ści. Ży­cie jest po pro­stu bar­dziej oczy­wi­ste niż fi­lo­zo­fia i ła­twiej w nim o we­ry­fi­ka­cję.

Roz­wią­zy­wać pro­ble­my na­le­ży prze­to tak, żeby ich nie roz­wią­zy­wać, ot co! A jak to zro­bić? Wy­star­czy zo­ba­czyć, że nie ma żad­ne­go pro­ble­mu. Gdy­by Kant mógł oglą­dać Fa­shion TV, miał­by szan­sę prze­ko­nać się na­ocz­nie, że nogi w poń­czo­chach z pod­wiąz­ka­mi mają się świet­nie (wcze­śniej po­wie­dzia­łem, że moda jest głu­pia i nadal to pod­trzy­mu­ję, ale wy­ją­tek sta­no­wią po­ka­zy bie­li­zny dam­skiej). Ewen­tu­al­nie mógł­by też zo­ba­czyć znacz­nie prost­szy i jak­że ge­nial­ny pa­tent, ja­kim jest pa­sek do poń­czoch, choć my­ślę, że moda mę­ska jego cza­sów nie od­wa­ży­ła­by się pójść aż tak da­le­ko. A za­tem wy­star­czy tyl­ko zo­ba­czyć, że tam, gdzie ktoś chciał­by do­pa­try­wać się pro­ble­mu, czy­li na sty­ku nóg, pod­wią­zek i poń­czoch, pro­ble­mu wca­le nie ma, że jest on tyl­ko bez­war­to­ścio­wą war­to­ścią do­da­ną, od któ­rej po do­da­niu trze­ba bę­dzie oczy­wi­ście za­pła­cić po­da­tek. Mię­dzy pod­wiąz­kę a łyd­kę Kant wsu­nął wła­sną oce­nę tej sy­tu­acji – do­dał nie­po­trzeb­ny ele­ment i na­tych­miast ta wła­śnie oce­na sta­ła się waż­niej­sza od sa­mej sy­tu­acji, a wręcz sta­ła się dla nie­go tą sy­tu­acją. Kant nie miał pro­ble­mu, Kant my­ślał, że ma pro­blem, i na tym wła­śnie po­le­gał pro­blem, je­śli jesz­cze taką na­zwą moż­na się tu po­słu­gi­wać. Sko­ro my­śli­my, że mamy pro­ble­my, to je mamy. Naj­pierw my­śle­nie, a po­tem pro­blem (wy­du­ma­ny z ko­niecz­no­ści), a nie od­wrot­nie, że niby naj­pierw pro­blem nam się na­rzu­ca i za­czy­na­my roz­my­ślać o nim i o jego roz­wią­za­niu. Pro­blem to po pro­stu nie­wła­ści­wa oce­na sy­tu­acji, pro­jek­to­wa­na i bra­na za samą sy­tu­ację.

„Kie­dy prze­szko­dy cia­ła i umy­słu roz­pusz­czą się same przez się…” mówi XIII Kar­ma­pa. No wła­śnie! Wy­star­czy za­tem roz­po­znać ten me­cha­nizm oce­nia­nia, ety­kiet­ko­wa­nia na­szych do­świad­czeń i pro­ble­my znik­ną same przez się, bo nig­dy ich tam nie było. Pro­ble­my to nie­re­al­ne bu­ble, śmie­ci men­tal­ne. Wszel­kie pró­by roz­wią­za­nia pro­ble­mu są za­tem rów­nie nie­uza­sad­nio­ne jak my­cie śmie­ci przed ich wy­rzu­ce­niem – po co szo­ro­wać coś, co i tak nam się nie przy­da i osta­tecz­nie wy­lą­du­je w ko­szu? Po co roz­wią­zy­wać pro­ble­my, sko­ro moż­na je po pro­stu po­rzu­cić? Sfor­mu­ło­wa­nie „same przez się” z przy­to­czo­ne­go cy­ta­tu to po ty­be­tań­sku rang­sar, co do­słow­nie ozna­cza „na swym wła­snym miej­scu”. Wszel­kie pro­ble­my na­le­ży po­zo­sta­wić na ich miej­scu, do­kład­nie tam, gdzie się wy­ło­ni­ły – zwłasz­cza że wy­ło­ni­ły się na niby – i już to wy­star­czy, by się roz­wią­za­ły. Nie­cier­pli­wy Kant udał się nie­zwłocz­nie ze swym men­tal­nym pro­ble­mem do do­mo­we­go warsz­ta­tu, w któ­rym zbu­do­wał nad­zwy­czaj prze­myśl­ne roz­wią­za­nie, ale cała ta pra­ca była nie­po­trzeb­na, bo wy­star­czy­ło tyl­ko po­zo­sta­wić poń­czo­chę z pod­wiąz­ką na udzie i po­cze­kać tro­chę dłu­żej niż umy­sło­wi zaj­mu­je przy­kle­je­nie ety­kiet­ki do tej sy­tu­acji. Wte­dy po chwi­li cier­pli­wo­ści, gdy nie po­zwa­la­my so­bie na zbyt po­spiesz­ne oce­ny lub ocen już do­ko­na­nych nie bie­rze­my za do­brą mo­ne­tę, oka­że się, że po pro­stu żad­ne­go pro­ble­mu nie ma, że nig­dy go nie było na tym po­cze­snym miej­scu, któ­re mu przy­zna­li­śmy. To miej­sce jest pu­ste, oczysz­czo­ne z pro­ble­mu, któ­ry wła­śnie się roz­pu­ścił (dla­te­go też ty­be­tań­skie dag z po­wyż­sze­go cy­ta­tu, ozna­cza­ją­ce oczysz­cze­nie, po­zwo­li­łem so­bie prze­ło­żyć jako roz­pusz­cze­nie). Pro­ble­mu w tym jego miej­scu – rang­sar – nie ma, jak po­wie­dzie­li­by Ty­be­tań­czy­cy, co wi­dać