Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Rebelia

Rebelia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62730-19-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Rebelia

Marcin Gawęda, którego domeną od wielu lat była poważna publicystyka wojskowa poświęcona konfliktom rozgrywającym się w przestrzeni postsowieckiej oraz twórczość z zakresu historii wojskowości, tutaj objawia się nam w swym kolejnym wcieleniu – jako autor intrygującej książki o charakterze military fiction oraz utalentowany narrator.

Andrzej Wojtas, redaktor naczelny MMS „Komandos”

Pośród spalonych słońcem piasków pustyni „Psy Karbali” toczą swą szaleńczą walkę. Krew, pot i łzy im za towarzyszy. Istna uczta dla fanów biało-czerwonego oręża.

Michał Jarocki, Stosunki Międzynarodowe

Czasy drugiej zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku i powstania Muktady as-Sadra. To właśnie wtedy w Karbali polscy żołnierze stoczyli największą bitwę miejską od czasów drugiej wojny światowej. Źle wyposażeni, przygotowani jedynie do pełnienia misji pokojowej nagle znaleźli się w samym centrum regularnej wojny. I… wygrali.

Ocenę tego, czy polska misja w Iraku rzeczywiście była konieczna, zostawmy ekspertom. My winniśmy naszym żołnierzom pamięć i szacunek. Za odwagę, profesjonalizm, determinację i bohaterstwo.

Po krótkiej kampanii i obaleniu reżimu Saddama Husajna Irak znów staje się niespokojny. Różne frakcje paramilitarne – sadryści z Armii Mahdiego, bojownicy reżimowej partii Baas i wreszcie zwykli kryminaliści – wzniecają zamieszki, które z godziny na godzinę przybierają na sile. Do Iraku ciągną mudżahedini z całego świata.

Podpułkownik Rafał Kroplowski, oficer polskiego wywiadu, trafia na ślad jednej z grup terrorystycznych, która planuje operację niosącą zagrożenie dla całego regionu.

Komandosi z GROM-u, ramię w ramię z marines, mają pełne ręce roboty w zbuntowanej Falludży. Kapitan Kalicki i jego ludzie otrzymują karkołomne zadanie obrony City Hall w sercu zrewoltowanej Karbali. Zadryński i jego komandosi zostają wysłani na kolejny patrol z amerykańskimi i bułgarskimi specjalsami...

Wielowątkowa powieść Marcina Gawędy, historyka i publicysty wojskowego, oferuje czytelnikowi mnóstwo wrażeń rodem ze współczesnego pola walki. Autor ze znawstwem i pasją opowiada historię opartą na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce w najnowszej historii.

Polecane książki

Publikacja dotyczy problematyki porozumień w prawie podatkowym. Jej przedmiotem jest poszukiwanie przejawów oddziaływania na kształt i istnienie powinności podatkowej w oparciu o dialog oraz porozumienie pomiędzy podmiotem uprawnionym z tytułu podatku i podmiotem z tego tytułu obowiązanym. ...
Chloe długo pracowała, by stać się niezależną. W pewnym momencie uświadamia sobie, że czas pomyśleć o życiu osobistym. Wraca do rodzinnego miasta, gdzie czeka na nią Ian, jej narzeczony. Jednak Ian traktuje ją z rezerwa. A ona spotyka arystokratę Dariusa Maynarda, w którym kochała się prz...
Niniejsza książka zawiera najważniejsze słownictwo i formuły konwersacyjne potrzebne w anglojęzycznym świecie biznesu. Przeznaczona jest dla osób znających słabo język angielski, ale również dla tych, którzy bardzo dobrze władają tym językiem. Książka skierowana jest do menedżerów, ekonomistów, spec...
Najsłynniejszy naukowiec wśród pisarzy kontynuuje sagę o mikroludziach z apokalipsą w tle! Bernard Werber kontynuuje swoje poszukiwania idealnego świata. Opowieść splata to, co nieskończenie wielkie z tym, co nieskończenie małe. Siła powieści polega na stworzeniu poczucia, że Czytelnik znajduje się...
· Facebook w edukacji · Facebook na co dzień · Facebook w badaniach „Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, dlaczego Facebook jest tak popularny w Polsce, ani pewności, że w dłuższej perspektywie czasowej tendencja ta się utrzyma. W 2013 roku wieszczono rychły upadek tego portalu społecznośc...
Ta książka jest wynikiem moich przeżyć związanych z wchodzeniem w najtrudniejszą życiową rolę, jaką przyszło mi w życiu pełnić – w rolę mamy. To zapis porażek, frustracji, potknięć i rozczarowań. To także zapis radości, rodzącej się miłości do dziecka, wychodzenia z matni i drobnych codziennych ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gawęda Marcin

MarcinGawędaRebeliaOd Autora

Moja druga powieść militarna – określam je mianem
technothrillerów – jest podobnie jak „Kaukaskie epicentrum”
mniej lub bardziej osadzona w ramach rzeczywistych wydarzeń. Tak
jak malarz swoją wyobraźnię musi okiełznać ograniczony ramami
obrazu, tak też ja starałem się osadzić powieść w ramach pewnego
prawdopodobieństwa. Stąd żonglowanie faktami oraz zabawa czasem
i przestrzenią. „Rebelia” w porównaniu do „Kaukaskiego epicentrum”
zawiera nie tylko opisy broni, ale przede wszystkim komentarze, które
przedstawiają historyczny kontekst wydarzeń.

„Rebelia” osadzona jest w realiach II zmiany
PKW-Irak. Wydarzenia te są szczególnie godne uwagi, chociażby
z racji tego, że, jak wielu określa, w czasie powstania Armii Mahdiego
as-Sadra polski kontyngent działał w realiach wojennych, a nie
stabilizacyjnych. Główne wątki powieści pozwalam sobie okrasić
krótkim komentarzem zawartym w Posłowiu.

Mam nadzieję, że ta swoista zabawa czasem,
przestrzenią i faktem – niosąc także, niejako przy okazji czytania
lekkiej skądinąd literatury, wartości poznawcze – stanie się swego
rodzaju moim znakiem firmowym.

Marcin Gawęda

Rodzinie
i Przyjaciołom dedykuję

DRAMATIS PERSONAE

POLACY

1 Pułk Specjalny
Komandosów, Lubliniec

Budzowski Piotr – sierżant, dowódca Honkera
Trzy

Grzesik Jarek „Grzech” – porucznik, dowódca
Honkera Dwa

Klatowski Marek „Klata” – kapral, załoga
Honkera Trzy

Malarski Michał „Malarz” – szeregowy,
załoga Honkera Jeden

Małach Tomasz „Kisiel” – chorąży, załoga
Honkera Jeden

Mucha Jacek „Osa” – sierżant, kierowca
Honkera Jeden

Paluchowski Wojtek „Paluch” – sierżant,
załoga Honkera Jeden

Pikusiński Jan „Pikuś” – starszy szeregowy,
załoga Honkera Dwa

Rochala Piotr „Roch” – starszy szeregowy,
załoga Honkera Dwa

Zadryński Marcin „Zadra” – kapitan, dowódca
kompanii specjalnej 1 PSK

Sekcja szkolenia nowej irackiej armii w Al-Kut
(oddział Wójcickiego)

Abraham Marek „Maro” – kapitan, sekcja
szkolenia w Al-Kut

Grajewski Jacek „Gigant” – kapral, sekcja
szkolenia w Al-Kut

Maciuszek Marcin „Maca” – sierżant, sekcja
szkolenia w Al-Kut

Pałkowski Jacek „Buli” – młodszy chorąży,
paramedyk przydzielony tymczasowo do grupy Wójcickiego

Szewczyk Mariusz – chorąży, sekcja szkolenia
w Al-Kut

Wójcicki Andrzej „Killer” – major, szef
sekcji szkolenia irackich sił specjalnych w Al-Kut

Oddział GROM

Anielak Bogdan – sierżant, sekcja snajperska,
strzelec wyborowy

Buczek Wojtek – kapral

Koniewski Marcin „Koniu” – sekcja snajperska,
spotter

Majak Paweł – porucznik

Mordarski Jarosław „Morda” – plutonowy

Waligórski Marcin – major, dowódca oddziału
GROM

2 Grupa Bojowa (17 WBZ), Karbala

Domaradzki Andrzej – podpułkownik, zastępca
dowódcy 2 Grupy Bojowej w Karbali

Gazda Tomasz – porucznik

Ignaczak Mateusz – chorąży, radiotelegrafista
Kalickiego

Kalicki Paweł – kapitan, dowódca pododdziału
2 Grupy Bojowej, szef obrony City Hall

Maliszczak Paweł – szeregowy

Matecki Marek – dowódca „Zajączka”, BRDM-
a w City Hall

Peikert Jacek – działonowy „Zajączka”

Wołek Marcin – kapral

Narodowa Komórka Wywiadowcza (NIC) w PKW-Irak

Gajda Ewelina – ekspert od terroryzmu i tłumacz
z arabskiego, sekcja wywiadu

Kroplowski Rafał – podpułkownik WSI, zastępca
szefa Narodowej Komórki Wywiadowczej

Zyblikiewicz Tadeusz – major, Narodowa Komórka
Wywiadowcza

Żar Piotr – pułkownik WSI, szef Narodowej
Komórki Wywiadowczej

Inni

Bieńkowski Michał – generał, dowódca
wielonarodowej dywizji MND CS

Stępień Adam – kapitan, sekcja rozpoznania
dywizji

Stolarski Marcin – kapitan, kapelan
kontyngentu

Tatarski Michał – generał, z-ca dowódcy
dywizji

Zadryńska Krystyna – żona Marcina „Zadry”
Zadryńskiego

IRAKIJCZYCY

Abdul – tłumacz oddziału Zadryńskiego
(1 PSK)

al-Malik Mustafa – bojownik, były oficer armii
Saddama

Bulazzu Ahmed – kapitan, dowódca plutonu
szturmowego 403 Batalionu Gwardii Narodowej w Al-Kut

Faisal Sadi – sierżant policji w Karbali,
partner kapitana Salmana

Hassan – osobowe źródło informacji
Kroplowskiego w Karbali

Mehamdy Jaser Faisal Hamid – major policji
w Bagdadzie

Moussa Madżid – dowódca komanda bojowników
w Jassin

Mustafa – tłumacz i osobowe źródło informacji
Kroplowskiego w Bagdadzie

Palavi Hamid (Mister No Problem) – naczelny
bagdadzkiego dziennika „As-Sabah”

Salman Ahmed Khalaf – kapitan policji
w Karbali

CZECZEŃCY

Israpiłow Asambek – mudżahedin

Umar – mudżahedin

AMERYKANIE

Barton John – pułkownik, oficer sił powietrznych
w sztabie CJTF-7

Baxter Mike – major 5th US SFG (Zielone Berety),
dowódca ODA-580

Binder Thomas „Amigo” – amerykański
mudżahedin, były agent CIA

Bremer Paul – gubernator w Iraku

Collins Dave – pilot MH-6 Little Bird w 160
SOAR

Jefferson Mike – major, sekcja wywiadu sztabu
CJTF-7

Kaminsky John – sierżant marines, 2 Batalion,
1 Pułk, 1 Dywizja Piechoty Morskiej

Lewis Patrick – specjalny wysłannik Białego
Domu do Iraku

Milton Bill – emerytowany pułkownik US Army,
doradca Lewisa ds. wojskowych

Sanchez Ricardo – generał, dowódca sił
koalicyjnych w Iraku CJTF-7

Wojdakowski Walt – generał, zastępca dowódcy
sił koalicyjnych w Iraku CJTF-7

BRYTYJCZYCY

sir Hall Richard – dyrektor generalny brytyjskiego
wywiadu MI6

Johnson Mike – analityk Wydziału Oceny Ataków
Terrorystycznych (TAAD)

ROSJANIE

Karpin Jurij „Borys” – były oficer służb
specjalnych, szef transnarodowej grupy przestępczej

Krawczenka Jurij – emerytowany pułkownik
KGB

IZRAELCZYCY

Lipman Izaak – pułkownik, oficer Mossadu

Rosner Samuel – generał, oficer Amanu

IRAŃCZYCY

Aziz Ahmed – biznesmen, agent VEVAK

Fahdawi Naser Mohammadi (brat Rezy) – major,
jednostka specjalna Quds

Fahdawi Reza Ali (ps. Karim Abdul) – były
komandos jednostek specjalnych Quds, podpułkownik VEVAK

Harandi Morteza Hassan – minister wywiadu
i bezpieki, szef VEVAK

PROLOG

[…] Kto zna wroga i zna siebie, temu nic nie grozi,
choćby w stu bitwach. Kto nie zna wroga, a zna siebie, czasami odnosi
zwycięstwo, a czasami ponosi klęskę. Kto nie zna ani wroga, ani siebie,
nieuchronnie ponosi klęskę w każdej walce.

Sun Tzu

Kambodża, Siem Reap, 2 maja 1993, 4.45 czasu
lokalnego

Starszy szeregowy Andrzej Wójcicki z obawą
wypatrywał w ciemnościach Czerwonych Khmerów. Oddychał szybko,
nerwowo. W wilgotnym powietrzu kambodżańskiej dżungli okalającej
camp można było wyczuć narastające napięcie. Wisiało nad obozem,
ponad drzewami dżungli, nad głowami czekających na atak polskich
żołnierzy. Wójcicki czuł, jak strużki potu ciekną mu po twarzy
i plecach, zdenerwowany ściskał mocno karabinek AK. Właśnie zaszedł
księżyc i przedpole ogarnęły egipskie ciemności. Chociaż wytężał
wzrok do granic możliwości, zdawał sobie sprawę, że szansa, iż
w mrocznej dżungli zobaczą Khmerów odpowiednio wcześniej, była
naprawdę nikła.

– Patrzysz, młody? – usłyszał cichy głos
sierżanta Tomaszewskiego.

– Tak jest – odszepnął – ale gówno
widać.

Wymiana zdań dotarła też do reszty żołnierzy
obsadzających umocnione stanowisko wokół karabinu maszynowego.

– Kocie, nie wymądrzaj się, tylko lukaj na
przedpole – usłyszał z mroku.

– Dajcie mu spokój, czuwa, jak trzeba –
przyszedł mu z pomocą Tomaszewski.

– Zamknąć dzioby. Cisza – ofuknął ich
oficer.

Na wszelki wypadek Wójcicki nie wdawał się
w żadne dyskusje. Był jednym z młodszych żołnierzy na misji i stare
wojsko konsekwentnie udzielało mu lekcji. Taka karma. Tak czy owak
przeklinał w duchu dzień, w którym wyznaczono go na tę idiotyczną
misję w Kambodży.

Miało być spokojnie i bezpiecznie, a tymczasem
partyzanci potraktowali oddziały rozjemcze ONZ jak wrogów. Zamiast
egzotycznej wycieczki misja UNTAC/UNMLT przekształciła się
w najprawdziwsze działania bojowe. Najpierw Czerwoni Khmerzy zaprzestali
zdawania broni, potem zaatakowali polsko-urugwajski patrol, a teraz
zamierzali zaatakować polski obóz w Siem Reap[1].

Teraz więc, zamiast zwiedzać niedalekie
słynne świątynie w Angkor, żołnierze z Lublińca wypatrywali
partyzantów.

Do dupy to wszystko – podsumował w duchu
przemyślenia – i jeszcze oenzetowscy biurokraci żądają, by
ograniczali się tylko do odpierania ataków. Żadnych akcji zaczepnych,
żadnych pościgów i rekwirowania broni.

My udajemy, że ich powstrzymujemy, oni udają,
że się nami przejmują – skonstatował kwaśno.

Więc patrzył.

Nagle zdał sobie sprawę, że krzaki, rosnące
kilkanaście metrów dalej przed wysokimi bambusowcami, poruszają się
w jakiś dziwnie regularny sposób. Chwilę później coś mignęło
wyraźniej, jakby tarcza zegarka albo ostrze bagnetu. Przetarł
oczy. Wiatr? Znów skoncentrował wzrok na zaroślach. Nie chciał
wszczynać niepotrzebnie alarmu…

Sytuacja wyjaśniła się sama – nagle
dżungla rozświetliła się dziesiątkami jasnych błysków i niemal
równocześnie w pozycje Polaków uderzyła lawina ognia. Pociski z AK-47
wbijały się w umocnienia, przechodziły ze świstem ponad głowami,
kaleczyły drzewa, obłupując je z kory i gałęzi.

– Ognia! – wrzasnął mu niemal do ucha kapitan
Ratajczak.

Wójcicki nacisnął spust. Kałach zaczął wypluwać
pociski jeden za drugim. Lekko spanikowany nawet nie próbował celować,
wypełniając swój sektor ścianą ognia. Dopiero kiedy wystrzelił
ostatni nabój, poczuł się dużo lepiej.

Teraz już strzelał cały pododdział. Początkowo
chaotycznie i niecelnie, po kilkunastu sekundach karabiny maszynowe
wstrzeliły się w coraz wyraźniej widoczne sylwetki partyzantów. Kilka
postaci upadło w wysoką trawę.

Przez chwilę miał jeszcze wrażenie, że to jakaś
gigantyczna pomyłka, że wszystko jakoś się wyjaśni.

– Cholera, jesteśmy z ONZ! Nie widzicie flagi? –
krzyknął któryś z podoficerów.

Kolejna seria – trudno powiedzieć, czy specjalna,
czy przypadkowa – poszarpała płótno flagi. Wójcicki nie miał
już żadnych wątpliwości – to nie jest żadna pomyłka. Pociski
smugowe wyraźnie wskazywały pola ostrzału. Do huku broni maszynowej
dołączyły krzyki partyzantów. Dwie kolumny Czerwonych Khmerów
wyraźnie wychodziły na skrzydła kompanii Ratajczaka.

Wójcicki strzelał teraz krótkimi, w miarę
mierzonymi seriami. Opanował jako tako pierwszy odruch paniki
i strachu. Spojrzał na boki – wszyscy nadal prowadzili ogień i nic
nie wskazywało, żeby ktokolwiek został ranny.

Przeładował magazynek – nie zamierzał
oszczędzać amunicji – i znowu włączył się do kanonady, strzelając
krótkimi, mierzonymi seriami do majaczących między drzewami
i zaroślami postaci.

– Dalej, skurwysyny! Chodźcie do tatusia! –
wrzeszczał kapral Słouch, zasypując przeciwnika ze swojego świetnie
wstrzelanego już teraz stanowiska PK. Ładował długie serie, szybko
zużywając amunicję.

– Krótkimi seriami, do cholery! –
kapitan Ratajczak darł się, ile sił w płucach.

– Pocałuj się w dupę – mruknął
Wójcicki, mając na myśli słowa dowódcy, i wychylił się z okopu,
pompując w przeciwnika trzeci już magazynek.

Tym razem celował – jedna z postaci obramowana
serią upadła. Ze zdziwieniem znowu zauważył, że poza jednym rannym
nie ponieśli na posterunku większych strat.

Wychylił się ostrożnie z zamiarem
dokładniejszego zlustrowania przedpola. Kątem oka zauważył, że
tyraliera zamierzająca obejść ich pozycje z prawej strony została
zatrzymana. Przed nim majaczyły coraz to nowe postacie pojawiające
się jak spod ziemi. Szybko wycelował i nacisnął spust, puszczając
w kierunku przeciwnika krótką serię. Jedną, drugą, aż dostrzegł,
że majacząca w ciemnościach postać upada w zarośla. Na wszelki
wypadek strzelił jeszcze kilka razy.

Słouch dalej wrzeszczał jak opętany,
w szybkim tempie wystrzeliwując resztki amunicji. Intensywność
wymiany ognia wyraźnie zmalała. Atak załamywał się. Nagle Khmerowie
przestali prowadzić ogień. Znikli z przedpola. Tu i tam dały się
jeszcze słyszeć pojedyncze odgłosy strzałów, po czym… zapadła
cisza.

Wójcicki padł na dno okopu. Był już całkowicie
spokojny. Zobaczył, że kapral Słouch nie może zapalić papierosa
– za bardzo drżały mu ręce.

– Stary, oni wiedzieli… no, że jesteśmy
z ONZ… – gwałtownie oddychał, przerywał – chcieli nas zabić,
rozumiesz… ja pierdolę, to jest jak wojna…

Wójcicki popatrzył na swoje dłonie. Nie
drżały. Znalazł się na pierwszej linii ognia i zdał egzamin. Bez
żadnego problemu zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął.

– Już po wszystkim – rzucił spokojnie. –
Daliśmy radę.

Słouch ledwo trzymał między palcami zapalonego
papierosa.

– Kurwa… ja tu logistykiem byłem, a nie
pieprzonym komandosem… – zupełnie się rozkleił. – Wracam do domu,
pierdolę całą tą misję… miało być przecież…

Dalsze słowa stały się niezrozumiałe, gdy kapral
zaszlochał. Ukrył twarz w dłoniach.

Na dno okopu zsunął się kapitan Ratajczak.

– Co z nim? – zapytał.

– Rozkleił się.

– Nie on jeden – Ratajczak wcisnął Wójcickiemu
do ręki czarny kapelusz pokryty siatką maskującą z wetkniętymi
w nią gałązkami i liśćmi. – Masz, zdobyłeś trofeum. Klepnął
Wójcickiego po plecach. – No co? Trafiłeś jednego, widziałem –
wyraźnie bawił się wyrazem twarzy zaskoczonego podwładnego. –
Gratuluję. Złoty strzał. Prosto w czoło.

– No taaak, to znaczy…

– Od dzisiaj kopnę w dupę każdego, kto nazwie
cię młodym – Ratajczak zarechotał. – Nie wiedziałem, że mamy
tu komandosa.

– Pan kapitan se jaja robi – bąknął nieco
zmieszany Wójcicki.

– Jakie jaja, ocipiałeś? – w bladym świetle
wstającego dnia twarz Ratajczaka wyrażała ogromne zdumienie. –
Synu, do cholery, na przedpolu leży czterech partyzantów, w tym jeden
załatwiony przez ciebie. Gość ma dziurę w czole, że można palec
wsadzić. Koleś miał na plecach RPG-2 i podejrzewam, że zamierzał
go użyć – oficer zaśmiał się głośno. – Granatnik stary,
ale wciąż jary. Zachowałeś się jak stary frontowy wyjadacz, a nie
młody szczeniak.

– Nie wiedziałem, że miał granatnik. I wcale
nie celowałem w…

Ratajczak machną ręką, jakby odganiał od siebie
muchę.

– Coś mi się wydaje, że to nie jest
twoja ostatnia przygoda z wojskiem – po raz kolejny solidnie
klepnął Wójcickiego w ramię. – Nadajesz się na komandosa –
zażartował. – Starszy szeregowy Andrzej „Killer” Wójcicki –
rzucił, drapiąc się z okopu.

Czeczenia, na południe od Itum-Kale, 23 marca 2002,
11.03 czasu lokalnego

Posterunek, który chcieli zlikwidować, był
umocnionym workami z piaskiem dwupiętrowym budynkiem położonym
przy przejeździe kolejowym. Na dachu federalni umieścili
stanowisko granatnika automatycznego AGS-17 Płamia[2]. Mimo że Asambek Israpiłow zabił już wcześniej oficera
i jego zastępcę, wczoraj wieczorem przysłano wzmocnienie i teraz
drużyna liczyła nie sześciu, ale dziewięciu ludzi. Nie martwiło go
to wcale – wręcz przeciwnie.

Tym razem Asambek postanowił, że zlikwidują
wszystkich. W zemście za amira Chattaba, którego dopadła
FSB[3]. Plan Israpiłowa był prosty.

Po dwudniowych obserwacjach wiedział, że na
posterunku nie ma żadnego strzelca wyborowego, więc Israpiłow przyjął
na siebie rolę nie tylko kata, ale i wabia – miał nie tylko zadawać
śmierć, ale też ściągnąć na siebie uwagę federalnych. Znał obawy
Rosjan przed snajperami i wiedział, że jeśli odpowiednio pohałasuje,
skupi na sobie cały ogień drużyny – AGS-a, dwóch erkaemów PK
i kałaszy.

Ponieważ miał zamiar prowadzić ogień
ze swojego SWD z dużego dystansu, wymienił archaiczny PSO-1
na nieco lepszą Minutę. Co prawda celownik optyczny PO 3-9×42
Minuta[4] miał sporo wad, ale na dystansie pół kilometra musiał
wystarczyć. Wszak miał zrobić jak najwięcej hałasu…

Uchwycił w krzyżu celownika zdezelowanego
Ziła jadącego – jak co dzień – z zaopatrzeniem. Ciężarówka
wychynęła zza zakrętu drogi, po czym wolno dotoczyła się do miejsca
przeznaczenia. Kiedy Ził zatrzymał się przed błok-postem, Israpiłow
musnął spust i rozpoczął kanonadę.

Strzelał z dystansu czterystu czterdziestu metrów
– niemal na granicy celnego strzału punktowego – z powiększenia
„pięć”. Strzelał niczym nowicjusz – pocisk za pociskiem. Pierwszy
celny pocisk przeszedł przez prawe płuco żołnierza, zrzucając go ze
skrzyni ciężarówki. Kilka kolejnych zmasakrowało szoferkę. Kierowca
nie miał żadnych szans – został wprost rozstrzelany, zanim zdołał
uczynić jakikolwiek ruch. Kiedy Israpiłow wystrzelił ostatni pocisk
z dziesięcionabojowego magazynka, zginął jeszcze jeden żołnierz
z obsady posterunku – reszta rozbiegła się w poszukiwaniu osłony,
niczym insekty zaskoczone zapaleniem światła.

Czeczeniec zdążył wymienić magazynek, po czym
– tak jak przypuszczał – cały posterunek wprost zakipiał od
wystrzałów. Federalni bili z całej dostępnej broni. Początkowo
strzelali na oślep, ale szybko zdołali z grubsza ustalić,
skąd prowadził ogień. Israpiłow z zadowoleniem odnotował,
że w jego kierunku waliły teraz długimi seriami oba kaemy PK
i kilka kałaszy. Chwilę potem stęknął granatnik Płamia i w stronę Czeczeńca poszybowały dziesiątki granatów kalibru 30
milimetrów. Rosjanie strzelali mało celnie, ale wybuchających
w pobliżu jego stanowiska granatów odłamkowych Israpiłow nie mógł
całkowicie zignorować. Granatnik i kaemy biły coraz celniej.

Jeszcze chwila i wymacają stanowisko –
pomyślał.

Kiedy zlikwidował żołnierza uzbrojonego
w AK-74M z zamontowaną optyką, zabrał się za AGS-a. Złapał w celowniku
obsługę granatnika na dachu i wpakował w nią cały magazynek. Co
prawda ukrytego za workami z piaskiem przeciwnika prawie nie widział, ale
skoncentrowana siła ognia zrobiła swoje – granatnik zamilkł. Zgodnie
z planem po chwili usłyszał przytłumione wybuchy.

Korzystając z tego, że federalni
skupili się wyłącznie na walce z Israpiłowem czterej mudżahedini,
obwieszeni bronią i amunicją, prześlizgnęli się przez postawione
byle jak zasieki. Umar, Amigo i Mansur przemknęli za przyrdzewiałym,
unieruchomionym od dawna UAZ-em i dopadli do ściany budynku, podczas
gdy Chassan zdjął z ramienia długą tubę i zaczaił się za
terenówką. Niezauważeni przez nikogo trzej bojownicy znaleźli się
na tyłach posterunku. Umar – barczysty niczym tur dowódca grupy
szturmowej z charakterystyczną blizną nad skronią – podniósł
zaciśniętą pięść, pozostali natychmiast znieruchomieli. Płamia
wciąż biła seriami, po czym nagle zamilkła. Umar zauważył,
że Chassan jest gotowy do odpalenia Szmiela, i dał znak. Pocisk
termobaryczny z odrzutowego miotacza ognia RPO-A Szmiel[5] rozbił szybę na piętrze, wpadł do pomieszczenia
i eksplodował, pustosząc je całkowicie. Z okna buchnął ogień i dał
się słyszeć wrzask palącego się żywcem człowieka.

Dopiero teraz, trzej mudżahedini ruszyli do
akcji. Przez rozbite okno na parterze Mansur wrzucił dwa granaty F-1,
tymczasem Umar i Amigo wdarli się na klatkę schodową.

Głuche eksplozje oczyściły niemal cały
parter. Dwaj mudżahedini szybko, osłaniając się wzajemnie, wdarli się
na piętro. W czasie kiedy Mansur kilkoma strzałami dobił zszokowanych,
rannych federałów na parterze, kolejnymi granatami torowali sobie drogę
na piętrze. Od następujących jedna po drugiej eksplozji budynek aż
trząsł się w posadach. Mudżahedini działali bez wahania.

Znający doskonale rozkład budynku Amigo wpadł
z impetem do pomieszczenia po lewej, to samo uczynił Umar po drugiej
stronie. Kilkoma strzałami dobili ciężko rannych żołnierzy. Nikt
nie był w stanie stawiać oporu. Szybko przedostali się na dach,
gdzie dwóch federalnych obsługiwało granatnik automatyczny. Obaj
ciężko ranni ledwie oddychali. Pierwszy miał dwa trafienia w pierś,
drugi paskudnie oberwał w głowę.

– Co z nimi robimy? – rzucił Umar. – Mogą
coś wiedzieć.

– Nie wyżyją – amerykański mudżahedin
podniósł AK-74 i dwoma celnymi strzałami zakończył cierpienia obu
rannych.

Umar rozejrzał się po stanowisku granatnika. AGS-17
był ustawiony na skrzyniach po amunicji wypełnionych ziemią, w której
zakopano lemiesze podstawy. Wokoło walały się magazynki do kałaszy,
bębny do granatnika i puste puszki po konserwach.

– Popatrz tutaj – Umar wskazał przestrzelony
worek z piaskiem. – Nasz mistrz zdjął jednego, nawet go nie
widząc.

– Mołodjec – zaśmiał się Amerykanin.

– Zdjął go w czasie wymiany bębna – dorzucił
Umar, kopiąc w zapasowy bęben z amunicją odłamkową. – Dobra
robota.

Z dołu rozległ się gwizd.

– Dobra, czas na nas – rzucił krótko.

Chwilę potem rozległ się strzał. Potem
drugi.

Kiedy tylko granatnik zamilkł, Israpiłow
chwycił SWD i puścił się biegiem na zapasowe, wcześniej wybrane
stanowisko. Teoretycznie Minuta miała dziewięciokrotne powiększenie,
ale to była tylko teoria. W praktyce była niewiele lepsza od celownika
PSO-1. Israpiłow wiedział doskonale, że Minuta bardziej nadawała
się na kaem PK niż dla strzelca wyborowego, ale jak się nie ma,
co się lubi… Gdyby chociaż rumuński IOR albo… Ech, szkoda
gadać. Kiedy dopadł do stanowiska, walka dogasała. Mimo to szybko
zmienił powiększenie, uspokoił oddech i zlustrował przez lunetę
osmolone okna. Nigdy nie lekceważył przeciwnika, a tym bardziej kilku
przeciwników. Był tu po to, żeby osłonić kolegów. Na piętrze
zauważył jakiś ruch…

Chorąży Paweł Siemaszko podniósł głowę
i zdusił kaszel. Ostatkiem sił podniósł się z gruzu, starając się
czynić jak najmniej hałasu. Czuł, że życie z niego wycieka jak woda
z dziurawego dzbana, ale ostatkiem sił chciał jeszcze zrobić coś
dla swoich martwych kolegów. Fakt, że jeszcze żył, zakrawał na
cud. Praporszczik dobrze wiedział, że zostało mu jeszcze najwyżej
kilka minut życia. Dźwignął się na nogi, zatoczył i oparł
o ścianę. Od eksplozji granatu ogłuchł zupełnie, ale zakładał, że
walka jest już skończona, więc starał się być cicho. Zorientował
się, że krwawi z uszu, ust i brzucha. Reszty ran nawet nie potrafił
zlokalizować.

Wyciągnął granat F-1. Poczuł pod
opuszkami palców chłód zawleczki. Jeśli jakiś cholerny Czeczeniec
znajdował się na dachu, to miał szansę, że zabierze go ze sobą
do piekła. Siemaszko stał oparty plecami o ścianę i zbierał siły,
ciężko oddychając. Już zamierzał ruszyć w kierunku schodów, ale
nie zdążył… Pocisk 7,62x54R wprost przygniótł go do ściany. Drugi
pocisk z SWD przyszpilił go do niej na tyle, że martwy już chorąży
przez chwilę wciąż jeszcze stał na nogach. Kilka sekund później
powoli osunął się na ziemię. Za nim pozostała rozmazana czerwona
plama.

Nad błok-postem zapadła cisza. Mudżahedini
niczym duchy zniknęli już w lesie. Zostawili za sobą jedenaście
trupów.

[1] Wydarzenie autentyczne.

[2] AGS-17 Płamia – radziecki granatnik automatyczny
kalibru 30 mm, od 1971 roku produkowany seryjnie, szeroko stosowany
już w Afganistanie. Ponieważ silny odrzut powodował, że granatnik
podskakiwał po strzale, poskramiano go, przyciskając lemiesze do ziemi
ciężarem ciała bądź zakopując lemiesze podstawy. Zastępowany
przez nieco lżejszą rosyjską odmianę AGS-30.

[3] Według Czeczenów Jordańczyk
amir Chattab zginął 19 marca 2002 roku, kiedy zaufany posłaniec
dostarczył mu zatruty przez FSB list. Niektóre źródła wskazują na
fakt, że amir to nie jest imię Chattaba, ale określenie: dowódca,
komendant (czasami przeinaczane na emir i tłumaczone jako książę),
stąd pisane jest małą literą.

[4] PO 3-9×42 Minuta –
celownik optyczny o powiększeniu 3-9 przeznaczony do broni rodziny SWD,
a w Czeczenii używany także na rkm PKM. Do zalet można zaliczyć
niską cenę, dużą odporność mechaniczną, odporność na niskie
temperatury. Jedną z podstawowych wad jest brak możliwości dowolnej
regulacji krotności powiększenia, w efekcie czego Minuta nie bardzo
nadaje się do ostrzałów celów punktowych na małych i bardzo małych
odległościach.

[5] RPO Szmiel – radziecki rakietowy miotacz
ognia kalibru 93 mm. „Trzmiele” stosowano już w czasie walk
w Afganistanie w latach 80. Wersja RPO-A – z głowicą termobaryczną
(paliwowo-powietrzną) – została zastosowana bojowo w czasie pierwszej
wojny w Czeczenii (1994–1996). Głowica termobaryczna po trafieniu
w cel rozpyla aerozolowy obłok, a następnie detonuje tak powstałą
łatwopalną mieszaninę.

ROZDZIAŁ I

Dla wielu żołnierzy był to szok. […] Nowe warunki
klimatyczne, kulturowe, a przede wszystkim sytuacja powojennego chaosu
w kraju arabskim. Żadne, nawet najbardziej realne szkolenie nie odda
prawdziwej atmosfery i nie zastąpi sytuacji, z jakimi zetkniemy się
na miejscu, w rejonie misji. Żadna symulacja komputerowa, trening
sztabowy czy ćwiczenia wojsk nie stworzą prawdziwego pola działania,
bo nikt nie potrafi przewidzieć, kiedy i skąd zaatakuje wróg, i kto
nim jest.

Generał Mieczysław Bieniek,
dowódca MND CS

Polska, Warszawa, 6 stycznia 2004, 8.00 czasu
lokalnego

Wiceminister obrony narodowej Jarosław Ziemski
w dyskretnym towarzystwie oficera BOR-u przemierzał w zamyśleniu korytarze
Sztabu Generalnego, zmierzając do sali odpraw. Głowę zaprzątały mu
problemy związane z drugą zmianą, która właśnie była przerzucana
do Iraku.

– Jak to będzie? – zadawał sobie od kilku dni
to samo pytanie. – Co zastaną na miejscu? Czy wszyscy wrócą?

Drugi kontyngent był już nieco lepiej przygotowany
do misji – MON, ile mogło, czerpało z doświadczeń pierwszej
zmiany. Tutaj każda decyzja kosztowała nie tylko miliony złotych,
ale także zdrowie i życie żołnierzy.

– Gdyby nie ta cholerna odpowiedzialność! –
zaskoczony stwierdził, że powiedział to głośno. Echo słów dotarło
do najdalszych zaułków korytarza.

Fakt, że totalnie improwizowana pierwsza zmiana
została okupiona tylko jedną ofiarą śmiertelną, zakrawał
na cud. Tylko ile tego żołnierskiego szczęścia jeszcze będą
mieć? Iracki ruch oporu – jak mawiał nieoficjalnie: bez znaczenia,
czy będziemy go nazywać partyzanckim, czy terrorystycznym –
narastał i nie wróżyło to szybkiej stabilizacji sytuacji. Opowieści
amerykańskich sojuszników coraz częściej traktował jak ludowe klechdy
i spis pobożnych życzeń. Ziemski wsparty wiedzą polskich wojskowych
powtarzał konsekwentnie: albo się uda w ciągu pierwszego roku, albo
wszystko weźmie w łeb i potrwa lata.

Kiedy punktualnie o ósmej rano wiceminister
wszedł na salę, obecni już byli wszyscy, poczynając od oficerów
odpowiedzialnych za przygotowanie, wysłanie i zaopatrzenie żołnierzy,
aż po oficerów operacyjnych ścisłego sztabu drugiego kontyngentu.
W sumie kilkunastu generałów i pułkowników, w tym sam wąsaty
generał Michał Bieńkowski namaszczony na dowódcę wielonarodowej
dywizji.

– Proszę włączyć ekran i zaczynamy odprawę
– polecił po krótkim powitaniu.

Na chwilę przed włączeniem ekranu zagłuszającego
telefony komórkowe na stole pojawiły się jak zwykle talerze z ciastkami
i termosy z kawą. Spojrzał przelotnie na ścienny portret marszałka
Piłsudskiego. Co powiedziałby zebranym marszałek? Czy traktowałby
misję w Iraku jako stabilizacyjną, czy zgoła inaczej. Przypomniał
sobie Madagaskar i krótki, ale dobitny komentarz marszałka. Trudny
do cytowania. Ziemski miał jednak nadzieję, że sytuacja nie ulegnie
radykalnemu pogorszeniu, a z drugiej strony mimo wewnętrznych rozterek
wierzył mocno, że Polska obecność w Iraku służy armii i krajowi.
A może tylko przekonywał sam siebie.

Dopiero teraz dotarło do niego, że od kilku minut
trwa referat generała Bieńkowskiego. Sięgnął po szklankę z sokiem
porzeczkowym i zaczął uważnie słuchać.

Kandydat nie wypadł sroce spod ogona – ponad
trzydzieści lat służby, prawie trzy tysiące skoków spadochronowych na
koncie, misje w Syrii, Saharze Zachodniej i Bośni, wreszcie były szef
szkolenia i ćwiczeń w kwaterze NATO – ale obejmowanie dowództwa
we własnej strefie odpowiedzialności w Iraku to nie była bułka
z masłem.

– Wszyscy, którzy zaatakują polskich żołnierzy
w Iraku, zostaną surowo ukarani. Będziemy działać elastycznie –
głos generała Bieńkowskiego brzmiał pewnie, mocno.

To dobrze wróży – Ziemski podsumował swoje
rozmyślania – będzie dobrze. I zabrał głos:

– Panowie, przed nami spore wyzwanie logistyczne,
a potem trudna codzienność. Nasz sztab zgrywa rotację wojsk w strefie,
więc wszystko musi być tip-top. Zgodnie z poleceniem ministra nie chcemy
żadnych problemów. Wszystko ma być na medal. Pamiętajcie, że zależy
nam na dwóch „Te”: T jak tajnie i T jak terminowo. Jasne?

– Będą dwa Te. Nie ma nawet o czym mówić
– zapewnił generał Mieczysław Czerny, zastępca szefa Sztabu
Generalnego. – Tajność rozumie się sama w sobie, a terminowość musi
być priorytetem. Zwłaszcza że przy takim ogromnym przedsięwzięciu
może warunkować powodzenie całej rotacji, a czasem decydować o życiu
żołnierzy – generał zawiesił głos i rozejrzał się po sali.

– Dokładnie tak – korzystając z milczenia
pozostałych, wtrącił Ziemski. – Przyjmujemy naczelną zasadę,
że ostateczną decyzję o terminie wyjazdów i powrotów podejmujemy na
czterdzieści osiem godzin przed ich rozpoczęciem – wiceminister, nie
przerywając, nalał sobie kawy. – Odprawy w koszarach i garnizonach,
bez rodzin. Nie ma potrzeby ryzykować ponad miarę. Mamy teraz
zakontraktowanych już około trzydziestu bardzo niebezpiecznych lotów
narażonych na działania terrorystów. Właściwie to chyba wszystko
– spojrzał jeszcze na plik leżących przed nim wydruków. – A,
zapomniałbym, co tam ze sprawą Jurka Owsiaka? Obiecałem, że poruszę
kwestię. Panie Pułkowniku?

– Hmm… no więc… – pułkownik Józef
Śmiałek, szef Zarządu Transportu i Ruchu Wojsk, szybko przełykał
ciasteczko – przepraszam… W sprawie WOŚP nawiązałem kontakt
z panem Owsiakiem i mam przesyłkę dla dywizji: serduszka, znaczki
i osobisty list od pana Owsiaka. To na pewno wzmocni morale drugiej
zmiany. Wszystko dojedzie do Iraku z końcem stycznia, czyli tak jak
planujemy zakończyć rotację pierwszego kontyngentu.

– Dobrze. Jeszcze jedno, żebym nie zapomniał,
sprawa kontaktu z mediami. Generale Bieńkowski, to uwaga do
pana. Umawiamy się z dziennikarzami, że niczego nie ukrywamy, ale jak
dzieje się coś ciężkiego kalibru, to prosimy, żeby wstrzymali się
z informowaniem o tym przynajmniej przez trzy godziny. Wojsko jako pierwsze
musi poinformować rodziny, inaczej robi się kwas. No więc proszę
przekazać dziennikarzom taki wyraźny message, generale: Jeśli mnie
nie posłuchacie, to wam na trzy godziny wyłączam satelitę i sprawa
załatwiona. Zrozumiano?

– Bez dwóch zdań. W pełni popieram – generał
Bieńkowski skinął głową.

Krótkie spojrzenie po twarzach zebranych
upewniło Ziemskiego, że przynajmniej w tej kwestii panowała pełna
jednomyślność.

– OK. Przejdźmy do spraw logistycznych
– spojrzał na siedzącego po drugiej stronie stołu generała
Malickiego.

– Mundurów jest dość, brakuje natomiast lekarzy
i ekonomistów. Na razie nic się nie da zrobić.

– Dobrze, że przynajmniej komandosów
będzie więcej – żartobliwie podsumował Ziemski. – A jak ze
sprzętem?

– Stopień sprawności sprzętu oceniamy na poziomie
dziewięćdziesięciu pięciu procent, więc całkiem dobrze – Malicki,
szef Generalnego Zarządu Logistyki, spojrzał w notatki. – Zepsuł się
BRDM Żbik, ale poszło siedem ton części zamiennych, więc będzie
OK. Co do Honkerów, służy sto trzydzieści jeden, z tego jest na tą
chwilę pięć zepsutych.

– A jak jest naprawdę? – Ziemski miał
dziwne wrażenie, że nie do końca wszystko jest takie lukrowe, jak
przedstawiali to wojskowi.

– No… to znaczy… tak jest – bąknął
zaskoczony Malicki.

– OK. Panowie, teraz słowo o sprawie kluczowej:
kasa. Jak to wygląda z punktu widzenia departamentu budżetowego?

Pułkownik Sroczko chrząknął, poprawił okulary
i zagłębił się w notatki.

– Generalnie mamy przygotowane na tą chwilę
lekko ponad trzysta milionów złotych i mogę chyba stwierdzić, że
kwota ta powinna wystarczyć do końca 2004 roku. Chyba że coś się
pokiełbasi.

– Na pewno się pokiełbasi. Wiecie, co myślę
o planach – wiceminister wszedł pułkownikowi w słowo. – Proponuję
już zarezerwować jakieś dodatkowe środki.

Chwilę potem pod lupę wzięto dokumentację prawną
drugiej zmiany. Kiedy odprawa dobiegła końca, Ziemski czuł się jak
bokser po dwunastej rundzie. Chciał wyjść, ale w ostatniej chwili
zmienił zdanie i podszedł do postawnego generała z charakterystycznym
wąsikiem.

– Nie będę ukrywał, że przed panem stoi trudne
zadanie – mówił, patrząc mu prosto w oczy.

– Zdaję sobie z tego sprawę, panie wiceministrze
– Bieńkowski zawadiacko przeczesał wąsy opuszkami palców. –
Zrobimy, co w naszej mocy.

– Generale, proszę nas nie zawieść –
wiceminister potrząsnął mocno ręką dowódcy wielonarodowej
dywizji. – Liczymy na pana i wierzę, że zrobi pan wszystko, aby
przywieźć naszych chłopców wszystkich. Żywych.

– Dziękuję za zaufanie – generał energicznie
zasalutował.

Irak, Taroa, 16 lutego, 10.33 czasu lokalnego

Major Mateusz „Wasyl” Wasilewski nienawidził
Iraku, a tej niewielkiej dziury najbardziej ze wszystkich. Mimo że
było dość chłodno i siąpił deszcz, suk był pełen gwaru i wrzasku
targujących się Irakijczyków, brudu, smrodu i zapachu ryb. No i jeszcze
te wszechobecne wstrętne muchy. Wasilewski ubrany w dżalabiję prawie
wtopił się w arabski tłum. Ogorzała twarz, smagana od kilku miesięcy
pustynnym wiatrem, z daleka wyglądała niemal jak arabska. Jedynie
z bliska rysy twarzy zdradzały Europejczyka. Dla wnikliwego obserwatora
stawało się jasne, że smagła twarz to tylko opalenizna.

– No i jak tam? – usłyszał w słuchawce
wciśniętej do ucha głos swojego bezpośredniego przełożonego,
podpułkownika Rafała Kroplowskiego.

– Jestem prawie na suku, odezwę się po
wszystkim.

– Nic podejrzanego?

Wasyl rozejrzał się ukradkiem.

– Targ jak targ – bąknął – pełno wrzasku
i syfu.

– Na wszelki wypadek miej się na baczności.

– Chyba wszystko gra, wchodzę na suk – szepnął
po chwili, zachowując wszelkie środki ostrożności.

Paradoks sytuacji polegał na tym, że to Wasilewski
znał Irak (zakotwiczył się już z końcem pierwszej zmiany), ale
podlegał tym, których dopiero co przysłano. Goście znali się
na robocie jak mało kto, ale jednak Irak to było co innego niż
Bałkany. Inna specyfika.

– Słuchaj – Kroplowski zawahał się przez
sekundę. – Uważaj na siebie.

– Dobrze, tato – doświadczony agent uśmiechnął
się pod nosem, znali się z Kroplowskim od lat. – To ja tu jestem
rezydentem, a ty nowym. Nie zapominaj.

Chwilę potem Wasilewski znalazł się między
stoiskami i wtopił się w typowy dla arabskiego targowiska kolorowy
tłum. Oficer wywiadu wojskowego zdławił w sobie odruch wymiotny
i zmusił się, żeby podejść do stoiska z rybami.

Boże, jak to cuchnie – pomyślał.

Obiecał sobie, że po tym całym irackim burdelu
nie weźmie dobrowolnie do ust żadnej ryby. Na zasłużonej firmowej
emeryturze żadnego pstrąga, mintaja czy innego śliskiego i wijącego
się stwora ze skrzelami.

– No co najwyżej śledzik – mruknął pod
nosem.

Jeszcze te wrzaski kłócących się o cenę
Arabów. Boże, jak ja tego nienawidzę. Tego zasranego Iraku, gorącego,
cuchnącego, pełnego wrzasku. Tego ciągnięcia za ręce, namawiania,
przekonywania i wciskania. Powtarzanego w kółko: kup, kup, kup u mnie,
u mnie…

Z informatorami spotykał się najczęściej
w rejonie suku. Wypełniony po brzegi targ i jego okolice zapewniały
anonimowość. Owoce, które teraz dotykał, udając zainteresowanie,
wyglądały na świeże, ale zdenerwowany nie był w stanie nawet
myśleć o jedzeniu. Napięte jak postronki nerwy uspokajał trochę
wbijający się w żebra pistolet, ale w gruncie rzeczy zdawał sobie
sprawę, że gdyby poszło coś nie tak, szanse na wyjście z opresji
miał nikłe. W takim tłumie, gdzie w szatach można było ukryć nawet
kałacha, rozpoznanie zagrożenia graniczyło z cudem. Niewiele mogli
mu pomóc także osłaniający go, czekający w sąsiedniej uliczce,
koledzy z Firmy. Sam siebie oszukiwał tym pistoletem. Zwłaszcza że
z przekonaniem wyznawał – i to nie zawsze po kilku głębszych –
że P-83 z ośmionabojowym magazynkiem jest do niczego.

Czas mijał wolno, zaczynał się
denerwować. Wszystkie twarze wydawały się takie podobne i takie
groźne. Do cholery, gdzie się podziewa ten gówniarz?

Chyba się wypalasz w tej robocie – powiedział
do siebie w myślach.

Od kilkunastu dni, czuł, że zbliżył się do
czegoś niebezpiecznego, że za chwilę wpadnie mu w ręce coś naprawdę
dużego. Raczej nie Al-Kaida, bo ta dopiero budowała swoje struktury
w Iraku, ale może wywiad irański. Czemu nie? Wszyscy wiedzieli,
że przekupna straż graniczna nie stanowiła żadnej przeszkody dla
przemytu i transferu broni, uzbrojenia czy ludzi. Przecież fakt,
że Teheran wspierał organizacje terrorystyczne na świecie, był
powszechnie znany.

Kolejny kosz, kolejne owoce, schylił się
odrobinę – nie na tyle, aby stracić z oczu okoliczne stragany. Tabi,
mimo że dopiero nastolatek, nie zwykł się spóźniać. Do tej pory
nie zdarzyła mu się taka wpadka. Jeszcze chwila i trzeba będzie się
zwijać. Wasilewski był w Firmie od dobrych kilkunastu lat – zbyt
wiele, by nie czuć, że coś wisi w powietrzu. Ukrył się między dwoma
stoiskami i dokładnie lustrował otoczenie. Kilka minut później był
już pewien, że coś poszło nie tak.

Na suku w Taroa był już z tuzin razy
i właśnie ta rutyna okazała się zgubna. Kiedy nawiązał kontakt
wzrokowy z jednym z Irakijczyków, było już za późno. Irakijczyk
wyciągnął błyskawicznie AK-47 i krzyknął coś, wywalając serię
w powietrze. Wokół zapanowała nieopisana panika. Handlarze i kupujący
rzucili się do ucieczki, wywracając przy okazji kilka straganów.

Wasilewski zdążył sięgnąć po pistolet
i przeładować, ale nie zdążył zrobić już nic więcej – zamaskowany
mężczyzna, który zaszedł go z tyłu, precyzyjnie wpakował mu
kulę w łeb. Krew i kawałki mózgu obryzgały zamachowca. Uwaga
całego targu skupiła się na strzelającym w powietrze rebeliancie,
gdy tymczasem morderca polskiego oficera chyłkiem wycofał się
między stragany. Zakrwawiony Wasilewski, padając, wywrócił kosze
z owocami. Ktoś krzyknął. Na suku zapanował chwilowy chaos. Po kilku
minutach wszystko wróciło do normy. Nad targowiskiem znowu unosił
się gwar, krzyki i wszechobecne muchy. Gdy na miejsce przybył patrol
irackiej policji, okazało się, że nikt niczego nie widział.

Wielka Brytania, Londyn, 16 lutego, 14.20 czasu
lokalnego

Nienagannie ubrany, lekko szpakowaty mężczyzna
sprężystym krokiem podszedł do nieoznakowanych drzwi i otworzył je
kartą magnetyczną. Tu już naprawdę rzadko kto docierał. Dyrektor
generalny brytyjskiego wywiadu sir Richard Hall przeszedł żwawo
przez próg i wkroczył do pozbawionego okien pomieszczenia – jednej
z najtajniejszych sal w całym budynku centrali MI6. Hall uchodził za
eksperta od terroryzmu międzynarodowego. Przeszedł niezłą szkołę
w kilku zagranicznych placówkach MI6, a przez ostatnie trzy lata kierował
Połączonym Komitetem Brytyjskich Służb Wywiadowczych (JIC).

Nikt w Wielkiej Brytanii nie dziwił się, że przy
takich rekomendacjach dyrektor MI6 miał całkowicie wolną rękę
w kwestiach personalnych. Od kilku miesięcy przede wszystkim zajmował
się potencjalnym zagrożeniem ze strony radykalnego islamu w stosunku
do walczącej w Iraku koalicji.

– Witam, panowie – przywitał ślęczących nad
depeszami z całego świata analityków. – Co tam słychać?

– W porządku, sir.

– Jakoś leci, szefie.

Hall przedzierał się wśród ich stanowisk. Był
dumny ze swojego zespołu. A już nade wszystko z pewnej jego małej
części. Z zespołu TAAD.

Wydział Oceny Ataków Terrorystycznych – TAAD –
był bez wątpienia najlepszy z najlepszych. Może nie byli Bondami,
ale na analityce znali się jak mało kto. Potrafili skojarzyć
fakty z dwóch różnych dziedzin, z najbardziej odległych części
świata. Wszystko po to, by chronić przed terroryzmem Wielką Brytanię
i całe euroatlantyckie uniwersum. Od tych kilkunastu osób, do których
spływały dane wywiadowcze z połowy świata, zależały losy setek,
czy nawet tysięcy ludzi.

– No i co tam złowili nasi rybacy? – rzucił
do lekko otyłego okularnika pochylonego nad dwoma komputerami.

– No cóż, szefie, łowimy na okrągło. To
zależy, co szefa interesuje – Mike Johnson, jeden z najtęższych
analityków na Europę Środkowo-Wschodnią, poprawił druciane okulary
i lekko podniósł się z fotela. – Rozumiem, szefie, że zawężamy
pole zainteresowań?

– Tym razem Polska, Czechy i Słowacja – Hall
uścisnął dłoń analitykowi. – Szczerze mówiąc, najbardziej
interesuje mnie Polska. Mamy przykaz z góry, żeby zacieśnić
współpracę wywiadowczą z Polakami, więc warto objąć ich jakimś
specjalnym monitoringiem.

– W końcu najlepszy przyjaciel Ameryki, co? –
zażartował Johnson.

– Nie zapominaj, Mike, o nas i Australijczykach
– Hall także odpowiedział żartem.

– Tak myślałem, szefie, więc się trochę
przygotowałem – Johnson uśmiechnął się szelmowsko, sadowiąc
się wygodniej w fotelu. – Nic wielkiego, ale trochę w tej sprawie
spłynęło informacji. Z tego bajzla danych coś udało mi się
wydobyć.

Odkąd Polska znalazła się wśród pięciu krajów
określanych jako cele najwyższego ryzyka – obok Stanów Zjednoczonych,
Wielkiej Brytanii, Izraela i Japonii – analitycy TAAD poświęcali jej
więcej niż zazwyczaj miejsca. Z niewielkiego kraju w centrum Europy
Polska stała się najwierniejszym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych
i tym samym groził jej odwetowy atak Al-Kaidy. Z punktu widzenia roli
międzynarodowej dywizji w Iraku, której przewodzili Polacy, Waszyngton,
a za nim Londyn uznały, że należy większą uwagę skupić właśnie
na zagadnieniu bezpieczeństwa Polski. W Londynie zadanie to scedowano
na dyrektora MI6, a z kolei Hall był przekonany, że będzie celowe
obarczyć tym zadaniem właśnie Johnsona.

– Jakieś wnioski?

– No cóż, szefie, zebrałem trochę materiału,
ale nie wiem, czy można mówić już o jakichś generalnych
wnioskach. Trochę za wcześnie.

– Mike, skoro się tym zająłeś, nie wierzę,
że twój znakomity wywiadowczy nos nic ci nie podpowiada – szef MI6
przysiadł na przysuniętym z sąsiedniego stanowiska fotelu.

– Jeśli tak szef stawia sprawy… Hmm, no
to… Wygląda na to, że możemy się spodziewać aktywności Al-Kaidy
w Polsce. W najbliższym czasie.

– Żartujesz, Mike, prawda? – Hall nie ukrywał
zaskoczenia. – Mam nadzieję, że po prostu sobie robisz ze swojego
szefa jaja.

– No niestety nie, szefie – Johnson uśmiechnął
się, ale natychmiast jego twarz przybrała kamienny, surowy wyraz. –
Zbyt wiele poszlak. Także bardzo poważnych, od naszych przyjaciół
zza kanału.

– Z Niemiec?

– Dokładnie. Ale nie tylko. Niuchnąłem tu
i tam i mam powody, aby sugerować, że w najbliższym czasie Polska
może stać się obiektem ataku. Osobiście przypuszczam, że mogą
zaatakować bronią biologiczną albo chemiczną, ale to już czysta
spekulacja.

– Jezu Chryste, Mike. Jak twarde są
poszlaki?

– No, że tak powiem… co najmniej warte
poważnego potraktowania. Na ogół Niemcy nie puszczają do nas
dmuchanych balonów – analityk zawahał się na ułamek sekundy. –
Ja bym ich w każdym razie nie lekceważył. Może to być nawet
kwestia najbliższych tygodni, może miesięcy. Trudno nie zauważyć,
że Polska jako sojusznik Amerykanów, powiedzmy tak – znów się
zawahał – ogólnie dość aktywny, musi znaleźć się na celowniku
terrorystów. A oni – chwilę wertował dokumenty – sięgną
zapewne do niekonwencjonalnych metod, bo tam u nich, w tej Polsce,
trudno będzie się ukryć. W dziewięćdziesięciu dziewięciu koma
dziewięciu procentach w tamtym kraju mieszkają Europejczycy. Problem
jednak jest. Warszawa dołączyła do tej krótkiej listy krajów,
które Al-Kaida uznała za swoich przeciwników.

– To gardłowa sprawa, jak widzę – Hall podparł
się na łokciach. – Na kiedy możesz przygotować raport? Zależy mi
rzecz jasna na szybkości.

– Już zacząłem, ale jest tego trochę. Do jutra
skończę, jak dostanę do pomocy Adama.

Johnson kiwnął głową w kierunku siedzącego obok
Adama Bardana, świetnie mówiącego po rosyjsku, nieźle po niemiecku
i nieco po polsku i czesku.

– OK. Bierz Adama i siadajcie nad tym. Chcę
wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w temacie Warszawy. Jeśli ktoś
gdzieś pierdnie w kierunku Polski, to też chcę o tym wiedzieć.

– OK, szefie. Już i tak skupiamy się niemal
wyłącznie na zagrożeniu Polski. Jeśli chodzi oczywiście o Europę
Środkową – dodał.

– Co do raportu, najpierw sam to przeglądnę,
a potem trzeba to jak najszybciej podesłać w kilka miejsc.

– Jasna sprawa, szefie. Raport będzie
ekspresem.

Tych kilka miejsc, które miał na myśli Hall, to
przede wszystkim Połączony Komitet do spraw Wywiadu (JIC) w Whitehall,
skąd informacje płynęły bezpośrednio do premiera na Downing Street.
W następnej kolejności TAAD dzielił się analizami z Pentagonem, CIA
i wywiadami innych sojuszników. Z punktu widzenia Halla ze wszystkich
tych miejsc Downing Street było najważniejsze – Wydział Oceny
Ataków Terrorystycznych MI6 regularnie przekazywał na biurko premiera
różne raporty. Dobrze poukładana wiedza przekładała się nierzadko
bezpośrednio na ocalone ludzkie życia.

– Aha, Mike, jeszcze jedno – szef wywiadu
nachylił się konfidencjonalnie nad monitorem i szepnął: – Chcę,
żebyś skontaktował się z jakimś łebskim gościem po drugiej
stronie Atlantyku. Nieoficjalnie, że tak powiem. Dobrze byłoby,
żebyśmy wiedzieli to i owo. Niekoniecznie oficjalnymi kanałami.

– Da się zrobić, szefie – na twarzy Mike’
a Johnsona zagościł szelmowski uśmiech. – Jest taki jedne facio
z CIA. I tak się składa, że akurat wisi mi przysługę.

Hall, zanim się wyprostował, zdołał jeszcze
klepnąć serdecznie analityka w ramię.

– Mike, to naprawdę profesjonalne
podejście.

– Staram się, jak mogę, szefie.

Irak, Al-Hilla, Camp Charlie, 18 lutego, 7.03 czasu
lokalnego

Podpułkownik Maciej Sarna, dowódca batalionu
logistycznego rozlokowanego w Hilli, przyjmował każdy nowy dzień
z optymizmem. Dzisiejszy nie zapowiadał jakichś nadzwyczajnych zadań,
więc umówił się sam ze sobą, że wreszcie siądzie na kilka godzin
przed kompem i odpowie na tony zaległych e-maili, które spływały
w ostatnim czasie z kraju. Rodzina, przyjaciele – zaległości rosły
z dnia na dzień.

Spojrzał na zegarek. Długa wskazówka przekroczyła
już dwunastkę. Trzy po siódmej. Zapalił papierosa, celebrując
prostą czynność. Jeszcze trochę. Oparł się wygodnie na krześle
i zamyślił. Co tam u Agnieszki? Trzeba by wreszcie zadzwonić,
zapytać o ten kredyt, który chciała załatwić. Nie mógł się
do tego zabrać. Odkładał tę rozmowę od kilku dni. No bo jak
rozmawiać o pożyczce w banku, kiedy człowieka czeka wyjazd bojowy,
w którym IED – improwizowany ładunek wybuchowy – może wypruć
z sapera flaki? Ona tam, on tu. Dwa inne światy, niezależne, odrębne
i niezrozumiałe dla siebie.

Abu Ijad z niepokojem spojrzał na wskaźnik
paliwa. Co za durnie, nawet nie potrafili zatankować do pełna. Nie
chodziło o to, że braknie mu paliwa do celu, ale przecież im więcej
paliwa, tym większa eksplozja. Zresztą czy to miało teraz jakiekolwiek
znaczenie? Widocznie taka była wola Allaha.

Ijad kilka razy w swoim życiu kierował tak
dużym samochodem, ale nigdy dotychczas nie czuł takiej adrenaliny
i podniecenia. Nie, nie chodziło o strach. Nie bał się. W swoim
samopoświęceniu czuł się jak Zulfikar – karzący niewiernych miecz
w rękach Boga. Wyciszył myśli i skupił się tylko na zadaniu. Będzie,
co Bóg przewidział. Z niepokojem rzucił okiem w lusterko. Spodziewał
się, że w rejonie bazy może napotkać jakieś patrole policji lub
wojska, więc cały czas jechał wolno, żeby nie zwracać niczyjej
uwagi. Kiedy trąbili, że zawala drogę, przyspieszał, kiedy robił
się korek, zwalniał. Po chwili odetchnął, gdy zauważył, że
podążający za nim przez jakiś czas policyjny samochód zjechał na
rondzie w inną ulicę. Tych sprzedajnych psów nienawidził jeszcze
bardziej niż okupantów. Został mu już tylko kawałek.

Wielka cysterna zbliżała się do zewnętrznego
muru bazy niewiernych w Al-Hilli. Ten międzynarodowy Babilon wysadzi
w powietrze ku przestrodze innych krajów, które wspierają zepsutą do
szpiku kości, kłamliwą Amerykę.

Mijając skrzyżowanie, Ijad włączył zużytą
do granic możliwości krótkofalówkę.

– Jestem prawie na miejscu – rzucił
krótko.

– Dobrze. W imię Boga – ledwo mógł rozpoznać
głos jadącego z przodu Karima.

Naładowany trotylem pick-up Karima miał wyrąbać
cysternie przejazd w murze ochronnym bazy.

– Powodzenia. Insza Allah.

Na razie wszystko szło zgodnie z planem… Ijad
zatopił się w modlitwie. Jeśli Najwyższy uzna, że są godni umrzeć
za wiarę, wszystko się uda, tak jak zaplanowali. Jeśli nie, przyjmie
z pokorą wolę Boga. Miał jednak nadzieję, że będzie godny dostąpić
śmierci męczennika i zostać szahidem.

Ktoś za nim trąbił jak oszalały, ale Ijad nie
zwracał już na to uwagi. Był bardzo blisko. Wśród palm mignęła
mu przed oczami wieża obserwacyjna. Pogrążony w modlitwie wcisnął
mocniej pedał gazu. Wielka cysterna, w której ukryto siedemset
kilogramów materiału wybuchowego, przyspieszyła. Wśród cywilnych
samochodów zauważył jadący przed nim czerwony pick-up Karima.

Sierżant Gambold Azzaya jak zwykle starał się jak
najlepiej wypełniać swoje obowiązki, więc co jakiś czas przepatrywał
obserwowany teren przez lornetkę. Zazwyczaj kilka minut lustrował
przejeżdżające w okolicy samochody, po czym dawał odpocząć
zmęczonym oczom. Tylko wrodzone poczucie obowiązku i samodyscyplina
pozwalały mu jakoś wytrzymać nudną, ale i wyczerpującą psychicznie
pracę. Mongolski wartownik dopiero co odłożył na bok lornetkę
i skupił się na obserwowaniu drogi biegnącej wzdłuż murowanego
ogrodzenia campu. Jak co dzień sunęła wzdłuż muru masa cywilnych
samochodów, od czasu do czasu pojawiał się jakiś zdezelowany
pick-up.

Właśnie chciał schylić się, by poszukać
przeciwsłonecznych okularów, gdy kątem oka dostrzegł, że coś się
dzieje. Zareagował odruchowo, sięgając po karabinek AK. Wydawało mu
się, że w mur uderza czerwony pick-up, ale tego nie był pewny. Wszystko
działo się w ułamkach sekund. Gdy porannym powietrzem wstrząsnął
nagle potężny huk, zdał sobie sprawę, że terroryści usiłują
zniszczyć fragment muru. Zobaczył tylko wielki obłok dymu i zanim
wybuch go ogłuszył, prawie na oślep puścił długą serię z kałasza
w kierunku szybko nadjeżdżającej wielkiej cysterny. Pociski dosięgły
pojazdu ułamki sekund wcześniej, nim zdołał on wjechać do bazy
przez wybitą w murze dziurę. Trafiona przez mongolskiego wartownika
ciężarówka, będąca gigantyczną bombą na kołach, wyleciała
w powietrze, znikając w ogromnej eksplozji. Fala uderzeniowa zniszczyła
cztery pobliskie domy, grzebiąc pod gruzami wielu Irakijczyków.

Alarm w zegarku wybudził go z zadumy. Siódma
piętnaście. Podpułkownik Sarna zerwał się z krzesła. Myśli
o żonie i dzieciach uciekły gdzieś w popłochu. Nagle głucha, potężna
eksplozja przetoczyła się ponad bazą. Z okien leciały szyby, raniąc
ludzi. Sarna miał wielkie szczęście – kilka dni temu w miejscu
pękniętej szyby wstawiono mu „tymczasowo” pilśniową dyktę,
która uderzyła go teraz w plecy, nie raniąc dotkliwie.

– Jezu, co to? Atak rakietowy, czy co? –
zerwał się na równe nogi, a przez głowę przelatywały mu rozmaite
podejrzenia. Może ostrzał z moździerzy?

Chwilę potem, w pełnym umundurowaniu, wybiegł
z kontenera. W głowie analizował na szybko, co należy robić.

– Co jest? – rzucił do biegnącego z naprzeciwka
żołnierza.

– Zamach terrorystyczny, panie
podpułkowniku.

– A ty gdzie?

– Jak to? – żołnierz nie ukrywał
zdziwienia. – Lekarza trzeba, masa rannych…

– Dobra, biegnij – Sarna ukrył
zakłopotanie.

Co za durne pytanie – zbeształ się w duchu,
biegnąc na stanowisko dowodzenia.

Z daleka widać było dym. W ciągu paru minut
dotarł na miejsce i szybko ocenił zagrożenie. Spływały meldunki
o stratach. Szczęśliwie wszyscy żyli.

– Uff – Sarna odetchnął. – Mieliśmy kupę
szczęścia, co?

– Jezu, mały włos i mielibyśmy tu jatkę –
porucznik Węglarczyk, jeszcze nie wyszedł z szoku. – Rany boskie,
rany boskie…

– Tyle nas dzieliło od tragedii – przerwa między
palcami kapitana Małachowskiego nie miała nawet pół centymetra. –
Byłaby rzeź jak u Włochów w listopadzie.

– Daj spokój, nawet nie wspominaj – rzucił
z kąta któryś z podoficerów.

– Jezu, mieliśmy tu budować, a nie walczyć,
nie!? – Węglarczyk był w stanie bliskim histerii. – Jestem
logistykiem, a nie pieprzonym komandosem, cholera! Gdyby… gdyby im
się udało… Boże…

Sarna wymownie spojrzał na kapitana
Małachowskiego. Wiedział, że obaj byli kumplami jeszcze z Polski. Po
chwili Małachowski wyprowadził Węglarczyka.

– Mamy problem. Marek się zupełnie rozkleił. Po
prostu rozpadł się na atomy. Zdaje się, że nikt go już do kupy
nie pozbiera – kapitan Wojcieszek siedział przygnębiony w kącie
stanowiska dowodzenia. – Obawiam się, że psycholog nic już tu nie
pomoże.

– Odeślę go do kraju, cholera, nic tu po
nim.

Sarna był na siebie zły. Uderzył pięścią
w sztabowy stół. Cholera, już wcześniej się rozklejał. A taki dobry
był z niego żołnierz. Szlag!

Wojcieszek bynajmniej nie odkrył Ameryki.

– Już wcześniej miał jazdy. Nawet wycofałem
go ostatnio z grafika, bo chłopaki się skarżyli, że nerwowy się
zrobił.

– A kiedy przyjeżdżał, pamiętam,
jak se jaja robił, żartował. Kozaka zgrywał.

Po chwili stało się jasne, że nie ma zabitych,
natomiast jest wielu rannych i kontuzjowanych. Wyglądało na to,
że to koniec ataku. Scenariusz był ten sam co w listopadzie,
gdy zaatakowano włoską bazę w Nasirii. Najpierw nafaszerowany
trotylem pick-up torujący drogę cysternie wyładowanej po brzegi
materiałem wybuchowym. Zginęło wówczas dziewiętnastu włoskich
żołnierzy.

– Dobra, trzeba się zabrać do roboty i ogarnąć
ten burdel. Mamy dwa kratery, masę rannych i ogromną wyrwę w murze
– podsumował Sarna.

Na stanowisku meldowali się pozostali oficerowie
batalionu logistycznego i oddziałów bojowych.

– Rozjebało pralnię i te budynki kontraktorów
obok. No i mamy, kurwa, dziurę na pięćdziesiąt metrów – kapitan
Mączyński z 18 batalionu z Bielska-Białej zwykle nie przebierał
w słowach. – Trzeba to zatkać, żeby nam znowu w dupę czymś nie
wjechali.

– Co tam u Wolszczaka? – Sarna skierował
pytanie do jasnowłosej kapitan Elizy Orzeszko z plutonu medycznego,
która dopiero co skończyła krótką rozmowę przez radiostację.

– Jest dobrze. Mamy kilkunastu rannych, ale radzimy
sobie. Za chwilę rozładujemy kolejkę, bo Słowacy już wysłali do
nas swojego lekarza.

Sarna pokiwał głową. Na braciach z południa
nigdy się dotąd nie zawiódł. Podpułkownik Krotochvil był swój
chłop i tyle.

– Dobra, no to tak. Radek – Sarna wycelował
palcem w pierś oficera 18 batalionu – bierzesz swoich chłopaków
i zabezpieczasz dziurę. Aha, weźcie jako wsparcie jakiegoś beerdeema,
kij go wie, co się może wydarzyć. Jeszcze nam tu jakiś szturm zrobią,
czy coś. Teraz ty, Wojtek – poklepał po plecach swojego szefa sztabu,
majora Błochowiaka – zostaniesz tutaj i ogarniesz jakoś ten burdel,
ja chcę się na miejscu zorientować, jak to wygląda. Wezwij pomoc,
jaką tylko zdołasz. Najlepiej amerykańskie śmigłowce.

Major Błochowiak skinął tylko głową.

– Już wezwane, będą z pół godziny.

– Świetnie. Załatw połączenie telefoniczne
z Polską, niech za kilka godzin chłopcy będą mogli dzwonić do
rodzin. Jak to pokaże telewizja, to w kraju umrą ze strachu, że
była masakra.

Sarna wydawał rozkazy z szybkością karabinu
maszynowego, po czym niemal wybiegł na zewnątrz. Po chwili razem
z kapitan Orzeszko mogli na własne oczy zobaczyć, co się stało.

– Matko Boska – wyszeptała pani kapitan. –
To cud, że nikt nie zginął.

Baza w pobliżu miejsca eksplozji wyglądała jak
powierzchnia księżyca. Po dwóch samochodach zamachowców zostały
dwa leje w ziemi – jeden duży i drugi jeszcze większy, wprost
gigantyczny. Na odcinku dobrych kilkudziesięciu metrów eksplozja
skruszyła betonowe bloki stanowiące mur ochraniający bazę, teraz
teren obstawiali już żołnierze z grupy bojowej. W samym środku wyrwy
zaparkowali BRDM-a. Z wieży wartowniczej znoszono właśnie rannego
albo ogłuszonego żołnierza. Sarna domyślił się, że to bohater,
który ocalił im tyłek.

– Jeśli chodzi o tego mongolskiego wartownika… co
z nim? – zapytał stojącą obok panią kapitan z nadzieją
w głosie.

– Nic mu chyba nie jest, ogłuszyło go
tylko.

– Załatwię mu odznaczenie, chociażbym miał
prosić u samego prezydenta – mruknął pod nosem.

– Co tam pan podpułkownik mówi?

– Nic ważnego. Mówię tylko, że nigdy nie będę
sobie robił jaj z Ułan Bator – w jej oczach zobaczył niezrozumienie
– zresztą nieważne.

Skierował się w stronę zniszczonych domów,
gdzie zebrał się już spory tłumek ratowników i zwykłych
gapiów. Żołnierze w rynsztunku bojowym przemieszali się z irackimi
cywilami. Dopiero widząc zrujnowane domy i słysząc jęki wielu rannych,
podpułkownik Sarna ocenił zagrożenie: gdyby cysterna wjechała do bazy,
byłaby istna masakra. Większa niż w Nasirii.

– A mieli nas, kurwa, witać kwiatami –
mruknął cicho pod wąsem jeden z jego żołnierzy. – Misja pokojowa,
cholera.

– Słucham? – Sarna popatrzył na niego
uważnie.

– Mówię, że mieliśmy dużo szczęścia.

– Chyba nie będę oryginalny, jeśli uznam,
że w mojej ocenie tego szczęścia na zmianie będziemy potrzebować
znacznie więcej. Obawiam się, że to dopiero początek. A teraz oczy
szeroko otwarte, kapralu.

Iran, Teheran, 26 lutego, 9.29 czasu lokalnego

Młody, inteligentny i obdarzony niezwykłą intuicją
podpułkownik Reza Ali Fahdawi rzadko odczuwał niepokój. Ale jeżeli
już czuł się niepewnie, zawsze było to następstwem wezwania
do szefa. Jako ekskomandos mógł momentalnie znaleźć się na
trzecim piętrze ponurego gmachu, pokonując bez wysiłku po kilka
szerokich schodów. Mógł, ale jak zwykle świadomie odwlekał tę
chwilę. Ociężale, nieśpiesznie pokonywał kolejne schody.

Był dumny z tego, że pełni służbę właśnie
w Ministerstwie Wywiadu i Bezpieczeństwa Wewnętrznego – Vezarat-e
Ettela’at va Amniyat-e Keshvar, w skrócie VEVAK. To oni dbali, i to
dbali skutecznie, o bezpieczeństwo kolejnych ajatollahów.

Na kogo najbardziej mogła liczyć Rada Rewolucji,
jeśli nie na bezgranicznie oddanych służbie oficerów VEVAK? Fahdawi
nie wątpił, że pięścią Iranu jest armia i Pasdaran, Korpus
Strażników Rewolucji, ale przecież to właśnie wywiad i kontrwywiad
był mózgiem każdych sił zbrojnych. Żeby skutecznie uderzyć
przeciwnika, trzeba wiedzieć gdzie – trzeba wykryć jego słabe
punkty.

Fahdawi był ideowcem i pragmatykiem zarazem. A skoro
o pieniądzach i wojnie mowa – myślał wielokrotnie – przecież
gdyby nie pomoc finansowa i szkoleniowa niewierni dawno zgnietliby
męczenników z Hezbollahu czy Hamasu. Tylko Iran i jego służby
stawiały opór amerykańskiemu złu. Każdy chrześcijanin był dla
niego jedynie kafirem – niewiernym, zaprzeczającym prawdzie.

Fahdawi przystanął na korytarzu i jeszcze raz
sprawdził, czy na pewno zabrał wszystkie trzy dokumenty. Przez pół
nocy dyktował je wczoraj biegłemu w kaligrafii urzędnikowi, żeby
zaskarbić sobie łaskę szefa. Stanął przed wielkimi drzwiami, ale
jeszcze zwlekał. Odetchnął głęboko.

Gabinet szefa irańskich służb wywiadu był skromnie
urządzony. Nie było w nim ani jednego komputera, a jedynie telefony
i niewielki telewizor. W kącie gabinetu, upięta ozdobną agrafką,
miała swoje specjalne miejsce duża flaga narodowa Iranu. Ponad
wygodnym fotelem ministra, na ścianie pomiędzy dwoma oknami,
wisiał ręcznie malowany obraz ajatollaha, a w rogu stało niewielkie
akwarium. Pięćdziesięciodwuletni minister wywiadu i bezpieki Hassan
Morteza Harandi był oddanym wojownikiem reżimu. Szczycił się swoim
radykalnym, tradycjonalistycznym podejściem do wielu spraw i zawsze
przedkładał ręcznie kaligrafowany dokument nad komputerowy wydruk. Co
nie oznaczało, że nie korzystał z najnowszych osiągnięć techniki. Od
kilkunastu minut jego uwagę przykuwały wiadomości nadawane przez
telewizję Al-Dżazira.

Uśmiechnął się pod nosem, słysząc komentarz,
że powodem wycofania się kontyngentu nikaraguańskiego z Iraku były
kłopoty finansowe rządu w Managui.

Wiedział, że prawda – hm, jakby to powiedzieć
– że prawda jest bardziej skomplikowana. I każdy ma swoją wersję
prawdy. Stojąc na czele jednej z najpotężniejszych i wszechwładnych
instytucji Iranu, wiedział o tym doskonale. O tak, VEVAK pod jego
rządami był przepotężny.

Z zadumy wyrwało go pukanie. Spojrzał na zegarek
– punktualnie.

– Wejść! – rzucił ostro.

– Panie ministrze, podpułkownik…

– Dobrze, dobrze, daruj sobie, Reza, te ceregiele
– w duchu traktował tego byłego komandosa jak wychowanka – jesteśmy
tu sami.

Na pucołowatej twarzy ministra pojawił się grymas
rozbawienia. Wysoki, dobrze zbudowany podpułkownik Reza Ali Fahdawi jak
zwykle stał wyprostowany niczym wysmukły minaret. Od kilku miesięcy
ich współpraca układała się znakomicie, Harandiemu imponowało, że
ta młoda gwiazda służb specjalnych darzy go takim szacunkiem.

Harandi był przekonany, że Fahdawi, jego pupil
i protegowany, spełni bez szemrania każde zadanie, nawet najtrudniejsze
lub najdelikatniejsze.

– Usiądź, Reza. Nie mam zbyt wiele czasu, więc
przejdźmy do rzeczy – zachęcił go gestem.

– Tak jest, panie ministrze – młody podpułkownik
nadal stał, przyjmując bardziej nieformalną postawę.

Fahdawi sięgnął po skórzaną teczkę
i wyciągnął dwa dokumenty. Położył je na stole i czekał.

Szef irańskiego wywiadu wziął do ręki pierwszy
dokument. Z zadowoleniem zauważył, że raport nie był maszynopisem
– przed nim widniały starannie kaligrafowane arabskie litery. Raport
o obecnym stanie Al-Kaidy odłożył na bok i sięgnął po drugi,
równie starannie sporządzony. Ten traktował o słabościach
koalicyjnej wielonarodowej dywizji. Każdy z rozdziałów opisywał
potencjalne słabe punkty poszczególnych kontyngentów. Minister
zatrzymał przez chwilę wzrok na rozdziale poświęconym kontyngentowi
nikaraguańskiemu. Przebiegł oczami kilkanaście linijek, marszcząc
przy tym charakterystycznie brwi, po czym zamknął ręcznie zszyty,
kilkustronicowy dokument.

– Dobra robota, zajmę się tym później bardziej
szczegółowo.

– Tak jest, panie ministrze. Jeśli jednak
można… – Fahdawi zawiesił pokornie głos.

Harandi znowu uśmiechnął się w duchu. Wiedział,
że Fahdawi ma opinię twardziela, ale przed szefem VEVAK drżeli wszyscy,
zarówno oficerowie służb specjalnych, jak i Pasdaranu, nie mówiąc
o wojsku. Skromność, pokora i bezgraniczne zaufanie tego młodzieńca
bardzo mu schlebiały – dlatego zdecydował się jemu zlecić to
delikatne zadanie.

– Śmiało, mów.

– Pozwoliłem sobie jeszcze na jeden raport,
panie ministrze. Od siebie.

Położył na stole kolejny zszyty, niewielki
dokument.

– Przeczytam później, teraz powiedz, o co chodzi
– polecił zaintrygowany Harandi.

– Moim zdaniem powinniśmy zachęcić
bojówki as-Sadra, żeby wzmogły nacisk na dowodzoną przez Hiszpanów
Brygadę Plus Ultra. Może powinniśmy także określić taki cel naszym
braciom z irackiej Al-Kaidy. W moim raporcie piszę, że co prawda
Al-Kaida w Iraku jest instalowana od niedawna, ale Baza ma niezwykłe
możliwości szybkiego przystosowania do zaistniałych warunków. Nie
wątpię, że właśnie rozwijają swoją siatkę wywiadowczą,
a niedługo rozpoczną ataki.

– Masz na myśli słabości dywizji wielonarodowej,
tak? – Harandi wszedł mu w słowo.

– Dokładnie, panie ministrze. Wycofanie się
Nikaraguańczyków to nasz spory sukces, ale moim zdaniem to dopiero
początek. Jest szansa, że stanie się coś, co można określić mianem
efektu domina. Musimy pójść za ciosem.

– Wiem, że opisałeś to w raporcie, ale chcę,
żebyś mi to wyjaśnił teraz – Harandi zdjął nogi z biurka
i pochylił się nad mahoniowym blatem. – Mów dalej. Zacznij od
początku, mamy czas.

– No więc, jak wiadomo, początkowo rząd
hiszpański nie chciał wejść w skład wielonarodowej dywizji, której
przewodzą Polacy. W jednym z raportów pisałem, że przyczyną tego
był wypadek lotniczy w Turcji, gdzie zginęło sześćdziesięciu
hiszpańskich żołnierzy wracających z Afganistanu. Potem rząd
hiszpański miał wątpliwości natury prestiżowej i chciał
mieć własną strefę odpowiedzialności w Iraku. Ostatecznie pod
naciskiem Amerykanów zgodzili się przejść pod dowództwo polskie,
ale cały czas starają się stworzyć wrażenie, że to jest strefa
hiszpańsko-polska. Wprawdzie Hiszpanie objęli dowództwo jednej z trzech
brygad wielonarodowej dywizji, ale dowództwo dywizji jest w rękach
polskich[6].

– Takie animozje zawsze można wykorzystać –
Harandi zdawał się myśleć nad tym, co usłyszał – w takim razie
warto by wzmocnić presję na tą… Plus Ultra… może się posypie
do końca.

– I to jest właśnie moja konkluzja, panie
ministrze. Niewierni już mają dość. Socjalistyczny rząd w Hiszpanii
tylko czeka na okazję, żeby się z Iraku wycofać. Jeśli zrobi to
Madryt, wycofają się także pozostałe kraje latynoskie tworzące
brygadę. Plus Ultra II rozleci się niczym domek z kart.

Przez chwilę Harandi szybko analizował
wiadomości. Faktycznie wycofanie się kontyngentu Nikaragui to był dobry
prognostyk. Niewierni nie mieli serca do wojny tak jak bojownicy. Miał
pewne pomysły…

– Jak tam ostatni konwój z bronią?

– W drodze. Przekroczyli już granicę – Fahdawi
koordynujący dostarczanie broni do Iraku był przygotowany na takie
pytania – nie sądzę, żeby coś złego się jeszcze wydarzyło. Są
bardzo ostrożni i nie rzucają się w oczy. Zresztą wcale nie jest
trudno wmieszać się w tłum pielgrzymów zmierzających na przykład
do Karbali.

– Jaki transport tym razem? – Harandi lubił
zawsze wiedzieć więcej, niż potrzeba.

– Karabiny maszynowe oraz granatniki
przeciwpancerne.

– Doskonale. Chcę, żebyś pojechał z następnym
transportem do Bagdadu i zainstalował się w sztabie bojowników. Musimy
skupić się na dywizji wielonarodowej. To najwyraźniej słaby punkt
Amerykanów.

– Tak jest, panie ministrze.

Fahdawi nie dał po sobie poznać zaskoczenia, ale
Hassan Morteza Harandi wiedział, że w głębi duszy się cieszy. Były
komandos z jednostki specjalnej Kuat-Al-Kud – za granicą bardziej
znanej jako Quds – od kilku tygodni sugerował, że chętnie zamieniłby
spokojny Teheran na niespokojny Bagdad. Po prostu ciągnęło wilka
do lasu.

– Jutro dostaniesz dalsze instrukcje, przygotuj
się. To ważna i tajna misja, nie muszę więc przypominać…

– Nie, panie ministrze, nie musi pan. Będę
czekał na dokładne polecenia.

– Doskonale – Harandi nie ukrywał
zadowolenia. – Możesz odejść. Solidnie odpocznij.

Podpułkownik obrócił się na pięcie.

– Dobra robota, Reza – rzucił jeszcze Harandi,
zanim Fahdawi wyszedł z pokoju.

– Dziękuję, panie ministrze.

– Tym razem mam coś, co podniesie ci
adrenalinę. Tak jak chciałeś.

Fahdawi uśmiechnął się pod nosem, podziękował
i opuścił gabinet.

Tymczasem Harandi miał w głowie pewien plan. Po
pierwsze trzeba wysłać lepszą broń, po drugie wzmóc nacisk na
najsłabsze ogniwo – Hiszpanów. Być może – chociaż Harandi nie
miał tutaj całkowitej pewności – udałoby się nawet uzyskać efekt
domina, w którym wycofanie hiszpańskiego kontyngentu znalazłoby swoje
odbicie w nastawieniu kontyngentów południowoamerykańskich. Potem
przyjdzie kolej na Polaków.

Hm – Harandi podszedł do okna. – Akurat
południowcy i Polacy to ten sam zacietrzewiony koguci charakter, ale
precyzyjnie uderzeni może nie będą angażować się w eskalację
konfliktu. Raczej wrócą do domu – Harandi uśmiechnął się sam do
siebie. Cóż, jeśli nie da się uciąć amerykańskiej bestii głównej
głowy, będziemy obcinać mniejsze.

Harandi znów usiadł za biurkiem i sięgnął
po kodowany telefon. Żeby wdrożyć pomysły do realizacji, musiał
jeszcze wykonać kilka rozmów. Przede wszystkim miał wrażenie,
że islamskie organizacje terrorystyczne w Maroku powinny w realizacji
pomysłu okazać się bardzo pomocne. Wszak u progu wyborów w Hiszpanii
uderzenie w splot słoneczny będzie bardzo bolesne.

Kiedy po dziesięciu minutach odłożył
telefon, nie krył zadowolenia. Podszedł do akwarium i patrzył na
pływające rybki. To go odprężało. Kilka minut później zadzwonił
telefon. Rozmowa była niezwykle krótka.

– Ruszamy – rzucił w ciszę gabinetu.

A więc Madryt i Marokańczycy.

Irak, na południe od Karbali, 29 lutego, 18.44
czasu lokalnego

Niski, niepozorny na pierwszy rzut oka i wiecznie
uśmiechnięty kapitan Paweł Kalicki, w kraju dowódca kompanii
rozpoznawczej ze składu 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej,
a w Iraku dowódca pododdziału bojowego 2 Grupy Bojowej, uświadomił
sobie, że wprost pada z nóg. Rozejrzał się wokoło i zobaczył,
że dziesięć godzin służby zrobiło swoje – ludzie z jego
plutonu wprost słaniali się na nogach. Spojrzał na zegarek –
jeszcze kilkanaście minut i przyjedzie zmiana. Wszak warowali na tym
checkpoincie od dziewiątej rano, a dochodziła siódma – mieli prawo
być zmęczeni. Do tego siąpił deszcz i wiał przenikliwie zimny
wiatr. Czuł się wyczerpany fizycznie i psychicznie.

– Najgorszy moment – usłyszał z tyłu
porucznika Tomasza Gazdę – do zmiany został kwadrans. Jeśli mają
nas rozpracowanych, to uderzą teraz. W każdym razie ja bym tak właśnie
zrobił.

– Nie kracz. Jeszcze ściągniesz na nas jakieś
nieszczęście.

– Taki tłum pielgrzymów i samochodów, aż
strach pomyśleć…

Gazda nie dokończył. Nie musiał. Kalicki aż
się wzdrygnął, wyobrażając sobie detonację ładunku wybuchowego
w takim tłoku.

– Mam tylko nadzieję, że kontrolują ich
dokładnie – mruknął, mając na myśli irackich policjantów.

– Tego bym nie był taki pewien.

Przed posterunkiem kłębiło się ludzkie
morze. Przewalały się masy pielgrzymów zmierzających do Karbali
na święto Aszura. Samochodami, pieszo, na osiołkach – jak kto
mógł. Policjanci zatrzymywali i przeszukiwali pielgrzymów, podczas
gdy pluton kapitana Kalickiego stał w rezerwie, nieco za punktem
kontrolnym. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo gdyby
w tłumie czaił się zdeterminowany zamachowiec-samobójca, to i tak
wszyscy poszliby do nieba.

Póki co nic jednak nie świadczyło o tym, że
może spotkać ich coś złego. Prawie dziesięć godzin służby
przebiegło stosunkowo spokojnie i Kalicki miał nadzieję, że
tak już zostanie. Jeszcze dosłownie minuty i rozładują cały
stres w bazie. Znowu będzie można odfajkować kolejny dzień –
pomyślał.

Wszystko potoczyło się niezwykle szybko,
bez żadnego ostrzeżenia. Kolorowy autobus podjeżdżający do
blokady, zamiast się zatrzymać na wezwanie policjantów, nagle
przyspieszył. Pielgrzymi w panice uciekali z drogi na pobocze,
a iraccy policjanci usiłowali powstrzymać autobus, strzelając
w powietrze. Kierowca albo oszalał, albo…

– Jezu Chryste, to zamach – stęknął
Gazda.

– Otworzyć ogień! – krzyknął Kalicki,
odbezpieczając Beryla.

Tymczasem rozpędzony autobus wbił się już
z impetem w punkt kontrolny, rozpraszając zwarty dotąd tłum
pielgrzymów. Nie wszyscy policjanci zdołali odskoczyć – czerwony
Mercedes przejechał jednego z nich. Potrącony Irakijczyk odbił się
od pojazdu niczym szmaciana lalka. Rozległ się krzyk bólu. Autobus,
nie tracąc impetu, roztrącił na boki betonowe progi hamujące
i jechał prosto na Polaków zajmujących stanowiska przy drugiej linii
zapór.

– Uwaga, wali prosto na nas!

Kapral Gniewek stał jak zahipnotyzowany. Widział
zdeterminowaną twarz szaleńca za kierownicą i chciał odskoczyć,
ale… nie mógł.

– Na bok! Uciekaj!

– Cholera, co on robi?

Gniewek nie mógł się ruszyć. Sparaliżowany
strachem – wszystko trwało zaledwie kilka sekund – znalazł się
pod rozpędzonym autobusem. Rozległ się huk i zgrzyt – zdezelowany
Mercedes przemielił kaprala pod kołami i wciąż jechał dalej.
W autobus wbiły się z impetem pierwsze pociski co szybciej reagujących
polskich żołnierzy. Kalicki i Gazda odskoczyli na bok i także
otworzyli ogień. Serie pocisków 5,56 mm przeszły przez pojazd niczym
przez puszkę konserw. Kalicki wywalił w kierunku kierowcy niemal cały
magazynek. Ostrzeliwany huraganowym ogniem ze wszystkich stron autobus,
z porozrywanymi pociskami oponami, wciąż jednak jechał i zatrzymał
się dopiero po kilkunastu metrach – podziurawiony jak rzeszoto wbił
się w stojącego nieco z boku Honkera i znieruchomiał.

– Na glebę!! – wrzasnął ile sił w płucach
Gazda.

Wszyscy na posterunku pochowali się
w oczekiwaniu na eksplozję ładunku wybuchowego. Kalicki także nie
strugał bohatera – rzucił się za niską betonową barierę,
mało nie gubiąc przy tym hełmu. Minęła pełna napięcia minuta,
potem druga. Nic się nie działo. Kalicki najpierw wychylił głowę,
a potem wyprostował się ostrożnie nad betonową osłoną. Co bardziej
śmiali żołnierze powoli podnosili głowy.

– Chyba nie ma ładunku, co? – zapytał go
z nadzieją w głosie Gazda.

– Na to wygląda.

Kalicki zauważył, że szeregowy Majchrzak, który
miał najbliżej do wraku autobusu, patrzy wyczekująco na niego. Gestem
polecił mu sprawdzić pojazd. Patrzyli z uwagą, jak Majchrzak obchodzi
autobus, zaglądając tu i tam.

– Wszystko w porządku, nie ma chyba żadnych
ładunków – dobiegło po chwili, kiedy szeregowy ocenił, że
wystarczająco dokładnie sprawdził wrak. – Kierowca nie żyje.

– Sprawdzić dokładnie! – huknął na całe
gardło Gazda.

Kalicki, uznając, że sytuacja jest już pod
pełną kontrolą, podbiegł do paramedyka, który właśnie wstrzykiwał
rannemu kapralowi morfinę. Gniewek jęczał z bólu. Był przytomny,
ale pogrążony w głębokim szoku. Póki co niewiele do niego
docierało.

– No i jak? – zapytał Wojcieszki.

Paramedyk stęknął i otarł pot z czoła.

– Nieźle go przemielił. Na oko widać, że czeka
go Ramstein i długa rehabilitacja.

– Aż tak źle?

– I tak miał szczęście, że trzymał przy
sobie ręce i nogi, bo nie byłoby co zbierać. Jest zmiażdżony
i cały połamany. Obie nogi i ręka złamane, pewnie miednica też
poharatana.

– Co ze mną? – Gniewek wystękał po chwili,
kiedy morfina zaczęła działać.

– Nic ci nie będzie – skłamał Wojcieszko. –
Trochę cie połamało, ale wyjdziesz z tego.

– Będę chodził? – ranny nerwowo wczepił
się szczęśliwie niepołamaną ręką w mundur pochylonego nad nim
chorążego Wojcieszki. – Powiedzcie, że będę chodził. Panie
kapitanie… niech pan powie…

– No jasne, będziesz biegał, że hej – Kalicki
nie zawahał się ani przez sekundę.

Gazda lekko kiwnął głową na znak, że aprobuje
to białe kłamstwo. Kalicki zachęcił go gestem.

– Jeszcze zagramy w piłę, zobaczysz – odezwał
się Gazda z pewnym wahaniem. – Wyjdziesz z tego, chłopie. Na pewno.

Chwilę potem chorąży Wojcieszko odciągnął
kapitana Kalickiego na bok.

– Masakra. Na moje oko prawie sto procent uszczerbku
na zdrowiu. Mało nie stracił nogi, złamana miednica, zmiażdżenia
i tak dalej. Może w Ramstein go poskładają do kupy, ale nie wiem,
czy będzie chodził. Raczej marne szanse.

– Jasna cholera – Kalicki zaklął pod nosem. –
Aż tak źle?

– Panie kapitanie, źle? Miał szczęście, że
w ogóle przeżył. Chociaż nie jestem pewien, czy jeżdżąc resztę
życia na wózku inwalidzkim, będzie podobnego zdania.

Kalicki ciężko westchnął. To był pierwszy tak
tragiczny incydent w jego pododdziale bojowym.

– A już mieliśmy zjeżdżać z posterunku. Niech
to szlag!

– Witamy w Karbali, co?

Odwrócił się do porucznika Gazdy. Zaciągnął
się podanym papierosem.

– Ale wdepnęliśmy w gówno. Nie ma co.

Porucznik Gazda milczał. Zasadniczo zgadzał się
z dowódcą plutonu w stu procentach.

Polska, Lubliniec, 2 marca, 19.28 czasu
lokalnego

Krystyna Zadryńska nigdy nie czytała
tylu gazet i nie oglądała tylu programów informacyjnych co
w ostatnich tygodniach. Podobnie jak większość kobiet w Lublińcu i w regionie. Żony, matki, narzeczone, dziewczyny czy córki komandosów
z pułku – wszystkie z niepokojem śledziły doniesienia z Iraku. Strach
i lęk stał się wszechobecny w ich życiu. Krystyna, kiedyś była
dumna, że mąż służy w elitarnym 1 Pułku Specjalnym Komandosów,
teraz po nocach śniły się jej koszmary: Marcin jest ciężko ranny,
płonie wysadzony ładunkiem wybuchowym Honker i tak dalej. Niejeden
raz obudziła się zlana potem.

O tak, myślała, kiedy Marcin – o pardon,
pan kapitan Marcin Zadryński, prawa ręka Napoleona – wyjechał
do Iraku, wszystko się zmieniło. Ciągle nie potrafiła znaleźć
jasnej i wystarczająco satysfakcjonującej jej odpowiedzi na jedno,
jedyne pytanie: po co tam pojechał? Przecież nie chodziło tylko
o pieniądze.

To prawda, że i przed wyjazdem nie układało
im się najlepiej, ale teraz było już naprawdę kiepsko. A jednak
go kochała. Normalnie, bez wzruszeń. Nie jakieś tam tere-fere moje
kochanie, jak w ckliwym serialu, po prostu w jego ramionach czuła się
bezpieczna.

Siedziała w kuchni i kolejny raz uświadomiła sobie,
że jest jej samej bardzo ciężko. Teraz wszystko spoczywało na jej
głowie. Oglądała się za siebie, ale tam nie było nikogo. Miała mu
za złe, że jednak pojechał. I postanowiła, że znowu mu to wypomni
przy najbliższej okazji.

Odrzuciła nieforny kosmyk blond włosów i spojrzała
na zegarek. Już czas. Zgasiła papierosa i dopiła resztki zimnej
kawy. Przecież nie może się rozmazać przed dziećmi.

– Mamo, wiadomości się zaczynają! – usłyszała
głos małej Anetki.

– Już idę, kochanie!

Ukradkiem wytarła łzę w kąciku oka i ciężko
westchnęła.

– Mamo, zaczęło się już! Chodź szybko!

– Już idę, skarbie! – odkrzyknęła, gasząc
światło w kuchni.

Miała tylko nadzieję, że w telewizji nie
padnie ani słowo o Iraku. Żadnych ostrzałów, zamachów bombowych
i widoku rannych. W tym przypadku brak wiadomości był dobrą
wiadomością.

Kiedy weszła do salonu, znowu była silną
kobietą. Matką Teresą bez skazy. Piotrową skałą, na której stał
dom jej rodziny.

– Mamusiu, nic nie mówili o tatusiu.

– To bardzo dobrze, kochanie, to znaczy, że
tatusiowi nic nie grozi i ma się dobrze – pogłaskała małą po
główce.

– To dobrze, mamusiu, że nic mu nie grozi.

– Chodź do mamy.

Przytuliła się do kilkuletniej dziewczynki.

– Tatuś jest daleko, ale o nas na pewno myśli,
bo bardzo nas kocha.

– A kiedy do nas przyjedzie? Bardzo za nim
tęsknię.

– Już niedługo, skarbie, niedługo – mała
dziewczynka nie zauważyła jak jej mama ciężko wzdycha. – Musi
tylko pokonać złych ludzi, którzy zagrażają innym.

– Terrorystów? – kilkuletnia Anetka błysnęła
inteligencją.

– Tak, kochanie. Terrorystów.

Na malutkiej twarzy pojawił się grymas
złości. Anetka zacisnęła rączkę w małą piąstkę.

– Niech ich wszystkich pozabija i wraca do
nas!

Irak, Babilon, Camp Babilon, 3 marca, 8.32 czasu
lokalnego

Poranna warta przy bramie Reno zaczęła służbę
o ósmej. Przez pierwszy kwadrans robota szła spokojnie, ale potem było
już jak zwykle: kłótnie, wrzaski i nieporozumienia. Dzień jak co
dzień. Welcome in Babilon.

– Zaczyna się – powiedział do siebie
bezgłośnie porucznik Wojciech Madaliński, uważnie lustrując
czekający przed bazą tłum. Daleko wysunięte przed obóz cementowe
zapory, szlabany i ziemne wały na kilkaset metrów podchodziły pod
okoliczne irackie domy, ale poczucie bezpieczeństwa było złudne. Przy
bramie Reno służbę pełniło blisko dziesięciu polskich żołnierzy,
uzbrojonych po zęby.

– Jezu, minęło dopiero pół godziny służby
– mruknął stojący obok Madalińskiego kapral Marcin Kowalczyk,
zerkając na zegarek.

– Kowalczyk, nie chcę cię martwić, ale to
będzie chyba dłuuugiii dzień.

– No tak, pan porucznik to umie podnieść
człowieka na duchu – prychnął kapral. – Nie ma co, od razu się
lżej robi w robocie.

Madaliński uśmiechnął się pod nosem.

– Nie narzekaj, zleci ci i znowu odfajkujesz sobie
kolejny dzień służby.

– No tak, żeby tylko kasa była większa. Niby
nie jest źle, ale jak sobie pomyślę, że w tym tłumie może czaić
się jakiś terrorysta nafaszerowany trotylem… brrr… wtedy kaska nie
wydaje mi się już taka wielka. No i to dziadowskie ubezpieczenie. To
już prawdziwa zgroza.

– Stary, wszyscy o tym wiemy, szkoda marudzić
– zgodził się porucznik, poprawiając przyciemnione okulary – ale
cóż, wyżej wała nie wyskoczysz. Lepiej pomyśl, że nic ci się nie
stanie i będzie dobrze.

– Ten cholerny tłum – Kowalczyk zrobił ruch
głową. – Mnie to, panie poruczniku, te Araby jakoś tak wkurzają, że
nie wiem. Ja tam dyplomatą nie jestem. Co myślę, to mówię. Prosty
chłop ze mnie z małej wiochy i tyle. Niby awans społeczny jakiś
tam jest – poklepał czule swojego Beryla – ale ci tutaj, to tacy
wrzaskliwi, brudni i jeszcze machają rękami jak wiatrakami. Jak patrzę
na te mordy, to się boję, że któryś tą swoją sukienkę odchyli
i zobaczę pas z ładunkami wybuchowymi. No i dup. Wiec tak sobie czasem
myślę, że może by ich tak… – zamachał szeroko rękami.

Madaliński nie przerywał. Kowalczyk kontynuował
perorę.

– Ledwo człowiek staje na bramie, a tu już
stoją ci… no… petenci. Co rano to samo, drą się tylko i machają
grabiami. Daj mi to, daj mi tamto. Bolanda to, Bolanda tamto. Kłębią
się całym tłumem, aż łeb pęka. Tacy, jak to się mówi… no,
słowo mi uciekło…

– Roszczeniowi.

– No właśnie. Tacy roszczeniowi, cholera,
wszystko im się należy.

Porucznik przestał już słuchać, tym bardziej
że Kowalczyk rozkręcał się ewidentnie i wyrzucał teraz słowa
z prędkością karabinu maszynowego. Madaliński skupił się na
obserwacji przedpola, gdzie pod okiem lokalnego tłumacza i kaprala
Brzyskiego kilku Irakijczyków ze szkolonej przez nich obrony cywilnej
przeszukiwało cywilów, zanim jeszcze podeszli do bramy.

Westchnął ciężko, widząc, jak to wszystko
wygląda. Irakijczycy z obrony cywilnej robili to tak po łebkach, że na
dobrą sprawę solidnie przeszukany został może co dziesiąty. Resztę
tylko obmacali jako tako i powrzeszczeli tak jak wszyscy w tłumie. Nie
miał już siły ani ochoty użerać się z nimi. To i tak niewiele
dawało. Nawet jeśli po południu przykładali się do pracy lepiej
niż rano, to na drugi dzień znowu trzeba było przypominać im
o obowiązkach od nowa.

– Pan porucznik pewnie widzi, jak się znowu
obijają, nie? Abdul jak zwykle zaczyna od dyskusji, a ten obok…

– Daj spokój, Kowalczyk, wiesz, że nikt nie bierze
poważnie tego, co robią. Oni robią to po łebkach, a my solidnie
i w sumie wychodzi OK. Zarabiają takie grosze, że powinniśmy być im
wdzięczni, że jeszcze tam stoją.

– Eee, czy ja wiem, kłopoty z nimi też
niemałe…

– Ale nocą to się przydają, co? – wszedł mu
w słowo Madaliński, ukrywając rozbawienie.

– No tak, w sumie w nocy się przydają –
Kowalczyk, chcąc nie chcąc, musiał skapitulować. – Przynajmniej
hałas robią, jak coś się dzieje.

– No właśnie. Gdyby nie oni, to musiałbyś
sam siedzieć po nocach i czuwać. Chyba by ci się to nie podobało,
co?