Strona główna » Kryminał » Rodzina Borgiów

Rodzina Borgiów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7885-079-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Rodzina Borgiów

Ostatnia, pośmiertnie wydana powieść wybitnego amerykańskiego pisarza. Barwny fresk historyczny osadzony w realiach Włoch przełomu XV i XVI wieku. Autor stawia tu tezę, iż Rodzina Borgiów, władająca wówczas Rzymem, to pierwsza włoska mafia. Centralną postacią opowieści jest kardynał Rodrigo Borgia, w 1492 wybrany papieżem Aleksandrem VI. Człowiek opętany żądzą bogactwa i władzy, bez skrupułów eliminujący rywali i wrogów, choć nie pozbawiony pewnej szlachetności - ale jest to szlachetność Vita Corleone.

Polecane książki

Znajomi z liceum spotykają się na czterdziestych urodzinach Marceliny. Podczas imprezy jej przyjaciółka Magda trafia do szpitala. Koleżanki i partner starają się ją wesprzeć w trudnych chwilach, choć temperament kobiety znacznie utrudnia im działanie. Nieopatrznie zadane pytanie uruchamia lawinę wsp...
Każda jednostka prowadząca księgi rachunkowe musi przeprowadzić na koniec roku inwentaryzację. Pomocny będzie zestaw kilkunastu dokumentów, które ułatwią Ci pracę. Sprawdź, jak sporządzić protokół z inwentaryzacji, sprawozdanie opisowe czy protokół weryfikacji różnic inwentaryzacyjnych....
Alexandra Dimitrou dowiaduje się, że jest nieślubną córką króla wyspiarskiego kraju. Ku jej radości królewska rodzina przyjmuje ją do swojego grona. Alexandra szybko jednak przekonuje się, że bycie księżniczką to nie tylko przyjemności. To także obowiązki i życie na świeczniku. ...
„Zbiory Marszałka”  to książka, w której znajdziemy zbiorowe dzieje, wydarzenia, fakty dotyczące Józefa Piłsudskiego mające miejsce od początku 1903 do  1935 roku.   Autor opowiada w jaki sposób stał się socjalistą i dlaczego wybrał tą drogę w począt...
Procesy logistyczne są nieodłącznym elementem działalności gospodarczej przedsiębiorstwa i stanowią istotny czynnik kształtujący jego ekonomikę i zdolność do aktywnej konkurencji. Nowe możliwości w tym względzie daje Parametryzacja kosztów ryzyka procesów logistycznych. Prowadzone przez autorkę bada...
Jeśli jest coś gorszego od najgorszego koszmaru, to koszmar o dziecku, które znika bez śladu. W centrum handlowym pod Madrytem znika czteroletni chłopiec, Kike. Media natychmiast wiążą ten przypadek z zaginięciem w tym samym miejscu czteroletniego Nicolasa dwa lata wcześniej. Chłopca ani porywacza n...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mario Puzo

Wydanie elektroniczne

MA­RIO PUZO

Pro­za­ik ame­ry­kań­ski (1920-1999), uro­dzo­ny w No­wym Jor­ku w nie­za­moż­nej ro­dzi­nie wło­skich imi­gran­tów. De­biu­to­wał w 1955 po­wie­ścią Mrocz­na are­na. Jego naj­bar­dziej zna­ną książ­ką jest wy­da­ny w 1969 Oj­ciec Chrzest­ny – saga o ame­ry­kań­skiej ro­dzi­nie ma­fij­nej, sprze­da­na w USA w na­kła­dzie po­nad 20 mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy, prze­tłu­ma­czo­na na kil­ka­dzie­siąt ję­zy­ków. Gło­śną, na­gro­dzo­ną Osca­ra­mi, fil­mo­wą ad­ap­ta­cję po­wie­ści z wiel­ki­mi kre­acja­mi Mar­lo­na Bran­do i Ala Pa­ci­no, zre­ali­zo­wał Fran­cis Ford Cop­po­la. Na kan­wie książ­ki po­wsta­ły tak­że fil­my Oj­ciec Chrzest­ny II i Oj­ciec Chrzest­ny III, do któ­rych Puzo na­pi­sał sce­na­riu­sze. Do­ro­bek li­te­rac­ki pi­sa­rza obej­mu­je po­nad­to po­wie­ści Dzie­sią­ta Ale­ja, Czwar­ty K, Głup­cy umie­ra­ją, Sy­cy­lij­czyk, Ostat­ni don, Sześć gro­bów do Mo­na­chium, wy­da­ne po­śmiert­nie książ­ki Omer­ta i Ro­dzi­na Bor­giów oraz sce­na­riu­sze do cy­klu fil­mów o Su­per­ma­nie. W la­tach 2004 i 2006 uka­za­ły się dwie kon­ty­nu­acje Ojca Chrzest­ne­go, Po­wrót Ojca Chrzest­ne­go i Ze­msta Ojca Chrzest­ne­go, na­pi­sa­ne przez Mar­ka Wi­ne­gard­ne­ra w uzgod­nie­niu ze spad­ko­bier­ca­mi pi­sa­rza. W 2012 na li­sty be­st­sel­le­rów we­szła po­wieść Ro­dzi­na Cor­le­one, po­wsta­ła na kan­wie od­na­le­zio­ne­go sce­na­riu­sza au­tor­stwa Ma­ria Puzo.

Tego au­to­ra

DZIE­SIĄ­TA ALE­JA

CZWAR­TY K

GŁUP­CY UMIE­RA­JĄ

OMER­TA

OSTAT­NI DON

MROCZ­NA ARE­NA

SZEŚĆ GRO­BÓW DO MO­NA­CHIUM

RO­DZI­NA BOR­GIÓW

Saga ro­dzi­ny Cor­le­one

OJ­CIEC CHRZEST­NY

SY­CY­LIJ­CZYK

RO­DZI­NA COR­LE­ONE

Ma­rio Puzo, Edward Fal­co

PO­WRÓT OJCA CHRZEST­NE­GO

Ma­rio Puzo, Mark Wi­ne­gard­ner

ZE­MSTA OJCA CHRZEST­NE­GO

Ma­rio Puzo, Mark Wi­ne­gard­ner

www.ma­rio­pu­zo.com

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

THE FA­MI­LY

Co­py­ri­ght © The Es­ta­te of Ma­rio Puzo & Ca­rol Gino 2001

All ri­ghts re­se­rved

Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Al­ba­tros A. Ku­ry­ło­wicz 2002

Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © Do­ro­ta Hal­ka 2008 & Wła­dy­sław Ma­siu­la­nis 2002

Re­dak­cja: Bar­ba­ra Sy­czew­ska-Ol­szew­ska

Ilu­stra­cja na okład­ce: Au­ro­ra/Get­ty Ima­ges/Flash Press Me­dia

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: An­drzej Ku­ry­ło­wicz

ISBN 978-83-7885-079-3

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ

Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Je­stem może prze­klę­ty, je­stem może nik­czem­ny i pod­ły, ale niech mi wol­no bę­dzie przy­ci­snąć usta do skra­ju sza­ty, w któ­rą­przy­oble­czon jest mój Bóg; może w tej sa­mej chwi­li idę za dia­błem, prze­cież je­stem sy­nem Two­im, Pa­nie, ko­cham Cie­bie, i czu­ję ra­dość, bez któ­rej świat by nie ist­niał.

„Bra­cia Ka­ra­ma­zow” Fio­dor M. Do­sto­jew­ski

prze­kład Alek­san­der Wat

Dla Ber­ta Field­sa

Któ­ry wy­darł zwy­cię­stwo

z pasz­czy klę­ski,

i któ­ry mógł być

naj­świet­niej­szym z wszyst­kich con­si­glie­ri

Z wy­ra­za­mi po­dzi­wu

Ma­rio Puzo

PROLOG

Kie­dy Czar­na Śmierć prze­to­czy­ła się przez Eu­ro­pę, uni­ce­stwia­jąc po­ło­wę jej lud­no­ści, wie­lu miesz­kań­ców kon­ty­nen­tu w przy­pły­wie roz­pa­czy od­wró­ci­ło wzrok od nie­ba, kie­ru­jąc go ku zie­mi. Ci ze skłon­no­ścią do fi­lo­zo­fo­wa­nia, aby za­pa­no­wać nad świa­tem ma­te­rial­nym, pró­bo­wa­li we­drzeć się w taj­ni­ki bytu i od­kryć wiel­ką ta­jem­ni­cę ży­cia. Bied­ni mie­li tyl­ko na­dzie­ję ulżyć swe­mu cier­pie­niu.

I Bóg, i czło­wiek zstą­pi­li za­tem na zie­mię. Su­ro­wa dok­try­na re­li­gij­na śre­dnio­wie­cza stra­ci­ła swą moc. Pod­ję­to na­to­miast ba­da­nia nad wiel­ki­mi cy­wi­li­za­cja­mi sta­ro­żyt­no­ści – rzym­ską, grec­ką i egip­ską. Gdy go­rącz­ka wy­praw krzy­żo­wych za­czę­ła opa­dać, od­ży­li mi­tycz­ni he­ro­si, bój pod Tro­ją roz­go­rzał na nowo. Umysł ludz­ki wziął się za bary z po­ję­ciem isto­ty Boga; za­pa­no­wa­ły rzą­dy ro­zu­mu.

Był to czas wiel­kich osią­gnięć fi­lo­zo­fii, sztuk pięk­nych, me­dy­cy­ny, mu­zy­ki. Wspa­nia­ły roz­wój kul­tu­ry od­by­wał się w pod­nio­słej, na­sy­co­nej prze­py­chem at­mos­fe­rze. Nie oby­ło się jed­nak bez kosz­tów. Sta­re pra­wa za­ła­ma­ły się, nim stwo­rzo­no nowe. Przej­ście od ści­słe­go trzy­ma­nia się sło­wa bo­że­go i wia­ry w zba­wie­nie wiecz­ne do idei po­sza­no­wa­nia czło­wie­ka, któ­ry za swe cno­ty lub grze­chy otrzy­mu­je za­pła­tę w świe­cie ma­te­rial­nym, zwa­nej hu­ma­ni­zmem – do­praw­dy nie było ła­twe.

Ów­cze­sny Rzym nie był mia­stem świę­tym, ra­czej mia­stem bez­pra­wia. Na rzym­skich uli­cach kwi­tła anar­chia i prze­moc, zło­dziej­stwo i ban­dy­tyzm; sze­rzy­ła się pro­sty­tu­cja. Co ty­dzień mor­do­wa­no kil­ku­set oby­wa­te­li.

Pań­stwo zna­ne nam jako Wło­chy – jesz­cze nie po­wsta­ło. Pięć naj­sil­niej­szych wów­czas ośrod­ków wła­dzy sta­no­wi­ły: We­ne­cja, Me­dio­lan, Flo­ren­cja, Ne­apol i Rzym. W gra­ni­cach wło­skie­go „buta” ist­nia­ło wie­le nie­za­leż­nych miast-państw rzą­dzo­nych przez sta­re rody, na któ­rych cze­le sta­li miej­sco­wi ary­sto­kra­ci, ksią­żę­ta czy bi­sku­pi. Są­sia­du­ją­ce ze sobą pań­stew­ka za­żar­cie wal­czy­ły o te­ry­to­rium. Zwy­cięz­ca mu­siał się mieć na bacz­no­ści – i na jego zie­mię czy­hał ja­kiś nie­przy­ja­ciel.

Kra­jo­wi bez­u­stan­nie za­gra­żał przy tym na­jazd ob­cych mo­carstw. Wład­cy Fran­cji i Hisz­pa­nii współ­za­wod­ni­czy­li w roz­sze­rza­niu swo­ich wpły­wów i po­więk­sza­niu swo­ich im­pe­riów. „Bar­ba­rzyń­scy”, mu­zuł­mań­scy Tur­cy na­jeż­dża­li wło­ści pa­pie­skie.

Ko­ściół i pań­stwo wal­czy­ły o pry­mat wła­dzy. Po kry­zy­sie pa­pie­stwa w okre­sie wiel­kiej schi­zmy – dwóch pa­pie­ży w dwu mia­stach, po­dzie­lo­na wła­dza i zmniej­szo­ne do­cho­dy – tron Pio­tro­wy znów sta­nął w Rzy­mie, a za­siadł na nim je­den i je­dy­ny pa­pież. Na­tchnę­ło to du­cho­wych przy­wód­ców Ko­ścio­ła nową na­dzie­ją. Sil­niej­si niż kie­dy­kol­wiek, mu­sie­li te­raz tyl­ko zdo­mi­no­wać świec­ką wła­dzę ksią­żąt i hra­biów, pa­nów miast i lenn, rosz­czą­cych so­bie pre­ten­sje do nie­za­leż­no­ści.

Nie­mniej w świę­tym Ko­ście­le ka­to­lic­kim pa­no­wał za­męt, jako że nie tyl­ko zwy­kli oby­wa­te­le po­zwa­la­li so­bie na lek­ce­wa­że­nie pra­wa. Kar­dy­na­ło­wie wy­sy­ła­li na uli­ce swo­ich pa­choł­ków, zbroj­nych w ka­mie­nie i ku­sze, by skar­cić rzym­ską mło­dzież. Do­cho­dzi­ło wów­czas do re­gu­lar­nych bi­tew. Du­chow­ni zaj­mu­ją­cy wy­so­kie po­zy­cje w hie­rar­chii ko­ściel­nej – któ­rym, rzecz ja­sna, nie wol­no było się że­nić – od­wie­dza­li kur­ty­za­ny, utrzy­my­wa­li po kil­ka ko­cha­nek. Da­wa­no i przyj­mo­wa­no ła­pów­ki. Oso­by pia­stu­ją­ce naj­wyż­sze urzę­dy ko­ściel­ne za pie­nią­dze go­to­we były udzie­lić do­wol­nej dys­pen­sy czy zdo­być świę­tą bul­lę pa­pie­ską, umoż­li­wia­ją­cą pusz­cze­nie w nie­pa­mięć naj­strasz­niej­szych zbrod­ni.

Po­zba­wie­ni złu­dzeń oby­wa­te­le ma­wia­li, że w Rzy­mie wszyst­ko jest na sprze­daż. Za od­po­wied­nio dużą kwo­tę moż­na tam było ku­pić ko­ściół, księ­dza, da­ro­wa­nie kary, a na­wet bo­skie od­pusz­cze­nie grze­chów.

Lu­dzie, któ­rzy przy­wdzie­wa­li sza­ty du­chow­ne, byli zwy­kle „dru­gi­mi sy­na­mi”, od dziec­ka prze­zna­czo­ny­mi do służ­by ko­ściel­nej. Za­zwy­czaj nie czu­li praw­dzi­we­go po­wo­ła­nia, ale po­nie­waż Ko­ściół nadal miał moc kre­owa­nia wła­dzy – ogła­sza­nia kró­lów kró­la­mi – i udzie­la­nia bło­go­sła­wieństw zie­mi i lu­dziom, żad­na ary­sto­kra­tycz­na ro­dzi­na wło­ska nie ża­ło­wa­ła po­dar­ków i ła­pó­wek, gdy cho­dzi­ło o wpro­wa­dze­nie któ­re­goś z jej sy­nów do Ko­le­gium Kar­dy­na­łów.

Taki był wło­ski re­ne­sans, epo­ka kar­dy­na­ła Ro­dri­ga Bor­gii i jego ro­dzi­ny.

1

Zło­te pro­mie­nie let­nie­go słoń­ca na­grza­ły już bruk rzym­skich ulic, kie­dy kar­dy­nał Ro­dri­go Bor­gia opu­ścił Wa­ty­kan i raź­nym kro­kiem ru­szył w stro­nę Piaz­za Piz­zo di Mer­lo. Zmie­rzał do sto­ją­ce­go tam dwu­pię­tro­we­go domu o zdob­nej stiu­ka­mi fa­sa­dzie, skąd miał dziś za­brać trój­kę swych dzie­ci: sy­nów Ce­za­ra i Ju­ana oraz cór­kę Lu­kre­cję, krew z jego krwi, kość z ko­ści. Tego dnia, cał­kiem zresz­tą po­wsze­dnie­go, wi­ce­kanc­lerz Ko­ścio­ła, dru­gi po pa­pie­żu naj­po­tęż­niej­szy czło­wiek w Wa­ty­ka­nie, wy­raź­niej niż zwy­kle czuł, że sprzy­ja mu ła­ska pań­ska.

Zna­la­zł­szy się w domu mat­ki swo­ich dzie­ci, Van­noz­zy Cat­ta­nei, przy­ła­pał się na ra­do­snym po­gwiz­dy­wa­niu. Jako sy­no­wi Ko­ścio­ła nie wol­no mu się było że­nić, lecz jako słu­ga boży miał pew­ność, iż zna i ro­zu­mie za­my­sły Pana. Bo czyż oj­ciec w nie­bio­sach nie stwo­rzył Ewy, by to­wa­rzy­szy­ła Ada­mo­wi na­wet w raju? I czy nie wy­ni­ka z tego, że na tej zdra­dli­wej zie­mi, na tym łez pa­do­le, męż­czy­zna tym bar­dziej po­trze­bu­je uko­je­nia, ja­kie dać mu może tyl­ko ko­bie­ta? Już wcze­śniej, jako mło­dy bi­skup, spło­dził tro­je dzie­ci, ale te ostat­nie, te z Van­noz­zy, zaj­mo­wa­ły szcze­gól­ne miej­sce w jego ser­cu. Zda­wa­ło się, że roz­pa­la­ją w nim te same na­mięt­no­ści, co ich mat­ka. Już te­raz, choć były jesz­cze tak małe, wy­obra­żał je so­bie sto­ją­ce na jego ra­mio­nach, tak że ra­zem two­rzy­li coś na kształt ol­brzy­ma; w jego wi­zji po­ma­ga­ły mu zjed­no­czyć po­sia­dło­ści pa­pie­skie i roz­sze­rzyć pa­no­wa­nie Ko­ścio­ła świę­te­go na cały nie­mal świat.

Dzie­ci za­wsze, ile­kroć je od­wie­dzał, zwra­ca­ły się doń „papo”, nie znaj­du­jąc sprzecz­no­ści mię­dzy jego przy­wią­za­niem do nich a lo­jal­no­ścią wo­bec Sto­li­cy Apo­stol­skiej. Nie wi­dzia­ły ni­cze­go dziw­ne­go w tym, że był kar­dy­na­łem, a za­ra­zem ich oj­cem. Prze­cież syn i cór­ka pa­pie­ża In­no­cen­te­go nie­raz wspa­nia­łą ka­wal­ka­dą prze­mie­rza­li uli­ce Rzy­mu, uda­jąc się na ofi­cjal­ne uro­czy­sto­ści.

Kar­dy­nał Ro­dri­go Bor­gia zwią­za­ny był z Van­noz­zą od po­nad dzie­się­ciu lat. Uśmie­chał się na myśl, że nie­wie­le ko­biet umia­ło tak dłu­go roz­pa­lać jego zmy­sły i bu­dzić za­in­te­re­so­wa­nie. Nie, żeby Van­noz­za była je­dy­ną ko­bie­tą w jego ży­ciu. Na to nie po­zwo­lił­by jego tem­pe­ra­ment czło­wie­ka na­mięt­nie po­żą­da­ją­ce­go ziem­skich roz­ko­szy. Na pew­no jed­nak zna­czy­ła dlań o wie­le wię­cej niż inne ko­bie­ty. In­te­li­gent­na, w jego oczach – pięk­na, była kimś, z kim mógł roz­ma­wiać za­rów­no o spra­wach ży­cia do­cze­sne­go, jak i wiecz­ne­go. Wie­lo­krot­nie słu­ży­ła mu mą­drą radą. On zaś był dla niej hoj­nym ko­chan­kiem i czu­łym oj­cem ich wspól­nych dzie­ci.

Van­noz­za z pro­gu po­ma­cha­ła dzie­ciom na po­że­gna­nie. Uśmie­cha­ła się dziel­nie, choć wca­le nie było jej do śmie­chu.

Jed­nym ze źró­deł jej siły te­raz, kie­dy do­bie­gła czter­dziest­ki, była świa­do­mość, że ro­zu­mie tego męż­czy­znę w kar­dy­nal­skich sza­tach. Wie­dzia­ła, że zże­ra go am­bi­cja, nie­uga­szo­ny ogień pło­ną­cy w jego pier­si. Miał już opra­co­wa­ną stra­te­gię roz­sze­rze­nia wpły­wów świę­te­go Ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go, stra­te­gię wspar­tą od­po­wied­ni­mi so­ju­sza­mi po­li­tycz­ny­mi i obiet­ni­ca­mi ukła­dów, któ­re mia­ły umoc­nić jego po­zy­cję i wła­dzę. Roz­ma­wiał z nią o wszyst­kich tych spra­wach. Jego umysł bez wy­tchnie­nia ro­dził nowe po­my­sły, nowe idee. Prze­zna­cze­niem tego czło­wie­ka było stać się jed­nym z naj­więk­szych przy­wód­ców ludz­ko­ści, a jego suk­ces ozna­czał tak­że ży­cio­we po­wo­dze­nie jej dzie­ci. Van­noz­za pró­bo­wa­ła po­cie­szać się my­ślą, że pew­ne­go dnia, jako le­gal­ni spad­ko­bier­cy kar­dy­na­ła, zdo­bę­dą bo­gac­two i wła­dzę, że otwo­rzą się przed nimi nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści ka­rie­ry świec­kiej lub du­chow­nej. Tak więc mu­sia­ła po­zwo­lić im odejść.

Ob­ję­ła moc­niej naj­młod­sze­go syna, Jo­fre. Tyl­ko on jej po­zo­stał – nie­mow­lę przy pier­si, zbyt mały, by roz­łą­czyć go z mat­ką. Nie­dłu­go jed­nak i on odej­dzie. Ciem­ne oczy Van­noz­zy za­szkli­ły się łza­mi, kie­dy pa­trzy­ła za od­cho­dzą­cą trój­ką star­szych dzie­ci. Tyl­ko Lu­kre­cja prze­lot­nie spoj­rza­ła za sie­bie. Chłop­cy nie obej­rze­li się ani razu.

Van­noz­za wi­dzia­ła, jak kar­dy­nał wy­cią­ga ręce i uj­mu­je małe dło­nie dzie­ci – młod­sze­go syna, Ju­ana, i trzy­let­niej Lu­kre­cji. Ich naj­star­szy syn, Ce­zar, po­zo­sta­wio­ny sam so­bie, wy­glą­dał na zde­ner­wo­wa­ne­go. Będą kło­po­ty, po­my­śla­ła, ale z cza­sem Ro­dri­go po­zna dzie­ci rów­nie do­brze jak ona. Z wa­ha­niem za­mknę­ła cięż­kie, drew­nia­ne drzwi.

Prze­szli za­le­d­wie kil­ka kro­ków, gdy Ce­zar, te­raz już nie zde­ner­wo­wa­ny, a po pro­stu zły, pchnął bra­ta tak moc­no, że Juan pu­ścił dłoń ojca, za­to­czył się, nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a był­by upadł. Kar­dy­nał przy­trzy­mał chłop­ca, a na­stęp­nie od­wró­cił się i rzekł:

– Ce­za­rze, mój synu, czy za­miast po­py­chać bra­ta, nie mógł­byś po­wie­dzieć, cze­go so­bie ży­czysz?

Juan, tyl­ko o rok młod­szy, ale znacz­nie de­li­kat­niej­szej bu­do­wy cia­ła niż sied­mio­let­ni Ce­zar, par­sk­nął wy­zy­wa­ją­co, dum­ny, że sam oj­ciec wziął go w obro­nę. Nie­dłu­go jed­nak cie­szył się tą prze­wa­gą, bo brat przy­su­nął się doń ukrad­kiem i z ca­łej siły na­dep­nął mu na sto­pę.

Juan wrza­snął z bólu.

Kar­dy­nał jed­ną wiel­ką dło­nią zła­pał Ce­za­ra za ko­szu­lę na kar­ku, uniósł po­nad bruk uli­cy i po­trzą­snął nim tak gwał­tow­nie, że kasz­ta­no­wa­te loki opa­dły mu na twarz. Na­stęp­nie po­sta­wił chłop­ca na zie­mi, przy­klęk­nął przed nim, a wy­raz jego twa­rzy zła­god­niał.

– O co cho­dzi? – za­py­tał. – Dla­cze­go je­steś taki nie­za­do­wo­lo­ny?

Po­ciem­nia­łe z gnie­wu oczy chłop­ca świe­ci­ły ni­czym wę­gle, kie­dy prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem wpi­jał się w twarz ojca.

– Nie­na­wi­dzę go, papo – oznaj­mił z prze­ję­ciem. – Za­wsze jego wy­bie­rasz…

– No już, uspo­kój się, Ce­za­rze. – Kar­dy­nał był roz­ba­wio­ny. – Siła ro­dzi­ny, po­dob­nie jak siła ar­mii, leży we wza­jem­nej lo­jal­no­ści jej człon­ków. Poza tym, nie­na­wiść do wła­sne­go bra­ta to grzech śmier­tel­ny, a nie masz po­wo­du na­ra­żać swo­jej nie­śmier­tel­nej du­szy, ule­ga­jąc ta­kim uczu­ciom. – Wy­pro­sto­wał się i z góry spoj­rzał na syna. Uśmiech­nął się i po­kle­pał po wy­dat­nym brzu­chu. – Prze­cież jest mnie dość dla was wszyst­kich… nie­praw­daż?

Ro­dri­go Bor­gia był ol­brzy­mim męż­czy­zną – przy ta­kim wzro­ście nie ra­zi­ła na­wet jego tu­sza – przy­stoj­nym, choć ra­czej nie na spo­sób ary­sto­kra­tycz­ny, bo rysy twa­rzy miał wy­ra­zi­ste, ale nie­zbyt re­gu­lar­ne. Czar­ne oczy błysz­cza­ły czę­sto roz­ba­wie­niem. Nos, cho­ciaż duży, nie ro­bił od­py­cha­ją­ce­go wra­że­nia, a peł­ne, zmy­sło­we usta, zwy­kle uśmiech­nię­te, nada­wa­ły mu wy­gląd czło­wie­ka wiel­ko­dusz­ne­go. Ale tym, co spra­wia­ło, iż w zgod­nej opi­nii współ­cze­snych ucho­dził za jed­ne­go z naj­bar­dziej atrak­cyj­nych męż­czyzn epo­ki, był jego ma­gne­tyzm, nie­po­ję­ta ener­gia, jaką ema­no­wał.

– Mo­żesz za­jąć moje miej­sce, Czar­ciu – roz­legł się na­gle głos Lu­kre­cji, tak czy­sty i dźwięcz­ny, że kar­dy­nał od­wró­cił się ku niej cał­ko­wi­cie urze­czo­ny. Sta­ła z za­ło­żo­ny­mi na pier­si rę­ka­mi i wy­ra­zem zde­cy­do­wa­nia na aniel­skiej twa­rzycz­ce. Dłu­gie, ja­sne wło­sy ka­ska­dą locz­ków opa­da­ły jej na ra­mio­na.

– Nie chcesz trzy­mać papy za rękę? – Kar­dy­nał udał ob­ra­żo­ne­go.

– Mogę nie trzy­mać cię za rękę, a i tak nie będę pła­ka­ła – od­rze­kła. – Ani się nie roz­złosz­czę.

– Kre­ciu – z uczu­ciem po­wie­dział Ce­zar – nie bądź osłem. Juan i tak jest już ulu­bień­cem papy; raz może iść sam. – Spoj­rzał z nie­sma­kiem na bra­ta, któ­ry szyb­ko otarł za­pła­ka­ne oczy rę­ka­wem je­dwab­nej ko­szu­li.

Kar­dy­nał piesz­czo­tli­wie roz­wi­chrzył czar­ne wło­sy Ju­ana, pró­bu­jąc go po­cie­szyć.

– Prze­stań pła­kać. Mo­żesz wziąć mnie za rękę. – Od­wró­cił się i spoj­rzał na Ce­za­ra. – A mój mały wo­jow­nik może trzy­mać za dru­gą. – Na­stęp­nie zer­k­nął na Lu­kre­cję i ob­da­rzył ją sze­ro­kim uśmie­chem. – A ty, anio­łecz­ku? Co mam po­cząć z tobą?

Wy­raz twa­rzy dziew­czyn­ki nie uległ zmia­nie; nie oka­zy­wa­ła żad­nych uczuć. Kar­dy­nał był za­chwy­co­ny. Uśmiech­nął się z uzna­niem.

– Praw­dzi­wa có­recz­ka papy. W na­gro­dę za szla­chet­ność i od­wa­gę mo­żesz usiąść na ho­no­ro­wym miej­scu.

Ro­dri­go Bor­gia po­chy­lił się, a po­tem szyb­ko uniósł cór­kę nad gło­wę i usa­do­wił na swo­ich ra­mio­nach. Za­śmia­ła się roz­ra­do­wa­na. Kar­dy­nał szedł te­raz w fan­ta­zyj­nie roz­wia­nych ele­ganc­kich sza­tach i z cór­ką, ni­czym nową, pięk­ną ko­ro­ną, na gło­wie.

Jesz­cze tego sa­me­go dnia Ro­dri­go Bor­gia umie­ścił dzie­ci w pa­ła­cu Or­si­nich, na­prze­ciw­ko wła­sne­go pa­ła­cu w Wa­ty­ka­nie. Opie­ko­wa­ła się nimi Ad­ria­na Or­si­ni, owdo­wia­ła sio­strze­ni­ca Ro­dri­ga. Bio­rąc na sie­bie obo­wiąz­ki gu­wer­nant­ki, za­ję­ła się tak­że ich edu­ka­cją. Syn Ad­ria­ny, Or­si­no, w wie­ku trzy­na­stu lat za­rę­czył się z pięt­na­sto­let­nią Giu­lią Far­ne­se, któ­ra nie­ba­wem wpro­wa­dzi­ła się do pa­ła­cu przy­szłej te­ścio­wej, by po­móc jej pia­sto­wać po­tom­stwo Bor­gii.

Na co dzień dzie­ci po­zo­sta­wa­ły pod opie­ką kar­dy­na­ła, ale nadal od­wie­dza­ły mat­kę, obec­nie ży­ją­cą u boku trze­cie­go męża, Car­la Ca­na­le. Dwu po­przed­nich wy­brał Van­noz­zy Ro­dri­go Bor­gia, po­dob­nie rzecz się mia­ła z Car­lem. Kar­dy­nał wie­dział, że wdo­wa musi mieć męża, któ­ry za­pew­ni jej opie­kę i za­dba o re­pu­ta­cję ro­dzi­ny. Ro­dri­go był za­wsze do­bry dla Van­noz­zy; cze­go nie do­sta­ła od nie­go, odzie­dzi­czy­ła po dwu po­przed­nich mę­żach. W od­róż­nie­niu od pięk­nych, ale pu­sto­gło­wych kur­ty­zan, na­łoż­nic nie­któ­rych ary­sto­kra­tów, Van­noz­za była ko­bie­tą prak­tycz­ną. Ro­dri­go za­wsze po­dzi­wiał tę jej ce­chę. Kil­ka spraw­nie za­rzą­dza­nych go­spód i po­sia­dłość ziem­ska przy­no­si­ło Van­noz­zy znacz­ny do­chód. A jako ko­bie­ta po­boż­na, wła­snym sump­tem wy­bu­do­wa­ła po­świę­co­ną Ma­don­nie ka­pli­cę, w któ­rej od­ma­wia­ła co­dzien­nie mo­dli­twy.

Nie­mniej po dzie­się­ciu z górą la­tach związ­ku na­mięt­ność łą­czą­ca Ro­dri­ga z Van­noz­zą przy­ga­sła. Sta­li się do­bry­mi przy­ja­ciół­mi.

Nie mi­nę­ły dwa mie­sią­ce, a mały Jo­fre, nie­po­cie­szo­ny po stra­cie ro­dzeń­stwa, tak­że mu­siał opu­ścić dom mat­ki. I tak wszyst­kie dzie­ci Ro­dri­ga Bor­gii zna­la­zły się pod opie­ką jego sio­strze­ni­cy.

Przez na­stęp­ne kil­ka lat, jak przy­sta­ło po­tom­kom moż­ne­go kar­dy­na­ła, po­bie­ra­ły na­uki u naj­zdol­niej­szych rzym­skich pe­da­go­gów. Zdo­by­wa­ły wie­dzę z za­kre­su nauk hu­ma­ni­stycz­nych, astro­no­mii i astro­lo­gii, hi­sto­rii sta­ro­żyt­nej. Uczy­ły się kil­ku ję­zy­ków, w tym hisz­pań­skie­go, fran­cu­skie­go i an­giel­skie­go, oraz, rzecz ja­sna, ję­zy­ka Ko­ścio­ła, ła­ci­ny. Dzię­ki swej in­te­li­gen­cji i za­mi­ło­wa­niu do współ­za­wod­nic­twa, Ce­zar re­gu­lar­nie osią­gał ce­lu­ją­ce wy­ni­ki. Naj­le­piej jed­nak za­po­wia­da­ła się Lu­kre­cja. Poza wszyst­kim in­nym mia­ła bo­wiem nie­złom­ny cha­rak­ter, któ­re­go głów­nym ry­sem była nie­ska­żo­na pra­wość. Więk­szość dziew­cząt zdo­by­wa­ła wy­kształ­ce­nie w klasz­to­rach; po­sy­ła­no je tam, od­da­jąc pod opie­kę świę­tym. Lu­kre­cję – za radą Ad­ria­ny i za zgo­dą kar­dy­na­ła – od­da­no pod opie­kę mu­zom. O jej roz­wój dba­li ci sami wy­bit­ni pe­da­go­dzy, któ­rzy kształ­ci­li Ce­za­ra i Ju­ana. Po­nie­waż ko­cha­ła sztu­kę, uczy­ła się gry na lut­ni, tań­ca i ry­sun­ku. Po mi­strzow­sku opa­no­wa­ła sztu­kę ha­ftu na prze­ty­ka­nych sre­brem i zło­tem tka­ni­nach.

Lu­kre­cja wie­dzia­ła, że ma po­nie­kąd obo­wią­zek roz­wi­jać swój oso­bi­sty czar i te ta­len­ty, któ­re pod­nio­są jej war­tość na ma­try­mo­nial­nym „ryn­ku”. W przy­szło­ści, po­przez jej mał­żeń­stwo, ro­dzi­na Bor­giów bę­dzie mo­gła za­wią­zać ko­rzyst­ne so­ju­sze. Jed­ną z ulu­bio­nych roz­ry­wek Lu­kre­cji sta­ło się pi­sa­nie wier­szy. Dłu­gie go­dzi­ny spę­dza­ła na ukła­da­niu strof prze­po­jo­nych eks­ta­tycz­ną mi­ło­ścią do Boga albo, dla od­mia­ny, po­świę­co­nych ziem­skiej, ro­man­tycz­nej mi­ło­ści. Szcze­gól­ną in­spi­ra­cją były dla niej ży­wo­ty świę­tych. By­wa­ło, że sło­wa prze­peł­nia­ły jej ser­ce i umysł w ta­kiej ob­fi­to­ści, iż nie na­dą­ża­ła prze­le­wać ich na pa­pier.

Giu­lia Far­ne­se trak­to­wa­ła Lu­kre­cję jak młod­szą sio­strę; Ad­ria­na i kar­dy­nał ota­cza­li ją czu­łą opie­ką, to­też wy­ra­sta­ła na dziec­ko szczę­śli­we i ob­da­rzo­ne mi­łym uspo­so­bie­niem. Cie­ka­wa świa­ta i ła­twa we współ­ży­ciu, nie zno­si­ła wszel­kiej dys­har­mo­nii i nie­zgo­dy. Ro­bi­ła, co mo­gła, by przy­czy­nić się do za­cho­wa­nia po­ko­ju w ro­dzi­nie.

Pew­nej pięk­nej nie­dzie­li, po mszy od­pra­wio­nej w Ba­zy­li­ce Świę­te­go Pio­tra, kar­dy­nał Bor­gia za­pro­sił swo­je dzie­ci do Wa­ty­ka­nu. Było to po­su­nię­cie od­waż­ne i ra­czej nie­spo­ty­ka­ne, gdyż od kie­dy pa­pie­żem zo­stał In­no­cen­ty VIII Cibo, dzie­ci księ­ży za­czę­to przed­sta­wiać jako ich bra­tan­ków i sio­strze­ni­ce. Otwar­te przy­zna­nie się do oj­co­stwa mo­gło unie­moż­li­wić mia­no­wa­nie na ja­ki­kol­wiek wy­so­ki urząd ko­ściel­ny. Oczy­wi­ście lu­dzie wie­dzie­li, że kar­dy­na­ło­wie, a na­wet pa­pie­że mają dzie­ci – nikt nie wąt­pił, iż oni też grze­szy­li. Ale do­pó­ki fakt ten po­zo­sta­wał ukry­ty, za­ma­sko­wa­ny mó­wie­niem o „ro­dzi­nie”, a praw­da o po­cho­dze­niu dzie­ci wid­nia­ła je­dy­nie w taj­nych do­ku­men­tach, god­ność urzę­du nie była spla­mio­na. Kar­dy­nał wszak­że, zbyt nie­cier­pli­wy, by stać się praw­dzi­wym hi­po­kry­tą, nie bar­dzo dbał o opi­nię pu­blicz­ną. By­wa­ło, rzecz ja­sna, że i on zmu­szo­ny był zmie­niać lub upięk­szać praw­dę. To jed­nak zro­zu­mia­łe u ko­goś, kto para się dy­plo­ma­cją.

Na tę spe­cjal­ną oka­zję Ad­ria­na ubra­ła dzie­ci w naj­lep­sze szat­ki: Ce­za­ra w czar­ne atła­sy, Ju­ana w bia­ły je­dwab, a dwu­let­nie­go Jo­fre w nie­bie­skie śpiosz­ki, atła­so­we, bo­ga­to zdo­bio­ne ha­ftem. Lu­kre­cja mia­ła na so­bie wy­bra­ną przez Giu­lię dłu­gą ko­ron­ko­wą su­kien­kę brzo­skwi­nio­wej bar­wy, na gło­wie zaś, przy­pię­ty do ja­sno­blond lo­ków, nie­wiel­ki, wy­sa­dza­ny dro­gi­mi ka­mie­nia­mi dia­dem.

Kar­dy­nał skoń­czył czy­tać do­ku­ment przy­wie­zio­ny z Flo­ren­cji przez jego głów­ne­go do­rad­cę, Du­ar­te Bran­dao, a do­ty­czą­cy pew­ne­go do­mi­ni­kań­skie­go mni­cha na­zwi­skiem Sa­vo­na­ro­la. Po­dob­no był on pro­ro­kiem, na­tchnio­nym przez Du­cha Świę­te­go. Co jed­nak bar­dziej za­gra­ża­ło za­my­słom kar­dy­na­ła, pro­ści oby­wa­te­le Flo­ren­cji tłum­nie sta­wia­li się na ka­za­niach Sa­vo­na­ro­li i nad­zwy­czaj żywo na nie re­ago­wa­li. Okrzyk­nię­ty wi­zjo­ne­rem, świę­ty mów­ca i ka­zno­dzie­ja w peł­nych żaru ka­za­niach wy­stę­po­wał czę­sto prze­ciw cie­le­snym i fi­nan­so­wym nad­uży­ciom wa­ty­kań­skiej hie­rar­chii.

– Tego niby pro­ste­go bra­cisz­ka mu­si­my mieć na oku – po­wie­dział Ro­dri­go Bor­gia. – Już się zda­rza­ło, że wiel­kie dy­na­stie upa­da­ły za spra­wą pro­stych lu­dzi, któ­rzy uwie­rzy­li, iż zna­leź­li się w po­sia­da­niu je­dy­nej, świę­tej praw­dy.

Bran­dao był wy­so­kim, szczu­płym męż­czy­zną, o dłu­gich, czar­nych wło­sach i ra­so­wym, ary­sto­kra­tycz­nym ob­li­czu. Wy­glą­dał na ła­god­ne­go i przy­ja­ciel­skie­go, ale w Rzy­mie mó­wi­ło się, że nie było odeń strasz­niej­sze­go gwał­tow­ni­ka, gdy spo­ty­kał się z prze­ja­wa­mi nie­lo­jal­no­ści czy zu­chwal­stwa. Pa­no­wa­ła opi­nia, iż tyl­ko głu­piec zro­bił­by so­bie z nie­go wro­ga. Te­raz Du­ar­te po­gła­dził wska­zu­ją­cym pal­cem wąsa, roz­wa­ża­jąc ukry­ty sens słów kar­dy­na­ła.

– Cho­dzą słu­chy – rzekł – że ten mnich w swo­ich ka­za­niach na­pa­da tak­że na Me­dy­ce­uszy, przy peł­nej, zresz­tą, apro­ba­cie oby­wa­te­li Flo­ren­cji.

Roz­mo­wę prze­rwa­ło po­ja­wie­nie się dzie­ci. Du­ar­te Bran­dao przy­wi­tał je z uśmie­chem, a na­stęp­nie usu­nął się w kąt kom­na­ty.

Lu­kre­cja, pod­nie­co­na tą nie­zwy­kłą chwi­lą, od razu rzu­ci­ła się ojcu w ob­ję­cia. Chłop­cy jed­nak zo­sta­li z tyłu; sta­li sztyw­no, z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi na ple­cy.

– Chodź­cie, syn­ko­wie – rzekł Ro­dri­go, tu­ląc cór­kę w ra­mio­nach. – Chodź­cie i daj­cie pa­pie bu­zia­ka. – Przy­wo­łał ich ru­chem dło­ni, uśmie­cha­jąc się przy tym cie­pło i ser­decz­nie.

Ce­zar pierw­szy zbli­żył się do ojca. Ro­dri­go Bor­gia po­sta­wił Lu­kre­cję na zło­tym kar­le u swo­ich stóp i ob­jął syna. Był sil­nym chłop­cem, wy­so­kim, mu­sku­lar­nym. Oj­ciec lu­bił do­tyk jego cia­ła; przy­wra­cał mu uf­ność we wła­sną przy­szłość. Uści­skał syna, a na­stęp­nie od­su­nął go na od­le­głość ra­mie­nia, aby mu się przyj­rzeć.

– Ce­za­rze – rzekł z czu­ło­ścią – co dzień od­ma­wiam mo­dli­twę dzięk­czyn­ną do Naj­święt­szej Pa­nien­ki, bo ra­du­je się moje ser­ce, ile­kroć cię wi­dzę.

Chło­piec uśmiech­nął się ra­do­śnie, uszczę­śli­wio­ny oj­cow­ską apro­ba­tą. Po­tem od­su­nął się na bok, ro­biąc miej­sce Ju­ano­wi. I być może spra­wił to przy­spie­szo­ny rytm ude­rzeń dzie­cię­ce­go ser­ca, któ­re kar­dy­nał czuł na wła­snej pier­si, może spa­zma­tycz­ny od­dech, świad­czą­cy o zde­ner­wo­wa­niu, ale ja­kaś część Ro­dri­ga przy­pły­wem czu­ło­ści za­re­ago­wa­ła na te ob­ja­wy sła­bo­ści Ju­ana. Kie­dy więc ob­jął syna, uści­skał go de­li­kat­niej niż Ce­za­ra, ale trzy­mał w ra­mio­nach nie­co dłu­żej.

Je­dząc sa­mot­nie w swo­ich apar­ta­men­tach, kar­dy­nał za­zwy­czaj po­spiesz­nie spo­ży­wał pro­sty po­si­łek zło­żo­ny tyl­ko z chle­ba, owo­ców i sera. Tego jed­nak dnia przy­ka­zał słu­żą­cym za­sta­wić stół pa­stą i pie­czo­nym dro­biem, wo­ło­wi­ną z kon­fi­tu­ra­mi, sma­żo­ny­mi w cu­krze kasz­ta­na­mi.

Kie­dy dzie­ci, Ad­ria­na i jej syn Or­si­no oraz pięk­na i cza­ru­ją­ca Giu­lia Far­ne­se usie­dli wo­kół sto­łu, śmie­jąc się i pa­pla­jąc bez­tro­sko, Ro­dri­go Bor­gia po­czuł się szczę­śli­wy. Oto­czo­ny przez ro­dzi­nę i przy­ja­ciół na­bie­rał oto pew­no­ści, że war­to było żyć na tej zie­mi. Od­mó­wił bez­gło­śnie mo­dli­twę, wy­ra­ża­jąc swą wdzięcz­ność bo­skiej opatrz­no­ści. Kie­dy słu­żą­cy lał czer­wo­ne ni­czym krew wino do srebr­ne­go pu­cha­ra kar­dy­na­ła, ten jak nig­dy czuł się prze­peł­nio­ny życz­li­wo­ścią. Roz­tkli­wił się nie­co i jak­by da­jąc wy­raz swo­im uczu­ciom, pierw­szy łyk wina od­stą­pił sie­dzą­ce­mu obok nie­mu Ju­ano­wi.

Chło­piec jed­nak skosz­to­wał na­po­ju i skrzy­wił się.

– Za gorz­kie, papo – po­wie­dział. – Nie sma­ku­je mi.

Ro­dri­go Bor­gia, jak za­wsze czuj­ny, zmar­twiał z prze­ra­że­nia.

To było słod­kie wino, nie po­win­no za­wie­rać przy­miesz­ki go­ry­czy…

Bar­dzo szyb­ko Juan jął się skar­żyć, że mu nie­do­brze, zgiął się wpół, drę­czo­ny bó­lem brzu­cha. Oj­ciec i Ad­ria­na pró­bo­wa­li go po­cie­szać, ale chwi­lę póź­niej za­czął wy­mio­to­wać gwał­tow­nie. Kar­dy­nał wziął chłop­ca na ręce, za­niósł do przed­po­ko­ju i uło­żył na obi­tej bro­ka­tem so­fie.

Nie­zwłocz­nie we­zwa­no wa­ty­kań­skie­go me­dy­ka; nim jed­nak przy­był, Juan stra­cił przy­tom­ność.

– Tru­ci­zna – oświad­czył le­karz, zba­daw­szy dziec­ko.

Juan był bla­dy jak śmierć, roz­pa­lo­ny go­rącz­ką, czar­na żółć cien­ką struż­ką są­czy­ła mu się z ust. Wy­glą­dał jak bez­bron­ne nie­mow­lę.

Zwy­kle spo­koj­ny i opa­no­wa­ny, kar­dy­nał wpadł we wście­kłość.

– Tru­ci­zna prze­zna­czo­na dla mnie… – po­wie­dział.

Na te sło­wa sto­ją­cy nie­opo­dal Du­ar­te Bran­dao do­był mie­cza i ro­zej­rzał się czuj­nie, go­tów ode­przeć każ­dy ko­lej­ny za­mach na ży­cie i zdro­wie kar­dy­na­ła i jego ro­dzi­ny.

– Wróg jest w pa­ła­cu – zwró­cił się doń Ro­dri­go. – Zbierz całą służ­bę w wiel­kiej sali. Każ­de­mu daj kie­lich wina i każ wy­pić. A po­tem przy­pro­wadź tu tego, kto od­mó­wi.

– Dro­gi ku­zy­nie – za­tro­ska­nym to­nem szep­nę­ła Ad­ria­na – Wa­sza Do­stoj­ność, ro­zu­miem twój żal, ale w ten spo­sób utra­cisz swych naj­bar­dziej za­ufa­nych lu­dzi. Wie­lu z nich bę­dzie cho­ro­wać, nie­któ­rzy umrą…

– Nie dam im wina, któ­re pod­su­nię­to memu bied­ne­mu, nie­win­ne­mu dziec­ku. Do­sta­ną czy­sty na­pój. Ale win­ny grze­chu, i tyl­ko on, od­mó­wi wy­pi­cia, bo strach ści­śnie go za gar­dło, nim do­nie­sie pu­char do ust.

Du­ar­te od­da­lił się spiesz­nie, by wy­peł­nić roz­ka­zy kar­dy­na­ła.

Juan, prze­raź­li­wie bla­dy, wciąż le­żał nie­ru­cho­my jak głaz. Sie­dzia­ły przy nim Ad­ria­na, Giu­lia i Lu­kre­cja, ocie­ra­jąc mu czo­ło wil­got­ny­mi ręcz­ni­ka­mi.

Kar­dy­nał Ro­dri­go Bor­gia ujął bez­wład­ną, drob­ną dłoń syna i uca­ło­wał ją. Na­stęp­nie udał się do pry­wat­nej ka­pli­cy i klęk­nął przed fi­gu­rą Mat­ki Bo­skiej. Zwra­cał się do niej, gdyż wie­dział, że ro­zu­mia­ła, co to zna­czy utra­cić syna, i za­zna­ła bólu po ta­kiej stra­cie.

– Zro­bię wszyst­ko, co w mo­jej mocy – bła­gał – wszyst­ko, cze­go może do­ko­nać czło­wiek, aby przy­wieść ty­sią­ce nie­śmier­tel­nych dusz na łono je­dy­ne­go praw­dzi­we­go Ko­ścio­ła. Two­je­go Ko­ścio­ła. Do­pil­nu­ję, by wiel­bi­ły twe­go syna, je­śli tyl­ko ty oszczę­dzisz ży­cie mo­je­go…

W drzwiach ka­pli­cy sta­nął Ce­zar. Kie­dy kar­dy­nał od­wró­cił się, by nań spoj­rzeć – miał łzy w oczach.

– Pójdź, Ce­za­rze. Pójdź, synu. Po­módl się za swe­go bra­ta.

Chło­piec zbli­żył się do fi­gu­ry, by klęk­nąć obok ojca.

Kar­dy­nał z Ce­za­rem wró­ci­li z ka­pli­cy, ale w kom­na­cie pa­no­wa­ło mil­cze­nie, do­pó­ki nie po­ja­wił się Du­ar­te.

– Wi­no­waj­ca zo­stał od­kry­ty – ob­wie­ścił. – To zwy­kły kuch­cik, ostat­nio za­trud­nio­ny na dwo­rze w Ri­mi­ni.

Ri­mi­ni była to nie­wiel­ka si­gno­ria na wschod­nim wy­brze­żu Ita­lii, któ­rej wład­ca, Ga­spa­re Ma­la­te­sta, miał opi­nię za­go­rza­łe­go wro­ga Rzy­mu i pa­pie­stwa. Ten ol­brzy­miej po­stu­ry mąż, o cie­le dość wiel­kim, by po­mie­ścić dwie du­sze, i obrzmia­łej, dzio­ba­tej twa­rzy, no­sił przy­do­mek Lwa, a to dla zwy­kle splą­ta­nych, ru­dych wło­sów.

Kar­dy­nał Bor­gia opu­ścił swe miej­sce u boku cho­re­go syna i szep­nął do Du­ar­te:

– Za­py­taj kuch­ci­ka, dla­cze­go w ta­kiej po­gar­dzie ma Jego Świą­to­bli­wość. A po­tem każ mu wy­pić bu­tel­kę wina z na­sze­go sto­łu. Do­pil­nuj, by opróż­nił ją do dna.

Du­ar­te ski­nął gło­wą.

– A co mamy z nim zro­bić, kie­dy już wino za­dzia­ła? – spy­tał.

Oczy kar­dy­na­ła pło­nę­ły, a twarz po­czer­wie­nia­ła, gdy mó­wił:

– Po­sadź go na osła, przy­wiąż moc­no i po­ślij Lwu z Ri­mi­ni z taką wia­do­mo­ścią: niech Ma­la­te­sta za­cznie się mo­dlić o od­pusz­cze­nie grze­chów i po­jed­na się z Bo­giem.

Jesz­cze kil­ka ty­go­dni Juan prze­le­żał jak­by po­grą­żo­ny w głę­bo­kim śnie. Kar­dy­nał za­rzą­dził, by po­zo­stał w pa­ła­cu w Wa­ty­ka­nie, gdzie mógł się nim opie­ko­wać jego oso­bi­sty le­karz. Ad­ria­na czu­wa­ła nad chłop­cem, ma­jąc do po­mo­cy kil­ka słu­żeb­nych. Ro­dri­go Bor­gia tym­cza­sem ca­ły­mi go­dzi­na­mi mo­dlił się w swej ka­pli­cy do Naj­święt­szej Pa­nien­ki.

– Ty­sięcz­ne rze­sze na­tchnę wia­rą je­dy­ne­go praw­dzi­we­go Ko­ścio­ła – obie­cy­wał żar­li­wie. – Tyl­ko prze­bła­gaj Chry­stu­sa, by oszczę­dził ży­cie mo­je­go syna.

Jego mo­dli­twy zo­sta­ły wy­słu­cha­ne; Juan wy­zdro­wiał. Zwięk­szy­ło to jesz­cze od­da­nie kar­dy­na­ła Ko­ścio­ło­wi świę­te­mu i ro­dzi­nie.

Nie­mniej Ro­dri­go Bor­gia był świa­dom, że sama przy­chyl­ność nie­bios nie za­pew­ni już bez­pie­czeń­stwa jego bli­skim. Wie­dział, że na­le­ża­ło za­tem pod­jąć do­dat­ko­we dzia­ła­nia.

Kar­dy­nał zro­zu­miał, iż musi po­słać do Hisz­pa­nii po Mi­gu­ela Co­rel­la, zna­ne­go rów­nież jako don Mi­che­let­to, od wło­skie­go od­po­wied­ni­ka jego imie­nia – Mi­che­le.

Mi­gu­el był nie­ślub­nym sy­nem sio­stry Ro­dri­ga Bor­gii. Już od naj­młod­szych lat prze­czu­wał, jak po­to­czą się jego losy. Wy­cho­wy­wał się w Wa­len­cji i jako dziec­ko nie był ani pod­ły, ani nie zdra­dzał skłon­no­ści sa­dy­stycz­nych. Czę­sto na­to­miast sta­wał w obro­nie tych, któ­rzy przez swą do­broć sta­wa­li się bez­bron­ni wo­bec bru­tal­no­ści oto­cze­nia, jako że zwy­kle ła­god­ność bywa my­lo­na ze sła­bo­ścią.

Wcze­śnie po­go­dził się ze swo­im prze­zna­cze­niem: bę­dzie chro­nił tych, któ­rzy w imię świę­te­go Ko­ścio­ła rzym­skie­go nio­są świa­tu po­chod­nię wia­ry.

Mi­gu­el był sil­nym chłop­cem, a nie­złom­ność jego lo­jal­no­ści do­rów­ny­wa­ła gwał­tow­no­ści uczyn­ków. Opo­wia­da­no, że jako na­sto­la­tek, co praw­da krzep­ki i moc­no zbu­do­wa­ny, w obro­nie mat­ki, wła­śnie sio­stry kar­dy­na­ła, sta­wił czo­ło naj­dzik­sze­mu ban­dy­cie w mie­ście.

Miał wów­czas le­d­wie szes­na­ście lat. Wspo­mnia­ny ban­dy­ta z gru­pą mło­do­cia­nych rze­zi­miesz­ków wtar­gnął do ich domu i pró­bo­wał od­pę­dzić chłop­ca od skrzy­ni, w któ­rej jego mat­ka prze­cho­wy­wa­ła cen­ne świę­te re­li­kwie i ro­dzin­ną bie­li­znę. Kie­dy Mi­gu­el, za­zwy­czaj ra­czej ma­ło­mów­ny, sklął ban­dy­tów i od­mó­wił ru­sze­nia się z miej­sca, przy­wód­ca na­past­ni­ków ciął go szty­le­tem w twarz. Ostrze roz­pła­ta­ło po­li­czek i krew chlu­snę­ła na pierś chłop­ca. Jego mat­ka krzyk­nę­ła roz­pacz­li­wie, sio­stra za­nio­sła się gło­śnym łka­niem, ale on nie­po­ru­szo­ny stał na po­ste­run­ku.

Na ko­niec, kie­dy na uli­cy za­czę­li się gro­ma­dzić są­sie­dzi i ich krzy­ki do­tar­ły do izby, ban­dy­ci w oba­wie przed uję­ciem wy­co­fa­li się; umknę­li z mia­sta w kie­run­ku po­bli­skich skał.

Kil­ka dni póź­niej ta sama ban­da spró­bo­wa­ła wró­cić do Wa­len­cji, lecz na­po­tka­ła zor­ga­ni­zo­wa­ny opór. Więk­szość ło­trów zbie­gła, ale ich przy­wód­ca zo­stał po­chwy­co­ny przez Mi­gu­ela. Ran­kiem zna­le­zio­no pe­cho­we­go zbó­ja wi­szą­ce­go na gru­bej li­nie na du­żym drze­wie zdo­bią­cym miej­ski ry­nek.

Od­tąd Mi­gu­el Co­rel­la zy­skał so­bie w oko­li­cy re­pu­ta­cję czło­wie­ka gwał­tow­ne­go. W oba­wie przed ze­mstą nikt nie śmiał mu się na­ra­zić czy skrzyw­dzić któ­re­goś z jego przy­ja­ciół lub krew­nych. Twarz mu się za­go­iła, ale na­zna­czo­na zo­sta­ła tak ogrom­ną bli­zną, że usta Mi­gu­ela na za­wsze po­zo­sta­ły wy­krzy­wio­ne; in­nych szkód nie po­niósł. I choć u ko­goś in­ne­go taki zgo­ła szy­der­czy gry­mas ro­bił­by prze­ra­ża­ją­ce wra­że­nie, opi­nia Mi­gu­ela jako spra­wie­dli­we­go wśród lu­dzi, a tak­że mi­ło­sier­ne spoj­rze­nie jego zło­to­brą­zo­wych oczu spra­wia­ły, iż każ­dy roz­po­zna­wał w nim czło­wie­ka w grun­cie rze­czy po­czci­we­go. To wte­dy miesz­kań­cy mia­sta za­czę­li z sym­pa­tią na­zy­wać go „don Mi­che­let­to”. Stał się po­sta­cią zna­ną i oto­czo­ną po­wszech­nym sza­cun­kiem.

Kar­dy­nał Ro­dri­go Bor­gia uwa­żał, że w każ­dej ro­dzi­nie ktoś musi dzia­łać zu­peł­nie jaw­nie, w peł­nym świe­tle dnia, i gło­sić sło­wo boże. Jed­nak­że za nim mu­szą stać inni, któ­rzy za­dba­ją o bez­pie­czeń­stwo i o to, by ich wspól­ny zboż­ny trud zro­dził owo­ce. Ci, co wła­da­li Ko­ścio­łem, nie mo­gli­by się sami obro­nić przed złem, kry­ją­cym się w ich oto­cze­niu, bez ludz­kiej po­mo­cy, bo taka była na­tu­ra świa­ta, w ja­kim przy­szło im żyć.

Że mło­dy don Mi­che­let­to był po­wo­ła­ny do ode­gra­nia roli zło­czyń­cy, nie za­sko­czy­ło ani jego sa­me­go, ani kar­dy­na­ła; Mi­gu­el słusz­nie miał opi­nię nie­po­spo­li­te­go czło­wie­ka. Jego umi­ło­wa­nie za­rów­no ojca w nie­bio­sach, jak i Sto­li­cy Apo­stol­skiej oraz jego lo­jal­ność wo­bec nich nig­dy nie pod­le­ga­ły wąt­pli­wo­ści, nie­za­leż­nie od wad cha­rak­te­ru przy­pi­sy­wa­nych mu przez wro­gów. Ro­dri­go Bor­gia nie wąt­pił, że don Mi­che­let­to za­wsze pod­da się jego woli i chęt­nie zro­bi wszyst­ko, cze­go za­żą­da odeń Ko­ściół świę­ty.

A że kar­dy­nał uwa­żał, że dzia­ła z bo­skiej in­spi­ra­cji, to i don Mi­che­let­to wie­rzył, iż jego rę­ka­mi kie­ru­je ta sama nie­biań­ska siła; nie było więc pro­ble­mu grze­chu. Bo czyż ile­kroć spra­wiał, że prze­sta­wał od­dy­chać któ­ryś z wro­gów kar­dy­na­ła lub Ko­ścio­ła, nie od­sy­łał po pro­stu jego du­szy tam, skąd przy­szła, i pod osąd ojca w nie­bio­sach?

Tak więc wkrót­ce po wy­zdro­wie­niu Ju­ana Ro­dri­go Bor­gia, sam wy­cho­wa­ny w Wa­len­cji i świa­dom wię­zów krwi, łą­czą­cych go z tym Hisz­pa­nem, we­zwał sio­strzeń­ca do Rzy­mu. Zda­jąc so­bie spra­wę z nie­bez­pie­czeństw ży­cia w ob­cym kra­ju, los i po­myśl­ność swej ro­dzi­ny skła­dał w ręce dwu­dzie­sto­jed­no­let­nie­go don Mi­che­let­ta. Kie­dy zaś dzie­ci kar­dy­na­ła pod­ro­sły, rzad­ko się zda­rza­ło, by od­wró­ciw­szy się, nie spo­strze­gły za sobą cie­nia – don Mi­che­let­ta.

Ile­kroć kar­dy­nał był w Rzy­mie i po­zwa­la­ły mu na to obo­wiąz­ki wi­ce­kanc­le­rza Ko­ścio­ła, co dzień od­wie­dzał dzie­ci. Roz­ma­wiał i ba­wił się z nimi, czę­sto z don Mi­che­let­tem u boku. Przy pierw­szej zaś oka­zji, chcąc uciec przed za­du­chem upal­ne­go rzym­skie­go lata, przed tło­kiem wą­skich uli­czek Wiecz­ne­go Mia­sta, za­bie­rał dzie­ci do swo­je­go cu­dow­ne­go wiej­skie­go za­ci­sza, sa­mot­ni ukry­tej wśród buj­nej zie­le­ni.

2

Dzień dro­gi od Rzy­mu, skry­ty u pod­nó­ża Ape­ni­nów, znaj­do­wał się po­kaź­ny szmat te­re­nu po­ro­śnię­te­go ce­dro­wo-so­sno­wym la­sem, ota­cza­ją­cym nie­wiel­kie, czy­ste je­zio­ro. Ro­dri­go Bor­gia do­stał ową zie­mię w pre­zen­cie od swe­go stry­ja, pa­pie­ża Ka­lik­sta III. W ostat­nich la­tach prze­mie­nił to miej­sce w luk­su­so­wą wiej­ską re­zy­den­cję, a za­ra­zem azyl, w któ­rym on i jego ro­dzi­na mo­gli się kryć przed ca­łym świa­tem.

Lago di Ar­gen­to, ma­gicz­ne miej­sce. Peł­ne od­gło­sów na­tu­ry i ko­lo­rów stwo­rze­nia, dla Ro­dri­ga – za­iste raj na zie­mi.

O świ­cie i po­now­nie o zmierz­chu, kie­dy ciem­niał błę­kit nie­ba, po­wierzch­nia je­zio­ra sta­wa­ła się sre­brzy­sto­sza­ra. W mo­men­cie gdy uj­rzał to po raz pierw­szy, kar­dy­nał był ocza­ro­wa­ny. Miał na­dzie­ję, że spę­dzi tu z dzieć­mi naj­szczę­śliw­sze chwi­le.

W upal­ne let­nie dni o bar­wie cy­try­ny dzie­ci pły­wa­ły dla ochło­dy w je­zio­rze, a po­tem uga­nia­ły się po zie­lo­nych łą­kach, po­ro­śnię­tych buj­ną tra­wą. Kar­dy­nał prze­cha­dzał się tym­cza­sem po cy­tru­so­wych ga­jach ze zło­tym ró­żań­cem w dło­ni. W ten czas spo­ko­ju prze­peł­nia­ło go zdu­mie­nie uro­dą ży­cia, zwłasz­cza jego ży­cia. Owszem, cięż­ko pra­co­wał; od cza­su gdy jako mło­dzie­niec zo­stał bi­sku­pem, nie usta­wał w dba­ło­ści o szcze­gó­ły, ale nie był pe­wien, jak da­le­ce za­de­cy­do­wa­ło to o jego szczę­ściu i po­myśl­no­ści. Iluż bo­wiem bie­da­ków pra­cu­je w po­cie czo­ła, a prze­cież ich tru­du nie­bio­sa na zie­mi nie na­gra­dza­ją. Wdzięcz­ność wy­peł­nia­ła ser­ce kar­dy­na­ła. Wzno­sił oczy ku czy­ste­mu, błę­kit­ne­mu nie­bu i od­ma­wiał mo­dli­twę, bła­ga­jąc o bło­go­sła­wień­stwo. Al­bo­wiem pod po­wierzch­nią jego wia­ry, po wszyst­kich tych la­tach ła­ski, po­zo­stał ukry­ty strach, że za ta­kie ży­cie jako jego czło­wiek musi kie­dyś sło­no za­pła­cić. To oczy­wi­ste, że Bóg hoj­nie sza­fo­wał swo­imi da­ra­mi, lecz by się stać god­nym kie­ro­wa­nia du­sza­mi, zmie­rza­ją­cy­mi ku Ko­ścio­ło­wi świę­te­mu, czło­wiek mu­siał pod­dać pró­bie szcze­rość wła­snej du­szy. Bo jak in­a­czej oj­ciec w nie­bio­sach miał­by oce­nić jego war­tość? Kar­dy­nał miał na­dzie­ję, że spro­sta tej pró­bie.

Pew­ne­go wie­czo­ru, po zje­dzo­nej wspól­nie wy­staw­nej ko­la­cji, Ro­dri­go za­fun­do­wał dzie­ciom wspa­nia­ły po­kaz ogni sztucz­nych. Ma­łe­go Jo­fre trzy­mał na ręku; Juan kur­czo­wo ucze­pił się oj­cow­skiej su­tan­ny.

Srebr­ne gwiaz­dy roz­ja­śnia­ły nie­bo, mknąc po nim ol­brzy­mi­mi, świe­tli­sty­mi łu­ka­mi, by wresz­cie opaść ka­ska­dą we­so­łych ko­lo­rów. Ce­zar ujął dłoń sio­stry i po­czuł, że ta drży. Sły­szał okrzy­ki stra­chu, ja­kie wy­da­wa­ła przy każ­dym wy­bu­chu, kie­dy wiel­kie sno­py świa­tła roz­pry­ski­wa­ły się nad ich gło­wa­mi.

Prze­ra­że­nie cór­ki nie uszło uwa­gi kar­dy­na­ła. Po­dał nie­mow­lę Ce­za­ro­wi, po­chy­lił się i ob­jął Lu­kre­cję.

– Papa cię przy­tu­li – po­wie­dział. – Te­raz bę­dziesz bez­piecz­na.

Ce­zar stał tuż obok ojca z ma­lut­kim Jo­fre na rę­kach i słu­chał, jak kar­dy­nał ob­ja­śnia układ po­szcze­gól­nych kon­ste­la­cji gwiezd­nych. Mó­wił nad­zwy­czaj żywo, barw­nie, ge­sty­ku­lu­jąc przy tym za­ma­szy­ście. Ce­za­ra dźwięk oj­cow­skie­go gło­su na­pa­wał tak wiel­ką otu­chą, że już wte­dy zro­zu­miał, iż te chwi­le spę­dzo­ne w Lago di Ar­gen­to za­wsze będą dlań bez­cen­nym skar­bem. Tej bo­wiem nocy był naj­szczę­śliw­szym dziec­kiem na świe­cie; i na­gle po­czuł, że wszyst­ko jest moż­li­we.

Wszyst­ko, co ro­bił kar­dy­nał Bor­gia, ro­bił z za­mi­ło­wa­niem i nie­kła­ma­ną przy­jem­no­ścią. Na­le­żał do tych rzad­kich lu­dzi, peł­nych ognia i twór­czej pa­sji, któ­rzy wszyst­kich do­oko­ła po­tra­fią za­ra­zić swo­im en­tu­zja­zmem. Kie­dy jego dzie­ci pod­ro­sły i były w sta­nie ogar­nąć umy­słem pro­ble­my bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne, szcze­gó­ło­wo oma­wiał z nimi naj­róż­niej­sze kwe­stie zwią­za­ne z re­li­gią, po­li­ty­ką i fi­lo­zo­fią. Spę­dzał dłu­gie go­dzi­ny z Ce­za­rem i Ju­anem, roz­pra­wia­jąc na te­mat sztu­ki dy­plo­ma­cji i po­żyt­ków pły­ną­cych z re­li­gij­nej i po­li­tycz­nej stra­te­gii. Ce­zar lu­bił te in­te­lek­tu­al­ne po­szu­ki­wa­nia, ale Juan czę­sto się nu­dził. Z po­wo­du swo­ich wcze­śniej­szych obaw kar­dy­nał po­bła­żał Ju­ano­wi we wszyst­kim. Jak się z cza­sem oka­za­ło – ze szko­dą dla chłop­ca, bo wy­rósł z nie­go mło­kos krnąbr­ny i ze­psu­ty. To z Ce­za­rem Ro­dri­go wią­zał swo­je naj­więk­sze na­dzie­je, a spo­dzie­wał się po nim za­iste wie­le.

Dużą przy­jem­ność spra­wia­ły Ro­dri­go­wi wi­zy­ty w pa­ła­cu Or­si­nich, jako że za­rów­no jego ku­zyn­ka Ad­ria­na, jak i mło­da Giu­lia po­dzi­wia­ły go i da­rzy­ły wiel­ką aten­cją. Ta ostat­nia wy­ra­sta­ła na wca­le pięk­ną ko­bie­tę. Jej ja­sne wło­sy, ra­czej zło­ci­ste niż pło­we, jak wło­sy Lu­kre­cji, się­ga­ły nie­mal pod­ło­gi. Pa­trząc na wiel­kie, nie­bie­skie oczy i peł­ne usta Giu­lii, trud­no było się dzi­wić, że w ca­łym Rzy­mie, mó­wiąc o niej, po­słu­gi­wa­no się przy­dom­kiem La Bel­la. Kar­dy­nał stwier­dził, że za­czy­na od­czu­wać pe­wien po­ciąg do tej dziew­czy­ny.

Giu­lia Far­ne­se po­cho­dzi­ła ze sta­rej szlach­ty pro­win­cjo­nal­nej. Za­rę­czo­na z młod­szym od niej o kil­ka lat Or­si­nem Or­si­nim, wnio­sła mu w po­sa­gu trzy­sta flo­re­nów – na owe cza­sy kwo­tę cał­kiem nie­ba­ga­tel­ną. Per­spek­ty­wa uj­rze­nia ojca za­wsze ra­do­wa­ła dzie­ci Ro­dri­ga, ale i Giu­lia za­czę­ła tę­sk­nić do jego od­wie­dzin. Po­ja­wie­nie się kar­dy­na­ła wy­wo­ły­wa­ło ru­mie­niec na jej po­licz­kach. Po­dob­nie dzia­ło się z więk­szo­ścią ko­biet, któ­re na­po­ty­kał na swej dro­dze. By­wa­ło, że po­mó­gł­szy Lu­kre­cji umyć wło­sy i prze­brać się w naj­lep­sze sza­ty na po­wi­ta­nie ojca, Giu­lia sama do­kła­da­ła wie­lu sta­rań, by wy­glą­dać moż­li­wie naja­trak­cyj­niej. Ro­dri­go Bor­gia był ocza­ro­wa­ny tą młód­ką.

Róż­ni­ca wie­ku nie mia­ła tu żad­ne­go zna­cze­nia.

Nad­szedł czas ofi­cjal­nej ce­re­mo­nii za­ślu­bin Or­si­na – no­ta­be­ne chrze­śnia­ka kar­dy­na­ła – z Giu­lią Far­ne­se. Po­wo­do­wa­ny sza­cun­kiem dla ku­zyn­ki Ad­ria­ny oraz afek­tem do pięt­na­sto­let­niej pan­ny mło­dej, Ro­dri­go za­pro­po­no­wał, by uro­czy­stość od­by­ła się w Sali Gwiaź­dzi­stej jego wła­sne­go pa­ła­cu.

Od­niósł póź­niej wra­że­nie, iż tego dnia Giu­lia, któ­ra wy­stą­pi­ła w bia­łej, atła­so­wej suk­ni ślub­nej ze srebr­nym, na­szy­wa­nym per­ła­mi we­lo­nem, osła­nia­ją­cym słod­ką twa­rzycz­kę, prze­isto­czy­ła się z dziec­ka w naj­pięk­niej­szą ko­bie­tę, jaką kie­dy­kol­wiek zda­rzy­ło mu się wi­dzieć. Tak świe­żą, tak peł­ną ży­cia, że kar­dy­nał tyl­ko wy­sił­kiem woli pa­no­wał nad swo­ją na­mięt­no­ścią.

Wkrót­ce po­tem Or­si­no wy­sła­ny zo­stał do wiej­skiej sa­mot­ni kar­dy­na­ła w Bas­sa­nel­lo, gdzie pod okiem wa­ty­kań­skich do­rad­ców od­by­wał szko­le­nie, któ­re mia­ło zeń zro­bić do­wód­cę wojsk za­cięż­nych. Je­śli zaś cho­dzi o Giu­lię Far­ne­se, to nie­ba­wem wy­lą­do­wa­ła w ra­mio­nach Ro­dri­ga, a na­stęp­nie w jego łożu. Uczy­ni­ła to ocho­czo i bez opo­rów.

Kie­dy Ce­zar i Juan mie­li po kil­ka­na­ście lat, po­sła­no ich do szkół, by za­czę­li wy­peł­niać swo­je prze­zna­cze­nie. Ju­ano­wi na­uka przy­cho­dzi­ła z naj­więk­szym tru­dem i kar­dy­nał do­szedł do wnio­sku, że nie jest mu pi­sa­na przy­szłość ka­pła­na czy uczo­ne­go. Bę­dzie za­tem żoł­nie­rzem. In­a­czej rzecz się mia­ła z Ce­za­rem. Nie­zwy­kła in­te­li­gen­cja za­wio­dła go do szko­ły w Pe­ru­gii, gdzie uczył się przez dwa lata, ob­ja­wia­jąc przy tym praw­dzi­we zdol­no­ści. Na­stęp­nie wy­sła­no go do Pizy, by na tam­tej­szym uni­wer­sy­te­cie po­głę­biał swą wie­dzę z za­kre­su teo­lo­gii i pra­wa ka­no­nicz­ne­go. Kar­dy­nał miał na­dzie­ję, że Ce­zar pój­dzie w jego śla­dy i do­bi­je się wy­so­kich god­no­ści w Ko­ście­le.

Choć Ro­dri­go Bor­gia wy­peł­nił swój obo­wią­zek wo­bec trój­ki star­szych dzie­ci z nie­zna­nych ko­biet (być może kur­ty­zan), w swych aspi­ra­cjach na przy­szłość sku­piał się na dzie­ciach, któ­re dała mu Van­noz­za: Ce­za­rze, Ju­anie i Lu­kre­cji. Znacz­nie więk­szą trud­ność spra­wia­ło mu usta­no­wie­nie sil­nej wię­zi z naj­młod­szym sy­nem, Jo­fre. Pró­bu­jąc uspra­wie­dli­wić przed sobą ten brak oj­cow­skich uczuć, za­czął się za­sta­na­wiać i wte­dy wła­śnie na dnie umy­słu Ro­dri­ga zro­dzi­ła się wąt­pli­wość, czy istot­nie naj­młod­szy chło­piec Van­noz­zy był jego sy­nem. Któż bo­wiem wie, ja­kie se­kre­ty kry­je ser­ce ko­bie­ty?

Kar­dy­nał Bor­gia peł­nił funk­cję wi­ce­kanc­le­rza Ko­ścio­ła za pon­ty­fi­ka­tu czte­rech pa­pie­ży. Od ośmiu lat słu­żył ak­tu­al­ne­mu na­stęp­cy Świę­te­go Pio­tra, In­no­cen­te­mu VIII, i w tym cza­sie zro­bił, co było moż­li­we, dla umoc­nie­nia po­tę­gi pa­pie­stwa i nie­na­ru­szal­no­ści jego wła­dzy.

Przy­szedł jed­nak dzień, gdy bied­ny In­no­cen­ty legł na łożu śmier­ci i na­wet świe­że ko­bie­ce mle­ko i trans­fu­zja krwi trzech mło­dzian­ków nie mo­gły ura­to­wać mu ży­cia. Chłop­com za­pła­co­no za krew po du­ka­cie, ale me­dycz­ny eks­pe­ry­ment nie po­wiódł się i za­koń­czył ka­ta­stro­fą. Na­gro­dzo­no ich wów­czas wy­staw­ny­mi po­grze­ba­mi, a ro­dzi­nom wy­pła­co­no po czter­dzie­ści du­ka­tów.

Nie­szczę­ściem In­no­cen­ty VIII po­zo­sta­wił skar­biec pa­pie­ski pu­sty, a Ko­ściół świę­ty bez­bron­ny wo­bec znie­wag ka­to­lic­kie­go kró­la Hisz­pa­nii i naj­bar­dziej chrze­ści­jań­skie­go kró­la Fran­cji. W wa­ty­kań­skich fi­nan­sach pa­no­wał taki nie­ład, że sam Oj­ciec Świę­ty zmu­szo­ny był za­sta­wić swo­ją tia­rę, by ku­pić pa­lem­ki, któ­re zwy­cza­jo­wo roz­da­wał w Nie­dzie­lę Pal­mo­wą. Wbrew ra­dom Ro­dri­ga Bor­gii po­zwa­lał wład­com Me­dio­la­nu, Ne­apo­lu, We­ne­cji, Flo­ren­cji i in­nych miast-państw i lenn zwle­kać z wy­pła­tą na­leż­nych Ko­ścio­ło­wi da­nin. Sam zresz­tą roz­trwo­nił kro­cio­we sumy, przy­go­to­wu­jąc kru­cja­ty, na któ­re nikt nie miał ocho­ty się wy­pusz­czać.

Je­dy­nie praw­dzi­wy ge­niusz stra­te­gii i skar­bo­wo­ści był­by w sta­nie przy­wró­cić świę­te­mu Ko­ścio­ło­wi ka­to­lic­kie­mu daw­ną chwa­łę. Ale kto miał­by to być? To py­ta­nie za­da­wa­li so­bie wszy­scy. Nie­mniej de­cy­zję w tej kwe­stii mo­gło pod­jąć tyl­ko Ko­le­gium Kar­dy­na­łów, pro­wa­dzo­ne przez Du­cha Świę­te­go i dzia­ła­ją­ce z bo­skiej in­spi­ra­cji. Pa­pie­żem bo­wiem nie mógł zo­stać zwy­kły czło­wiek. Mu­sia­ły go ze­słać nie­bio­sa.

Szó­ste­go sierp­nia ty­siąc czte­ry­sta dzie­więć­dzie­sią­te­go dru­gie­go roku w wiel­kiej sali Ka­pli­cy Syk­styń­skiej roz­po­czę­ło się kon­kla­we Ko­le­gium Kar­dy­na­łów, ma­ją­ce na celu ob­ra­nie no­we­go pa­pie­ża. Przed in­tru­za­mi i ewen­tu­al­ny­mi na­ci­ska­mi z ze­wnątrz chro­ni­li ob­ra­du­ją­cych ha­la­bard­ni­cy, rzym­scy ary­sto­kra­ci i za­gra­nicz­ni am­ba­sa­do­ro­wie.

Zgod­nie z tra­dy­cją, wkrót­ce po śmier­ci In­no­cen­te­go VIII wszy­scy ksią­żę­ta Ko­ścio­ła, człon­ko­wie świę­te­go ko­le­gium w licz­bie dwu­dzie­stu trzech zgro­ma­dzi­li się, aby wy­brać rzecz­ni­ka nie­bios, na­stęp­cę Świę­te­go Pio­tra, i opie­ku­na jego klu­czy, Wi­ka­riu­sza Chry­stu­sa na zie­mi. Mu­siał on być nie tyl­ko du­cho­wym prze­wod­ni­kiem świę­te­go Ko­ścio­ła rzym­sko­ka­to­lic­kie­go, ale i po­li­tycz­nym przy­wód­cą pań­stwa ko­ściel­ne­go. Za­da­niom tym mógł po­do­łać je­dy­nie czło­wiek ob­da­rzo­ny ogrom­ną in­te­li­gen­cją, zdol­no­ścia­mi przy­wód­czy­mi i ta­len­tem ne­go­cja­cyj­nym.

Na­kła­da­jąc pa­pie­ską tia­rę, nowo wy­bra­ny zwierzch­nik Ko­ścio­ła wcho­dził w po­sia­da­nie ol­brzy­mich bo­gactw, lecz jed­no­cze­śnie brał na sie­bie od­po­wie­dzial­ność za sy­tu­ację po­li­tycz­ną w cen­tral­nej czę­ści pół­wy­spu, któ­ra za jego spra­wą mo­gła ulec albo zjed­no­cze­niu, albo dal­sze­mu roz­bi­ciu na po­szcze­gól­ne mia­sta-pań­stwa i pro­win­cje. Tak czy in­a­czej pa­pież In­no­cen­ty jesz­cze nie sko­nał, a już za­wie­ra­no ukła­dy, obie­cy­wa­no po­sia­dło­ści i ty­tu­ły w za­mian za po­par­cie i lo­jal­ność. W ten spo­sób po­szcze­gól­ne stron­nic­twa sta­ra­ły się za­pew­nić so­bie wy­bór tych, a nie in­nych kan­dy­da­tów.

Z gru­py kar­dy­na­łów, któ­rzy – przy­najm­niej teo­re­tycz­nie – mo­gli­by za­siąść na tro­nie Pio­tro­wym, tyl­ko kil­ku cie­szy­ło się od­po­wied­nio du­żym pre­sti­żem i mia­ło na swo­im kon­cie istot­ne za­słu­gi: kar­dy­nał Asca­nio Sfo­rza z Me­dio­la­nu, kar­dy­nał Cibo z We­ne­cji, kar­dy­nał del­la Ro­ve­re z Ne­apo­lu i kar­dy­nał Bor­gia z Wa­len­cji. Ten ostat­ni był jed­nak cu­dzo­ziem­cem, Hisz­pa­nem z po­cho­dze­nia, to­też jego szan­se oce­nia­no jako mi­zer­ne. Uwa­ża­no go za Ka­ta­loń­czy­ka i to sta­no­wi­ło naj­więk­szą jego wadę. I choć zmie­nił na­zwi­sko z hisz­pań­skie­go „Bor­ja” na wło­sko brzmią­ce „Bor­gia”, nie uzy­skał ak­cep­ta­cji sta­rych ro­dów rzym­skich.

Nie­mniej nie moż­na go było nie brać pod uwa­gę. Od po­nad trzy­dzie­stu pię­ciu lat wspa­nia­le słu­żył Ko­ścio­ło­wi. Jako jego wi­ce­kanc­lerz od­no­sił suk­ce­sy w służ­bie dy­plo­ma­tycz­nej, a za pon­ty­fi­ka­tu po­przed­nie­go pa­pie­ża, mimo trud­nej sy­tu­acji mię­dzy­na­ro­do­wej, wy­ne­go­cjo­wał kil­ka ukła­dów ko­rzyst­nych dla Wa­ty­ka­nu. Każ­de ta­kie zwy­cię­stwo nie po­zo­sta­wa­ło tak­że bez wpły­wu na za­moż­ność i po­zy­cję jego ro­dzi­ny. Wie­lu swo­ich krew­nych umie­ścił na naj­wyż­szych sta­no­wi­skach, za­pew­nia­jąc be­ne­fi­cja i nada­nia, któ­re w od­czu­ciu przed­sta­wi­cie­li sta­rych ro­dów ital­skich praw­nie im się nie na­le­ża­ły. Hisz­pań­ski pa­pież? Bzdu­ra! Sie­dzi­bą Sto­li­cy Apo­stol­skiej jest Rzym, zro­zu­mia­łe więc, że pa­pież musi po­cho­dzić z jed­nej z pro­win­cji Ita­lii.

W at­mos­fe­rze ta­jem­ni­cy kon­kla­we pod­ję­ło swój zboż­ny trud. Od­izo­lo­wa­ni w po­je­dyn­czych ce­lach we wnę­trzu ogrom­nej, zim­nej ka­pli­cy, kar­dy­na­ło­wie nie mo­gli się kon­tak­to­wać ani mię­dzy sobą, ani z ze­wnętrz­nym świa­tem. Mo­gli się je­dy­nie mo­dlić o na­tchnie­nie od Boga, ale osta­tecz­ną de­cy­zję mu­sie­li pod­jąć sa­mo­dziel­nie. Prze­by­wa­li w wil­got­nych, mrocz­nych ce­lach, gdzie oprócz nie­wiel­kich, oświe­tlo­nych kil­ko­ma świe­ca­mi oł­ta­rzy­ków z wi­szą­cym na ścia­nie kru­cy­fik­sem znaj­do­wa­ła się pry­cza dla po­trze­bu­ją­cych od­po­czyn­ku, se­des po­ko­jo­wy, ury­nał, dzba­nek wody, sól i misa sło­dy­czy – mig­da­łów w cu­krze, mar­ce­pa­nu, słod­kich cia­ste­czek, cu­kru trzci­no­we­go. W ka­pli­cy nie było za­ple­cza ku­chen­ne­go, to­też po­sił­ki dla uczest­ni­czą­cych w kon­kla­we kar­dy­na­łów przy­go­to­wy­wa­no w ich pa­ła­cach: przy­nie­sio­ne w drew­nia­nych na­czy­niach po­da­wa­no im przez otwór w drzwiach. Każ­dy z kar­dy­na­łów mu­siał roz­strzy­gnąć we wła­snym su­mie­niu, kto naj­le­piej przy­słu­ży się swo­jej ro­dzi­nie, swo­jej pro­win­cji i Ko­ścio­ło­wi świę­te­mu. Brak ostroż­no­ści przy po­dej­mo­wa­niu de­cy­zji nie mu­siał, co praw­da, gro­zić utra­tą dóbr do­cze­snych, ale mógł wy­sta­wić na szwank nie­śmier­tel­ną du­szę gło­su­ją­ce­go.

Nie na­le­ża­ło tra­cić cza­su, po ty­go­dniu bo­wiem de­li­be­ru­ją­cym w sa­mot­no­ści kar­dy­na­łom ob­ci­na­no ra­cje żyw­no­ścio­we; po­da­wa­no im tyl­ko chleb, wino i wodę. Nie dzia­ło się tak bez po­wo­du. Po śmier­ci pa­pie­ża w Rzy­mie kró­lo­wał cha­os. Po­zba­wio­ne wład­cy mia­sto ogar­niał za­męt, uli­ce sta­wa­ły się sce­ną za­mie­szek i nie­po­ko­jów. Łu­pio­no skle­py, plą­dro­wa­no pa­ła­ce, mno­ży­ły się gwał­ty i mor­der­stwa. Co wię­cej, do­pó­ki tron Pio­tro­wy po­zo­sta­wał pu­sty, sam Rzym ła­two mógł paść ofia­rą pod­bo­ju wro­gów ze­wnętrz­nych.

Roz­po­czę­ło się gło­so­wa­nie. Ty­sią­ce Rzy­mian zgro­ma­dzi­ło się na pla­cu przed ka­pli­cą. Sta­li, mo­dląc się gło­śno i śpie­wa­jąc po­boż­ne pie­śni, oży­wia­ni na­dzie­ją, że nowy pa­pież ubła­ga nie­bio­sa, by po­ło­ży­ły kres dia­bel­stwu pa­no­szą­ce­mu się na uli­cach. Wy­ma­chi­wa­li cho­rą­gwia­mi, cze­ka­jąc, aż na bal­ko­nie po­ja­wi się wy­słan­nik ko­le­gium, by ob­wie­ścić, iż zo­sta­li oca­le­ni.

Pierw­sza tura gło­so­wa­nia trwa­ła trzy dni, ale ża­den z kar­dy­na­łów nie zdo­był wy­ma­ga­nej więk­szo­ści dwu trze­cich gło­sów. Naj­wię­cej – po osiem – otrzy­ma­li: kar­dy­nał Asca­nio Sfo­rza z Me­dio­la­nu i kar­dy­nał del­la Ro­ve­re z Ne­apo­lu. Ro­dri­ga Bor­gię więk­szość ko­le­gium uzna­ła za kan­dy­da­ta „re­zer­wo­we­go”: do­stał sie­dem gło­sów. Gdy za­koń­czo­no li­cze­nie gło­sów i sta­ło się ja­sne, że wy­ło­nie­nie zwy­cięz­cy nie jest moż­li­we – ce­re­mo­nial­nie spa­lo­no kart­ki do gło­so­wa­nia.

Ran­kiem tłum zgro­ma­dzo­ny na pla­cu przy­glą­dał się, jak dym uno­si się z ko­mi­na gó­ru­ją­ce­go nad Ka­pli­cą Syk­styń­ską i ukła­da się w coś na kształt czar­ne­go zna­ku za­py­ta­nia, wi­szą­ce­go na czy­stym, błę­kit­nym nie­bie. Do­pa­tru­jąc się w tym ja­kie­goś zna­ku, oby­wa­te­le że­gna­li się i wzno­si­li ku nie­bu drew­nia­ne krzy­że. Z Wa­ty­ka­nu nie nad­cho­dzi­ły żad­ne wie­ści; ze­bra­ni przed ka­pli­cą mo­dli­li się z co­raz więk­szym ża­rem, śpie­wa­li co­raz gło­śniej.

Kar­dy­na­ło­wie wró­ci­li do cel, aby raz jesz­cze się za­sta­no­wić.

Dru­gie li­cze­nie gło­sów, dwa dni póź­niej, przy­nio­sło wy­nik zbli­żo­ny do pierw­sze­go: nikt nie po­szedł na zna­czą­ce ustęp­stwa. Tym ra­zem, gdy z wia­do­me­go ko­mi­na uniósł się czar­ny dym, mo­dłom za­bra­kło na­gle żar­li­wo­ści, śpiew przy­cichł. Plac przed ka­pli­cą pło­nął w ciem­no­ści, roz­ja­śnia­nej je­dy­nie przez kil­ka la­tarń i mi­go­czą­cych ulicz­nych lamp.

Po Rzy­mie za­czę­ły krą­żyć sza­lo­ne plot­ki. Lu­dzie przy­się­ga­li, że ran­kiem na­stęp­ne­go dnia na nie­bie uka­za­ły się trzy jed­na­ko­we słoń­ca. Uzna­no to za znak, iż na­stęp­ny pa­pież usta­no­wi rów­no­wa­gę po­mię­dzy trze­ma dzie­dzi­na­mi wła­dzy pa­pie­skiej: ziem­ską, du­cho­wą i bo­ską. Wi­dzia­no w tym do­bry omen.

Ale w nocy, na szczy­cie wie­ży pa­ła­cu kar­dy­na­ła Giu­lia­na del­la Ro­ve­re, gdzie ni­ko­mu nie wol­no było wcho­dzić, sa­mo­rzut­nie za­pło­nę­ło szes­na­ście po­chod­ni. Po chwi­li na oczach zra­zu peł­ne­go na­dziei, po­tem zaś str­wo­żo­ne­go tłu­mu wszyst­kie po­chod­nie oprócz jed­nej – zga­sły. Zły omen! Któ­ra z władz pa­pie­stwa mia­ła się ostać? Nad pla­cem za­pa­dła prze­peł­nio­na gro­zą ci­sza.

Kon­kla­we zna­la­zło się w im­pa­sie. W po­miesz­cze­niach ka­pli­cy ro­bi­ło się co­raz zim­niej, pa­no­wa­ła wil­goć. Co star­si kar­dy­na­ło­wie za­czy­na­li od­czu­wać skut­ki prze­mę­cze­nia. To było nie do znie­sie­nia: jak tu my­śleć i wnio­sko­wać po­praw­nie, kie­dy czło­wie­ka mę­czy bie­gun­ka i rwie w ko­la­nach?

Tej nocy część kar­dy­na­łów opu­ści­ła cele, by chył­kiem prze­mknąć się do są­sied­nich po­miesz­czeń. Ne­go­cja­cje zo­sta­ły wzno­wio­ne. Na nowo tar­go­wa­no się o ko­ściel­ne po­sia­dło­ści i urzę­dy, skła­da­no obiet­ni­ce, ku­szo­no ma­jąt­ka­mi, god­no­ścia­mi, per­spek­ty­wa­mi na przy­szłość – byle ku­pić choć je­den głos.

Za­wie­ra­no nowe ukła­dy, ro­dzi­ły się nowe za­leż­no­ści. Tyle że ludz­kie umy­sły i ser­ca są zmien­ne i nig­dy nie moż­na wy­klu­czyć po­ja­wie­nia się kło­po­tów i nie­po­ro­zu­mień. Bo je­śli ktoś może sprze­dać du­szę jed­ne­mu dia­błu, dla­cze­go nie miał­by do­bić tar­gu z dru­gim?

Tłum przed ka­pli­cą znacz­nie się prze­rze­dził. Zmę­cze­ni i znie­chę­ce­ni Rzy­mia­nie w tro­sce o wła­sne bez­pie­czeń­stwo i o spo­kój swo­ich do­mów tłum­nie opusz­cza­li plac i wra­ca­li do ro­dzin. Tak więc gdy o szó­stej rano z ko­mi­na buch­nął wresz­cie bia­ły dym, a z za­mu­ro­wa­nych okien za­czę­ły wy­pa­dać ka­mie­nie, oświad­cze­nia wa­ty­kań­skie­go ka­mer­lin­ga wy­słu­cha­ło nie­wie­lu.

– Z wiel­ką ra­do­ścią sta­ję przed wami, by ogło­sić: mamy no­we­go pa­pie­ża.

Ci, któ­rzy wie­dzie­li o im­pa­sie kon­kla­we, za­sta­na­wia­li się, któ­ry z pro­wa­dzą­cych kan­dy­da­tów zo­stał wy­bra­ny. Kar­dy­nał Asca­nio Sfo­rza czy kar­dy­nał del­la Ro­ve­re? Wte­dy jed­nak w oknie uka­za­ła się inna po­stać, ro­ślej­sza, bar­dziej oka­za­ła. Z jej rąk ni­czym kon­fet­ti po­sy­pa­ły się kar­tecz­ki z po­spiesz­nie na­ba­zgra­ny­mi sło­wa­mi: „Na­szym pa­pie­żem zo­stał kar­dy­nał Ro­dri­go Bor­gia z Wa­len­cji, Alek­san­der VI. Je­ste­śmy oca­le­ni!”.

3

Pa­pież Alek­san­der VI – do nie­daw­na kar­dy­nał Ro­dri­go Bor­gia – wie­dział, że naj­pil­niej­szą spra­wą było te­raz za­pro­wa­dze­nie po­rząd­ku na uli­cach Rzy­mu. Od śmier­ci In­no­cen­te­go w mie­ście po­peł­nio­no z górą dwie­ście mor­derstw. Alek­san­der mu­siał po­ło­żyć kres temu bez­pra­wiu, przy­kład­nie uka­rać grzesz­ni­ków, żeby po­zo­sta­li, ci po­czci­wi Rzy­mia­nie, mo­gli za­no­sić mo­dły w po­ko­ju.

Pierw­sze­go uję­te­go za­bój­cę osą­dzo­no w try­bie do­raź­nym i na­tych­miast po­wie­szo­no. Mało tego. Po­wie­szo­no tak­że jego bra­ta, a dom zrów­na­no z zie­mią, co sta­no­wi­ło naj­więk­sze po­ni­że­nie dla każ­de­go Rzy­mia­ni­na. Do­mow­ni­cy mor­der­cy zo­sta­li bez da­chu nad gło­wą.

W cią­gu ty­go­dnia na uli­ce Rzy­mu wró­cił spo­kój. Oby­wa­te­li cie­szy­ło, że ich Oj­cem Świę­tym zo­stał czło­wiek tak sil­ny i zde­cy­do­wa­ny, że pod tia­rą kry­je się tak mą­dra gło­wa. Wy­bór kar­dy­na­łów stał się te­raz wy­bo­rem ludu.

Alek­san­der mu­siał jed­nak pod­jąć jesz­cze inne de­cy­zje. Miał też do roz­wią­za­nia dwa nie­zwy­kłej wagi pro­ble­my, a ża­den z nich nie do­ty­czył spraw du­cho­wych. Przede wszyst­kim na­le­ża­ło stwo­rzyć ar­mię, by Ko­ściół ka­to­lic­ki stał się ziem­ską po­tę­gą i od­zy­skał kon­tro­lę nad pań­stwem ko­ściel­nym. A poza tym, obo­wiąz­kiem Alek­san­dra było ma­te­rial­ne za­bez­pie­cze­nie przy­szło­ści dzie­ci.

Sie­dząc na tro­nie w Sali Wia­ry Pa­ła­cu Wa­ty­kań­skie­go, za­du­mał się nad sen­sem bo­skich wy­ro­ków, nad lo­sa­mi świa­ta, na­ro­dów i ro­dzin. Bo czyż nie był nie­omyl­nym Wi­ka­riu­szem Chry­stu­sa na zie­mi? A za­tem czyż nie po­wi­nien za­jąć się spra­wa­mi ca­łe­go świa­ta, na­ro­dów i ich wład­ców, wszyst­kich nie­za­leż­nych miast Ita­lii, re­pu­blik i oli­gar­chii? Ba, na­wet spra­wa­mi nowo od­kry­tych In­dii. Czyż nie było jego obo­wiąz­kiem słu­żyć im wszyst­kim moż­li­wie naj­lep­szą radą? Zba­dać, czy nie sta­no­wią za­gro­że­nia dla wła­dzy Boga?

A wła­sna ro­dzi­na, Bor­gio­wie, z mro­wiem krew­nych, o któ­rych trze­ba za­dbać, i jego dzie­ci, złą­czo­ne z nim wię­za­mi krwi, a prze­cież nie­po­skro­mio­ne, nie­pod­da­ją­ce się żad­nej kon­tro­li z po­wo­du ich wła­snych na­mięt­no­ści – co z nimi? Co było jego pierw­szym obo­wiąz­kiem? I czy oby­dwa jego cele mo­gły zo­stać osią­gnię­te jed­no­cze­śnie?

Obo­wią­zek Alek­san­dra wo­bec Boga był oczy­wi­sty. Musi uczy­nić Ko­ściół sil­nym. Wspo­mnie­nie Wiel­kiej Schi­zmy sprzed sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu lat, kie­dy to było dwu pa­pie­ży i dwa Ko­ścio­ły – oby­dwa sła­be – umac­nia­ło go w tym prze­ko­na­niu.

Mia­sta­mi Ita­lii na­le­żą­cy­mi do Ko­ścio­ła wła­da­li te­raz ty­ra­ni, my­ślą­cy ra­czej o wzbo­ga­ce­niu swo­ich ro­dzin niż o pła­ce­niu da­nin na­leż­nych Ko­ścio­ło­wi świę­te­mu, któ­ry sank­cjo­no­wał ich wła­dzę. Kró­lo­wie po­słu­gi­wa­li się Ko­ścio­łem jak na­rzę­dziem, ma­ją­cym słu­żyć wzmoc­nie­niu ich wła­dzy. Nikt nie my­ślał o zba­wie­niu nie­śmier­tel­nych dusz pod­da­nych. Na­wet bo­ga­ci kró­lo­wie Hisz­pa­nii i Fran­cji po­zba­wia­li Ko­ściół jego do­cho­dów, gdy byli nie­za­do­wo­le­ni z pa­pie­ża. Jak śmie­li! A co, je­śli Ko­ściół po­zba­wi swe­go bło­go­sła­wień­stwa ich wła­dzę? Prze­cież lud był po­słusz­ny kró­lom, bo uwa­żał ich za wy­brań­ców Boga, i tyl­ko pa­pież, jako przed­sta­wi­ciel Ko­ścio­ła i Wi­ka­riusz Chry­stu­sa, mógł to po­twier­dzić. Alek­san­der wie­dział, że musi kon­ty­nu­ować za­bie­gi o pry­mat swej wła­dzy nad wła­dzą kró­lów Fran­cji i Hisz­pa­nii. Nig­dy wię­cej so­bo­rów zwo­ły­wa­nych przez kró­lów. Ko­ściół i pa­pież mu­szą dys­po­no­wać świec­ką po­tę­gą, by móc wy­ko­ny­wać wolę Boga. Krót­ko mó­wiąc – po­trzeb­na im wiel­ka ar­mia.

Alek­san­der bar­dzo dro­bia­zgo­wo prze­my­ślał kwe­stie swej wła­dzy jako pa­pie­ża. I uło­żył pe­wien plan.

Tuż po wstą­pie­niu na tron Sto­li­cy Pio­tro­wej, Alek­san­der mia­no­wał swe­go syna Ce­za­ra kar­dy­na­łem. Jesz­cze jako dziec­ko Ce­zar otrzy­mał god­ność bi­sku­pa, z któ­rą wią­za­ły się be­ne­fi­cja w wy­so­ko­ści kil­ku ty­się­cy du­ka­tów rocz­nie. Te­raz, choć ukoń­czył le­d­wie sie­dem­na­ście lat i nie­ob­ce mu były wszel­kie cie­le­sne na­mięt­no­ści i wy­stęp­ki mło­do­ści, cia­łem i umy­słem stał się doj­rza­łym męż­czy­zną. Ukoń­czył pra­wo i teo­lo­gię na uni­wer­sy­te­tach w Pe­ru­gii i Pi­zie, a jego dys­pu­ty uzna­no za naj­bar­dziej bły­sko­tli­we w dzie­jach tych uczel­ni. Jego wiel­ką mi­ło­ścią była jed­nak hi­sto­ria wo­jen i woj­sko­wo­ści. Brał udział w kil­ku po­mniej­szych bi­twach i w jed­nej z nich uda­ło mu się od­zna­czyć. Cał­kiem nie­źle opa­no­wał rze­mio­sło wo­jen­ne.

Alek­san­der był szczę­śli­wy. Bóg po­bło­go­sła­wił jego syna by­strym umy­słem, sil­ną wolą i pew­ną na­tu­ral­ną dra­pież­no­ścią, bez któ­rej nie spo­sób prze­trwać na tym pod­łym świe­cie.

Ce­zar Bor­gia otrzy­mał wia­do­mość o wy­nie­sie­niu go do god­no­ści kar­dy­na­ła świę­te­go Ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go, gdy nadal prze­by­wał w Pi­zie, stu­diu­jąc pra­wo ka­no­nicz­ne. Nie za­sko­czy­ła go, bo prze­cież był sy­nem no­we­go pa­pie­ża. Ale też by­najm­niej nie uszczę­śli­wi­ła. Owszem, dzię­ki temu mia­no­wa­niu sta­wał się bo­gat­szy, ale w głę­bi ser­ca czuł się żoł­nie­rzem. Chciał pro­wa­dzić do boju zbroj­ne huf­ce, zdo­by­wać twier­dze i ufor­ty­fi­ko­wa­ne mia­sta. Chciał się też oże­nić i mieć dzie­ci, któ­re nie by­ły­by bę­kar­ta­mi jak on sam.

Dwaj jego naj­bliż­si przy­ja­cie­le i ko­le­dzy ze stu­diów, Gio Me­di­ci i Tila Ba­glio­ni, po­gra­tu­lo­wa­li mu, a po­tem wzię­li się do or­ga­ni­zo­wa­nia wie­czor­nej bie­sia­dy, jako że w nad­cho­dzą­cym ty­go­dniu Ce­zar miał wy­je­chać do Rzy­mu, aby for­mal­nie ode­brać kar­dy­nal­ską no­mi­na­cję.

Gio zo­stał mia­no­wa­ny kar­dy­na­łem w wie­ku lat trzy­na­stu, a to dzię­ki wpły­wom ojca, pana Flo­ren­cji, wiel­kie­go Lo­ren­za il Ma­gni­fi­co – Waw­rzyń­ca Wspa­nia­łe­go. Z trój­ki przy­ja­ciół je­dy­nie Tila Ba­glio­ni nie pia­sto­wał żad­ne­go urzę­du ko­ściel­ne­go, za to był jed­nym ze spad­ko­bier­ców i ewen­tu­al­nych na­stęp­ców ksią­żąt Pe­ru­gii. Tu, na uni­wer­sy­te­cie w Pi­zie, byli zwy­kły­mi, peł­ny­mi wi­go­ru ża­ka­mi. Choć mie­li służ­bę i zbroj­ne pocz­ty dla ochro­ny, każ­dy z nich po­tra­fił­by obro­nić się sam. Ce­zar spraw­nie wła­dał mie­czem, to­po­rem i piką, ale nie po­sia­dał jesz­cze peł­nej zbroi bo­jo­wej. Dys­po­no­wał nie­zwy­kłą siłą fi­zycz­ną, a wzro­stem prze­wyż­szał więk­szość męż­czyzn. Był świet­nym stu­den­tem, dumą swo­ich na­uczy­cie­li. Zresz­tą ni­cze­go in­ne­go nie spo­dzie­wa­no się po synu pa­pie­ża.

Gio był do­brym stu­den­tem, ale nie im­po­no­wał po­stu­rą czy spraw­no­ścią fi­zycz­ną. Miał za to po­czu­cie hu­mo­ru, choć w obec­no­ści przy­ja­ciół miar­ko­wał swój dow­cip. Już w wie­ku sie­dem­na­stu lat Ce­zar swą sta­now­czo­ścią bu­dził lęk ró­wie­śni­ków. Tila Ba­glio­ni na­to­miast był nie­spo­ty­ka­nie za­wzię­ty, miał skłon­ność do na­pa­dów okrut­nej fu­rii, je­śli po­czuł się znie­wa­żo­ny.

Tego wie­czo­ru przy­ja­cie­le bie­sia­do­wa­li w wil­li ro­dzi­ny de Me­di­ci pod Pizą. Ze wzglę­du na świe­żo przy­zna­ny Ce­za­ro­wi czer­wo­ny ka­pe­lusz było to dys­kret­ne przy­ję­cie, nie­wiel­ka bib­ka z le­d­wie sze­ścio­ma kur­ty­za­na­mi. Przy­ja­cie­le zje­dli skrom­ną ko­la­cję – pie­czeń ba­ra­nia, wino, tro­chę sło­dy­czy – od­da­jąc się przy tym lek­kiej, mi­łej kon­wer­sa­cji.

Wcze­śnie po­szli do łó­żek, gdyż zo­sta­ło usta­lo­ne, że na­stęp­ne­go dnia, przed wy­ru­sze­niem w po­dróż po­wrot­ną do do­mów – Gio Me­di­ci do Flo­ren­cji, Ce­zar Bor­gia do Rzy­mu – po­ja­dą z Tilą Ba­glio­nim do Pe­ru­gii na wiel­ki fe­styn i ban­kiet z oka­zji ślu­bu jego stry­jecz­ne­go bra­ta. Ciot­ka Tili, księż­na Ata­lan­ta Ba­glio­ni, przy­sła­ła mu spe­cjal­ne za­pro­sze­nie na tę uro­czy­stość. Po­nie­waż brzmia­ło ono ra­czej jak żą­da­nie – mu­siał się zgo­dzić.

Na­stęp­ne­go ran­ka trój­ka przy­ja­ciół ru­szy­ła w stro­nę Pe­ru­gii. Ce­zar do­sia­dał swe­go naj­lep­sze­go wierz­chow­ca, któ­re­go po­da­ro­wał mu Al­fon­so, ksią­żę Fer­ra­ry. Gio je­chał na bia­łym mule, jako że nie­tę­gi był zeń ka­wa­le­rzy­sta. Tila miał pod sobą bo­jo­we­go ru­ma­ka o uszach przy­cię­tych, dla nada­nia mu dzik­sze­go wy­glą­du. Ra­zem, koń i jeź­dziec, sta­no­wi­li wspa­nia­ły wi­dok. Ża­den z mło­dzień­ców nie miał na so­bie zbroi, choć wzię­li mie­cze i szty­le­ty. To­wa­rzy­szył im po­czet trzy­dzie­stu zbroj­nych w kol­czu­gach. Na­ję­ci przez Ce­za­ra, no­si­li jego bar­wy – żółć ze szkar­ła­tem.

Mia­sto Pe­ru­gia leży nad gór­nym Ty­brem, nie­da­le­ko Je­zio­ra Tra­zy­meń­skie­go. Ro­dzi­na Ba­glio­nich i samo mia­sto wy­so­ko ce­ni­li so­bie nie­za­leż­ność, mimo iż w Rzy­mie te­re­ny te uwa­ża­no za na­le­żą­ce do jed­nej z le­ga­cji pań­stwa ko­ściel­ne­go. Ce­zar, choć pew­ny sie­bie i ufny w swą prze­bie­głość, nig­dy nie od­wa­żył­by się przy­je­chać tu sam, bez ochro­ny Tili. Te­raz z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał przy­by­cia do mia­sta, by po­we­se­lić się, nim wy­ru­szy do Rzy­mu ob­jąć swój nowy urząd.

Wi­dzia­na z od­da­li, Pe­ru­gia sta­no­wi­ła pięk­ny, ale i groź­ny wi­dok. Twier­dza bro­nią­ca do­stę­pu do mia­sta wzno­si­ła się na ol­brzy­mim wzgó­rzu i była nie­mal nie do zdo­by­cia.

Zna­la­zł­szy się w mie­ście, mło­dzi przy­by­sze za­uwa­ży­li, iż z oka­zji ślu­bu przy­stro­jo­no ko­ścio­ły i pa­ła­ce, a po­są­gi przy­bra­no zło­to­gło­wiem. Ce­zar ga­wę­dził z przy­ja­ciół­mi; za­do­wo­lo­ny, na­wet pró­bo­wał żar­to­wać. Jed­no­cze­śnie z uwa­gą przy­glą­dał się for­ty­fi­ka­cjom, w my­śli za­ba­wia­jąc się ukła­da­niem pla­nów sztur­mu na mia­sto.

Pa­nią Pe­ru­gii była wdo­wa, księż­na Ata­lan­ta Ba­glio­ni. Ta wciąż jesz­cze pięk­na ko­bie­ta zna­na była jako okrut­na i su­ro­wa wład­czy­ni, rzą­dzą­ca w opar­ciu o za­cięż­ną ar­mię, któ­rą do­wo­dził jej syn Net­to. Wy­ma­rzy­ła so­bie, że wyda bra­tan­ka To­ri­na za La­vi­nię, jed­ną ze swo­ich ulu­bio­nych dam dwo­ru. Czu­ła, że To­ri­no może się przy­czy­nić do wzmoc­nie­nia wła­dzy ro­dzi­ny Ba­glio­nich.

W zam­ku ze­bra­li się człon­ko­wie wszyst­kich ga­łę­zi tego licz­ne­go rodu. Gra­ła or­kie­stra, nie­ba­wem roz­po­czę­ły się tań­ce. Od­był się tur­niej ry­cer­ski, w szran­ki sta­nę­li za­pa­śni­cy. Ce­zar, któ­ry lu­bił po­pi­sy­wać się siłą, przyj­mo­wał każ­de wy­zwa­nie i re­gu­lar­nie zwy­cię­żał.

Kie­dy za­pa­dła noc, więk­szość Ba­glio­nich uda­ła się do twier­dzy, pod­czas gdy Ce­zar, Gio i Tila ze­bra­li się w apar­ta­men­tach tego ostat­nie­go, aby przed snem wy­chy­lić ostat­ni dzban wina.

Zbli­ża­ła się pół­noc i wszy­scy trzej byli już sen­ni od wy­pi­te­go trun­ku, kie­dy usły­sze­li krzy­ki i na­wo­ły­wa­nia nio­są­ce się po zam­ku. Tila ze­rwał się na rów­ne nogi i z mie­czem w dło­ni rzu­cił się ku wyj­ściu z kom­na­ty, ale Ce­zar po­wstrzy­mał go.

– Po­zwól mi zo­ba­czyć, co się dzie­je. Może gro­zi ci nie­bez­pie­czeń­stwo. Za­raz wró­cę.

Już usły­szaw­szy pierw­sze krzy­ki, Ce­zar in­stynk­tem od­gadł, że do­szło do wiel­kiej zdra­dy. Wy­cho­dząc z kom­na­ty Tili, nie do­był mie­cza. Choć ro­dzi­na Ba­glio­nich mia­ła re­pu­ta­cję mor­der­ców, wie­dział, że nikt nie od­wa­ży się za­bić syna pa­pie­ża. Szedł spo­koj­nie ko­ry­ta­rza­mi zam­ku, kie­ru­jąc się tam, skąd wciąż do­cho­dzi­ły krzy­ki. Na ko­niec zna­lazł się przed sy­pial­nią no­wo­żeń­ców.

Wszę­dzie była krew. Fi­gu­ra Dzie­wi­cy Ma­rii, ob­raz przed­sta­wia­ją­cy Dzie­ciąt­ko Je­zus, bia­łe prze­ście­ra­dła i po­dusz­ki mał­żeń­skie­go łoża – na­wet jego bal­da­chim – za­la­ne były krwią. Na po­sadz­ce le­ża­ły cia­ła La­vi­nii i To­ri­na. Ich noc­ne ko­szu­le spla­mi­ła krew, pchnię­cia mie­cza prze­bi­ły płót­no i cia­ło. Śmier­tel­ne rany za­da­no im w gło­wę i ser­ce.

Nad zwło­ka­mi stał Net­to z czwór­ką zbroj­nych, każ­dy z ubar­wio­nym szkar­ła­tem mie­czem w dło­ni. Mat­ka Net­ta, księż­na Ata­lan­ta, wy­krzy­ki­wa­ła prze­kleń­stwa pod ad­re­sem syna. Ten pró­bo­wał ją uspo­ko­ić. Ce­zar na­słu­chi­wał.

– Mamo – tłu­ma­czył Net­to – To­ri­no był zbyt po­tęż­ny, a jego ro­dzi­na spi­sko­wa­ła z my­ślą o od­su­nię­ciu cię od wła­dzy. Wszyst­kich ich za­bi­łem. – Na­stęp­nie pró­bo­wał po­cie­szyć mat­kę, mó­wiąc, że cho­ciaż bę­dzie mu­sia­ła ustą­pić i to on zo­sta­nie pa­nem Pe­ru­gii, za­wsze znaj­dzie się dla niej ho­no­ro­we miej­sce w jego rzą­dzie.

Wy­mie­rzy­ła mu po­li­czek.

– Mój wła­sny syn mnie zdra­dził! – krzyk­nę­ła.

– Otwórz oczy, mamo. Nie tyl­ko To­ri­no, ale i bra­ci­szek Tila spi­sko­wał prze­ciw to­bie.

Ce­zar usły­szał już dość. Opu­ścił swo­je sta­no­wi­sko i po­spiesz­nie wró­cił do kom­na­ty Tili.

Do­wie­dziaw­szy się, co za­szło, Tila wpadł w fu­rię.

– Plot­ki, wszyst­ko plot­ki! – wy­krzy­ki­wał. – Ten bę­kart Net­to pró­bu­je ukraść ko­ro­nę wła­snej mat­ce. Mnie też chce za­mor­do­wać.

Wspól­ny­mi si­ła­mi za­ba­ry­ka­do­wa­li drzwi, a na­stęp­nie wy­szli przez okno i po nie­rów­nej, ka­mien­nej ścia­nie wspię­li się na dach zam­ku. Ce­zar i Tila ze­sko­czy­li w mrok tyl­ne­go dzie­dziń­ca i po­mo­gli zejść Gio­wi, któ­ry nie do­rów­ny­wał im spraw­no­ścią. Ce­zar mu­siał po­wstrzy­my­wać Tilę, któ­ry chciał wra­cać do zam­ku, by zmie­rzyć się z Net­tem. Osta­tecz­nie po­pro­wa­dził przy­ja­ciół na bło­nia, gdzie obo­zo­wa­ła ich eskor­ta. Wie­dział, że w obec­no­ści jego trzy­dzie­stu zbroj­nych będą bez­piecz­ni. Mu­siał jesz­cze pod­jąć tyl­ko jed­ną de­cy­zję. Czy po­wi­nien zo­stać i ra­to­wać Tilę, czy też za­brać go do Rzy­mu, gdzie nic mu już nie bę­dzie gro­zi­ło? Obie te moż­li­wo­ści przed­sta­wił przy­ja­cie­lo­wi w for­mie pro­po­zy­cji, ale ten od­mó­wił. Pro­sił tyl­ko, by Ce­zar ochra­niał go w dro­dze do Pa­laz­zo Co­mu­na­le w cen­trum mia­sta, gdzie bę­dzie mógł ze­brać swo­ich zwo­len­ni­ków. Z nimi wy­stą­pi w obro­nie swo­je­go ho­no­ru i zwró­ci za­mek ciot­ce.

Ce­zar zgo­dził się, ale wprzód roz­ka­zał dzie­się­ciu lu­dziom z eskor­ty od­wieźć bez­piecz­nie Gia Me­di­ci do Flo­ren­cji. Na­stęp­nie z resz­tą zbroj­nych od­pro­wa­dził Tilę Ba­glio­nie­go do Pa­laz­zo Co­mu­na­le.

Cze­ka­ła tam na nich czwór­ka wier­nych Tili żoł­nie­rzy. Na­tych­miast ro­ze­słał ich z wia­do­mo­ścia­mi i o świ­cie pod jego do­wódz­twem znaj­do­wa­ło się po­nad stu zbroj­nych.

Wze­szło słoń­ce. Ce­zar przy­glą­dał się, jak Net­to pro­wa­dzi od­dział kon­nych przez miej­ski plac. Ostrzegł swo­ich lu­dzi, by w ra­zie ja­kiej­kol­wiek bi­twy nie bra­li w niej udzia­łu. Tym­cza­sem Tila ob­sta­wił plac żoł­nie­rza­mi, a sam ru­szył na­prze­ciw Net­ta.

Bi­twa nie trwa­ła dłu­go. Tila na­je­chał ko­niem pro­sto na Net­ta, przy­trzy­mał jego zbroj­ne w miecz ra­mię i pchnął szty­le­tem w udo. Net­to spadł z sio­dła. Tila tak­że ze­sko­czył z ko­nia i nie cze­ka­jąc, aż prze­ciw­nik się pod­nie­sie, przy­gwoź­dził go mie­czem do zie­mi. Żoł­nie­rze Net­ta pró­bo­wa­li ucie­kać, ale zo­sta­li schwy­ta­ni. Wów­czas Tila do­siadł swe­go ostro­uche­go bo­jo­we­go ru­ma­ka i roz­ka­zał po­sta­wić przed sobą uję­tych wro­gów.

Po­zo­sta­ło ich przy ży­ciu pięt­na­stu, więk­szość ran­na, tak że le­d­wo sta­li na no­gach.

Ce­zar sły­szał, jak Tila na­ka­zu­je ściąć lu­dzi Net­ta, a ich gło­wy przy­bić do muru ota­cza­ją­ce­go ka­te­drę. Pa­trząc na Tilę, Ce­zar nie mógł wyjść z po­dzi­wu. Jak to się sta­ło, że ten gbu­ro­wa­ty, za­wzię­ty żak w cią­gu jed­ne­go dnia prze­isto­czył się w bez­li­to­sne­go opraw­cę? Za­le­d­wie sie­dem­na­sto­let­ni Tila Ba­glio­ni zo­stał oto ty­ra­nem Pe­ru­gii.

Kie­dy Ce­zar wró­cił do Rzy­mu i spo­tkał się z oj­cem, opo­wie­dział mu o wy­da­rze­niach, któ­rych był świad­kiem, a po­tem za­py­tał:

– Sko­ro Dzie­wi­ca Ma­ria jest naj­uko­chań­szą świę­tą miesz­kań­ców Pe­ru­gii, dla­cze­go są tacy bez­li­to­śni?

Pa­pież Alek­san­der uśmiech­nął się. Wy­da­wał się bar­dziej roz­ba­wio­ny opo­wia­da­niem Ce­za­ra niż zdję­ty gro­zą.

– Ci Ba­glio­ni, to lu­dzie szcze­rze wie­rzą­cy – rzekł. – Wie­rzą w raj. To wiel­ki dar. Bo in­a­czej jak czło­wiek mógł­by znieść ży­cie nie­uchron­nie zmie­rza­ją­ce ku śmier­ci? Nie­szczę­ściem taka wia­ra ośmie­la tak­że złych lu­dzi do po­peł­nia­nia wiel­kich zbrod­ni w imię do­bra i Boga.

Pa­pież Alek­san­der nie ko­chał zbyt­ku tyl­ko dla nie­go sa­me­go. Pa­łac Wa­ty­kań­ski miał przy­wo­dzić na myśl nie­skoń­czo­ną roz­kosz nie­biań­skie­go by­to­wa­nia. Alek­san­der wie­dział, że na­wet na tych o wyż­szej du­cho­wo­ści ro­bi­ły wra­że­nie czy­sto ziem­skie prze­ja­wy do­sto­jeń­stwa Boga uka­zy­wa­ne im przez świę­ty Ko­ściół ka­to­lic­ki. Lud wi­dział w pa­pie­żu Wi­ka­riu­sza Chry­stu­sa, nie­omyl­ne­go i czczo­ne­go bez za­strze­żeń, ale wia­ra kró­lów i ksią­żąt była słab­sza. Do szla­chet­nie uro­dzo­nych naj­bar­dziej prze­ma­wiał zby­tek – zło­to, klej­no­ty, je­dwa­bie i pysz­ne bro­ka­ty; tak­że wiel­ka mi­tra pa­pie­ska i bo­ga­to zdo­bio­ne sza­ty bi­sku­pa Rzy­mu, zło­te i srebr­ne ha­fty na jego or­na­tach i pe­le­ry­nie, uszy­te przed wie­ka­mi, prze­cho­wy­wa­ne i chro­nio­ne z czu­łą pie­czo­ło­wi­to­ścią i cen­ne po­nad wszel­kie wy­obra­że­nie.

Jed­ną z naj­wspa­nial­szych kom­nat Wa­ty­ka­nu była Sala Pa­pie­ży – ty­sią­ce me­trów kwa­dra­to­wych ścian prze­ła­do­wa­nych ozdo­ba­mi i stro­pów po­kry­tych naj­wyż­szej pró­by fre­ska­mi i zło­ce­nia­mi. Cały ten prze­pych krył w so­bie obiet­ni­cę ży­cia wiecz­ne­go dla cno­tli­wych. W tej wła­śnie sali pa­pież przyj­mo­wał piel­grzy­mów z ca­łej Eu­ro­py, któ­rzy przy­by­li, każ­dy z nie­odzow­ną gar­ścią du­ka­tów – bła­gać o od­pust zu­peł­ny. To tu wi­sia­ły ob­ra­zy z po­do­bi­zna­mi sław­nych pa­pie­ży ko­ro­nu­ją­cych wy­bit­nych wład­ców, ta­kich jak Ka­rol Wiel­ki, albo wio­dą­cych wy­pra­wy krzy­żo­we lub za­no­szą­cych mo­dły do Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny o wsta­wien­nic­two za ludz­ko­ścią.

Z wszyst­kich tych ob­ra­zów ja­sno wy­ni­ka­ło, że owi wiel­cy kró­lo­wie za­wdzię­cza­li swą wła­dzę pa­pie­żom, przez któ­rych zo­sta­li po­ma­za­ni świę­ty­mi ole­ja­mi. Kró­lo­wie z po­chy­lo­ny­mi gło­wa­mi klę­cze­li przed pa­pie­żem wzno­szą­cym wzrok ku nie­bio­som.

Z przed­sion­ka sali tro­no­wej wcho­dzi­ło się do pry­wat­nych kom­nat Alek­san­dra VI. Tam wła­śnie we­zwał te­raz swe­go syna Ju­ana. Nad­szedł czas, by do­wie­dział się, że nie­ba­wem wy­peł­ni się jego los: zo­sta­nie hisz­pań­skim ary­sto­kra­tą.

Juan Bor­gia był nie­mal rów­nie wy­so­ki jak Ce­zar, ale znacz­nie de­li­kat­niej­szej bu­do­wy cia­ła. Po­dob­nie jak brat i oj­ciec, mógł ucho­dzić za atrak­cyj­ne­go męż­czy­znę, choć wy­raź­nie się od nich róż­nił. Miał nie­co sko­śne oczy i wy­so­ko osa­dzo­ne ko­ści po­licz­ko­we swo­ich hisz­pań­skich przod­ków. Dłu­gie go­dzi­ny spę­dzał w sio­dle lub na ło­wach, to­też skó­ra zbrą­zo­wia­ła mu od słoń­ca. W sze­ro­ko roz­sta­wio­nych, ciem­nych oczach po­ja­wiał się nie­jed­no­krot­nie wy­raz po­dejrz­li­wo­ści. Ale jego naj­więk­szą sła­bo­ścią było to, że nie miał w so­bie ani odro­bi­ny wdzię­ku Ce­za­ra czy Ro­dri­ga. Usta wy­krzy­wiał mu czę­sto cy­nicz­ny uśmie­szek – choć nie te­raz, kie­dy klę­czał przed oj­cem.

– Czym mogę ci słu­żyć, papo? – za­py­tał.

Alek­san­der uśmiech­nął się cie­pło. Ten bo­wiem mło­dy czło­wiek – jak owe du­sze za­gu­bio­ne w ot­chła­ni – naj­bar­dziej po­trze­bo­wał jego prze­wod­nic­twa, aby osią­gnąć zba­wie­nie.

– Nad­szedł czas, abyś wziął na sie­bie od­po­wie­dzial­ność, jaka do­tąd spo­czy­wa­ła na bar­kach twe­go świę­tej pa­mię­ci przy­rod­nie­go bra­ta, Pe­dra Lu­isa. Jak wiesz, Pe­dro za­pi­sał ci w te­sta­men­cie swo­je księ­stwo i ty­tuł księ­cia Gan­dii. W chwi­li śmier­ci był za­rę­czo­ny z Ma­rią En­ri­qu­ez, krew­ną kró­la Hisz­pa­nii, Fer­dy­nan­da. Jako twój oj­ciec – i jako Oj­ciec Świę­ty – po­sta­no­wi­łem utrzy­mać w mocy tam­to zo­bo­wią­za­nie, aby umoc­nić nasz so­jusz ze świe­żo zjed­no­czo­ną Hisz­pa­nią i po­now­nie za­pew­nić dom Ara­goń­ski o na­szej przy­jaź­ni. Dla­te­go w naj­bliż­szym cza­sie po­je­dziesz do Hisz­pa­nii po swo­ją kró­lew­ską pan­nę mło­dą. Zro­zu­mia­łeś?

– Tak, papo – od­rzekł Juan, ale minę miał po­nu­rą.

– Nie je­steś za­do­wo­lo­ny z mo­jej de­cy­zji? To mał­żeń­stwo przy­nie­sie nam wie­le po­żyt­ku, to­bie tak­że. Ro­dzi­na Ma­rii jest bo­ga­ta, ma nie byle jaką po­zy­cję. Alians z En­ri­qu­eza­mi da nam same po­li­tycz­ne ko­rzy­ści. Poza tym w Gan­dii jest wiel­ki za­mek zbu­do­wa­ny w sty­lu hisz­pań­skim i wie­le bo­ga­tych te­re­nów, któ­re te­raz będą na­le­ża­ły do cie­bie.

– Czy po­ja­dę tam jako czło­wiek bo­ga­ty, tak żeby wi­dzie­li, że mnie trze­ba sza­no­wać?

Alek­san­der ścią­gnął brwi.

– Je­śli chcesz, by cię sza­no­wa­no, mu­sisz być po­boż­ny i bo­go­boj­ny. Mu­sisz wier­nie słu­żyć swo­je­mu kró­lo­wi, sza­no­wać żonę i wy­strze­gać się ha­zar­du.

– Czy to wszyst­ko, oj­cze? – W gło­sie Ju­ana po­brzmie­wa­ła nuta sar­ka­zmu.

– Kie­dy będę miał do cie­bie coś jesz­cze, we­zwę cię po­now­nie – su­cho oznaj­mił pa­pież. Rzad­ko zło­ścił się na tego syna, ale w tej chwi­li czuł się w naj­wyż­szym stop­niu zi­ry­to­wa­ny. Pró­bo­wał sam so­bie tłu­ma­czyć, że Juan jest mło­dy, a przy tym po­zba­wio­ny smy­kał­ki do dy­plo­ma­cji. Po­wie­dział więc z po­wścią­ga­ną czu­ło­ścią: – A tym­cza­sem ciesz się ży­ciem, synu. Bę­dzie wspa­nia­łą przy­go­dą, je­śli wła­ści­wie do nie­go po­dej­dziesz.

W dniu wy­świę­ce­nia Ce­za­ra Bor­gii na kar­dy­na­ła świę­te­go Ko­ścio­ła rzym­sko­ka­to­lic­kie­go ob­szer­ne wnę­trze Ba­zy­li­ki Świę­te­go Pio­tra wy­peł­ni­li stroj­nie odzia­ni ary­sto­kra­ci. Nie za­bra­kło tu przed­sta­wi­cie­li żad­ne­go z wiel­kich ital­skich ro­dów.

Z Me­dio­la­nu przy­był śnia­dy Lu­do­vi­co Sfo­rza, zwa­ny Il Moro, oraz jego brat Asca­nio. Asca­nio Sfo­rza, obec­nie wi­ce­kanc­lerz Ko­ścio­ła, miał na so­bie or­nat z kosz­tow­ne­go bro­ka­tu bar­wy ko­ści sło­nio­wej, na gło­wie zaś czer­wo­ny kar­dy­nal­ski ka­pe­lusz. Jego po­ja­wie­nie się wy­wo­ła­ło szme­ry wśród zgro­ma­dzo­nych w ba­zy­li­ce świad­ków ma­ją­cej się od­być ce­re­mo­nii.

Z Fer­ra­ry przy­je­cha­li d’Este’owie, a był to je­den z naj­moż­niej­szych i naj­bar­dziej kon­ser­wa­tyw­nych sta­rych ro­dów Ita­lii. Na ich pro­stych, sza­rych lub czar­nych sza­tach wspa­nia­le pre­zen­to­wa­ły się po­ły­sku­ją­ce klej­no­ta­mi łań­cu­chy. Od­by­li trud­ną po­dróż nie tyl­ko po to, by oka­zać sza­cu­nek Bor­giom, ale i żeby zro­bić wra­że­nie na pa­pie­żu i tym no­wym kar­dy­na­le – będą bo­wiem po­trze­bo­wa­li jego przy­chyl­no­ści.

Ale naj­żwa­wiej gło­wy ze­bra­nych w ba­zy­li­ce od­wra­ca­ły się na wi­dok mło­dzień­ca, któ­ry wkro­czył do świą­ty­ni za d’Este’ami. Pie­ro Me­di­ci ze sław­ne­go gro­du Flo­ren­cji, po­waż­ny i wład­czy, ary­sto­kra­ta w każ­dym calu, miał na so­bie szma­rag­do­wy ku­brak wy­szy­wa­ny w fan­ta­stycz­ne słoń­ca z dwu­dzie­sto­dwu­ka­ra­to­we­go zło­ta, opro­mie­nia­ją­ce jego twarz zgo­ła nie­ziem­ską po­świa­tą. Szedł na cze­le sió­dem­ki dum­nych krew­nia­ków, wśród któ­rych znaj­do­wał się tak­że przy­ja­ciel Ce­za­ra, Gio Me­di­ci. We Flo­ren­cji Pie­ro był obec­nie po­tę­gą, choć mó­wi­ło się, że po­zy­cja ro­dzi­ny w mie­ście nie jest już tak moc­na, jak za ży­cia jego ojca, Lo­ren­za il Ma­gni­fi­co. Krą­ży­ły po­gło­ski, że wkrót­ce mło­dy ksią­żę zo­sta­nie od­su­nię­ty od wła­dzy i rzą­dy Me­di­cich skoń­czą się na do­bre.

Z Rzy­mian obec­ni byli przed­sta­wi­cie­le ro­dów Or­si­nich i Co­lon­nów. Chwi­lo­wo pa­no­wał mię­dzy nimi po­kój, choć od dzie­się­cio­le­ci ostro ze sobą ry­wa­li­zo­wa­ły. Nie­mniej na wszel­ki wy­pa­dek ich re­pre­zen­tan­ci za­ję­li miej­sca na prze­ciw­le­głych krań­cach nawy. I nie bez po­wo­du: pod­czas uro­czy­sto­ści wy­świę­ce­nia jed­ne­go z wcze­śniej mia­no­wa­nych kar­dy­na­łów do­szło mię­dzy nimi do krwa­wej bi­ja­ty­ki.

Sie­dzą­cy w pierw­szym rzę­dzie ław Gu­ido Fel­tra, po­tęż­ny ksią­żę Urbi­no, roz­ma­wiał po ci­chu z naj­prze­bie­glej­szym wro­giem pa­pie­ża, kar­dy­na­łem Giu­lia­nem del­la Ro­ve­re, bra­tan­kiem świę­tej pa­mię­ci Syk­stu­sa IV, a obec­nie pa­pie­skim po­słem w Awi­nio­nie.

Fel­tra po­chy­lił się i szep­nął kar­dy­na­ło­wi do ucha:

– Po­dej­rze­wam, że nasz Ce­zar jest ra­czej żoł­nie­rzem niż uczo­nym. Ten chło­pak stał­by się kie­dyś wiel­kim wo­dzem, gdy­by nie było mu prze­zna­czo­ne zo­stać pa­pie­żem.

Del­la Ro­ve­re na­je­żył się.

– Jak oj­ciec, nie­wie­le wzno­si się po­nad spra­wy cia­ła. W ogó­le ka­wał z nie­go łaj­da­ka. Wal­czy z by­ka­mi, mo­cu­je się z wie­śnia­ka­mi na jar­mar­kach. Bar­dzo to nie­przy­zwo­ite…

Fel­tra ski­nął gło­wą.

– Sły­sza­łem, że jego koń zwy­cię­żył w pa­lio w Sie­nie.

Kar­dy­nał del­la Ro­ve­re wy­glą­dał na zi­ry­to­wa­ne­go.

– Pod­stę­pem, nie w uczci­wym współ­za­wod­nic­twie. Ka­zał jeźdź­co­wi ze­sko­czyć na fi­ni­szu, ulżyć ko­nio­wi, co uczy­ni­ło go szyb­szym. Wy­nik, oczy­wi­ście, zo­stał opro­te­sto­wa­ny. Utrzy­mał się jed­nak.

Fel­tra uśmiech­nął się.

– Nie­by­wa­łe…

Del­la Ro­ve­re zmarsz­czył brwi i rzekł:

– Wspo­mnisz moje sło­wa, Gu­ido Fel­tra. Ten syn Ko­ścio­ła to dia­beł wcie­lo­ny.

Giu­lia­no del­la Ro­ve­re był te­raz za­wzię­tym wro­giem Bor­gii. Bar­dziej na­wet niż prze­gra­na elek­cja jego wście­kłość pod­sy­ca­ła li­sta ostat­nio no­mi­no­wa­nych przez Alek­san­dra pro-Bor­giow­skich kar­dy­na­łów. Mimo to nie­wzię­cie udzia­łu w dzi­siej­szej ce­re­mo­nii było nie do po­my­śle­nia. Oczy­ma du­szy del­la Ro­ve­re spo­glą­dał już w przy­szłość.