Strona główna » Kryminał » Rewolwer

Rewolwer

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8151-049-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Rewolwer

Brutalne morderstwo sprzed pięćdziesięciu lat. Syn, który nigdy nie pogodził się ze śmiercią ojca. I wnuczka zamierzająca wreszcie poznać prawdę.
Rok 1965 – Stanisław Walczak, policjant polskiego pochodzenia, i jego partner, czarnoskóry George Wildey, giną zastrzeleni na służbie przez nieznanego sprawcę.
Rok 1995 – Jimmy Walczak dowiaduje się, że mężczyzna, którego podejrzewano o zabójstwo jego ojca, wychodzi na wolność.
Rok 2015 – Audrey Kornbluth, ich wnuczka i córka, rozpoczyna prywatne śledztwo w sprawie zabójstwa. Wkrótce odkrywa, że sprawa sprzed pięćdziesięciu lat ma drugie dno, a informacje w raporcie policyjnym niekoniecznie pokrywają się z jej ustaleniami.
Co naprawdę wydarzyło się tamtego upalnego majowego popołudnia?

Duane Swierczynski jest scenarzystą komiksowym, autorem thrillerów kryminalnych, w tym nagrodzonej Shamus Award serii o Charliem Hardiem (Fun and Games, Hell and Gone, Point and Shoot). Nakładem Wydawnictwa RM ukazała się po polsku jego powieść sensacyjna Wtyczka.

Polecane książki

Wikingowie, morscy rozbójnicy, przez wiele wieków plądrowali wybrzeża. Stworzyli jednak również zaawansowaną cywilizację, zbudowali wielkie miasta, odkryli dalekie lądy. Towarzyszymy młodemu wikingowi Ingvarowi podczas jego pierwszego najazdu. Czy zdoła postawić się ojcu, czy może mu się podda?...
Wobec marksizmu często stawiany jest zarzut, jakoby w optyce tej filozofii miało dochodzić do „rozpłynięcia się” ludzkiej podmiotowości w żywiole ekonomicznych konieczności. Opinia ta, upowszechniona w formie obiegowego komunału, pozwala wielu zaoszczędzić sobie trudu samodzielnej konfrontacji z int...
Wyjątkowe, polsko - angielskie wydanie słynnego romansu.   Aleksander Dumas, podobnie jak jego ojciec, trwale zapisał się w historii literatury francuskiej. Jego Dama kameliowa to arcydzieło gatunku melodramatu, które mimo upływu lat dalej tak samo porusza i wstrząsa czytelnikiem. Opowieść o Małgorz...
Tytuł książki Joanny Mueller nawiązuje do łacińskiego ultima thule, co oznacza „koniec świata”, „kres czegoś” bądź „ostatnie znane miejsce”. W Georgikach Wergiliusz użył tego określenia w znaczeniu „ultimatum”. Ku któremu z tych znaczeń skłania się autorka? Tom jest podzieloną na siedem mieszkań „tw...
Młody prokurator odkrywa nagle mroczną tajemnicę przeszłości swojej żony. To pierwszy, jakże dramatyczny, punkt zwrotny powieści. A potem, jak w słynnej formule Hitchcocka, napięcie systematycznie rośnie. Co zwycięży na koniec w Janie Milewskim – wierność wyznawanym zasadom, czy miłość do Anny?...
Pracodawcy zatrudniający od 20 do 49 pracowników mogą obecnie zamiast funduszu socjalnego wypłacać świadczenia urlopowe. W jaki sposób ustalać wysokość takiego świadczenia? Komu przysługuje? Czym różni się od dopłaty do wypoczynku z ZFŚS?...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Duane Swierczynski

Rewolwer

Duane Swierczynski

Przełożył: Rafał Lisowski

Original title: REVOLVER
Copyright © 2016 by Duane Swierczynski
The moral rights of the author have been asserted.
Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.

© Copyright for the Polish translation by Rafał Lisowski, 2018
© Copyright for this edition by Wydawnictwo RM, 2018
All rights reserved.
Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25
rm@rm.com.pl, www.rm.com.pl

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy. Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli. Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.

Redaktor prowadzący: Irmina Wala-PęgierskaRedakcja: Joanna NiczyjKorekta: Mirosława SzymańskaProjekt okładki: Maciej JędrzejecEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikacja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec

ISBN 978-83-7773-884-9
ISBN 978-83-8151-049-3 (ePub)
ISBN 978-83-8151-050-9 (mobi)

W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: rm@rm.com.pl

Pamięci
filadelfijskiego policjanta

SPIS TREŚCI

I

Stan Walczak (7 maja 1965)

Jim Walczak (7 maja 1995)

Audrey Kornbluth (7 maja 2015)

II

Stan poznaje George’a (28-30 sierpnia 1964)

Jim bierze sprawę (2 listopada 1995)

Audrey ratuje tyłek (8 maja 2015)

III

Stan bije (wrzesień–październik 1964)

Jim bada (3 listopada 1995)

Audrey naciska (9 maja 2015)

IV

Stan idzie do kościoła (4 listopada 1964)

Jim wyważa drzwi (3 listopada 1995)

Audrey obala browara (9 maja 2015)

V

Stan i plan (4 listopada 1964)

Jim i przysięga (4 listopada 1995)

Audrey i Stary Drań (10 maja 2015)

VI

Szczęśliwego Nowego Roku, Stan (1 stycznia 1965)

Posłuchaj jej, Jim (4 listopada 1995)

Wracaj do domu, Audrey (10 maja 2015)

VII

Uparty Stan (6 lutego 1965)

Posępny Jim (5 listopada 1995)

Zagubiona Audrey (10 maja 2015)

VIII

Stan siedzi i marznie (10 marca 1965)

Jim stąpa ostrożnie (5 listopada 1995)

Audrey idzie do kościoła (14 maja 2015)

IX

Stan i Sonny (30 marca 1965)

Jim i John (5 listopada 1995)

Audrey i Barry (14 maja 2015)

X

Dupek (17 kwietnia 1965)

Sierota ze spluwą (5 listopada 1995)

Baby Blue (14 maja 2015)

XI

Kroczyć w szeregu (1 maja 1965)

Stłumić gniew (6 listopada 1995)

Pokonać przyszłość (15 maja 2015)

XII

Padają strzały (7 maja 1965)

Kolejny strzał (7 listopada 1995 – dzień wyborów)

Ostatnie strzały (15 maja 2015)

XIII

Stan (7 maja 1965)

Jim (7 listopada 1995)

Audrey (16 maja 2015)

XIV

Stanisław Kaminski (1933–1951)

Kapitan James Walczak (emerytowany)

Posterunkowa Audrey Walczak

Kto ukradł kisz­kę?
Na po­li­cję dzwoń

STAN WALCZAK

7 maja 1965

Po­ste­run­ko­wy Sta­ni­sław „Stan” Wal­czak zwy­kle pije piwo ga­lo­na­mi, ale w to cie­płe wio­sen­ne po­po­łu­dnie woli nie szar­żo­wać. Wierz­chem gru­bych pal­ców ocie­ra per­li­sty pot z czo­ła. Jest po­nad dwa­dzie­ścia stop­ni i wy­so­ka wil­got­ność. Ta­kiej wil­got­no­ści jego pol­ska krew nie to­le­ru­je.

Stan oglą­da się na swo­je­go part­ne­ra, Geo­r­ge’a Wil­deya. W prze­ci­wień­stwie do Sta­na Wil­dey pra­wie ni­g­dy się nie poci. Do tego pra­wie ni­g­dy nie pije. Uznał jed­nak, że po ta­kim ty­go­dniu na­le­ży im się zim­ne piw­ko. Stan po­parł go w ca­łej roz­cią­gło­ści.

Są ubra­ni po cy­wil­ne­mu, ale każ­dy, kto wszedł­by do baru, na­tych­miast roz­po­znał­by w nich po­li­cjan­tów. W North Phil­ly ża­den bia­ły nie za­da­je się z czar­nym, chy­ba że to dwaj taj­nia­cy z po­li­cji.

For­mal­nie obaj wła­śnie mi­ga­ją się od służ­by.

Kil­ka­na­ście prze­cznic da­lej ma­ni­fe­stan­ci ota­cza­ją Gi­rard Col­le­ge, a Stan i Geo­r­ge po­win­ni tam pil­no­wać po­rząd­ku. Po­nad sto trzy­dzie­ści lat temu naj­bo­gat­szy miesz­ka­niec Fi­la­del­fii za­pi­sał w te­sta­men­cie więk­szość swo­jej znacz­nej for­tu­ny na rzecz utwo­rze­nia na obrze­żach mia­sta szko­ły dla „bied­nych bia­łych sie­rot płci mę­skiej”. Przez ko­lej­ne sto lat wo­kół kam­pu­su ro­sły osie­dla. Po­cząt­ko­wo nie­miec­ka oko­li­ca sta­ła się ir­landz­ka, po­tem ży­dow­ska, a w koń­cu czar­na, tym­cza­sem stu­den­ci Gi­rard Col­le­ge po­zo­sta­li bied­ni, bia­li i płci mę­skiej.

Jed­nak­że po tym, jak Sąd Naj­wyż­szy w spra­wie Brown kon­tra ku­ra­to­rium oświa­ty uznał se­gre­ga­cję ra­so­wą w szko­łach za nie­kon­sty­tu­cyj­ną, czar­no­skó­rzy za­czę­li wal­czyć o miej­sca w sa­lach lek­cyj­nych. Przed sied­mio­ma dnia­mi Kra­jo­we Sto­wa­rzy­sze­nie Po­stę­pu Lu­dzi Ko­lo­ro­wych roz­po­czę­ło pi­kie­tę, a ko­men­dant wy­słał na miej­sce ty­siąc funk­cjo­na­riu­szy ma­ją­cych do­pil­no­wać, by sy­tu­acja nie wy­mknę­ła się spod kon­tro­li. Tyl­ko tego bra­ko­wa­ło, żeby w mie­ście po­wtó­rzy­ły się ta­kie za­miesz­ki, jak ten bur­del na Co­lum­bia Ave­nue w sierp­niu ze­szłe­go roku.

Sta­na i Geo­r­ge’a przy­dzie­lo­no do ochro­ny pro­te­stów już pierw­sze­go dnia. Za karę, jak się do­my­śla­li. Mu­sie­li wku­rzyć ko­goś z wier­chusz­ki. Po­mi­mo obaw przed ko­lej­ny­mi za­miesz­ka­mi nic szcze­gól­ne­go się nie dzia­ło. Paru dow­cip­ni­siów pró­bo­wa­ło wejść na kam­pus przez sze­ścio­me­tro­wy płot, ale to wszyst­ko. Poza tym wszy­scy tyl­ko sta­li i cze­ka­li. Stan był pe­wien, że ni­ko­mu nie bę­dzie bra­ko­wa­ło ich dwóch.

– Da­lej chcesz dzi­siaj wziąć Jim­my’ego na mecz? – pyta Geo­r­ge.

– Taki mam za­miar – od­po­wia­da Stan.

– Nie wiem, jak Phil­lies so­bie po­ra­dzą. Prze­cież przy­jeż­dża­ją Car­di­nal­si. Mi­strzo­wie świa­ta. Tym ra­zem nasi mu­szą wy­kom­bi­no­wać coś no­we­go.

– Po­ra­dzą so­bie.

– Za­po­mnia­łeś, że u Car­di­nal­sów cią­gle gra­ją Sim­mons i Sa­dec­ki?

– A my mamy Dic­ka Al­le­na i Tony’ego Tay­lo­ra, naj­lep­sze­go dru­go­ba­zo­we­go w li­dze. – Stan gru­bym pal­cem bęb­ni w blat baru, ak­cen­tu­jąc każ­dą sy­la­bę. – Chcesz po­ga­dać o mań­ku­tach? Po­patrz na Co­ving­to­na.

– Ja­sne, ale roz­ma­wia­my o dru­ży­nie, któ­ra w ostat­nich dwu­na­stu me­czach po­peł­ni­ła dwa­dzie­ścia dwa błę­dy. Do­brze to nie wy­glą­da.

– Dużo gra­li na wy­jeź­dzie. Przed nami dzie­sięć spo­tkań u sie­bie.

– Ma­rzy­ciel.

Na to Stan nie ma od­po­wie­dzi. Po pro­stu chce, żeby jego Jim­my obej­rzał do­bry mecz, żeby na nowo od­na­lazł tro­chę tam­tej at­mos­fe­ry z ze­szłe­go sierp­nia, kie­dy Phil­si byli nie­po­ko­na­ni i całe mia­sto wie­rzy­ło, że to ma zna­cze­nie. Lu­dzie mie­li cze­go wy­cze­ki­wać za­miast ko­lej­ne­go strasz­ne­go lata. Stan wy­pi­ja pół piwa, po czym przy­po­mi­na so­bie, że nie po­wi­nien się śpie­szyć. Na pi­cie ma prze­cież cały dzień.

– Pusz­czę coś z sza­fy gra­ją­cej – mówi Geo­r­ge po chwi­li.

Stan kiwa gło­wą.

– Ja­sne, cze­mu nie.

W lo­ka­lu pa­nu­je śmier­tel­na ci­sza. Są tam tyl­ko oni oraz dwaj pi­jacz­ko­wie w głę­bi sali, każ­dy przy wła­snym sto­li­ku. Wie­ko­wy bar­man wy­cie­ra blat, pod­no­si piwa Sta­na i Geor­ge’a, żeby wy­czy­ścić bar pod nimi, a po­tem sta­wia je z po­wro­tem, ani na mo­ment nie na­wią­zu­jąc kon­tak­tu wzro­ko­we­go. Szma­ta cuch­nie środ­kiem de­zyn­fe­ku­ją­cym.

Coś przy­cho­dzi Sta­no­wi do gło­wy. Ob­ra­ca się na stoł­ku i woła:

– Ej, tyl­ko żad­ne­go so­ulo­we­go gów­na!

– Daj spo­kój – od­po­wia­da Geo­r­ge z sze­ro­kim uśmie­chem. – Prze­cież ty uwiel­biasz so­ulo­we gów­no.

W głę­bi du­szy Stan rze­czy­wi­ście uwa­ża, że nie­któ­re ka­wał­ki wca­le nie są ta­kie złe. Ale ni­ko­mu by się do tego nie przy­znał. A zwłasz­cza part­ne­ro­wi.

Geo­r­ge wrzu­ca ćwierć­do­la­rów­kę i na­ci­ska gu­zik. Me­ta­lo­we tar­cze, na każ­dej po trzy pły­ty, gło­śny me­ta­licz­ny stu­kot przy każ­dym prze­ło­że­niu. Ta sza­fa gra­ją­ca za­wie­ra osza­ła­mia­ją­co róż­no­rod­ną mu­zy­kę, jak­by nie mo­gła się zde­cy­do­wać, czy to bar dla czar­nych, czy dla bia­łych. Geo­r­ge wy­bie­ra utwór, wstu­ku­jąc trzy cy­fry. Kil­ka ły­ków piwa póź­niej Stan sły­szy me­ta­licz­ny głos So­lo­mo­na Bur­ke’a. Got to Get You Off My Mind.

Z uśmie­chem krę­ci gło­wą. Stu­ka pal­ca­mi w blat baru, jak­by to było pia­ni­no.

– Nie bój nic, Stan­ny – mówi Geo­r­ge, szu­ka­jąc ostat­nie­go utwo­ru. – Te­raz mam dla cie­bie coś wy­jąt­ko­we­go.

– Ja­sne, na pew­no.

Stuk. Stuk. Stuk.

– A cze­go te­raz słu­cha Jim­my? W two­jej ro­dzi­nie on je­den ma sen­sow­ny gust.

Syn Sta­na, Jim­my, kie­dy do­ro­śnie, chce zo­stać za­wo­do­wym mu­zy­kiem. Ma dwa­na­ście lat i już cał­kiem nie­źle gra na gi­ta­rze, ale cho­dzi po domu, brzdą­ka­jąc w kół­ko te same rif­fy. Do­kład­nie tak samo jak wszyst­kie ze­spo­ły, któ­rych słu­cha.

– Ja­kiejś bry­tyj­skiej ka­pe­li. The Clinks?

– He, he. The Kinks, czło­wie­ku.

Stan wie, że syn Geo­r­ge’a, Ju­nior, też chce być mu­zy­kiem, tyl­ko że jesz­cze nie zde­cy­do­wał się na in­stru­ment. To jest wła­śnie pro­blem z tym no­wym po­ko­le­niem, po­wie­dział parę ty­go­dni temu Geo­r­ge. Każ­dy chce być w ze­spo­le, ale ni­ko­mu nie chce się wło­żyć w to pra­cy.

Wiem, za­wo­dzi So­lo­mon Bur­ke, że to tyl­ko kwe­stia cza­su.

Geo­r­ge wra­ca przez wy­ło­żo­ną płyt­ka­mi pod­ło­gę, osu­wa się z po­wro­tem na sto­łek i wy­pi­ja łyk piwa.

– Nie ro­zu­miem, jak ty mo­żesz cią­gle pić to gów­no.

– Tyl­ko dzię­ki nie­mu daję radę z tobą wy­trzy­mać – od­po­wia­da Stan.

Ich szpi­cel się spóź­nia. Ter­rill Lee pro­sił o spo­tka­nie wła­śnie tu­taj, w tym ba­rze na rogu Sie­dem­na­stej Uli­cy i Fa­ir­mo­unt Ave­nue.

Stan i Geo­r­ge pra­cu­ją w oko­li­cy od dzie­wię­ciu mie­się­cy, ale jesz­cze ni­g­dy nie byli w tym lo­ka­lu. Nie na­le­żą do po­li­cjan­tów, któ­rzy piją na służ­bie. Poza tym dwu­dzie­sty dru­gi re­jon za­pew­niał im dość ro­bo­ty – to nie jest Whi­te­town.

Knaj­pa nie ma na­zwy. Jest dłu­gim, wą­skim lo­ka­lem z głów­nym wej­ściem od Fa­ir­mo­unt oraz bocz­nym, któ­re kie­dyś pew­nie było ozna­czo­ne na­pi­sem DLA PAŃ. To bar dla kla­sy ro­bot­ni­czej po­ło­żo­ny na skra­ju dwóch dziel­nic, bia­łej i czar­nej. Może wła­śnie dla­te­go ich szpi­cel wy­brał wła­śnie to miej­sce. Żeby i Stan, i Geo­r­ge do­brze się tu czu­li.

Stan ża­łu­je, że nie umó­wi­li się gdzieś in­dziej.

– Wy­obraź­my so­bie, że fa­cet coś nam po­wie – od­zy­wa się Geo­r­ge. – Coś nam po­wie i co my wte­dy zro­bi­my? Komu to prze­ka­że­my?

– Ścią­gnie­my so­bie szam­bo na gło­wy, prze­cież wiesz.

– O to mi wła­śnie cho­dzi. Jak prze­kro­czy­my tę gra­ni­cę, to…

Geo­r­ge milk­nie, bo otwie­ra­ją się drzwi wej­ścio­we. Bar za­le­wa blask ostre­go słoń­ca, do wnę­trza wpa­da po­dmuch go­rą­ce­go po­wie­trza. Może to ten ich czło­wiek.

Nie. Nie on.

Ten jest wy­so­ki, ma zie­mi­stą cerę, brud­ne dżin­sy, a w ręku trzy­ma kask. Za­my­ka za sobą drzwi. Waha się, sto­jąc w przed­sion­ku, robi re­ko­ne­sans. Pa­trzy na Sta­na i Geo­r­ge’a – je­den bia­ły, dru­gi czar­ny – a po­tem od­wra­ca się i wy­cho­dzi. Zno­wu ja­sne słoń­ce, zno­wu go­rą­cy po­dmuch.

– Chy­ba nie ma ocho­ty pić ze szpet­nym po­lacz­kiem.

– Ani ze szpet­nym mu­rzy­nem. – To ostat­nie sło­wo Stan wy­po­wia­da po pol­sku.

– Ja je­stem czar­ny ado­nis, przy­ja­cie­lu.

Stan śmie­je się, ale nie­szcze­rze. Ostat­nio śmiech przy­cho­dzi mu z tru­dem.

– To co my zro­bi­my, Geo­r­ge?

– No, coś mu­si­my. W tym się zga­dza­my, praw­da? Nie mo­że­my uda­wać, że to całe gów­no wca­le się nie dzie­je. Mu­si­my iść na ca­łość.

– No wła­śnie – od­po­wia­da ci­cho Stan.

Są­czą piwo. Na­wet Geo­r­ge musi przy­znać, że w go­rą­cy sierp­nio­wy dzień zim­ne piw­ko pod­no­si na du­chu. Oj­ciec prze­wró­cił­by się w gro­bie, gdy­by zo­ba­czył, że jego syn pije coś ta­kie­go. Bar­man z bra­ku in­nych za­jęć czy­ści bu­tel­ki, któ­re ku­rzą się pod ba­rem.

Ktoś inny z tobą jest, to na­szej mi­ło­ści kres.

– To ma być ta moja nie­spo­dzian­ka?

– Nie, czło­wie­ku, za ćwierć do­la­ra są trzy ka­wał­ki. Twój bę­dzie na­stęp­ny. Obie­cu­ję, że ci się spodo­ba.

– Ja­sne, ja­sne.

Wczo­raj, kie­dy koń­czy­li służ­bę, po­sta­no­wi­li, że dość już tej bez­myśl­nej ro­bo­ty przy de­mon­stra­cjach. Dla­te­go za­miast sta­wić się dziś do pra­cy, po­je­cha­li parę prze­cznic da­lej i od­wie­dzi­li pew­ne­go więź­nia w Eastern Sta­te. Prze­ko­na­li go, że je­śli za­cznie ga­dać, może mu to po­móc. Kła­ma­li, ale za­dzia­ła­ło. Wię­zień ga­dał. Te­raz Stan i Geo­r­ge pra­wie tego ża­łu­ją.

– Chcesz jesz­cze jed­no? – pyta Stan, wska­zu­jąc pu­sty ku­fel.

– Nie, ale ty się nie krę­puj. Nie za­mie­rzam wró­cić do domu pi­ja­ny. Car­la ugo­to­wa­ła­by mi ty­łek.

– Rany, ja to mu­siał­bym wy­pić ze dwa­dzie­ścia ta­kich, żeby się urżnąć.

– Ro­sie mó­wi­ła mi co in­ne­go.

Stan już chce ostrzec Geo­r­ge’a, żeby nie roz­ma­wiał z jego pięk­ną żoną, kie­dy za­czy­na się na­stęp­na pio­sen­ka: dwa ostre ude­rze­nia w kro­wi dzwo­nek, żwa­wa przy­gryw­ka na akor­de­onie i li­nia basu otwie­ra­ją­ca roz­pę­dzo­ną po­lkę. Geo­r­ge ry­czy ze śmie­chu – nie może się dłu­żej po­wstrzy­mać. Na twa­rzy Sta­na, wbrew jego woli, po­ja­wia się głup­ko­wa­ty uśmiech.

Ktoś ukradł kisz­kę

Ktoś ukradł kisz­kę

Ktoś ukradł kisz­kę

Z jat­ki ukradł ją

Kie­dy Stan pu­ścił ten ka­wa­łek part­ne­ro­wi po raz pierw­szy, Geo­r­ge nie mógł prze­stać się śmiać. W ży­ciu nie sły­szał rów­nie ab­sur­dal­nej pio­sen­ki. Umpa, umpa, kisz­ka, kisz­ka. Jesz­cze śmiesz­niej zro­bi­ło się wte­dy, gdy Stan po­wie­dział, że wy­ko­naw­ca­mi są miej­sco­wi chłop­cy z Che­ster, bra­cia Ma­tys, i że na­gra­li ją na rogu Bro­ad Stre­et i Co­lum­bia Ave­nue, na obrze­żach Dżun­gli w ser­cu North Phil­ly. Stan oznaj­mił to z taką dumą, że Geo­r­ge ryk­nął śmie­chem jesz­cze gło­śniej.

– Halo, bar­man! – woła Geo­r­ge, prze­krzy­ku­jąc mu­zy­kę. – Jesz­cze je­den schmidt’s dla mo­je­go pol­skie­go ko­leż­ki. Kto ukradł kisz­kę, czło­wie­ku. He, he.

Krą­gła, jędr­na, peł­na sma­ku

Tam wi­sia­ła na wie­sza­ku

Ktoś ukradł kisz­kę

Na­wet nie wiem jak

Znu­żo­ny ży­ciem bar­man pod­no­si wzrok, jak­by się za­sta­na­wiał, dla­cze­go czar­ny gli­niarz pu­ścił z sza­fy gra­ją­cej dur­ną po­lkę, a po­tem czła­pie do kra­nów z pi­wem.

W tej wła­śnie chwi­li do baru wpa­da blask słoń­ca, a z nim ko­lej­ny po­dmuch go­rą­ce­go po­wie­trza z Fa­ir­mo­unt Ave­nue. Stan i Geo­r­ge oglą­da­ją się, są­dząc, że zno­wu zo­ba­czą tam­te­go ro­bot­ni­ka z bu­do­wy. Może zmie­nił zda­nie i uznał, że le­piej wy­pić zim­ne piw­ko tu­taj, niż nie wy­pić go wca­le.

Ale to nie ro­bot­nik.

To męż­czy­zna z bro­nią.

Z re­wol­we­rem.

JIM WALCZAK

7 maja 1995

De­tek­tyw z wy­dzia­łu za­bójstw Jim Wal­czak stoi na rogu Sie­dem­na­stej Uli­cy i Fa­ir­mo­unt Ave­nue, trzy­ma­jąc bu­kiet kwia­tów i zim­ną bu­tel­kę schmidt’sa. Jego pięt­na­sto­let­ni syn Cary ko­pie w kra­węż­nik i pa­trzy na za­mknię­ty na głu­cho bar.

– Mó­wi­łeś, że bę­dzie otwar­te.

– Mó­wi­łem, że mam taką na­dzie­ję.

Jim przy­ku­ca z kwia­ta­mi w ręku i opie­ra je o drzwi wej­ścio­we. A w każ­dym ra­zie tam, gdzie by­ły­by drzwi, gdy­by nie za­bi­to ich de­ska­mi. Cie­pły wiatr po­ru­sza płat­ka­mi i fo­lią.

Po­tem Jim wyj­mu­je bu­tel­kę schmidt’sa z pa­pie­ro­wej tor­by. Zdej­mu­je kap­sel. Wrzu­ca go z po­wro­tem do tor­by.

– Two­je zdro­wie, tat­ku.

Wy­pi­ja łyk. Nie jest to do­bre piwo, ale wła­śnie ta­kie pił oj­ciec.

Cary go ob­ser­wu­je. Jim od­cze­ku­je chwi­lę, jak­by coś roz­wa­żał, a po­tem po­da­je bu­tel­kę sy­no­wi. On jed­nak krę­ci gło­wą i mam­ro­cze: „Nie, dzię­ki”. Do­bry chło­pak. Kie­dy Jim po­czę­sto­wał star­sze­go syna, Sta­sia, to za­nim zdą­żył mu wy­rwać bu­tel­kę z rąk, mło­dy oba­lił pół pie­przo­ne­go bro­wa­ra.

Bar za­mknę­li pięć lat temu. Nic dziw­ne­go, to była ża­ło­sna spe­lu­na, któ­ra chwia­ła się na ostat­nich no­gach, usi­łu­jąc się utrzy­mać w oko­li­cy, gdzie zo­sta­ły już tyl­ko reszt­ki daw­nej klien­te­li. Całe ży­cie prze­nio­sło się do cen­trum, nikt nie chce prze­sia­dy­wać na obrze­żach.

– Więc tu­taj się to sta­ło, tato?

Jim za­ci­ska war­gi, kiwa gło­wą.

– Tak. Tu­taj.

Przez kil­ka ostat­nich lat przy­pro­wa­dzał tu Sta­sia, ale Cary przy­szedł po raz pierw­szy. Jim chciał wziąć rów­nież Au­drey, ale Cla­ire tup­nę­ła nogą. Nie ma mowy. Nie pię­cio­lat­kę, nie w taką oko­li­cę. Jim przy­po­mniał żo­nie, że jest po­li­cjan­tem, nosi broń dla du­żych chłop­ców i w ogó­le, ale nie po­dzia­ła­ło. Od­par­ła, że po­wi­nien się cie­szyć, że pu­ści­ła Cary’ego.

Szko­da, że bar da­lej jest za­mknię­ty na głu­cho. Co roku w rocz­ni­cę za­bój­stwa ojca Jim lu­bił wejść do środ­ka, usiąść na tym sa­mym stoł­ku, w tym sa­mym miej­scu (o ile się orien­to­wał), chło­nąć cie­pło i mrok, za­mó­wić schmidt’sa. Je­śli na stoł­ku już ktoś sie­dział, Jim cze­kał, aż ta oso­ba wyj­dzie, a po­tem zaj­mo­wał to miej­sce i w mil­cze­niu pił piwo. Wy­pi­jał tyl­ko jed­no i zo­sta­wiał bar­dzo hoj­ny na­pi­wek.

Tra­dy­cja ule­gła zmia­nie, kie­dy w osiem­dzie­sią­tym prze­sta­li ser­wo­wać schmidt’sa z kija, a rok póź­niej za­mknę­li bar. Jim miał na­dzie­ję, że ktoś znów go otwo­rzy. To już nie to samo – stać na dwo­rze w upa­le, z bu­tel­ką nie­zbyt do­bre­go piwa i bu­kie­tem kwia­tów. Nic dziw­ne­go, że tym ra­zem star­szy syn so­bie od­pu­ścił.

Ale to waż­ne, żeby pa­mię­ta­li. Waż­ne, żeby wy­słu­cha­li tej hi­sto­rii. Może kie­dyś ktoś zbu­rzy ten bu­dy­nek, ale to, co się tu wy­da­rzy­ło, musi po­zo­stać w pa­mię­ci.

Jim stoi i pa­trzy na za­bi­te drzwi, jak­by siłą woli mógł spra­wić, że się otwo­rzą. Za­sta­na­wia się, jak lo­kal wy­glą­da w środ­ku, po tym jak od pię­ciu lat nisz­cze­je.

– Co tu się sta­ło? – pyta Cary.

Jim się waha, ale wła­ści­wie już zde­cy­do­wał. Cary jest na tyle duży, żeby po­znać praw­dę. Do dia­bła, Jim sam był młod­szy, kie­dy to się sta­ło. Chło­pak to znie­sie.

– Do­kład­nie trzy­dzie­ści lat temu, mniej wię­cej o tej po­rze, twój dzia­dek Stan i jego part­ner, po­ste­run­ko­wy Geor­ge W. Wil­dey, prze­by­wa­li w tym ba­rze, kie­dy do środ­ka wszedł uzbro­jo­ny męż­czy­zna z za­mia­rem do­ko­na­nia na­pa­du.

– Chciał ob­ro­bić bar, w któ­rym było dwóch gli­nia­rzy?

– To był pią­tek. Może my­ślał, że ka­set­ka bę­dzie peł­na.

Cary po­wo­li kiwa gło­wą. Wi­dać, że nie ma po­ję­cia, co to jest ka­set­ka, ale szyb­ko się do­my­śla, że to coś na pie­nią­dze. „Ka­set­ka”. Jim pa­trzy, jak syn od­no­to­wu­je to sło­wo w pa­mię­ci. Kie­dy mło­dy cze­goś się na­uczy, ni­g­dy nie za­po­mi­na.

– Po­dob­no na­past­nik wziął two­je­go dziad­ka i jego part­ne­ra na musz­kę i ka­zał im zdjąć mun­du­ry.

Cary mru­ga.

– Po co?

– Nikt nie ma pew­no­ści, ale pew­nie cho­dzi­ło mu o to, żeby nie ru­szy­li za nim od razu w po­ścig. Oba mun­du­ry zna­le­zio­no w śmiet­ni­ku kil­ka­na­ście prze­cznic da­lej, ra­zem z pa­sa­mi i bro­nią. Nie­uży­tą.

– Ale nie uciekł tak po pro­stu.

– Nie, nie uciekł.

Cary prze­twa­rza te in­for­ma­cje, ale wy­raź­nie coś mu nie pa­su­je.

– Jak ban­dy­ta mógł wziąć na musz­kę dwóch po­li­cjan­tów? Nie mie­li bro­ni?

Jim się uśmie­cha. Chło­pak umie za­da­wać py­ta­nia. Szu­kać do­wo­dów. Ma spryt. Jim wtła­cza to do głów obu sy­nom i tak samo po­stą­pi z Au­drey, kie­dy ona do­ro­śnie.

– Do­bre py­ta­nie, Care. Za­da­ję je so­bie, od­kąd by­łem w two­im wie­ku. A od­po­wiedź jest pro­sta. Zna­li za­bój­cę. To pew­nie był ktoś, komu ufa­li.

– Jezu, kto?

Jim krę­ci gło­wą.

– Ni­ko­go for­mal­nie nie oskar­żo­no o mor­der­stwo.

– Ale ty wiesz, kto to zro­bił.

Jim przy­ta­ku­je.

– Tak, mam dość sil­ne po­dej­rze­nie.

Nie zo­sta­je nic in­ne­go jak stać tu na rogu ze zro­szo­ną bu­tel­ką piwa i kwia­ta­mi, któ­re za­czę­ły już więd­nąć. Ma­jo­we słoń­ce jest roz­pa­lo­ne i bez­li­to­sne. Nie daj Boże kie­dyś zbu­rzą ten bu­dy­nek, żeby po­sta­wić apar­ta­men­to­wiec albo inne gów­no. Ja­sne, my­śli Jim, mia­sta mu­szą się zmie­niać i roz­wi­jać, ale ten róg po­wi­nien na za­wsze po­zo­stać taki, jaki jest, na pa­miąt­kę. Tyl­ko że nikt nie pa­mię­ta. Ni­ko­go to nie ob­cho­dzi. Jim po­grą­ża się w roz­my­śla­niach, gdy na­gle czu­je szar­pa­nie za rę­kaw ma­ry­nar­ki i ner­wo­wy głos Cary’ego:

– Tato.

– Hej, czło­wie­ku! – woła czyjś zmę­czo­ny głos.

Jim się od­wra­ca i wi­dzi bez­dom­ne­go w zie­lo­nej woj­sko­wej kurt­ce, któ­ry idzie po­wo­li Sie­dem­na­stą Uli­cą w ich kie­run­ku. Jest brud­ny, zła­cha­ny i drży mimo upa­łu.

Jim kła­dzie rękę na ra­mie­niu syna i ści­ska.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, Care.

Przez ostat­nie czte­ry lata bur­mistrz prze­pę­dzał bez­dom­nych z Cen­ter City, więc co­raz licz­niej za­czę­li się prze­no­sić tu­taj, na obrze­ża. Pew­nie fa­cet zo­ba­czył Jima w ma­ry­nar­ce i kra­wa­cie i po­sta­no­wił po­pro­sić o parę do­lców. Albo o reszt­kę tego schmidt’sa.

– Przy­kro mi, ko­le­go, nie po­mo­gę.

Jim zno­wu sku­pia się na kwia­tach, któ­re leżą na zie­mi. Nie ma te­raz na­stro­ju do ta­kich spraw. Ale wy­glą­da na to, że dzi­siej­sza wi­zy­ta bę­dzie krót­sza niż za­zwy­czaj. Zno­wu ści­ska syna za ra­mię.

– Mo­że­my iść?

– Hej, czło­wie­ku – po­wta­rza tam­ten fa­cet, tym ra­zem bła­gal­nym gło­sem.

Jim czu­je, że Cary się spi­na. To de­li­kat­ny chło­pak, ła­two się pło­szy, zu­peł­nie jak jego mat­ka. Jim roz­wa­ża, czy nie wy­jąć od­zna­ki i nie po­wie­dzieć bez­dom­ne­mu, żeby po­szedł za­wra­cać gło­wę in­nym lu­dziom, kie­dy tam­ten mówi:

– Jim­my… to ja!

Jim przy­glą­da mu się do­kład­niej. Za­czer­wie­nio­ne oczy, drżą­ce war­gi. Gość jest czymś na­pru­ty. Ale twarz rze­czy­wi­ście ma zna­jo­mą, na­wet je­śli Jim nie jest w sta­nie jej sko­ja­rzyć. Może to ktoś, kogo przy­skrzy­nił? Nie, taki nie zwra­cał­by się do nie­go „Jim­my”.

– To ja, czło­wie­ku, Geo­r­ge – mówi fa­cet i wte­dy wszyst­ko ukła­da się w ca­łość tak gwał­tow­nie, że Ji­mo­wi aż krę­ci się w gło­wie.

Chry­ste.

Jim po raz ostat­ni wi­dział Geo­r­ge’a Wil­deya ju­nio­ra po­nad dzie­sięć lat temu w po­ko­ju prze­słu­chań, kie­dy jesz­cze pra­co­wał w an­ty­nar­ko­ty­ko­wym. „Ko­leś mówi, że cię zna”. Tak, Jim go znał. Zro­bił dla nie­go, co mógł, czy­li nie­wie­le. Geo­r­ge miał na kon­cie kil­ka za­trzy­mań za wła­ma­nia, han­del nar­ko­ty­ka­mi, kra­dzież sa­mo­cho­dów. Są dwie ścież­ki, któ­ry­mi moż­na pójść. Jim już w dzie­ciń­stwie wie­dział, że Geo­r­ge ju­nior idzie tą nie­wła­ści­wą, po­mi­mo tego, czym zaj­mo­wał się za­wo­do­wo jego oj­ciec.

– Cześć, Geo­r­ge. Wy­bacz, mi­nę­ło spo­ro cza­su.

– Rze­czy­wi­ście, rze­czy­wi­ście. To twój pier­wo­rod­ny? – pyta Geo­r­ge, pa­trząc na Cary’ego.

– Nie, nie. To Cary, mój dru­gi – od­po­wia­da Jim. – Care, to jest mój ko­le­ga Geo­r­ge. Jego tata był…

– Part­ne­rem dziad­ka – do­po­wia­da Cary, któ­ry już zro­zu­miał.

Geo­r­ge ju­nior ge­stem wska­zu­je bu­kiet kwia­tów opar­tych o ścia­nę.

– Szko­da, że o tym nie po­my­śla­łem.

Jim krę­ci gło­wą.

– Są dla nich obu. Dla mo­je­go tat­ka i two­je­go.

Geo­r­ge ju­nior ru­chem gło­wy wska­zu­je piwo, któ­re trzy­ma Jim.

– He, he. To też dla nich?

– Chy­ba tak. Chcesz łyka?

– Nie, sta­ry, już nie piję.

Są mniej wię­cej w tym sa­mym wie­ku. Przez ten krót­ki okres, kie­dy ich oj­co­wie byli part­ne­ra­mi, Jim i Geo­r­ge spot­kali się ko­le­żeń­sko dwa razy – i w obu przy­pad­kach wy­szło bar­dzo nie­zręcz­nie. Jim na­praw­dę bar­dzo lu­bił po­ste­run­ko­we­go Wil­deya. Ten jego do­no­śny, niedź­wie­dzi śmiech, faj­ny gust w za­kre­sie so­ulu, jaz­zu, na­wet roc­ka. To wła­śnie Wil­dey zwró­cił mu uwa­gę, że Sto­ne­si prak­tycz­nie ze­rżnę­li The Last Time z The Sta­ple Sin­gers, i te­raz za­wsze mu się to przy­po­mi­na­ło, gdy w ra­diu le­cia­ła ta pio­sen­ka. Albo gdy sam pusz­czał ją w domu póź­ną nocą.

Ale syn Wil­deya, Ju­nior, to była inna baj­ka. On za­wsze miał to swo­je spoj­rze­nie, tro­chę oskar­ża­ją­ce, a tro­chę kon­fron­ta­cyj­ne.

– Da­lej ro­bisz w an­ty­nar­ko­ty­ko­wym?

– Nie. Z dzie­sięć lat temu prze­nie­śli mnie do za­bójstw.

– Do za­bójstw – po­wta­rza Geo­r­ge ju­nior, prze­cią­ga­jąc sy­la­by, jak­by oglą­dał to sło­wo pod świa­tło. – Do­brze, bar­dzo do­brze.

Stoi i dy­go­cze w upa­le. Chy­ba chęt­nie oparł­by się o ścia­nę, ale nie chce oka­zać sła­bo­ści. Ji­mo­wi na­su­wa się mnó­stwo py­tań – gdzie miesz­kasz, co ro­bisz, co u two­jej mamy – ale uzna­je, że na­praw­dę nie ma ocho­ty po­znać od­po­wie­dzi. Chce po pro­stu wró­cić do domu, do ro­dzi­ny, i li­czyć na to, że za rok wi­zy­ta prze­bie­gnie tro­chę le­piej. Może wresz­cie ktoś po­sta­no­wi znów otwo­rzyć bar.

Jim wy­cią­ga port­fel, otwie­ra i się­ga do środ­ka.

– Masz.

– Nie, czło­wie­ku, nie chcę nic z tych rze­czy.

Jim krę­ci gło­wą, wyj­mu­jąc bia­łą wi­zy­tów­kę ze zło­tą od­zna­ką i nu­me­rem swo­je­go pa­ge­ra. To jak kar­ta po­zwa­la­ją­ca się wy­wi­nąć od drob­nej wpad­ki. Nie po­mo­że, je­śli cię za­trzy­ma­ją, po­wiedz­my, za po­sia­da­nie z za­mia­rem sprze­da­ży. Albo za za­bój­stwo. Ale tro­chę uła­twi ży­cie, kie­dy zła­pie cię dro­gów­ka.

– Na wszel­ki wy­pa­dek – mówi Jim.

Geo­r­ge ju­nior bie­rze wi­zy­tów­kę, mru­ga.

– Na wy­pa­dek cze­go?

Za każ­dym ra­zem, kie­dy Jim pod­jeż­dża pod dom, czu­je roz­cza­ro­wa­nie. Sze­re­go­wiec przy Unruh Ave­nue ku­pi­li jako swój pierw­szy dom pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych, kie­dy May­fa­ir było jesz­cze po­rząd­ną oko­li­cą – w Nor­the­ast miesz­ka­ło wie­lu chło­pa­ków z po­li­cji – a oni mie­li jed­no dziec­ko. Luź­ny plan był taki, żeby po­cze­kać pięć, sześć lat, a po­tem prze­nieść się do cze­goś więk­sze­go. Może na­wet na bli­skie przed­mie­ścia.

Jed­nak pięć lat mi­nę­ło w mgnie­niu oka, w mię­dzy­cza­sie uro­dził im się dru­gi syn (Cary) i za­nim się obej­rze­li, był 1990 rok i zo­rien­to­wa­li się, że miesz­ka­ją tam już kil­ka­na­ście lat, a w domu po­ja­wi­ła się mała dziew­czyn­ka. Za­miast się prze­pro­wa­dzić, po­szli na ca­łość i do­bu­do­wa­li ta­ras na ty­łach domu, żeby zre­kom­pen­so­wać brak ogród­ka. Zgod­nie z obie­go­wą mą­dro­ścią z Nor­the­ast Phil­ly, je­śli bu­du­jesz ta­ras, to zna­czy, że bę­dziesz tam miesz­kać do koń­ca ży­cia. Ale co z tego? Kie­dy jest cie­pło, z tego ta­ra­su prak­tycz­nie się nie ru­sza­ją.

Jim przy­trzy­mu­je drzwi swo­jej owdo­wia­łej mat­ce, Rose, po któ­rą po­je­chał po wi­zy­cie pod za­mknię­tym ba­rem. Rose Wal­czak wciąż miesz­ka w tym sa­mym domu, któ­ry ku­pi­ła z mę­żem pra­wie pięć­dzie­siąt lat temu, ale wcze­śniej czy póź­niej bę­dzie mu­sia­ła się stam­tąd wy­pro­wa­dzić. Nie­ko­niecz­nie do domu spo­koj­nej sta­ro­ści – jest na to tro­chę za mło­da – ale może do mniej­sze­go miesz­ka­nia w lep­szej dziel­ni­cy. Oko­li­ca, w któ­rej miesz­ka, bar­dzo dłu­go po­zo­sta­wa­ła przy­zwo­itym skraw­kiem Frank­ford, ale ostat­nio do­łą­czy­ła do resz­ty mias­ta jako te­ren o wy­so­kiej prze­stęp­czo­ści. Jim boi się, że któ­re­goś dnia od­bie­rze te­le­fon i usły­szy, że mat­kę ktoś na­padł.

Oczy­wi­ście Rose od­mó­wi prze­pro­wadz­ki. To miej­sce to jej świat, je­dy­ny, któ­ry zna. W pew­nym sen­sie Jim się jej nie dzi­wi – on też gdzieś w głę­bi du­szy bę­dzie przy­gnę­bio­ny, wy­sta­wia­jąc ten dom na sprze­daż. Duch ojca wciąż jest tam bar­dzo moc­no obec­ny.

– TA­TA­AAAA!

Au­drey bie­gnie z tu­po­tem po drew­nia­nej pod­ło­dze. Ma pięć lat, jest zwa­rio­wa­na i sil­na jak byk.

BAM – ude­rze­nie sta­lo­wej kuli do wy­bu­rzeń pro­sto w jego uda. Jim pod­no­si có­recz­kę i robi jej pier­dziosz­ka w szy­ję, aż mała wije się i pisz­czy.

Rose wrę­cza Cla­ire wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­wa­ną sa­łat­kę ziem­nia­cza­ną (któ­rą dzie­ci uwiel­bia­ją) i bu­ra­cza­ną (któ­rej nie zno­szą). Ca­łu­je Sta­sia w czo­ło, a po­tem głasz­cze jego dziew­czy­nę, Be­than­ne, po po­licz­ku.

– Ale ślicz­not­ka – mówi.

Be­than­ne się ru­mie­ni.

Cary idzie tuż za Rose i pusz­cza oko do Be­than­ne, na dłu­żej za­wie­sza­jąc na niej wzrok. Nie kry­je się z za­uro­cze­niem dziew­czy­ną bra­ta, co cza­sa­mi jest nie­mal nie­sto­sow­ne.

– Spier­da­laj, Care – mówi Staś.

Jim chciał na­zwać pier­wo­rod­ne­go syna po swo­im ojcu, ale Cla­ire nie zgo­dzi­ła się, żeby chło­pak szedł przez ży­cie z brze­mie­niem imie­nia ta­kie­go jak Sta­ni­sław, ani na­wet jego krót­szej wer­sji, Stan. („Stan to to taki fa­cet, co przy­cho­dzi na­pra­wić ka­na­li­za­cję” – stwier­dzi­ła). Dla­te­go osta­tecz­nie wy­bra­li al­ter­na­tyw­ną for­mę Staś, wy­ma­wia­ną jak „Stosh”. Kie­dy chło­pak się przed­sta­wia, lu­dzie cią­gle my­ślą, że ma na imię Josh, co do­pro­wa­dza go do sza­łu.

Cla­ire obej­mu­je Jima i przy­tu­la się do jego tę­gie­go tor­su.

– Pora wy­jąć tę two­ją obrzy­dli­wą pol­ską kieł­ba­sę z lo­dów­ki i wło­żyć na grill – mówi.

Jim szep­ce:

– Przy­cho­dzi mi do gło­wy faj­niej­sze miej­sce, gdzie mógł­bym ją wło­żyć.

Cla­ire sztur­cha męża, śmie­jąc się wbrew so­bie. Ale na­praw­dę nie cier­pi za­pa­chu kieł­ba­sy. Mimo to już ją po­na­ci­na­ła, więc te­raz wy­star­czy tyl­ko tro­chę opa­lić. Jim ku­pu­je kieł­ba­sę w Czerw’s, ma­łym skle­pie w Port Rich­mond, gdzie wę­dli­ny robi się już od cza­sów wiel­kie­go kry­zy­su. Tat­ko też tam ku­po­wał.

Cla­ire nie je czer­wo­ne­go mię­sa – a na­wet gdy­by ja­dła, to nie wie­przo­wi­nę – więc kieł­ba­sę to­le­ru­je tyl­ko przy spe­cjal­nych oka­zjach. Dla Jima wę­dzo­ny aro­mat ude­rza­ją­cy z otwie­ra­nej lo­dów­ki to naj­lep­sza rzecz na świe­cie. Jego żo­nie za każ­dym ra­zem zbie­ra się na wy­mio­ty.

Kie­dy Jim prze­wra­ca mię­so na gril­lu, Au­drey krę­ci się w kół­ko, uda­jąc, że ra­zem z Ala­nis Mo­ris­set­te śpie­wa swo­ją nową ulu­bio­ną pio­sen­kę, któ­ra hu­czy z od­twa­rza­cza CD:

Jest star­szą wer­sją mnie – rów­nie zbo­czo­ną jak ja?

Jim sam nie wie, czy się śmiać, czy spa­lić tę cho­ler­ną pły­tę. Z dru­giej stro­ny jego ro­dzi­ce ni­g­dy nie za­bra­nia­li mu słu­cha­nia mu­zy­ki, kie­dy tyl­ko chciał. Pew­nie mama i tak nie ro­zu­mia­ła sen­su pio­se­nek o tym, jak słod­ko sma­ku­je brą­zo­wy cu­kier.

Otwie­ra jesz­cze jed­ne­go yuen­glin­ga, ob­ra­ca kieł­ba­sę, pró­bu­je spo­wol­nić czas, żeby cie­szyć się tą chwi­lą, po­nie­waż w jego ży­ciu po­dob­ne mo­men­ty są bar­dzo rzad­kie. Chłop­cy się kłó­cą, Au­drey bie­ga w kół­ko jak nie­speł­na ro­zu­mu. Wszy­scy ra­zem, kieł­ba­sa na gril­lu, zim­ne piwo w dło­ni. Cla­ire nie­spo­dzie­wa­nie za­cho­dzi go od tyłu, obej­mu­je, ca­łu­je w szy­ję. Jest naj­szczę­śliw­sza, kie­dy wszy­scy są w domu. Jim musi to przy­znać – on też.

AUDREY KORNBLUTH

7 maja 2015

STAN POZNAJE GEORGE’A

28–30 sierp­nia 1964

JIM BIERZE SPRAWĘ

2 li­sto­pa­da 1995

AUDREY RATUJE TYŁEK

8 maja 2015

STAN BIJE

Wrze­sień–paź­dzier­nik 1964

JIM BADA

3 li­sto­pa­da 1995

AUDREY NACISKA

9 maja 2015

STAN IDZIE DO KOŚCIOŁA

4 li­sto­pa­da 1964

JIM WYWAŻA DRZWI

3 li­sto­pa­da 1995

AUDREY OBALA BROWARA

9 maja 2015

STAN I PLAN

4 li­sto­pa­da 1964

JIM I PRZYSIĘGA

4 li­sto­pa­da 1995

AUDREY I STARY DRAŃ

10 maja 2015

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU, STAN

1 stycz­nia 1965

POSŁUCHAJ JEJ, JIM

4 li­sto­pa­da 1995

WRACAJ DO DOMU, AUDREY

10 maja 2015

UPARTY STAN

6 lu­te­go 1965

POSĘPNY JIM

5 li­sto­pa­da 1995

ZAGUBIONA AUDREY

10 maja 2015

STAN SIEDZI I MARZNIE

10 mar­ca 1965

JIM STĄPA OSTROŻNIE

5 li­sto­pa­da 1995

AUDREY IDZIE DO KOŚCIOŁA

14 maja 2015

STAN I SONNY

30 mar­ca 1965

JIM I JOHN

5 li­sto­pa­da 1995

AUDREY I BARRY

14 maja 2015

DUPEK

17 kwiet­nia 1965

SIEROTA ZE SPLUWĄ

5 li­sto­pa­da 1995

BABY BLUE

14 maja 2015

KROCZYĆ W SZEREGU

1 maja 1965

STŁUMIĆ GNIEW

6 li­sto­pa­da 1995

POKONAĆ PRZYSZŁOŚĆ

15 maja 2015

PADAJĄ STRZAŁY

7 maja 1965

KOLEJNY STRZAŁ

7 li­sto­pa­da 1995 (dzień wy­bo­rów)

OSTATNIE STRZAŁY

15 maja 2015

STAN

7 maja 1965

JIM

7 li­sto­pa­da 1995

AUDREY

16 maja 2015

STANISŁAW KAMINSKI

1933–1951

KAPITAN JAMES WALCZAK (EMERYTOWANY)

1995–2015

POSTERUNKOWA AUDREY WALCZAK

7 maja 2016

PODZIĘKOWANIA

Po­mysł na Re­wol­wer za­kieł­ko­wał w mo­jej po­przed­niej po­wie­ści, Wtycz­ka, w for­mie zda­nia, w grun­cie rze­czy zu­peł­nie nie­istot­ne­go, rzu­co­ne­go przez jed­ną z po­sta­ci. (Moja pod­świa­do­mość lubi ze mną igrać, przy­się­gam). Na­brał zaś ży­cia 24 mar­ca 2014 roku, kie­dy prze­czy­ta­łem ar­ty­kuł Bar­ba­ry Boy­er w „Phi­la­del­phia In­qu­irer” o za­bój­stwie dwóch po­li­cjan­tów w Lodi w sta­nie New Jer­sey w 1963 roku. Go­rycz i gniew ro­dzin ofiar były na­ma­cal­ne na­wet po tylu la­tach. Sko­ja­rzy­ło mi się to z mor­der­stwem człon­ka mo­jej ro­dzi­ny – fi­la­del­fij­skie­go po­li­cjan­ta pa­tro­lu pie­sze­go Jo­se­pha T. Swier­czyn­skie­go, za­strze­lo­ne­go przez gang­ste­ra przed wej­ściem do baru na skrzy­żo­wa­niu Dzie­wią­tej i Chri­stian 20 mar­ca 1919 roku. I cho­ciaż kie­dy Mi­cha­el Brown zo­stał za­strze­lo­ny w Fer­gu­son w Mis­so­uri, pi­sa­łem tę po­wieść już od dłuż­sze­go cza­su, to od sa­me­go po­cząt­ku dużo my­śla­łem o po­li­cjan­tach i kwe­stii ra­so­wej.

Pa­ra­łem się już wcze­śniej pro­zą hi­sto­rycz­ną – ak­cja mo­jej pierw­szej po­wie­ści, Se­cret Dead Men, była osa­dzo­na w 1976 roku, któ­ry le­d­wie pa­mię­tam, a Expi­ra­tion Date opo­wia­da o po­dró­ży w cza­sie do po­cząt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych. Po­nad­to spę­dzi­łem sie­dem (plus) lat, ro­biąc ba­da­nia do po­wie­ści dzie­ją­cej się w Fi­la­del­fii w cza­sach Pro­hi­bi­cji, któ­rą mam na­dzie­ję ukoń­czyć przed śmier­cią. Te­raz jed­nak po­ja­wi­ła się oka­zja do na­pi­sa­nia pro­zy z ele­men­ta­mi hi­sto­rycz­ny­mi i po­ka­za­nia doj­mu­ją­ce­go wpły­wu hi­sto­rii na te­raź­niej­szość. Je­stem wiel­kim fa­nem cy­ta­tu z Re­qu­iem dla za­kon­ni­cy Wil­lia­ma Faulk­ne­ra: „Prze­szłość ni­g­dy nie umie­ra. Nie jest na­wet prze­szło­ścią”[*].

Aby od­two­rzyć prze­szłość, mu­sia­łem od­ro­bić pra­cę do­mo­wą. Je­stem ogrom­nie wdzięcz­ny Mi­cha­elo­wi J. Chi­two­odo­wi, Jo­se­pho­wi R. Dau­ghe­no­wi, Ste­ve­no­wi Swier­czyn­skie­mu i Fran­ko­wi Wal­la­ce’owi za czas spę­dzo­ny ze mną i wspo­mnie­nia, któ­ry­mi się po­dzie­li­li. Ich opo­wie­ści z pierw­szej ręki bar­dzo mi po­mo­gły.

Ro­biąc ba­da­nia do Re­wol­we­ru, po­chło­ną­łem rów­nież całe masy ar­ty­ku­łów pra­so­wych i in­ter­ne­to­wych, ale szcze­gól­nie po­moc­ne oka­za­ły się: Case Stu­dy of a Riot: The Phi­la­del­phia Sto­ry Le­nort E. Ber­son, That Long Hot Sum­mer of Rage Wil­la Bun­cha, The Pe­oples of Phi­la­del­phia Al­le­na F. Da­vi­sa i Mar­ka H. Hal­le­ra, Black Bro­thers, Inc. Se­ana Pa­tric­ka Grif­fi­na, To­ugh Cop: Mike Chi­two­od vs. the „Scum­bags” Ha­rol­da I. Gul­la­na oraz Ci­vil Ri­ghts in a Nor­thern City: Phi­la­del­phia, czy­li nie­sa­mo­wi­te ar­chi­wum cy­fro­we Uni­wer­sy­te­tu Tem­ple po­świę­co­ne ru­cho­wi na rzecz praw oby­wa­tel­skich w Fi­la­del­fii (nor­thern­ci­ty.li­bra­ry.tem­ple.edu).

Bar­dzo cen­ne były re­ak­cje i rady mo­ich wcze­snych czy­tel­ni­ków – Lou Bo­xe­ra, Rob­ba Ca­di­ga­na, Jo­ego Gan­ge­mie­go, Al­la­na Gu­th­rie­go i Ro­ber­ta Kul­ba.

Au­to­ra­mi wspa­nia­łej map­ki na po­cząt­ku książ­ki są Mark Adams i Ja­son Kil­lin­ger, zna­ni jako Eyes Ha­bit. Mój ką­cik do pra­cy zdo­bią ich mapy, sta­no­wią­ce nie­wy­czer­pa­ne źró­dło in­spi­ra­cji. (Mam fio­ła na punk­cie map). Prze­ko­naj­cie się sami na stro­nie ey­esha­bit.com.

Bar­dzo dzię­ku­ję moim re­dak­to­rom, Jo­shui Ken­dal­lo­wi i We­so­wi Mil­le­ro­wi, któ­rzy nie tyl­ko na sa­mym po­cząt­ku uzna­li po­mysł za in­te­re­su­ją­cy, ale po­ma­ga­li mi od­na­leźć dro­gę pod­czas ca­łe­go pro­ce­su pi­sa­nia. Chcę przy­bić piąt­kę ca­łej resz­cie ze­spo­łu Mul­hol­land Bo­oks, a tak­że In­kwell Ma­na­ge­ment i Go­tham Gro­up.

Dużo mi­ło­ści dla mo­je­go do­mo­we­go ze­spo­łu – Me­re­dith, Par­ke­ra i Sa­rah – któ­rzy to­le­ro­wa­li mnie, kie­dy ga­pi­łem się na ta­bli­cę kor­ko­wą peł­ną fi­szek albo cho­dzi­łem po domu, mam­ro­cząc pod no­sem. Nie po­ra­dził­bym so­bie bez nich.

Po­mysł na Re­wol­wer przy­szedł mi do gło­wy do­słow­nie na­za­jutrz po tym, gdy ad­op­to­wa­li­śmy Sher­loc­ka, na­sze­go mie­szań­ca owczar­ka au­stra­lij­skie­go z bor­der col­lie. Spo­re ka­wał­ki książ­ki ob­my­śli­łem, wy­pro­wa­dza­jąc go na spa­cer. Nie po­dzie­lił się ze mną żad­ny­mi szcze­gól­ny­mi uwa­ga­mi na te­mat po­wie­ści ani jej mo­ty­wów prze­wod­nich, ale sta­now­czo był zda­nia, że w mia­rę moż­li­wo­ści po­wi­nie­nem w niej uwzględ­nić mar­twe wie­wiór­ki.

21 lu­te­go 2016 roku

[*] Wil­liam Faulk­ner, Re­qu­iem dla za­kon­ni­cy, przeł. Wa­cław Nie­po­kól­czyc­ki, War­sza­wa 1980.