Strona główna » Kryminał » Relikwiarz

Relikwiarz

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66229-92-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Relikwiarz

 

Zośka Sokolnicka, niespełna trzydziestoletnia ambitna idealistka, pracuje w wydziale kryminalnym policji w Krakowie. Całą swoją energię skupia na życiu zawodowym. Kiedy przełożeni Zośki lekceważą odnaleziony przy denacie ślad w sprawie kradzieży zabytkowych dzieł sztuki, kobieta sama podejmuje trop. Dociekliwość prowadzi ją na drugi koniec Polski, gdzie rozpoczyna się przygoda jej życia. Dodatkowo na horyzoncie pojawia się cyniczny Maks Wojnicki… Wśród zabytkowych murów i starych kamienic Gdańska, Krakowa i włoskiego Bardolino toczy się historia pełna tajemnic i brawurowych zwrotów akcji.

Czy Zośka rozwiąże zagadkę relikwiarza? Czy uda jej się pogodzić zawodowe ambicje z uczuciem? Przekonaj się, jak kryminalno-miłosna epopeja odmieni życie bohaterki!

Autorka książki Elżbieta Bielawska to mieszkanka Gliwic, uzależniona od pisania, nauki i sportu. Ciekawa świata trzydziestolatka, która ukończyła trzy uczelnie i zdążyła już zdobyć wiele różnorodnych doświadczeń zawodowych, m.in. w policji. Od niedawna właścicielka rezolutnego owczarka australijskiego.

 

Polecane książki

Publikacja zawiera zbiór najtrudniejszych pytań w zakresie urlopów wypoczynkowych jakie pojawiają się w praktyce specjalistów ds. kadr i płac. Najważniejsze zagadnienia dotyczą: nabywania prawa do urlopu wypoczynkowego, ustalania wymiaru urlopów, udzielania wypoczynku pracownikom oraz naliczania wyn...
Wypracowania - Konstanty Ildefons Gałczyński „Wybór wierszy”   Opisy wypracowań: „O mej poezji”, analiza i interpretacja wiersza. Poniższe wypracowanie zawiera gotową analizę i interpretację wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego pod tytułem „O ...
Odruchowa reakcja istnienia to zbiór haiku zapisanych według kanonu 5-7-5, których filozoficzny i metaforyczny kunszt ma przybliżyć czytelnika do świata natury, przemyśleń na temat życia, zagrać na emocjach i wzbudzić wyższe uczucia. Brak możliwości bezpośredniej interpretacji haiku zmusza czytelnik...
Poradnik do gry Harry Porter i więzień Azkabanu, dzięki któremu bez kłopotów uda Wam się przebrnąć przez trzeci rok nauki w Hogwarcie a także odkryć co nieco z sekretów tej szkoły magii. Harry Potter i Więzień Azkabanu - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Ter...
Autorka w niezwykle ciekawy sposób już od pierwszych kart książki przyciąga uwagę czytelnika. Li, tytułową piętnastoletnią bohaterkę, poznajemy z listów, które pisze do dziewczyny jej ciotka opiekunka. Ponieważ krewna nie umiała sobie poradzić z Li z powodu nagannego zachowania dziewczyny, w związku...
Tytuł trochę straszy, ale nie jest aż tak źle. Nie ma tu nic poważnego na temat psychiatrii i bardziej chodzi o symboliczną wagę pojęcia schizofrenii, jako poniekąd znaku naszych ciekawych czasów. Zmieniających się wciąż stanów i sytuacji, rozszczepienia między biznesem, a kulturą, kulturą masową,a ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Elżbieta Bielawska

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2019

© Copyright by Elżbieta Bielawska, 2019

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcie na okładce: © Evgeniya Porechenskaya/123rf.com

Zdjęcie Elżbiety Bielawskiej: © archiwum prywatne autorki

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Mirosław Jarosz

Korekta: Marta Kozłowska

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2019

ISBN: 978-83-66229-92-1 (EPUB); 978-83-66229-93-8 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

POCZĄTEKPIRACIKraków, 2.06.2017 – piątek

Głośny stukot obcasów rozstrajał wycieńczone policyjne umysły. Siedzieli obok siebie na starych, niewygodnych krzesełkach. Na korytarzu panował półmrok, przerywany przez brzęczącą i migającą niczym stroboskop jarzeniówkę. Wtem ciężkie dwupłatowe drzwi gabinetu zgrzytnęły i komendant miejski zaprosił czekających policjantów do środka. Wymienili uściski dłoni i zasiedli po przeciwnych stronach topornego biurka. Naczelnik Wydziału do walki z Przestępczością Przeciwko Mieniu Komendy Miejskiej Policji w Krakowie – komisarz Andrzej Sawicki, zwany Jędrkiem – i jego prawa ręka – aspirant Paweł Pakuł, zwany Pablem – wlepili wzrok w twarz swojego szefa. Ten wydobył z szuflady „Dziennik Krakowski”, cisnął nim z impetem o biurko i podsunął im, wskazując na pierwszej stronie nagłówek „Popyt na zabytki sakralne”.

– Cholerne pismaki rozgrzebują temat – zaczął gniewnie – a ja nie mam nic konkretnego. Rzuciłem im przed chwilą niusa o wznowieniu śledztwa w sprawie ekshibicjonisty spod domu studenckiego i pojechali pogadać z dziewczynami. Sęk w tym, że już namierzyliśmy gnojka i te hieny zaraz do mnie wrócą. Arcybiskup jest przerażony, że będzie musiał pozamykać kościoły, a ja nie wiem, co mu powiedzieć. Minął prawie tydzień, a my nadal nic nie mamy! – wrzasnął. – Wytłumaczcie mi, jakim cudem?

Jędrek i Pablo wyrwali się wspólnie do udzielenia odpowiedzi i obaj zamilkli, ustępując sobie nawzajem. Komendant machnął ręką.

– Mniejsza o to. Wszytko wiem. Trzy różne kościoły, trzy różne relikwiarze o różnej wartości, trzy różne metody kradzieży. Wiemy, że nie gwizdnęły ich dzieciaki ani że nikt nie opchnie ich na tutejszym rynku. Szukamy wspólnego mianownika i nie zamierzam za kilka dni wkurwiać się, że go nie znaleźliśmy.

Komendant zamilkł na chwilę, wysunął się zza biurka i zaczął przechadzać się po gabinecie.

Jędrek i Pablo milczeli, próbując rozgryźć intencje szefa.

– Idioci, którzy dokonują tych włamań, całkowicie rozwalili naszą ciężko wypracowaną statystykę. Nie po to w pocie czoła równaliśmy słupki na początku kwartału, żeby ta banda debili zniszczyła naszą pracę. Śmigajcie na miasto i wtajemniczajcie w tę sprawę swoje zaufane wtyczki. Niech powęszą, gdzie trzeba. Daję wam na jakiś czas wolną rękę.

Komendant pokręcił głową ze zniechęceniem, wyrównał leżący na biurku stosik papierów i przewertował kalendarz. Jędrek i Pablo wymienili się porozumiewawczym spojrzeniem i natychmiast się odmeldowali.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem aspirant Pakuł ruszył na miasto, aby uruchomić swoje „wtyczki”. Pioruńsko bawiło go to określenie, niejedyne zresztą, które padając z ust komendanta Hardego, brzmiało iście hollywoodzko. Pokonywał właśnie planty, pogwizdywał i uśmiechał się pod nosem. Wieczór był przyjemny, ciepły, a ławeczki wokół rynku zapełnione syrenkami chętnymi do wyłowienia. Pablo cmoknął z żalu nad swoim losem. „Nie tym razem”, powiedział do siebie. Dziś nie miał czasu na zabawy w rybaka. Dziś musiał wcielić się w rolę kapitana poskramiającego piratów. Wysoka temperatura i odpowiednia suchość powietrza podpowiadały mu, że będzie miał szczęście. Krakowscy włóczędzy obdarzeni ciepłym, rozgrzanym od alkoholu serduchem nigdy nie odmawiali mu pomocy. Komu jak komu, ale żeby „panu władzy”? Po kilku latach współpracy znał ich na tyle dobrze, aby mieć pewność, że tak piękna pogoda nie umknie ich uwadze. Dowiedział się o nich też wiele więcej i to wcale nie z policyjnych kartotek. Dzięki rozwiązanym językom poznał ich historie, nawyki, orientował się, kto z kim się przyjaźni, czy ma tak zwaną kosę. Co istotne, poznał ich ulubione trunki, a to znacznie ułatwiało mu zdobycie zaufania. Liczył dzisiaj na Mariana i Staszka, emerytowanych górników. Starzy przyjaciele chętnie przebywali w okolicach Wisły, gdzie rozkoszowali się swoim ulubionym winem wiśniowym z nagą blondynką na etykiecie. Pablo miał nadzieję trafić też na Antona, jak śmiał go nazywać, a właściwie Antoniego Kowniaka, doktora historii sztuki, któremu zdarza się popadać w cugi alkoholowe. Pablo zdążył rozszyfrować jego system pracy i wiedział, że doktor w zimowe miesiące przesiaduje w swojej domowej bibliotece, a gdy pierwsze promienie słońca rozświetlą krakowskie zabytki, wynurza się na ukochane przez niego ulice.

Aspirant nie spieszył się, wiedział, że starzy kumple nigdzie mu nie uciekną. Powoli minął klasztor Franciszkanów i był mniej więcej na wysokości ulicy Wiślnej, gdy w okolicy budynków uniwersytetu wypatrzył Antona. Wyglądał wyjątkowo świeżo i elegancko. Pakuł uznał, że musiał przed chwilą wyjść z mieszkania.

– Dzień dobry, doktorze – przywitał się z uśmiechem na ustach.

Antoni wstał i uścisnął mu dłoń.

– Witam serdecznie pana aspiranta – zaczął wesoło. – Dawno się nie widzieliśmy. Cóż ciekawego słychać w naszym przestępczym światku?

Pablo serdecznie objął Antoniego za barki i skierował w głąb plantów, licząc, że znajdzie tam ustronne miejsce.

– Otóż o tym właśnie chciałbym porozmawiać. Zapraszam na krótki spacer – zaproponował. – Widzę, doktorze, że nastrój dopisuje, wygląd dzisiaj niczego sobie. Czyżby szykowało się jakieś rendez-vous?

Staruszek roześmiał się, poprawił poluzowany krawat i lekko nachylił się w stronę policjanta.

– Wyszykowałem się na spotkanie z przyjaciółmi. Spodziewam się miłego wieczoru w eleganckim towarzystwie. A ty jeszcze na służbie, czy już po pracy? – zgrabnie zmienił temat.

– Już po służbie, aczkolwiek jestem tutaj służbowo.

Doktor pokręcił głową w geście dezaprobaty.

– Nie potrafisz żyć bez tej roboty, czyli nie znalazłeś jeszcze odpowiedniej panny, inaczej nie miałbyś czasu na wieczorne spacery ze starym dziadem.

Pablo zaśmiał się w głos.

– Jeszcze nie, doktorze, ale do rzeczy.

Antoni przycupnął na ławce, a Pablo tuż obok.

– Zdarza ci się jeszcze przenocować na mieście? – zagaił policjant.

– Aspirancie drogi, taka piękna pogoda, szkoda by było zmarnować ją na siedzenie w murach. Choć przyznaję, nie miałbym krawata, gdyby nie wizyta przyjaciół. Zapewne tak jak i wczoraj pomagałbym przy zmianie ekspozycji w Pałacu Biskupa Ciołka.

Pablo łypnął na niego podejrzliwie.

– Przecież ekspozycję wymieniono dwa tygodnie temu. Tak się składa, że zabrałem tam pewną niewiastę.

Antoni wyprostował się i opuścił wzrok.

– No dobra – przyznał – włóczyłbym się z flaszką i książką. Ale wystawa jest po części moim dziełem.

– Bardzo dobre, winszuję. Niemniej jednak, mam nadzieję skorzystać, że tak to nazwę, z twoich miejskich pasji.

Antoni wyraźnie się zdziwił.

– A to jakaś nowość.

– Oj, doktorze, przecież zawsze rozumiałem twoje pobudki.

– Powiedz lepiej, z czym przychodzisz tym razem.

Pablo zawahał się przez chwilę, potęgując zainteresowanie Antona.

– Zapewne słyszałeś o kradzieżach relikwiarzy?

Antoni przytaknął.

– Proszę cię o pomoc w tej sprawie. Po pierwsze, jeżeli w najbliższych dniach będziesz się kręcił wokół rynku, zwróć uwagę na podejrzanych ludzi i miejsca. Po drugie, jestem ciekaw, co ty sądzisz na ten temat? Jaką wartość według ciebie stanowią skradzione przedmioty? A może byłbyś w stanie określić jakiś klucz, na podstawie którego przewidzimy kolejne miejsce kradzieży?

Antoni wyłupił oczy ze zdumienia.

– Nie spodziewałem się, że poprosisz mnie o tak szerokie działania. Pomyślałem, że zechcesz raczej zaczerpnąć opinii.

– Doktorze, traktuję cię jak eksperta w temacie – odpowiedział jakby to była oczywistość. – Wiesz, że uważam cię za niezastąpionego. Mamy opinie specjalistów, lecz ty masz na tyle niekonwencjonalne spojrzenie, że nie śmiałbym nie stawiać twojej opinii na pierwszym miejscu. Pomożesz mi?

– Oczywiście! – ucieszył się. – Czuję się wyróżniony! A jakie są aktualne opinie i prognozy?

– Już wszystko tłumaczę, doktorze. Specjaliści oszacowali, że jeden ze skradzionych przedmiotów jest niesłychanie cenny, a dwa pozostałe mają wartość przede wszystkim historyczną. Obstawiamy kradzieże na zlecenie kolekcjonera. Ponadto mamy do czynienia z trzema różnymi sposobami kradzieży, co według moich kolegów, tym bardziej potwierdza tę hipotezę. – Pablo przerwał w pół zdania i rozejrzał się ukradkiem, jakby obawiał się, że ktoś mógłby ich usłyszeć. – Ile masz jeszcze czasu, doktorze?

– Całą wieczność – odparł Anton i zaśmiał się.

– Wspominałeś, że umówiłeś się z przyjaciółmi. Nie chciałbym przeszkadzać, ale gdybyś miał jeszcze kilka minut, zapraszam na piwko.

Antoni wstał i splótł ręce za plecami.

– Mam jeszcze godzinkę, a w pobliżu otwarli niedawno przytulną knajpkę.

Pablo zaakceptował propozycję i poszli w kierunku wyznaczonym przez doktora.

HEJNAŁKraków, 3.06.2017 – sobota

Melodia hejnału płynęła między strapionymi doświadczeniami murami krakowskiego rynku. Leniwie i błogo wybudzała ze snu starszego mężczyznę. Rozkojarzony podnosił się na ławce i, płosząc zgromadzone wokół gołębie, próbował złapać orientację w terenie. Usiadł, rozprostował nogi, potem rozmasował łydki i przetarł zaspane powieki. Ziewnął i rozejrzał się dookoła. Blade słońce przedzierało się między koronami drzew, spadając powłóczystymi promieniami na soczystą trawkę, na której pyszniły się pęki kwiatów. Przyroda szykowała się do pełnego rozkwitu, ciesząc oczy żywymi kolorami. Ach, jak on to kochał. Liście muskane delikatnym wiaterkiem szumiały cichutko, tak że przesiąknięte smogiem powietrze zdawało się być rześkie. Powracający do rzeczywistości umysł mężczyzny powoli przyswajał dobiegające go zewsząd dźwięki miasta. Uśmiechnął się w duchu, uradowany pięknie zapowiadającym się dniem i pomału stanął na nogi. Przytrzymał się ławki, wysłuchał ostatnich dźwięków hejnału i na jego twarzy wystąpił grymas przerażenia. Zawahał się i usiadł ponownie. Skrzyżował ręce na kolanach i zastygł w zadumie nad wydarzeniami poprzedniego dnia. Rozkojarzony wczorajszym alkoholem powolutku rozwijał kliszę z obrazami z minionego wieczoru. Kiedy odtworzył ją w całości, zerwał się z ławeczki i szybkim, nierównym krokiem ruszył przez Planty.

SERWANTKI I ŻARDINIERYGdańsk, 4.06.2017 – niedziela

„Dzwonić!”, Maks Wojnicki przeczytał napis na tabliczce zawieszonej na zabytkowych drzwiach ostatniego piętra przedwojennej kamienicy.

„Oj, wujo, wujo. Pewnie przysnąłeś nad grecką poezją albo za bardzo wciągnęła cię historyczna proza”, komentował, uparcie przytrzymując przycisk dzwonka. „Dziadku, dziadku, mój drogi”, burknął w końcu, po czym zagłębił dłoń w wytartej, skórzanej nerce.

Zapasowy klucz miał zawsze przy sobie. Powoli wsunął go w zamek, przekręcił i uchylił drzwi. Podrażnił go ciężki, duszący zapach. Ostrożnie wślizgnął się do mieszkania, rzucił torby i omiótł wnętrze spojrzeniem. Uśmiechnął się na myśl, że nic się nie zmieniło.

Z roku na rok jest tylko więcej książek, staroci, kurzu i woni kubańskich cygar. Kiedyś, gdy żyła ciocia Lilianna, było jaśniej, cieplej i zdecydowanie czyściej. W pamięci zachował obraz świeżych ciętych kwiatów, biel koronkowych serwet i obrusów, i dźwięki pianina, które ciocia ubóstwiała. Po jej śmierci wuj wsiąkł w świat literatury i nie przejmował się ani kurzem, ani niedopalonymi cygarami. Stan jego duszy odzwierciedlało każde pomieszczenie tego mieszkania. Tęsknota za żoną była tak wszechobecna, że jeśli można cierpienie i miłość zamknąć w przestrzeni, w której się żyje, to tutaj je uwięziono.

Od czasu odejścia ciotki niczego nie zmieniono i wnętrze pozostało tak nieszablonowe, jak jego właściciele. Próbowano urządzić je w stylu biedermeier, lecz mocno zaburzał go romantyzm Lilianny, szczególnie w salonie pełniącym również funkcję jadalni. Beżowe wnętrze urozmaicono pasiastą ścianą, o którą opierała się tapicerowana zielonym pluszem kanapa o rzeźbionych nogach, obok której ustawiono krzesła od kompletu. Tuż przed nimi stał okrągły mahoniowy stolik na jednej nodze, a w pobliżu serwantka, na której teraz leżą książki. Przy drzwiach były dwie etażerki z jasnego drewna ozdobione chińskimi, ręcznie malowanymi wazonami. Same zaś drzwi i dwa duże okna przysłaniały złote zasłony i lambrekin z ciężkiego flauszowego materiału. Przy środkowym oknie stało pianino, a tuż obok niego patefon i świecące pustkami żardiniery. Ściany zdobiły wizerunki przodków i wiejskie krajobrazy.

Maks westchnął i przeszedł do gabinetu. Ciężkie, ciemne wnętrze otuliło go męskim zapachem. Rozejrzał się i z zadowoleniem stwierdził, że i tutaj nic się nie zmieniło. Wszystkie ściany tego niewielkiego pokoju zastawione były regałami, które wypełniały książki: poezja polska, rosyjska i francuska, tomy historyczne, religijne i powieści. Prywatności broniły tu długie, zakurzone, aksamitne kotary i gęsta firana.

Maks rozsunął kotary, zajął fotel wzorowany na królewskim tronie i dosunął się do dębowego biurka opartego na nogach wzorowanych na tygrysich łapach.

Błądził wzrokiem po regałach z książkami i zastanawiał się, gdzie jest jego wuj. Mając na uwadze, iż ostatnio często go zaskakiwał, pomyślał, że może szykuje dla niego jakąś niespodziankę. Wielką sprawił mu już w zeszłym tygodniu, kiedy to Maks odebrał przesyłkę z dokumentami przekazania mu prawa własności do lokalu położonego na gdańskim rynku. Wujek zaskoczył go tym podarunkiem, bo choć od zawsze był mu jak ojciec, Maks nigdy niczego od niego nie oczekiwał. Dociekał, skąd taki nagły prezent, ale wuj w rozmowie telefonicznej był bardzo tajemniczy. Zaproponował mu jednak jak najszybsze spotkanie i obiecał wyjaśnić sprawę na miejscu. Maks akurat kończył kontrakt i umówili się na niedzielę. „Dlaczego więc nie ma go w domu? Wyszedł do sklepu? Akurat o tej godzinie, na którą się zapowiedział? To do niego niepodobne”. Maks zadzwonił, ale przywitała go automatyczna sekretarka. „Pewnie padła mu bateria w tym przedpotopowym telefonie”, domyślał się, wodząc wzrokiem po okładkach książek. Zdumiewające, przecież ten człowiek nigdy nie zawala terminów, zawsze jest na czas! Przez głowę przemknęła mu myśl, że powinien zajrzeć do starego sejfu. Wziął do ręki książkę o historii Polski, wyciągnął z niej klucz i bez większego wysiłku odsunął jeden z regałów. Trochę dręczyło go sumienie, że grzebie w cudzych rzeczach, rozsądek lekko go jednak usprawiedliwiał. Zajrzał więc do środka i ku swojemu zdziwieniu nie znalazł tam niczego potencjalnie istotnego. Kilka wypracowań studentów i niewielki terminarz. Przewertował go naprędce, lecz nic nie przykuło jego uwagi. Pomyślał, że skoro jest w Gdańsku, szkoda marnować czas na siedzenie w domu. Odłożył notatnik i ruszył na miasto.

CZĘŚĆ I – PACIFICUS

Falująca rzeczywistość, parabole zdarzeń.

Uśpione w zegarze sekundy.

Nie wiem już, czy jestem, czy marzę.

Wyobraźnia zerwała kajdany i biega po cichym pokoju.

Chciałabym ją ujarzmić, obudzić uśpiony czas.

INSTYNKTKraków, 2/3.06.2017 – piątek/sobota

„W dniu 1.06.2017 roku, w godzinach 14.00–22.00 pełniłem służbę w patrolu pieszym wraz ze st. post. Arkadiuszem Patiniukiem.

Około godziny 20.15 z polecenia dyżurnego Pogotowia Policji w Krakowie udaliśmy się na dworzec centralny PKP w Krakowie, gdzie ochrona dworca zgłosiła odnalezienie ciała mężczyzny. Na miejscu zastaliśmy załogę pogotowia ratunkowego pod dowództwem lek. med. Arlety Zawilskiej, która poinformowała nas o zgonie z powodu zawału mięśnia sercowego, oraz prokurator Agatę Kosman, która wykluczyła udział osób trzecich i odstąpiła od czynności.

Denat nie posiadał przy sobie dokumentów potwierdzających tożsamość, niemniej jednak został przez nas rozpoznany. Denatem okazał się być Franciszek Aleksandryjski, dane w załączniku. Na miejscu znajduje się monitoring, w związku z czym rozpytaliśmy ochronę dworca w składzie Mateusz Grabik i Piotr Karczewski (dokładne dane w załączniku). Panowie poinformowali, że nie widzieli momentu zgonu. Mateusz Grabik stwierdził, że dokonywał wówczas obchodu, a Piotr Karczewski przyznał, że przysnął i nie spoglądał w monitor. W związku z tym odtworzono materiał filmowy, z którego jasno wynika, że Franciszek Aleksandryjski wbiegł na teren dworca, przewrócił się i najprawdopodobniej w ciągu kilku sekund ustała akcja serca.

Miał przy sobie dwie walizki, które zabezpieczono. Spis zawartości dołączono do niniejszej notatki. Walizki przewieziono na Komisariat Policji I w Krakowie, gdzie pozostawiono je do dalszej dyspozycji w pomieszczeniu oficera dyżurnego.

Notatkę sporządzono celem dalszego wykorzystania”.

„Zofia Sokolnicka” nabazgrałam naprędce na liście obecności, szarpnęłam notatkę z biurka i długim, ciemnym korytarzem pospieszyłam do naczelnika.

– Ta cholerna dziunia znowu nie podjęła tropu! Powinnam się tym zająć! – wrzasnęłam w drzwiach gabinetu przełożonego.

Piotr powściągliwie wynurzył wzrok zza laptopa i rzucił mi jeden ze swoich standardowych tekstów:

– Spokojnie, Zosiu, spokojnie, złość piękności szkodzi.

Zalała mnie fala gorąca i poczułam dojrzewające na policzkach rumieńce. Seksistowskie uwagi współpracowników to jeden z najgorszych skutków ubocznych mojej pracy. Przysięgam, że są dla mnie gorsze niż śmierdzące trupy i awanturnicza patola. No dobra, trochę przesadziłam. Po kilku latach pracy zdążyłam oswoić i poskromić wroga, teraz po prostu tego nie lubię, ale kiedyś bardzo bolało. Szczególnie w sytuacjach takich ja ta, gdy ktoś gasi mój ponadprzeciętny entuzjazm. Ale o tym później. Najpierw pasowałoby przybliżyć źródło problemu. A żeby zrozumieć jego złożoność, trzeba o lata świetlne cofnąć się w czasie i skupić się na pierwotnych instynktach, tych samych, które leżą u źródła problemu równouprawnienia. Otóż nie u wszystkich te instynkty ewoluowały i nie wszystkim udaje się je poskromić, co znacznie utrudnia takim osobnikom odnalezienie się w rzeczywistości. Zważywszy, że mamy XXI wiek i mocno rozwiniętą cywilizację, która do dalszego rozkwitu wymaga zaangażowania również płci pięknej. Niestety osobnikom zakorzenionym mentalnie gdzieś między epoką kamienia łupanego a neolitem trudno jest pojąć, że nie warunkuje tego wyłącznie siła mięśni. Oczywiście jestem przekonana, że mężczyźni są z natury fizycznie silniejsi, mocniejsi i wytrzymalsi. Przy czym wiem też, że istnieją wybitne jednostki płci pięknej obdarzone równie wysokim poziomem siły i wytrzymałości, co w połączeniu z równie silnym intelektem pozwala im górować nad mężczyznami i wzbudzać w nich z rzadka podziw, a częściej odrazę.

Ja nie należę do takich kobiet, choć bardzo bym chciała. Myślę, że w ogólnym rankingu sprawności psychofizycznej plasuję się trochę powyżej średniej. Ale nie o tym teraz, a o wspomnianej wyżej sile kobiecego intelektu. Otóż to jest właśnie ta siła, o której zapominają, nie wiedzą albo nie chcą wiedzieć mężczyźni tkwiący mentalnie głęboko w prehistorii. Owszem, to mężczyźni polowali i dostarczali mięso i skóry zwierząt, ale to kobiety potrafiły zrobić z nich użytek, gotując posiłek i szyjąc odzież, a to zadania wymagające umiejętności bardziej złożonych niż siła fizyczna. Na tym polega siła kobiet, która moim zdaniem kompensuje mniejszą tężyznę fizyczną. Dlatego też jesteśmy sobie nawzajem tak bardzo potrzebni. Kobiety i mężczyźni są równocześnie przeciwni i współzależni jak siły yin i yang. Uzupełniamy się, tworzymy równowagę niezbędną do dalszego funkcjonowania i rozwoju cywilizacji. I dokładnie tak samo jest w mojej pracy. Tym bardziej, że służymy społeczeństwu, które nie składa się jedynie z płci męskiej.

I to chyba najlepiej tłumaczy zachowanie moich kolegów. Kierują nimi nie tylko samcze popędy, ale też ignorancja wobec potrzeby równowagi. Niekiedy myślę nawet, że matka natura, dając im większą siłę, zrobiła nam wszystkim krzywdę. Im dlatego, że zaślepieni swoją fizyczną przewagą, są przekonani o swojej wyższości. Nam – kobietom, że musimy ponosić wszelkie tego konsekwencje. Musimy choćby dźwigać ciężar niezrozumienia problemu, którego mężczyźni nie dostrzegają. Pewnie niepotrzebnie ich tłumaczę, ale naprawdę myślę, że to właśnie to stanowi powód ich przekonania, że są stworzeni do zawodów, w których na co dzień liczy się siła.

Jak widzicie jest to naprawdę niełatwa sprawa. No bo jak przekonać do swoich racji umysł, który nie potrafi pojąć nawet najprostszych różnic damsko-męskich?

Niestety, nie jest to jedyny powód moich zmagań z męską złośliwością. Bo nie dość, że jestem kobietą, jestem też córką byłego komendanta. I myślę, że to drugie jest nawet dużo gorsze niż to pierwsze. Fakt, że jestem kobietą, rodzi bowiem jedynie poczucie wyższości, ten drugi pobudza natomiast skrajnie przeciwstawne uczucia. Gra na emocjach takich jak zazdrość wywołuje poczucie niesprawiedliwości i stanowi schronienie dla kompleksów. W ogniu zazdrości grzeją się bowiem ci wszyscy, którzy czują się pokrzywdzeni przez los. Koligacje rodzinne w takich przypadkach pomagają nie tylko tłumaczyć innym ich niepowodzenia, ale też podbudowywać się myślą, że muszą poświęcić niewspółmierną ilość pracy dla osiągnięcia tych samych rezultatów.

Oczywiście rzeczywistość nie jest tak kolorowa jak w oczach moich kolegów z pracy. Nigdy nie próbowałam im tego tłumaczyć, bo doskonale wiem, że bez względu na to, co bym powiedziała, fama córeczki tatusia będzie się za mną ciągnąć jeszcze przez wiele lat. Możliwe, że nawet zawsze. Notabene należę do osób, które wolą robić niż mówić, co jest zresztą najlepszym świadectwem moich przekonań. Dlatego od lat nie korzystam z protekcji ojca i tak jak każdy przeciętny młody policjant powoli wspinam się po szczeblach kariery – od krawężnika do, póki co, referenta wydziału kryminalnego. Poza tym mój przypadek jest o tyle skomplikowany, że wydaje mi się, iż nawet gdybym chciała skorzystać z pomocy ojca, to i tak nic by z tego nie wyszło. Mój najwspanialszy na świecie tata, pomimo sporego mundurowego dorobku, wcale nie należy bowiem do grona policyjnych entuzjastów. Jak dziś pamiętam dzień, w którym oświadczyłam mu, że postanowiłam zostać gliną. Biedny tak się przejął, że o mało nie dostał zawału. Gdy doszedł do siebie – choć czasem wydaje mi się, że on z tym faktem do dzisiaj nie doszedł do siebie – po wielogodzinnych pertraktacjach nie tyle nie zgodził się, co kategorycznie zabronił mi służby. Uprzedził przy tym, że jeśli nie posłucham jego ostrzeżeń, owocnie utrudni mi ukończenie szkoły policyjnej. Mój młody umysł kierowany w owym czasie ponadprzeciętną z dzisiejszej perspektywy rozwagą i stawiający rodziców za wzór wszelkich cnót i mądrości faktycznie mocno się przejął i przyjął ostrzeżenia taty całkiem poważnie. Ostatecznie trochę ochłonęłam z mundurowych zapędów, zapisałam się na uniwerek i uśpiłam czujność ojca. Jak się prędko przekonałam, moja potrzeba ratowania świata wcale nie zelżała. Przez trzy lata nieustannie przeżuwałam wszystkie za i przeciw, aby ostatecznie, gdy dobrnęłam do licencjatu, dumnie ogłosić, że teraz już nic nie zatrzyma mnie w drodze do realizacji życiowej misji. Ojciec o mało się nie załamał. Chyba naprawdę obawiał się, że straci córkę, bo godzinami wbijał mi do głowy zgubne konsekwencje zawodu. Ostrzegał, nagabywał, prosił. Odpuścił, kiedy zasugerowałam, że skoro policja jest taka zła, mogłabym mundur policyjny zamienić na wojskowy.

Niedługo później bez najmniejszych problemów dostałam się do szkoły policyjnej, skończyłam ją z wyróżnieniem, a tato oficjalnie odciął się od tematu. Jestem przekonana, że w najmniejszym nawet stopniu nie przyczynił się do rozwoju mojej kariery. Co więcej, śmiem podejrzewać, że mógł nawet próbować ją zahamować. Z mojego punktu widzenia, niczego to nie zmieniło. Jako świeża funkcjonariuszka świadomie i z premedytacją odmówiłam piastowania stanowiska biurowego i jak każdy młody policjant odbębniłam prawie cztery lata w patrolu. Aktualnie pracuję na stanowisku referenta wydziału kryminalnego, czyli za biurkiem. Niedawno doszły mnie słuchy, że czeka na mnie posada detektywa, ale nie chwalmy dnia przed zachodem słońca. Moje zaangażowanie, zacięcie i specyficzna tajna broń na męski seksizm, którą jeszcze wyjaśnię, pozwoliły mi zyskać szacunek i sympatię ze strony współpracowników. Oswoiłam się z ich wadami, a oni poznali się na mnie. Chyba wszyscy koledzy z komisariatu, z którymi na co dzień pracuję, darzą mnie sympatią. Taką mam przynajmniej nadzieję, bo ja bardzo ich lubię. Spędzam z nimi całe dnie, więc stali się dla mnie rodziną, której nie mam. Problem, o którym wspomniałam na początku, dotyczy już tylko ludzi z komendy, którzy nie pracują ze mną na co dzień, w związku z czym, raczej mnie nie znają.

Tak więc jestem prawie detektywem, a od samego początku plany mam dalekosiężne. Bardzo bym chciała w końcu wyrwać się zza biurka albo przenieść się do CBŚP. Kiedy dowiedział się o tym mój ojciec, nagle przypomniał sobie, jak dobre zawodowe relacje łączyły go niegdyś z Witoldem Piotrowiczem – moim obecnym komendantem. I tak całkiem przypadkiem pewnego dnia „zrobili razem flaszeczkę”. Obawiam się, że komendant obiecał staremu kumplowi, że nigdy, przenigdy nie dopuści do tego, aby ktoś pomógł mi zrealizować te marzenia, bo ojciec po tym spotkaniu zachowywał się tak, jakby spadł mu z serca ciężki kamień. Od tamtej flaszeczki nie podejmuje ze mną tego tematu, za to od czasu do czasu wpada jeszcze na komisariat, całkiem od czapy, żeby powspominać stare czasy. Usprawiedliwiam go w ten sposób, że chce uchronić jedyną córkę od konsekwencji jej marzeń, na które przez lata wystarczająco się napatrzył. Nieraz mówił mi, że młoda dziewczyna z moją ambicją, zacięciem i entuzjazmem może skończyć co najmniej jako stara panna z pracoholizmem. A tego bardzo by dla mnie nie chciał. Liczy, że na stare lata zasiądzie w wypielęgnowanym ogródku z gromadą wnucząt na kolanach. Profilaktycznie więc broni mnie przed wszelkimi trudnymi wyborami zawodowymi, znosząc już i tak ogromne wyrzuty sumienia. Niejednokrotnie wypominał sobie, że w ogóle dopuścił do tego, że ubrałam się mundur. Jest to dość nieprzeciętny przejaw troskliwości, do którego z biegiem lat przywykłam. Szanuję zdanie taty i nie przeszkadza mi ono w parciu do celu, bez względu na to, jak owocnie by mi to blokował. Osiągam swoje założenia dzięki zdyscyplinowaniu, skrupulatności i konsekwencji. Do pracy przykładałam się najlepiej, jak potrafię, nierzadko odwalałam robotę swoją, kolegów i taką, która zawsze się znajdzie, choć bez niej wszyscy mogliby przeżyć. Węszę nawet tam, gdzie innym się nie chce. Grzebię w szczegółach, sprawdzam poszlaki, których innym nie chce się sprawdzać. Lubię się wykazywać i udowadniać, że jestem twarda i niezależna od wpływów ojca. A gdy się na coś uprę, nigdy, przenigdy nie odpuszczam.

– Piotrze, trzeba to sprawdzić, przeszukać te walizki. Po co komu zimowe ubrania w czerwcu? I dlaczego denat nie miał przy sobie dokumentów?

– Zostaw tę sprawę, Zosiu, zostaw – powiedział szef spokojnie i ziewnął. – Chłopcy z patrolu zrobili robotę. Prokurator nie chce się w to bawić, a ty chcesz? Masz co robić. – Piotr wymownie wskazał na stertę dokumentów zalegających na biurku obok. – A w ogóle, skąd tyś wzięła tę notatkę?

– Od patrolówki.

Piotr przetarł twarz i, rozpierając się na krześle, wypuścił głośno powietrze.

– Przecież to był wariat, który miał milion pomysłów na minutę. Skoro Arleta stwierdziła zawał, a Agata odstąpiła od czynności, to już nie jest nasz problem.

Nie podjęłam się komentarza, a jedynie wymownie pokręciłam głową. Za dobrze znam Piotra, aby liczyć na to, że mogłabym coś jeszcze wskórać. Jest uparty jak osioł i zacięty jak włosy w zamku błyskawicznym.

Zabrałam przeznaczoną dla mnie stertę akt i, wzdychając przy tym z pogardą, oddaliłam się w stronę swojego pokoju. Przekręciłam klucz, trzasnęłam drzwiami, rzuciłam dokumenty na biuro i zawiesiłam wzrok na wskazówkach zegara, które wskazywały dokładnie północ. Za oknem szalała burza, krople deszczu z impetem waliły o parapet, a ciemny, zimy pokój rozgrzewało jedynie ciepłe światło biurowej lampki. Sterta akt rozsypała się po biurku i jeden z opasłych tomów zsunął mi się wprost na stopę. Otrząsnęłam się i gruchnęłam tyłeczkiem na wyściełany obrotowy fotel. Pstryknęłam odtwarzanie w moim malutkim boomboxie na szafce z dokumentami. Automatycznie wyświetlił się kawałek najlepiej odzwierciedlający moje poczucie policyjnej misji. Płyta zamieliła i po chwili dźwięki deszczu zagłuszyła przyjemna, energetyczna muzyczka z intro do Słonecznego patrolu. Gitara brzdęknęła elektryzująco i Jimi Jamison zaczął śpiewać: Some people stand in the darkness, afraid to step into the light[1].

Przekręciłam klosz lampki w stronę papierów i ponownie przejrzałam niepozorną notatkę, skupiając się na wyłapaniu z treści najistotniejszych faktów. Cause I’m always ready. I won’t let you out of my sight[2].

Denat – doktor nauk przyrodniczych, były wykładowca akademicki, dość dobrze sytuowany, trochę szajbnięty, znany policji z włóczęgostwa i ze spożywania imponujących ilości alkoholu – wbiega na dworzec, jak przekazali chłopcy z OPI, ewidentnie rozemocjonowany, jakby przed kimś uciekał. Z przejęcia i wysiłku ma zawał, umiera na miejscu. Walizki sugerują chęć wyjazdu, brak dokumentów skutecznie jednak zaburza to przypuszczenie.

Doprawdy typowy, przeciętny zgon…

In us we all have the power, but sometimes it’s so hard to see, when instinct is stronger than reason, it’s just human nature to me. Don’t you worry, it’s gonna be alright, cause I’m always ready, I won’t let you out of my sight[3].

Zaintrygowała mnie ta sprawa. Powinnam chociaż zerknąć na te rzeczy, zamienić kilka słów z ochroną dworca. Przecież to może być zarodek grubszej sprawy. Co jest z tym Piotrkiem? Coraz gorszy z niego służbista. Znowu próbuje zdusić mój entuzjazm w zarodku. Znowu, bo ostatnio stale ogranicza mi możliwości działania. Kiedyś było inaczej. Gdy poznałam go kilka lat temu, wydawał mi się nieprzeciętny, błyskotliwy. Prędko obdarzyłam go szacunkiem i podziwem. Traktowałam go jako wzór do naśladowania, po kilku latach wspólnej służby sporo jednak stracił w moich oczach. Nie mam pojęcia, czy to kwestia wypalenia zawodowego, strachu przed utratą stołka, chęć awansu, czy problemy osobiste, ale nie da się ukryć, że jego pęd za statystykami odbija się na rozwoju całego wydziału. Na pierwszy rzut oka wcale tego nie widać, bo wyniki mamy idealne. Niestety, jak wiadomo, ryba psuje się od głowy i od środka czuć, że policjanci stracili tak ważne w tym zawodzie poczucie misji.

Niewyobrażalnie mnie to wkurza, bo w końcu dotyczy również mnie. A ja miałam być detektywem, a nie urzędasem przewracającym papiery. Miałam być blisko ludzi, rozwiązywać ich problemy, a nie udawać, że ich nie widzę. W chwilach takich jak ta nęka mnie myśl, że nie zrobiono wszystkiego. Zadręczam się, bo jako jedna z nielicznych nie straciłam zapału. I choć wszyscy dookoła wmawiają mi, że potrzebuję jeszcze kilku lat pracy, żeby zachorować na znieczulicę, odpycham tę myśl jak najdalej. Mam przeczucie, że los nie bez powodu uczynił mnie policjantką, a moje zawodowe powołanie ma sens. Przede wszystkim zaś, że czeka mnie jeszcze coś niezwykłego, coś co da mi poczucie spełnienia.

Odnalezione przy denacie walizki pobudziły moją nieograniczoną wyobraźnię. Szósty zmysł podpowiadał mi, że warto zaangażować się w tę sprawę. Przekonana o sile swojej intuicji, z trwogą ponownie zerknęłam na zegarek. Do końca służby pozostało sześć godzin. Niewiele w porównaniu z obowiązkami, które na mnie czekały, czego nie robi się jednak dla czystego sumienia.

I’ll be ready, I’ll be ready, never you fear, no don’t you fear, I’ll be ready. Forever and always, I’m always here[4].

„Zdążę, zdążę do cholery”, wyburczałam pod nosem, choć dobrze wiedziałam, że nie mam szans zdążyć. Zazwyczaj nie zdążam. Nawet nie pamiętam, kiedy wyrobiłam się w ośmiu godzinach pracy. Zwykle zostaję jeszcze dwie, trzy godziny, a zdarza się, że i pięć. Mogę sobie na to pozwolić, ponieważ moim życiem żądzą banalne sprawy, a raczej ich brak. Takie, które dla innych są czymś oczywistym i powszednim, a dla mnie tajemniczym i nieosiągalnym. Mam na myśli chociażby miłość. Nie doświadczam takowej, moją miłością stała się zatem praca, na której skupiłam całą swoją życiową ambicję. Piotr wie o tym doskonale, dlatego, choć nie skąpi mi seksistowskich uwag, od początku współpracy docenia mój wysiłek. Nie żeby był aż tak empatyczny, po prostu jest świadom, że tak skrupulatną i dociekliwą policjantkę ciężko byłoby zastąpić. Jedynym, co może go niepokoić, są moje nadgodziny, z których w tym roku uzbierałam już kilka tygodni. To naprawdę imponujący wynik, zważywszy, że nikt mi za ten czas nie zapłaci. Powinnam jak najszybciej odbierać je w formie wolnych dni, tyle że zazwyczaj nie mam kiedy i przepadają gdzieś natłoku pracy, pozostając wspomnieniem, szlachetnym czynem społecznym. Jakiś czas temu komendant zwrócił mi uwagę, że mam zbyt mocno podkrążone oczy i nakazał mi skrupulatne notowanie każdej minuty. Od tego czasu zapisałam kilka kartek, więc kiedy w końcu szef każe mi je odebrać, w międzyczasie zapomni, jak wyglądam. Do tego muszę jeszcze wykorzystać zaległy i obecny urlop wypoczynkowy, z którego nie korzystam, dopóki ktoś mnie do tego nie zmusi. Wiem, że to dziwne, ale cóż ja mogłabym zrobić z taką ilością czasu. Nie znoszę się lenić, a poświęcanie doby na cokolwiek poza pracą i sprawami, które mogłyby tej pracy służyć, wydaje mi się bezsensowne. Tylko literatura i sport nie dają mi poczucia straconego czasu. Ale ileż można czytać, pisać i ćwiczyć? Te sprawy wystarczająco wypełniają mi tych kilka godzin doby, które mam dla siebie po pracy. Reasumując, od kiedy zasiedliłam pokój w wydziale kryminalnym, w zasadzie nie odpoczywam.

Kiedy zegar wybił pierwszą, a moje poczucie misji urosło mniej więcej go rangi misji ratowania prezydenta, przez myśl przemknęła mi wizja kolejnych nadgodzin, z których musiałabym się tłumaczyć. Nie miałam czasu na biurową kontemplację, musiałam zacząć działać. „Zdążę!”, krzyknęłam do siebie i zaśmiałam się ze swojej głupoty. Wrzuciłam dokumenty do torby i wybiegłam do dyżurnego. Był zajęty wydawaniem poleceń przez radio, niezauważalnie podkradłam mu więc klucze i popędziłam do służbówki.

Niedomknięte walizki leżały na dolnym regale.

Założyłam rękawiczki, powoli otworzyłam zatrzaski i zaczęłam oglądać rzeczy. Ze sterty grubych, męskich swetrów wypadła na podłogę zmiętolona kartka. Podniosłam ją i obejrzałam. Była zapisana z dwóch stron, odręcznym pismem. Dojrzałym, eleganckim i nietuzinkowym. Jego właściciel na pewno sporo czasu poświęcił na lekcje kaligrafii, które zaowocowały niepowtarzalnym stylem. Równiusieńko zaokrąglone brzuszki i ozdobnie przeciągnięte ogonki wprawiły mnie w zachwyt. Z treści wynikało co najmniej tyle, że właściciel walizek lub ktoś, kto zapisał tę kartkę, interesuje się literaturą i religią. Na prawej stronie kartki widniała bowiem recenzja jakiegoś wiersza, a na jej odwrocie umieszczono opis sakralnego przedmiotu. Zaraz pod nim zanotowano też jutrzejszą datę, godzinę, miejsce, imię Apoloniusz i wyraz „mucha”. Bez względu na to, kto i po co spisał te informacje, bardziej nie mógł mnie zaintrygować. Delikatnie odłożyłam karteczkę na pusty regał i przejrzałam resztę ubrań. Nie znalazłam już nic ciekawego, podobnie w drugiej walizce, która z pozoru niczym mnie nie zaskoczyła, przynajmniej dopóki nie zdałam sobie sprawy, że ubrania są eleganckie, zimowe i zdecydowanie nie w rozmiarze denata. Co więc robiły przy naszym szanownym krakowskim włóczykiju? Na co mu tak ciepłe rzeczy na początku czerwca? Czyżby to nie były jego walizki? Znaleziono go na dworcu, co sugeruje, że wybierał się w podróż, ale dlaczego z cudzymi ubraniami i bez dokumentów? Za co chciał kupić bilet? A kartka?

Wzięłam głęboki oddech i z kucek klapnęłam na podłogę, uderzając plecami o ścianę. Skrzyżowałam po turecku kolana i przyglądałam się tajemniczym zapiskom. Przeanalizowałam fakty i w końcu zajarzyłam, że opisany przedmiot to relikwiarz podobny do tych skradzionych, o których głośno było w mediach. Uznałam, że muszę jak najszybciej porozmawiać z ochroną dworca.

Poderwałam się gwałtownie, zwinęłam kartkę w rulonik i wróciłam do dyżurnego. Nadal wisiał na telefonie i nie zauważył nawet, że oddałam mu klucze. Poświęcił mi sekundę uwagi, gdy krzyknęłam, że wypisuję radiowóz. Skwasił się, to obiecałam wrócić najpóźniej za godzinę.

Podekscytowana wpakowałam się do naszej najnowszej nieoznakowanej hybrydy. Moje odkrycie, noc i szalejąca burza wprawiły mnie w przyjemny nastrój. Poczułam się jak Sherlock Holmes albo Sherlockini, czy jakoś tak… Obym spotkała na swej drodze jakiegoś Johna Watsona… Westchnęłam i docisnęłam gaz.

Przed dworcem wygramoliłam się z samochodu i, jak przystało na detektywa z prawdziwego zdarzenia, widowiskowo rozłożyłam czarny parasol. W strugach deszczu przemknęłam do budynku. Wydawało mi się, że mam szczęście, ponieważ ochroniarz, który uczestniczył w zdarzeniu nadal był w pracy. Chętnie zgodził się na rozmowę, ale po krótkim przesłuchaniu miałam jasność, że nie wyciągnę z niego nic nowego. Nie żeby mężczyzna nie chciał współpracować. Po prostu upierał się zacięcie, że nie mógł niczego widzieć, bo jak na złość zasnął. Monitoring zarejestrował zdarzenie i faktycznie, jak wspomnieli koledzy, nic z niego nie wynikało. Wiem, bo sprawdziłam je klatka po klatce. Było tak jak w notatce – Aleksandryjski w pośpiechu wpadł na dworzec i przewrócił się. Walizki wypadły mu z rąk i zostały tak, jak je znaleziono. Westchnęłam, że nie mam możliwości przejrzenia miejskiego monitoringu, który pomógłby mi odtworzyć, jak Aleksandryjski tam dotarł. Sprawa ani trochę się nie rozjaśniła, ale wyszłam z założenia, że przezorny zawsze ubezpieczony i na wszelki wypadek wręczyłam ochroniarzowi wizytówkę.

Zawiedziona opuściłam dworzec. Wsiadając do pachnącego nowością radiowozu, usłyszałam ustawioną na numer Piotra piosenkę Queen Dont’t stop me now, która dobitnie mi się z nim kojarzy.

– Zosiu, wracaj – zaczął cicho i spokojnie. – Musisz dziś przygotować odpowiedź do prokuratury i pismo do wojewódzkiej. Ostateczny termin! – poszybował głosem do góry, co miało mnie chyba zmotywować. – Zostaw te walizki, niczego nie wskórasz, masz masę innej roboty. Chcę mieć pisma o szóstej na biurku!

Wie, że babram się w sprawie Aleksandryjskiego… Kolejne potwierdzenie, że poznał mnie aż za dobrze.

Przytaknęłam, rozłączyłam rozmowę i to by było z mojego sherlockowania. „Cholerna biurokracja, cholerni prokuratorzy”, zamruczałam pod nosem.

APOLLOKraków, 3.06.2017 – sobota po południu

Początek czerwca zapowiadał gorące lato, komisariat płonął od nadmiaru spraw. Policjanci z kryminalnego mijali się w biegu, gnając do drukarki na korytarzu jak poparzeni, aby stracić jak najmniej cennego czasu. Gdyby tak stanąć w kącie i mierzyć czas, można by zauważyć, jak z dnia na dzień biją kolejne rekordy. Podobnie minął nam też maj, od przesłuchania do przesłuchania, od sprawy do sprawy. Ledwo co rozliczyłam się z papierów za pierwszy kwartał, a już przymierzałam się do rozliczenia półrocza.

Mnie jako jedynej nie zależało na czasie. Miałam go pod dostatkiem. Rano, w południe, po południu, wieczorem i w nocy. Cała doba tylko czekała na zapełnienie. Nikt więc nie zdziwił się, gdy przyszłam do pracy o pół zmiany wcześniej. Dopiero widząc, jak w pośpiechu przekładałam papier pomiędzy szufladami drukarki, mijający mnie na korytarzu koledzy przystawali zszokowani, żeby zapytać co się stało.

– Nie gadaj, że w końcu masz jakąś randkę – zagaił Maciek.

– Skąd ten pomysł – skrzywiłam się, wyrywając z podajnika zaciętą kartkę.

– Jak to skąd – zaśmiał się głośno. – Z tego papieru prawie nic nie zostało. Gołym okiem widać, że jesteś mocno podekscytowana. Ach, chciałbym być tą kartką. Aż zazdroszczę temu facetowi.

Spojrzałam na niego wymownie i ruszyłam w stronę swojego pokoju.

– Wiem, wiem – dodał. – Ten twój wzrok pełen politowania. Ech, no nic, udanego wieczoru – westchnął i ruszył za mną.

Miałam świadomość, że patrzy na mój tyłeczek. Wierzcie mi, nie miałam ani siły, ani chęci, aby go upominać. Setki, o ile nie miliony razy zwracałam kolegom uwagę. Najpierw ganiłam, później prosiłam, aż w końcu wrzeszczałam, kłóciłam się i ziałam ogniem. Nie pomogło. Prawda jest brutalna. Jedna samica w stadzie samców zamkniętych w swoim kręgu na kilka godzin dziennie nie uchroni się przed tym, choćby była najbrzydszą i najbardziej opryskliwą samicą na świecie. Zatem przez pewien czas broniłam się jak mogłam, a później przemyślałam sprawę i z dnia na dzień zmieniłam taktykę. Uznałam, że skoro nie udaje mi się pokonać ich sprzeciwem, spróbuję ich własną bronią. I tak mniej więcej dokonał się przełom w mojej mentalności, który doprowadził do tego, że zaczęłam wykorzystywać swoją seksualność do osiągania wymiernych i niewymiernych korzyści. No przynajmniej w swoich oczach, bo w praktyce zaczęłam po prostu równoważyć męskie popędy. Nie powiem, na początku było ciężko, ale po pewnym czasie przywykłam i opanowałam tę sztukę do perfekcji. Dzięki mojemu zdrowemu, jak sądzę, podejściu wszyscy w końcu są zadowoleni, bo odrobinę luźniejsza relacja pomogła mocniej zacieśnić więzy. Koledzy zaczęli czerpać przyjemność z nieustannych podtekścików, a ja z przyjemnej współpracy. Od tej pory żaden z chłopaków nie odmówił mi pomocy, żaden, o ile mi wiadomo mnie nie obsmarował, a wszyscy jak jeden mąż stają za mną murem. Przekonuję ich pracowitością i koleżeństwem, a przekupuję zgrabnym tyłeczkiem, nic nie znaczącymi ruchami bioder i kilkoma od tak rzuconymi półsłówkami. Z naciskiem na to ostatnie, bo rzecz jasna nigdy nie dopuszczam do hardcorowych rozmów na dwuznaczne tematy. Byłoby to sprzeczne z moim poczuciem godności. Takie stanowcze podejście zapewnia mi szacunek i odpowiednią pozycję w oczach kolegów. Myślę, że taką pozycję, jakiej w męskim stadzie nie zapewniłoby mi nic innego.

Dlaczego? Dlatego, że mężczyźni w zawodowych kontaktach z kobietami lubią luz, zamknięty oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Dobrze wiedzą, że jest jakaś strefa komfortu, granica, której nie wypada przekraczać. A jeśli wyznaczają ją zbyt daleko, naruszając cudzą, to zwyczajnie są głupi i nie zasługują na koleżeństwo. Na szczęście większość facetów wie, że granie w otwarte karty na polu zawodowym jest niesmaczne, nietaktowne i nawet z najładniejszej i najbardziej wstrzemięźliwej kobiety zrobi ladacznicę. Mężczyźni wcale nie lubią u kobiet nachalnej seksualności. Brzmi śmiesznie? Pamiętajmy, że mówimy o relacjach zawodownych, którym chcąc nie chcąc, poświęcamy prawie połowę swojego życia. I wierzcie mi, żaden facet nie chciałby przebywać przez osiem godzin w towarzystwie kobiety z manierami prostytutki. Mylne wrażenie mogą sprawiać rozmowy w męskim gronie, gdzie faceci uwielbiają przeganiać się sprośnymi żartami. Ale to tylko gra pozorów. Poza tym warto pamiętać, że żaden porządny mężczyzna nie pozwoli sobie na to wspomniane przekroczenie granicy. Z naciskiem na słowo porządny, czyli jedyny typ zasługujący na uwagę.

Dlatego właśnie faceci lubują się w grze za pomocą podtekstów, półsłówek, gestów. Liczy się rozwaga, umiejętność balansowania pomiędzy tym co oczywiste, a tym co niedopowiedziane. W końcu są zdobywcami i lubią bawić się z ofiarą. To sprawia przyjemność, buduje napięcie, pobudzające wyobraźnię. A że tymi nieszczęsnymi ofiarami jesteśmy my – kobiety, świadomość tego wszystkiego, daje nam przewagę. Dlatego postawa taka jak moja, jest moim skromnym zdaniem najlepsza. Niechże sobie myślą, że to oni zdobywają, podczas gdy to my mamimy ich instynkty. Nie jest to łatwa sztuka, ale do opanowania. Wystarczy mieć odpowiedni poziom zdrowego rozsądku, odpowiednie poczucie własnej wartości, autoironii, i poczucia humoru. To tylko tyle i aż tyle. Myślę, że mogę śmiało stwierdzić, pomijając ignorowanie irytujących mnie tekstów o nadzwyczajności moich nieziemskich kształtów, że jestem w tym dobra i jestem po prostu sobą. Przywykłam do tych kilku niezobowiązujących uśmieszków rzucanych mimochodem w kierunku strapionych życiem kolegów i jest mi z tym całkiem przyjemnie.

Dzień minął mi w mgnieniu oka. Zgłosiłam się ze swoim odkryciem do naczelnika, który tak jak przypuszczałam, odprawił mnie z kwitkiem. Nie przejęłam się, miałam już swój plan. Godziny mijały, a ja co chwila z niecierpliwością spoglądałam na zegarek. Zdecydowałam się zweryfikować notatki z tajemniczej kartki. A dzięki temu, że przyszłam do pracy wcześniej, to też wcześniej udało mi się wyjść. Zyskałam czas, aby spokojnie dotrzeć pod podany adres, rozejrzeć się po Jamie Michalika i zająć odpowiednie miejsce. Znam ten lokal i podejrzewałam, że przytulne na co dzień zakamarki, stanowiące świetne schronienie przed światem, tym razem nie będą moim sprzymierzeńcem. Mogą stać się dobrą kryjówką, zarówno dla mnie, jak i dla potencjalnego bandziora.

Od progu rozpoczęłam rozeznanie terenu. Spory lokal był w połowie zapełniony gośćmi, których kryły wysokie oparcia secesyjnych kanap. Zrobiłam powolną rundkę po sali, zamówiłam kawę i przycupnęłam przy niewielkim stoliku ustawionym na otwartej przestrzeni, mniej więcej pośrodku pomieszczenia. Szybko zorientowałam się, że nie jest to idealne miejsce, bo choć mogłam doglądać większości zaciemnionych kątów, jednocześnie sama wystawiłam się na idealny widok. Nie wiem, dlaczego na początku wcale mi to nie przeszkadzało. Czułam się nadzwyczaj pewnie. Sączyłam powoli cappuccino i ukradkiem łypałam po kątach w poszukiwaniu samotnego mężczyzny z muchą na szyi. W końcu udało mi się wypatrzyć kogoś, kto odpowiadał mojemu wyobrażeniu. Kilka stolików dalej, tuż przy dzielącym sale witrażu, siedział samotny, młody mężczyzna z kolorową muchą na szyi. Co prawda był trochę zbyt młody i ekstrawagancki jak na to, co zdawało się sugerować dość staro brzmiące imię Apoloniusz, ale przecież równie dobrze mógł to być pseudonim. Po pewnym czasie dołączyła jednak do niego kobieta, co zbiło mnie z tropu.

Pożałowałam straconego czasu i podniosłam tyłek. Przeszłam spacerkiem do drugiej sali i usadowiłam się przy kilkuosobowym stole. Zaczynałam się denerwować i coraz intensywniej skanowałam każdy punkt pomieszczenia. W pewnym momencie coś mi mignęło. W najmniejszej sali, na podeście przeznaczonym dla artystów, w kącie, za pianinem, na kanapie schowanej w gęstym cieniu poruszyła się jakaś postać. Zaintrygowała mnie, bo tak dobrze się schowała, że nie dość, że prawie nie było jej widać, to trudno też było ocenić, czy ma towarzystwo. Ktoś starał się być wręcz niezauważalny i gdyby nie zerknął nieśmiało w otwartą część pomieszczenia, nigdy bym go nie dostrzegła. Skupiłam wzrok i w cieniu ciemnych ścian dojrzałam męską twarz i wyciągniętą szyję ozdobioną muchą. Obserwowałam tę postać przez kolejnych kilka minut. Czas biegł nieubłaganie, kawa mi wystygła, a nie wypadało jej dokończyć i siedzieć przed pustą szklanką. Nie miałam możliwości zamówienia następnej, bo tajemniczy jegomość mógłby mi nawiać. Na domiar złego zrobiłam się głodna.

W końcu nie wytrzymałam. Zabrałam szklankę z resztkami napoju i spokojnie przeniosłam się do stolika ustawionego naprzeciw mężczyzny w muszce. Usiadłam jak gdyby nigdy nic i zerknęłam w stronę narożnika, który zamierzałam rozszyfrować. Mężczyzna dojrzały, zadbany, dobrze ubrany, opalony, jakby wrócił z wakacji, obracał w dłoniach kryształ z whisky. Kiedy spotkaliśmy się wzrokiem, uśmiechnęłam się jak przyjazna turystka i udałam zawstydzoną. Mężczyźnie nie było jednak do śmiechu. Miał poważną minę, marszczył czoło i, ogólnie rzecz ujmując, wyglądał na podenerwowanego. Zabrałam swoją kawę i dosiadłam się do niego.

– Dobry wieczór, mam na imię Zośka – zagadnęłam z uśmiechem.

– Dobry wieczór, przepraszam panią, czekam na kogoś – odpowiedział, odwracając wzrok.

– Zatem porozmawiajmy, zanim ten ktoś przyjdzie – zagaiłam.

– Wybaczy pani, nie jestem w nastroju do rozmowy – bąknął i ponownie wychylił się w stronę drzwi wejściowych.

Absolutnie mnie tym nie zniechęcił.

– Ja się przedstawiłam, a jak panu na imię?

– Szanowna pani, doprawdy, nie mam czasu ani ochoty na takie rozmowy – oświadczył i zaraz po tym wstał.

Wystraszyłam się, że źle poprowadziłam tę rozmowę i że zaraz mi zwieje.

– A chciałby pan porozmawiać z panem Aleksandryjskim albo Wojnickim? Panie Apoloniuszu?

Mężczyzna zatrzymał się i obdarzył mnie dociekliwym spojrzeniem.

– Co pani powiedziała? Może pani powtórzyć? To drugie nazwisko.

– Pytałam, czy przypadkiem nie czeka pan na Wojnickiego?

Mężczyzna usiadł i nachylił się w moją stronę. W końcu mogłam lepiej mu się przyjrzeć.

– On tu panią przysłał? – wyszeptał przyglądając mi się czujnie.

– Tak jakby – odpowiedziałam spokojnie. – Czy mam mu coś przekazać?

– Tak. Proszę mu przekazać, że muszę się z nim natychmiast spotkać. Będę rozmawiał wyłącznie z nim. Gdzie on jest?

Zgłupiałam. Moja strategia nie przewidywała takiego rozwoju wydarzeń.

– Gdzie on jest? – powtórzył mężczyzna. Milczałam jak kretynka. A kiedy już otworzyłam usta – Pani nic nie wie – dodał poirytowany. – On tu wcale pani nie przysłał.

Tajemniczy jegomość wstał i żwawym krokiem udał się do wyjścia. Nawaliłam, kompletnie spartaczyłam robotę. Co gorsza, złapałam się ostatniej deski ratunku, czyli poderwałam się z miejsca i popędziłam za nim.

– Proszę zaczekać, to ważne, nalegam! – Zawołałam i dogoniłam go przy wyjściu.

– Proszę się nie naprzykrzać – upominał mnie, nie odwracając się w moją stronę. – Nie będę z panią rozmawiać.

Nie miałam pomysłu, jak go zatrzymać. W mojej pustej głowie zahulał wiatr. Truchtałam za nim i powtarzałam w kółko:

– Niech pan zaczeka, to bardzo ważne.

Mężczyzna kierował się w stronę Teatru Słowackiego. Głupio mi było za nim biec, a kiedy go doganiałam, natychmiast przyspieszał. W końcu wpakował się do taksówki i odjechał.

Wściekłam się na siebie. Źle to rozegrałam i zostałam z niczym. Przepadł mój jedyny trop. Nie miałam pojęcia, gdzie mogłabym go szukać. Gorsza była jednak świadomość, że nieumiejętnie wdepnęłam w działania policji, które od pewnego czasu toczyły się w sprawie relikwiarzy i były daleko poza moim zasięgiem. Nie wybaczyłabym sobie spartaczenia komuś roboty.

Osłabłam i burczało mi w brzuchu. Skoczyłam po jedzenie i wróciłam na komisariat. Przejrzałam w policyjnej bazie danych informacje na temat Franciszka Aleksandryjskiego. Spisałam adres i pojechałam do jego mieszkania, gdzie oczywiście nikt mi nie otworzył, przecież nie miał rodziny. Nawet obowiązek pochówku spoczywał teraz na ośrodku pomocy społecznej. Byłam w kropce, sama ze swoim pracoholizmem i ambicją. Nie mogłam przeboleć swojej głupoty i postanowiłam, że moje dalsze działania będą lepiej przemyślane. Póki co nie miałam już żadnego punktu zaczepienia.

Zmęczona wróciłam do domu.

LITERATKIKraków, 4.06.2017 – niedziela

W moim mieszkaniu panował artystyczny nieład. Sadzę, że typowy dla młodej, samotnej i zapracowanej kobiety. Za to wystrój nie należał już do typowych. Sześćdziesiąt metrów kwadratowych marokańskiej ekstrawagancji, dopełnionej eklektyzmem. Orientalne wzory, meble z hebanowego drewna o rzeźbionych, giętych nogach. Salon z odtwarzaczem zamiast telewizora, wiekowa złoto-różowa kanapa, niewielki, okrągły stolik i niewiele kwiatów. No dobra, żadnych kwiatów oprócz małego kwitnącego kaktusa. Całość okraszona książkami i porozrzucanymi po kątach płytami kompaktowymi. Styl mojego życia bił z każdego kąta tego mieszkania. Jednakże śmiem pokusić się o twierdzenie, że klimat tworzyły nie tyle książki i meble, co kolory. Granatowy salon otwarty na złotą kuchnię, która zza ciemnych zasłon wpuszczała do niego przygaszone światło. Trochę to takie ludzkie cechy zaklęte w przedmiotach.

Sygnał telefonu postawił mnie na równe nogi.

– Halo, mała, jesteś tam? – zagadywała pogodnie przyjaciółka.

– Eee, jestem, jestem, Kaśka – wyjąkałam zaspanym, zachrypniętym głosem.

– Świetnie, w takim razie wpadnę za godzinkę, masz dziś wolne, prawda?

– Tak, mam, ale… planowałam się wyspać – odpowiedziałam i, łapiąc równowagę, usiadłam na łóżku.

– Znowu zasiedziałaś się w robocie, wykończą cię! Twój pracoholizm mnie przeraża! Musisz wyskoczyć gdzieś ze mną na weekend. A póki co zbieraj się, wpadnę za godzinę. Z ser-ni-czkiem! Se jaaa – zakończyła radośnie.

Złapałam za zegarek – niedobrze, była siedemnasta. Dzień dopiero się dla mnie zaczynał, a już poczułam się nieprzyjemnie. Zmarnowałam tyle cennego czasu i wcale nie winiłam za ten fakt pracy, a jak zwykle samą siebie. Powinnam spać pięć, a nie czternaście godzin! W życiu jest zawsze tyle do zrobienia! Wypożyczona niedawno książka o największych architektach świata i biografia Churchilla same się nie przeczytają. Dopadły mnie gorzkie wyrzuty sumienia. Jedyny dzień wolnego, zaplanowany na rozwój intelektualny, zmarnuję na ploteczki przy kawie. Wizja utraty jedynej przyjaciółki była jednak dokuczliwsza, więc nie potrafiłam jej odmówić.

Podniosłam się z łóżka, wrzuciłam na siebie bawełniany szlafrok i godzinę później siedziałam z Kaśką przy kawie.

– Ty coś w ogóle jadasz? Wyglądasz na chorą albo chronicznie przemęczoną – zganiła mnie.

– Jadam na pewno więcej niż ty i błagam, nie moralizuj. – Kaśką aż zatrzęsło, więc prędko podjęłam dalej. – Zmieńmy temat, byle nie na twoje problemy rodzicielskie. One są jak bumerang, ja ci doradzam, proponuję, odpowiadam na pytania, a one i tak wciąż do mnie wracają. Wrócą i jutro, i za tydzień, a ja muszę ci coś pokazać.

Oderwałam się od serniczka i wyszłam do przedpokoju po torebkę.

– Na pewno więcej niż ja, tak, na pewno, na pewno – usłyszałam.

Najwyraźniej Kaśka nie dowierzała, że mogłabym jeść więcej, bo sama od zawsze je za dwoje, a mimo to jest szczupła. I nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek bała się, że przytyje. Mało tego, uważa, że nawet gdyby jej się to przytrafiło i tak będzie jej do twarzy. Nieprzeciętne podejście jak na kobietę, ale Kaśka zawsze miała ogromne poczucie własnej wartości i zabójczą pewność siebie, co zresztą w niej uwielbiam. Fakt faktem – jest śliczna, zadbana, zawsze perfekcyjnie umalowana, elegancka. Kiedyś zastanawiałam się, jak to jest, że tak długo się przyjaźnimy. Z czasem pojęłam, że wzajemnie się uzupełniamy. Ona wnosi w naszą przyjaźń delikatność, subtelność, wrażliwość, a ja… no cóż, tę całą resztę. W każdym razie, bez niej raczej nie sięgnęłabym po tusz do rzęs, a ona beze mnie nie sięgnęłaby po pistolet. Pewnie nawet nie zatrzymałaby się w pobliżu strzelnicy. W naszym przypadku ciepło zderza się z chłodem i razem tworzą klimat umiarkowany. Yin i yang, równowaga, chyba już o tym wspominałam.

– Ta praca zabija w tobie kobiecość i empatię – bąknęła. – Jesteś dla mnie ostatnio wybitnie chamska. Masz szczęście, że kocham cię jak siostrę, inaczej mogłabym nie wybaczyć.

Wróciłam do pokoju z kartką, którą dzień wcześniej zabrałam z walizek.

– Co to jest? – zaciekawiła się. – Czyżby dowody zbrodni?

– Mam nadzieję, że jednak nie są to żadne dowody. Znalazłam tę kartkę wczoraj w rzeczach denata, znaczy Franciszka Aleksandryjskiego.

– Fuj, zabierz to ode mnie – Kaśka odsunęła się z obrzydzeniem i zabawną miną.

– No nie tak całkiem przy zwłokach – wyjaśniłam. – Facet zmarł na zawał, w nocy, na dworcu. Miał ze sobą walizki zapełnione męskimi, zimowymi ubraniami, no i to… – Zamachałam kartką. – Ten papierek może być ciekawym tropem w sprawie kradzieży relikwiarzy. Lekarka, która badała denata stwierdziła zawał, prokuratorka odstąpiła od czynności i w ogóle nie zainteresowała się walizkami. A ja jestem przekonana, że te dwie sprawy mają związek. Muszę wyniuchać, kto w komendzie nad tym pracuje. A ponieważ oficjalnie nie mam z tym nic wspólnego, muszę działać dyskretnie i tak, żeby przy okazji komuś nie zaszkodzić.

Kaśka krzywiła się i spoglądała w swój różowy telefon. Wyraźnie nie miała ochoty słuchać o mojej kolejnej superakcji i liczyła, że utnie tę dyskusję.

– Oddaj tę kartkę do laboratorium, niech sprawdzą odciski palców.

– O mamo! To nie jest takie proste, trzeba by było dobrze to umotywować, a naczelnik zabronił mi się w to mieszać. Tylko, że ja nie mogę odpuścić, nie dałoby mi to spokoju. Spójrz… – Podsunęłam Kaśce kartkę pod nos. – Wydaje mi się, że skądś znam to pismo. Pod recenzją ktoś podpisał się jako „J. Wojnicki”. Znasz kogoś takiego?

– Zośka, niejednemu psu na imię Burek. Ponadto ten podpis niekoniecznie ma jakiś związek z właścicielem walizek.

– Przecież wiem. Ale naprawdę, wydaje mi się, że znam to nazwisko.

– Hm… faktycznie brzmi znajomo. A pismo wygląda jakoś tak intelektualnie, nie wiem… profesorsko? – Zadumałyśmy się przez chwilę. – Idąc tym tropem – odezwała się. – Pamiętasz tego brodatego profesora z uniwerku gdańskiego, który kiedyś miał u nas wykłady gościnne? On przypadkiem nie nazywał się Wojnicki?

Kilka lat wcześniej studiowałyśmy razem filologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pewnie na pierwszy rzut oka nie wyglądam na intelektualistkę, ale od dziecka kocham literaturę. Pomaga mi przenosić się do lepszego świata. Lecz, jak zapewne zdołałam poinformować, moja natura ma też drugą stronę. A te studia, niestety, mocno się z nią kłóciły, utrudniając mi realizację planów zawodowych. Tak więc porzuciłam literaturę i magistra zrobiłam zaocznie, z bezpieczeństwa międzynarodowego, co jak się okazało, dziś mało mi się przydaje. Fakt faktem, dowiedziałam się ciekawych rzeczy, tylko co z tego, kiedy nijak mają się do mojej pracy.

– Kaśka! Ja pierdzielę, tak, to był Jan Wojnicki! Coś mi się zdaje, że jeszcze mam jego recenzję. To było tak komiczne, że prawdopodobnie zostawiłam sobie na pamiątkę. – Zerwałam się z krzesła i podeszłam do sterty książek luźno wrzuconych do przeszklonej witrynki. Zza okładki jednej z nich wyjęłam ręcznie napisany wiersz, oprawiony czerwonym atramentem. – Niewiarygodne! Wygląda identycznie! Kaśka, jesteś wielka! – Wróciłam do stołu i położyłam swoją kartkę obok kartki znalezionej w rzeczach Aleksandryjskiego. – To jest to pismo i ten podpis! – trajkotałam podekscytowana. – Na pewno jego! No patrz, identiko! Ilu może być mężczyzn o tym samym nazwisku, którzy identycznie się podpisują?!

Kaśka raz jeszcze przyjrzała się zapiskom.

– No faktycznie… Mówię ci, oddaj tę kartkę do ekspertyzy.

– Ekspertyzy? – Zaśmiałam się. – A nasze czujne oczy ekspertów nie wystarczą? Nie ma czasu na zabawy w ekspertyzy, to się musi zgadzać! „Serdeczności Jan Wojnicki” – przeczytałam. – Udało się! Rozszyfrowałyśmy to! Teraz jeszcze trzeba go odnaleźć.

Kaśka zmarszczyła czoło.

– Po co? I jak chcesz tego dokonać? Napiszesz mu maila?

– Maila? Zwariowałaś? Wiesz, w jakim tempie osiemdziesięciolatek mi na niego odpowie? Tym bardziej, kiedy podejrzewam, że mogło mu się coś przytrafić! Nie ma czasu. Odnajdę go jak zawsze… metodą małych kroczków. Naprawdę kipiałam z podniecenia, w przeciwieństwie do przyjaciółki. Zdawała się być ospała i niezbyt zainteresowana sprawą. Próbowała sprowadzić mnie na ziemię i ostudzić parujące ze mnie emocje.

– A może najpierw do niego zadzwoń? Jeśli nadal pracuje, to kontakt do niego powinien być na stronie uniwersytetu.

– Bingo! – Złapałam za komputer i zaczęłam głośno komentować. – Pewnie profesor napisał tę recenzję nie bez powodu. Zaraz poszukam, jakie stowarzyszenia literackie organizowały ostatnio swoje spotkania. Dzisiaj wszystko jest w internetach, znajdę uczestników i przepytam.

Kaśka przewróciła oczyma. Wiedziała, że uwielbiam świat kultury, zatem moja ekscytacja na myśl o kontakcie z intelektualistami nie była dla niej dziwna.

– Jesteś trochę pieprznięta, cała drżysz z podniecenia! Cała ty – podsumowała mnie. – I powiedz mi, co ty z tym zrobisz? Po co chcesz go odszukać? I co będziesz z tego miała? Przecież taką kartkę mógłby mieć każdy. Sama taką masz.

– Nie każdy – zauważyłam. – Spójrz… – Wskazałam palcem na adres i datę. – To byłby dziwny zbieg okoliczności, nieprawdaż? Denat też był profesorem, może się znali, może przedwczoraj się widzieli i Wojnicki dał Aleksandryjskiemu tę kartkę. Jeśli go odszukam, przycisnę go, żeby powiedział, o czym rozmawiali. Może Aleksandryjski zdradził mu swoje plany? Swoją drogą, poszłam na to spotkanie i ten cały Apollo mi nawiał.

– Co?! Zwariowałaś? – Kaśka popukała się w czoło. – Sama mówiłaś, że Aleksandryjski to wariat. Mógł ukraść te walizki. A jeśli miał się spotkać z równym sobie świrem?

– A tę kartkę też ukradł? – Zaśmiałam się. – Mówię ci, ta sprawa na pewno ma związek z kradzieżami. Wyniuchałam coś ciekawego. A ten facet nie wglądał na wariata.

– Zośka, przypominam ci, że naczelnik zabronił ci to ruszać. A obie wiemy, jaki jest Piotr. Nawet jeżeli zmieni zdanie, to tak obciąży cię robotą, że i tak nie będziesz miała czasu!

– Masz rację. Na szczęście wypracowałam ostatnio sporo nadgodzin, które dosłownie muszę odebrać. Oprócz tego mam jeszcze zaległy urlop i tegoroczny.

– Wariatko! Nie po to związki walczą o urlopy dla policjantów, żeby napaleni funkcjonariusze prowadzili w tym czasie swoje śledztwa. Zwariujesz! Musisz zresetować umysł, bo naprawdę mi oszalejesz, tak nie można!

– Jakbyś mnie nie znała. Wiesz, że praca jest wszystkim, co mam. Czuję tę sprawę, czuję, że to będzie coś.

Kaśka pokręciła głową.

– Przynajmniej jesteś tego świadoma – bąknęła. Wydaje mi się, że rozumiała moje narwanie. Kiedyś wyznała mi, że gdyby nie miała rodziny, pewnie sama byłaby największą pracoholiczką w firmie.

– No jak uważasz, mała. – Wstała i zacisnęła pięści. – Trzymam kciuki i spadam, bo Andrzej od rana sam ogarnia dzieciaki.

Wymieniłyśmy się uściskami i odprowadziłam ją do drzwi.

– Daj mi znać, jak coś znajdziesz. I bądź ze mną w kontakcie. Na bieżąco, pisz SMS-y, dzwoń. Wiesz, gdzie mnie szukać.

– Wiem, wiem. Dobranoc – powiedziałam i uwolniłam Kaśkę z mojego świata.

Myślę, że z radością wróciła do swojego idealnego męża Andrzeja, który pod jej nieobecność starał się zapanować nad dwojgiem małych dzieci. Zrobiło mi się nawet trochę smutno, że już poszła. Nasza przyjaźń wiele dla mnie znaczy, pomimo że żyjemy w zupełnie innych światach. Ona jest wzorowym przykładem młodej, zapracowanej matki, świetnie ogarniającej rzeczywistość. Udowadnia, że można być przy tym niesamowicie szczęśliwą. Sporo wnosi w moje nudne, szare życie i często przypomina mi, że wymaga więcej dystansu i luzu.

Zawiesiłam się przez chwilę nad swoim losem. Nie raz, ani nie dwa zastanawiałam się, dlaczego nie trafiłam jeszcze na swoją miłość. Zaznaczę, że używam tego sformułowania nieprzypadkowo, bo „znaleźć faceta” jest jedną z najgorszych gier słownych, jakich używają kobiety. Otóż ja nie szukam swojego księcia i mam nadzieję, że on też mnie nie szuka, a los po prostu kiedyś rzuci nas w swoje objęcia. Wracając do meritum, jak mówiłam, nie raz, ani nie dwa zastanawiałam się dlaczego jestem sama. Po wielu przeanalizowanych mapach myśli doszłam ostatecznie do wniosku, że nikt nie spełnia moich oczekiwań, bo zwyczajnie jeszcze nikt mi odpowiednio nie zaimponował. Wyjąwszy alpinistów, skoczków narciarskich, triatlonistów, lekarzy bez granic, kilku historycznych generałów i jeszcze kilku innych wybitnych osobistości. Problem w tym, że oni wszyscy są jakoś dziwnie poza moim zasięgiem. A zważywszy na fakt, że są to zazwyczaj ludzie ponadprzeciętni, z poczuciem misji, realizujący jakieś wyższe, dla wielu niezrozumiałe idee, nieraz zastanawiam się, czy i ja nie jestem stworzona do pielęgnowania idei innych niż te, z których składa się moja codzienność. Czy moje poczucie misji jest właściwe i czy ja naprawdę dobrze zrozumiałam przeznaczoną mi rolę? Kusi mnie czasem, żeby rzucić moje nudne życie i zająć się czymś niezwykłym. A później przychodzi nowy dzień i prędko wracam do ludzi, którzy potrzebują mnie tu i teraz.

Teraz zostałam sama. Wróciłam do laptopa, znalazłam na stronie uniwersytetu numer do profesora. Zadzwoniłam, ale nie odpowiadał. Cały wieczór spędziłam przed komputerem. Przegrzebałam Internet wzdłuż i wszerz. Dołączyłam do kilku grup tematycznych na portalu społecznościowym, zagadałam do kilkunastu nieznajomych. W końcu trafiłam w samo sedno. 1 czerwca w Piwnicy Pod Baranami w Krakowie był Wieczór Louisa Armstronga, ale przed nim odbyło się spotkanie poetyckie. Co prawda nie znalazłam żadnej wzmianki na temat Jana Wojnickiego ani zrecenzowanego przez niego wiersza, ale intuicja podpowiadała mi, że to właściwy trop.

POWOŁANIEKraków, 5.06.2017 – poniedziałek

Nazwiska osób uczestniczących w spotkaniu poetyckim miałam spisane. Większości nie musiałam sprawdzać, bo były mi znane z uczelni. Kolejnego dnia o poranku czatowałam już na wydziale filologii pod gabinetem profesor Zakrzewskiej zwanej Bubą.

– Dzień dobry, pani profesor, Zośka Sokolnicka, mam nadzieję, że mnie pani pamięta? – rzuciłam z entuzjazmem w stronę zaspanej starszej kobiety.

– Skoro tak twierdzisz… – zaczęła charakterystycznym dla niej aroganckim tonem. – Czy wy zawsze musicie nachodzić nas, kiedy najmniej tego oczekujemy? – ciągnęła, nie odwracając się w moją stronę.

Za bardzo przejęła się nieustępliwym zamkiem w starych drzwiach, który jak pamiętam, zawsze się zacinał. Wcale się nie dziwię, że nie chciał wpuścić jej do środka. Na jego miejscu też bym się stawiała.

– Jeszcze nawet kawy nie wypiłam, a już muszę siłować się z drzwiami, z tobą i Bóg jeden wie z czym jeszcze – fukała pod nosem, a ja stałam tuż obok i udawałam, że wcale nie drażnią mnie jej ciężkie perfumy.

W końcu pchnęła drzwi, rzuciła torbę na biurko i zawołała mnie do środka.

Przebiegłam oczyma przez jej peerelowskie piekiełko i zawahałam się. Zaatakowały mnie nieprzyjemne wspomnienia. Buba zdążyła odnaleźć swój kawowy kubek i ponownie mnie zawołać. Szczerze mówiąc, rozpatrywałam, czy się nie wycofać. Wcale nie miałam ochoty wchodzić tam i odświeżać wspomnień o upokorzeniach, których doświadczyłam z jej strony. Zmiękłam, kiedy wyjrzała na mnie spod gigantycznych, ciężkich okularów tymi swoimi maleńkimi, wrednymi oczkami. Zamknęłam drzwi i usiadłam jak na szpilkach w twardym, obskurnym fotelu.

– Była pani moją promotorką – zaczęłam szybko, aby jak najprędzej się stąd wydostać. – Co prawda tylko przez pół roku, bo później zmieniłam temat pracy licencjackiej i przepisałam się do profesora Grzonki.

Buba tak mocno ściągnęła brwi, że jej twarz kompletnie się zmarszczyła i pochłonęła te dziwne, malusieńkie oczka. Po chwili rozluźniła się, westchnęła głośno i zaczęła grzebać w torebce.

– Tak, tak, pamiętam. Niesamowity talent, inteligencja, cięty język i brak sprecyzowanego pomysłu na siebie. Pamiętam, choć dawno powinnam była zapomnieć. Wszelkie talenty, które odpuszczają, zapomina się prędko i bezpowrotnie. Taki talent zmarnowany, taka szkoda…

A jednak, dobrze przeczuwałam, że mi dowali. W zasadzie nie powinnam była spodziewać się po niej niczego innego. Mimo to nie było najgorzej, bo jakby nie patrzeć, pochwaliła mój talent. Tak czy siak, zmieszałam się. Nie wiem dlaczego zawsze tak na mnie działała. I jest to o tyle dziwne, że naprawdę niewielu osobom udaje się tak łatwo dźgnąć moje poczucie własnej wartości. Może to kwestia jej wieku, a co za tym idzie – doświadczenia i mojej świadomości, która podpowiadała, że powinnam na nim bazować? A może zwyczajnie przeraża mnie jej stara twarz i wizja, że mogę stać się kiedyś taka sama jak ona. W sensie nie to, że stara, ale że wredna i zgorzkniała z samotności. O ile mi wiadomo, Buba była stara panną i szczerze wątpię, aby przez ostatnie lata mogło się coś zmienić.

– Wybrałam inną drogę, pani profesor, jestem policjantką – palnęłam. W odpowiedzi Buba prychnęła opryskliwie. Gdy tylko zaczerpnęłam tchu, by się obronić dodała złośliwie:

– Mówiłam, zmarnowany talent, zmarnowany…

Najwyraźniej Buba nie zamierzała mi odpuścić. Ale ja nie odwiedziłam jej po to, żeby się kłócić. Puściłam więc tę uwagę mimo uszu, aby niepotrzebnie jej nie rozjuszyć i zdobyć to, po co przyszłam.

– A ja uważam, że dobrze wybrałam – odpowiedziałam krótko i zdecydowanie.

Buba sugestywnie przewróciła krwiożerczymi oczkami.

– No cóż, nie wątpię. Niełatwo jest przyznać się do błędu – podsumowała z głosem pełnym złośliwej satysfakcji.

Znowu wygrała! Znowu udało się jej wyprowadzić mnie z równowagi. Tak mnie wkurzyła, że aż podskoczyłam na tym jej śmierdzącym, starym fotelu i odruchowo zacisnęłam pięści. Złapałam się na tym, rozluźniłam więc dłonie i wsunęłam je pod kolana. Na tę uwagę nie mogłam pozostać obojętna.

– Ależ to nie żaden błąd! W końcu czuję, że robię coś wartościowego! I nie pani mnie oceniać! Jestem tutaj w konkretnej sprawie – zakomunikowałam stanowczo.

– A komu, jeśli nie mnie? Ile osób miało okazję poznać się na twoim talencie? Ale do rzeczy, cóż to za sprawa? Służbowa?

Koniec zabawy, teraz prosto do meritum.

– Nie, prywatna. Potrzebuję skontaktować się z profesorem Janem Wojnickim. Wiem, że przyjechał do Krakowa, aby wziąć udział w spotkaniu poetyckim, które odbywało się w piątek w Piwnicy Pod Baranami. Ma pani z nim kontakt?

Kłamałam jak z nut. Nie miałam żadnej informacji, która mogłaby potwierdzić udział profesora w tym spotkaniu. Na szczęście Buba jak zwykle błędnie oceniła moje intencje. I chociaż raz było mi to na rękę.

– Czyżbyś chciała podrzucić mu swoje prace do recenzji? – spuściła odrobię z tonu.

To był strzał w dziesiątkę. Momentalnie podchwyciłam wątek.

– Dokładnie tak, chcę zasięgnąć jego opinii. Kiedyś trafnie zrecenzował mój wiersz, dał mi sporo cennych rad.

Buba elegancko oparła podbródek na dłoni.

– Przepraszam, Zosiu, nie powinnam była zakładać, że rzuciłaś pisanie. Przykro mi, nie mogę ci pomóc. Jan nie zapowiadał swojego udziału w spotkaniu. Pierwsze słyszę, że miałby w nim uczestniczyć. Skąd masz takie informacje?

– Czytałam niedawno wywiad z profesorem, w którym wspominał, że się wybiera.

– Wywiad? Śmiem wątpić. On nie udziela wywiadów, uważa takie zachowanie za przeciwne swojej naturze.

Zrobiło się niebezpiecznie. Podejrzliwa Buba nie wróży niczego dobrego.

– Najwyraźniej ktoś go przekonał. Profesor próbował w tym wywiadzie namówić młodzież do czytania, widocznie to go zmotywowało.

– Hm…

Nastąpił moment grozy. Kolejne jej westchnienie, na dodatek przydługie, było dla mnie jak grzmot po błysku pioruna. Nie mogłam czekać, aż kolejny we mnie pieprznie. Musiałam biec do celu.

– Ma pani do niego jakieś namiary?

– Namiary? Nie, nie mam. Pamiętam, że mieszkał kiedyś w przepięknym mieszkaniu na gdańskim rynku, na ostatnim piętrze żółtej kamienicy na rogu, bodajże ulicy Straganiarskiej… Oj tak, to było urokliwe mieszkanie. Byliśmy kiedyś na konferencji, po której jego żona zaprosiła nas na kawę. Była prawdziwą damą – zmieniła ton na lżejszy i zamyśliła się na chwilę. A ja w zasadzie miałam to, po co przyszłam. – Myślę – odżyła znienacka – że najlepiej będzie, jak skontaktujesz się z nim przez e-mail uczelni, każdy wykładowca ma swoją skrzynkę.

– Mail… Gdzie ja miałam głowę! Dziękuję, pani profesor. Widzi pani, jaka jestem ostatnio zakręcona.

– No właśnie, toż to takie oczywiste! – znowu podniosła ton. – Pewnie jesteś przepracowana, bo gonisz pijaczyny po ulicach! Co to w ogóle za zawód dla kobiety! – prychnęła z oburzeniem.

Nastał odpowiedni moment na ewakuację.

– Muszę uciekać, pani profesor. Spieszę się.

– A może podeślesz swoje wiersze również mnie?

„Tobie? Też mi żart…”

– Oczywiście, podeślę pani na skrzynkę. Jeszcze raz bardzo dziękuję za poświęcony mi czas.

Wstałam, grzecznie ukłoniłam się w pas i uciekłam z tej diabelskiej kuźni talentów. Zbiegałam po schodach i cieszyłam się, że znajomość Buby choć raz na coś mi się przydała. I to dzięki kłamstwu na poczekaniu. Jakże pożytecznych rzeczy nauczył mnie mój zawód. Jeszcze trochę i stanę się profesjonalną kłamczuchą.

Stawiłam się na komisariacie przed czasem. Tym razem nie wpisałam się na listę obecności. Upewniłam się, że Piotr jest w pracy i udałam się prosto do niego. Ku jego zaskoczeniu nie przyszłam jak co rano z prośbą o newsy, a z wnioskiem o urlop na żądanie i odbiór nadgodzin. Nie mógł mi odmówić, bo ledwie co powitał chłopaków po długotrwałym L4 i miał komu rozdzielić sprawy. Nie miał też żadnego innego pretekstu, bo terminowo zakończyłam wszystkie postępowania, a sterty nowych, które zalegały u niego w gabinecie, jeszcze nie odebrałam. Musiał zorganizować zastępstwo i przydzielić je komuś innemu. Wypytał mnie trochę o plany i chyba zorientował się, że moja nagła potrzeba wypoczynku ma związek z mężczyzną z dworca. Nie zdecydował się jednak, żeby wprost o to zapytać. Gdy podpisał moje papierki, nabazgrałam raport i podrzuciłam go komendantowi.

Zamknęłam się w swoim pokoju, ponowiłam próbę kontaktu telefonicznego z profesorem, jak się spodziewałam bezskuteczną i wstukałam jego nazwisko w policyjną bazę danych. System zaczął mielić i wyrzucił na ekran niebieskie kółeczko. Kręciło się nachalnie długo, zdążyłam więc wyszukać w smartfonie najbliższe połączenie do Gdańska. Nim program wyświetlił wyniki, w pokoju zgasło światło.

Przez drzwi wpadł zdyszany Marcin.

– Wyłączaj komputer! Przeszliśmy na awaryjne zasilanie!

Nie odrywając oczu od zwieszonego systemu, lekceważąco machnęłam ręką. Uznawałam szalonego informatyka z komendy za panikarza, a co ważniejsze, wyłączenie komputera pokrzyżowałoby mi plany. W przeciwieństwie do zamiarów Marcina, który rozjuszony moim gestem rzucił się w kierunku komputera, odpychając przy tym moje krzesło tak, że okręciłam się wokół własnej osi i wylądowałam pośrodku pokoju. Znalazłam się zbyt daleko, aby go powstrzymać. Kliknął jakiś magiczny przycisk na klawiaturze i ostentacyjnie się do mnie uśmiechnął. Kiedy sprzęt wyzionął ducha, odetchnął jak po dobrze wykonanej robocie, oparł się o moje biurko i zawiesił wzrok na papierach.

– Jaki temat męczysz? – zapytał tak spokojnie, jak gdyby nic się nie stało.

Zaparłam nogi o podłogę i podjechałam moim rozklekotanym krzesełkiem na kółkach w jego stronę.

– Mam swoje podejrzenia dotyczące tego zgonu – powiedziałam, łypiąc na kartkę.

Marcin wziął z biurka notatkę i przyjrzał się jej, lewym kciukiem gładząc dolną wargę. Wyglądał na zainteresowanego.

– Mów, co tam masz ciekawego.

Sprawiał wrażenie, osoby godnej zaufania, bo jest trochę jak te jego komputery. Zbiera masę informacji, potrafi sporo podpowiedzieć i niewiele mówi, a świetnie łączy różne sprawy.

– Prawdopodobnie to nic wielkiego. W rzeczach denata znalazłam opis relikwiarza, co istotnie kojarzy mi się z kradzieżami z kościołów, jednak nikt nie chce mnie słuchać.

Moje zwierzenia przerwał tubalny głos komendanta, który w zderzeniu z pierdzącym pod oknem agregatem zdawał się brzmieć jak orkiestra.

– Gdzie ten informatyk?! Maaarcin! Maaarcin!

Marcin zeskoczył z biurka, wepchnął mi kartkę do rąk.

– Pablo z komendy! – rzucił podpowiedź w stylu wujka Google i wybiegł z pokoju.

Bez zastanowienia złapałam za telefon i poprosiłam o połączenie z kryminalnym. Przez chwilę posłuchałam radia wydziałowej sekretarki, a gdy zwolniła się linia, w słuchawce zabrzmiał sławetny, trącący erotyzmem głos.

– Aspirant Pakuł przy telefonie. Czym mogę służyć.

– Nie mam aż takich wymagań, aczkolwiek chętnie wysłucham propozycji – zagaiłam.

W odpowiedzi usłyszałam lekkie chrząknięcie i ciszę zawahania.

– Cześć Pablo, Sokolnicka z tej strony.

– Nooo śliczna, aleś mnie zaskoczyła. Nie spodziewałbym się tego po tobie. Wybacz kwiatuszku, mam dziś urwanie głowy, więc nie poćwierkamy tym razem. Czego potrzebujesz?

– Jakoś przeżyję. Sama nie mam zbyt wiele czasu, więc przejdę do rzeczy.

– Dajesz mała, słucham uważnie.

– Doszły mnie słuchy, że prowadzisz sprawę kradzieży relikwiarzy?

– Ano tak jakoś wyszło, że prowaaadzę – przeciągnął z zaciekawieniem.

– Mam dla ciebie coś interesującego.

– Dawaj.

– Mieliśmy ostatnio zgon na dworcu, całkowicie przeciętny, bez ceregieli. Facet zwyczajnie miał zawał. Prokuratorka odstąpiła od czynności i w zasadzie nikt się tym nie zainteresował. Nikt prócz mnie. A sprawa jest naprawdę interesująca, bo przy denacie znaleziono dwie walizki, a w jednej z nich ja znalazłam kartkę z opisem relikwiarza. Był na niej zapisany również termin spotkania i nazwisko pewnego profesora. Podejrzewam, że to on, a nie denat miał w nim uczestniczyć. Nie zdołałam się z nim skontaktować, więc wybieram się do niego. Chciałabym wiedzieć, czy macie już coś w tym temacie i czy przypadkiem nie nababram wam w sprawie. Myślę, że naprawdę mogę ci pomóc. Póki co, wyłącznie tak między nami, bo nie ma żadnych podstaw, by połączyć te zdarzenia. Jeśli chcesz, podeślę ci kopię tej kartki. Przypuszczam, że będzie to kolejny przedmiot kradzieży.

– O cholibka – zaintonował głośno. – Robi się cholernie ciekawie. Dawaj mi zdjęcie. Ja póki co niczego nie mam. Uruchomiłem kilka swoich kontaktów i po cichu sprawdzam, co w trawie piszczy. Kiedy chcesz wybrać się do tego profesora?

– Za chwilę mam pociąg. Trochę to potrwa, bo on mieszka w Gdańsku.

– Wiesz, że jesteś pieprznięta? – Parsknął śmiechem. – No z ręką na sercu mógłbym przysiąc, że absolutnie nikt oprócz ciebie nie bawiłby się w te rzeczy. Skąd ten pomysł?

– Intuicja.

Zaśmiał się jeszcze głośniej.

– Ale wiesz, że jesteś pieprznięta? – dopytał. – W końcu mam okazję przekonać się, że te ploteczki na twój temat są szczerą prawdą.

– Szefunio, ty się skup na robocie – upomniałam go.

– Zły dzień?

– A nie wspomniałam, że spieszę się na pociąg?

– No tak, wybacz mademoiselle. Umówmy się, że wymienimy się zdjęciami. Podeślij mi zaraz tę kartkę, a ja tobie podeślę notatki z miejsc zdarzenia. Odezwę się, jeśli będę miał coś więcej. Na to samo liczę z twojej strony.

– Ok, a ty załatw mi dokładny adres Jana Wojnickiego.

Przesłałam mu zdjęcie kartki i popędziłam do mieszkania, spakowałam plecak i ruszyłam na dworzec.