Rodzina Borgiów
- Wydawca:
- Wydawnictwo Albatros
- Kategoria:
- Kryminał
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7885-079-3
- Rok wydania:
- 2011
- Słowa kluczowe:
- bogactwa
- borgia
- borgiów
- kardynał
- pewnej
- pierwsza
- powieść
- rodzina
- wieku
- włoch
- wybitnego
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Rodzina Borgiów”
Ostatnia, pośmiertnie wydana powieść wybitnego amerykańskiego pisarza. Barwny fresk historyczny osadzony w realiach Włoch przełomu XV i XVI wieku. Autor stawia tu tezę, iż Rodzina Borgiów, władająca wówczas Rzymem, to pierwsza włoska mafia. Centralną postacią opowieści jest kardynał Rodrigo Borgia, w 1492 wybrany papieżem Aleksandrem VI. Człowiek opętany żądzą bogactwa i władzy, bez skrupułów eliminujący rywali i wrogów, choć nie pozbawiony pewnej szlachetności - ale jest to szlachetność Vita Corleone.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Mario Puzo
Wydanie elektroniczne
MARIO PUZO
Prozaik amerykański (1920-1999), urodzony w Nowym Jorku w niezamożnej rodzinie włoskich imigrantów. Debiutował w 1955 powieścią Mroczna arena. Jego najbardziej znaną książką jest wydany w 1969 Ojciec Chrzestny – saga o amerykańskiej rodzinie mafijnej, sprzedana w USA w nakładzie ponad 20 milionów egzemplarzy, przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. Głośną, nagrodzoną Oscarami, filmową adaptację powieści z wielkimi kreacjami Marlona Brando i Ala Pacino, zrealizował Francis Ford Coppola. Na kanwie książki powstały także filmy Ojciec Chrzestny II i Ojciec Chrzestny III, do których Puzo napisał scenariusze. Dorobek literacki pisarza obejmuje ponadto powieści Dziesiąta Aleja, Czwarty K, Głupcy umierają, Sycylijczyk, Ostatni don, Sześć grobów do Monachium, wydane pośmiertnie książki Omerta i Rodzina Borgiów oraz scenariusze do cyklu filmów o Supermanie. W latach 2004 i 2006 ukazały się dwie kontynuacje Ojca Chrzestnego, Powrót Ojca Chrzestnego i Zemsta Ojca Chrzestnego, napisane przez Marka Winegardnera w uzgodnieniu ze spadkobiercami pisarza. W 2012 na listy bestsellerów weszła powieść Rodzina Corleone, powstała na kanwie odnalezionego scenariusza autorstwa Maria Puzo.
Tego autora
DZIESIĄTA ALEJA
CZWARTY K
GŁUPCY UMIERAJĄ
OMERTA
OSTATNI DON
MROCZNA ARENA
SZEŚĆ GROBÓW DO MONACHIUM
RODZINA BORGIÓW
Saga rodziny Corleone
OJCIEC CHRZESTNY
SYCYLIJCZYK
RODZINA CORLEONE
Mario Puzo, Edward Falco
POWRÓT OJCA CHRZESTNEGO
Mario Puzo, Mark Winegardner
ZEMSTA OJCA CHRZESTNEGO
Mario Puzo, Mark Winegardner
www.mariopuzo.com
Tytuł oryginału:
THE FAMILY
Copyright © The Estate of Mario Puzo & Carol Gino 2001
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2002
Polish translation copyright © Dorota Halka 2008 & Władysław Masiulanis 2002
Redakcja: Barbara Syczewska-Olszewska
Ilustracja na okładce: Aurora/Getty Images/Flash Press Media
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7885-079-3
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Jestem może przeklęty, jestem może nikczemny i podły, ale niech mi wolno będzie przycisnąć usta do skraju szaty, w którąprzyobleczon jest mój Bóg; może w tej samej chwili idę za diabłem, przecież jestem synem Twoim, Panie, kocham Ciebie, i czuję radość, bez której świat by nie istniał.
„Bracia Karamazow” Fiodor M. Dostojewski
przekład Aleksander Wat
Dla Berta Fieldsa
Który wydarł zwycięstwo
z paszczy klęski,
i który mógł być
najświetniejszym z wszystkich consiglieri
Z wyrazami podziwu
Mario Puzo
PROLOG
Kiedy Czarna Śmierć przetoczyła się przez Europę, unicestwiając połowę jej ludności, wielu mieszkańców kontynentu w przypływie rozpaczy odwróciło wzrok od nieba, kierując go ku ziemi. Ci ze skłonnością do filozofowania, aby zapanować nad światem materialnym, próbowali wedrzeć się w tajniki bytu i odkryć wielką tajemnicę życia. Biedni mieli tylko nadzieję ulżyć swemu cierpieniu.
I Bóg, i człowiek zstąpili zatem na ziemię. Surowa doktryna religijna średniowiecza straciła swą moc. Podjęto natomiast badania nad wielkimi cywilizacjami starożytności – rzymską, grecką i egipską. Gdy gorączka wypraw krzyżowych zaczęła opadać, odżyli mityczni herosi, bój pod Troją rozgorzał na nowo. Umysł ludzki wziął się za bary z pojęciem istoty Boga; zapanowały rządy rozumu.
Był to czas wielkich osiągnięć filozofii, sztuk pięknych, medycyny, muzyki. Wspaniały rozwój kultury odbywał się w podniosłej, nasyconej przepychem atmosferze. Nie obyło się jednak bez kosztów. Stare prawa załamały się, nim stworzono nowe. Przejście od ścisłego trzymania się słowa bożego i wiary w zbawienie wieczne do idei poszanowania człowieka, który za swe cnoty lub grzechy otrzymuje zapłatę w świecie materialnym, zwanej humanizmem – doprawdy nie było łatwe.
Ówczesny Rzym nie był miastem świętym, raczej miastem bezprawia. Na rzymskich ulicach kwitła anarchia i przemoc, złodziejstwo i bandytyzm; szerzyła się prostytucja. Co tydzień mordowano kilkuset obywateli.
Państwo znane nam jako Włochy – jeszcze nie powstało. Pięć najsilniejszych wówczas ośrodków władzy stanowiły: Wenecja, Mediolan, Florencja, Neapol i Rzym. W granicach włoskiego „buta” istniało wiele niezależnych miast-państw rządzonych przez stare rody, na których czele stali miejscowi arystokraci, książęta czy biskupi. Sąsiadujące ze sobą państewka zażarcie walczyły o terytorium. Zwycięzca musiał się mieć na baczności – i na jego ziemię czyhał jakiś nieprzyjaciel.
Krajowi bezustannie zagrażał przy tym najazd obcych mocarstw. Władcy Francji i Hiszpanii współzawodniczyli w rozszerzaniu swoich wpływów i powiększaniu swoich imperiów. „Barbarzyńscy”, muzułmańscy Turcy najeżdżali włości papieskie.
Kościół i państwo walczyły o prymat władzy. Po kryzysie papiestwa w okresie wielkiej schizmy – dwóch papieży w dwu miastach, podzielona władza i zmniejszone dochody – tron Piotrowy znów stanął w Rzymie, a zasiadł na nim jeden i jedyny papież. Natchnęło to duchowych przywódców Kościoła nową nadzieją. Silniejsi niż kiedykolwiek, musieli teraz tylko zdominować świecką władzę książąt i hrabiów, panów miast i lenn, roszczących sobie pretensje do niezależności.
Niemniej w świętym Kościele katolickim panował zamęt, jako że nie tylko zwykli obywatele pozwalali sobie na lekceważenie prawa. Kardynałowie wysyłali na ulice swoich pachołków, zbrojnych w kamienie i kusze, by skarcić rzymską młodzież. Dochodziło wówczas do regularnych bitew. Duchowni zajmujący wysokie pozycje w hierarchii kościelnej – którym, rzecz jasna, nie wolno było się żenić – odwiedzali kurtyzany, utrzymywali po kilka kochanek. Dawano i przyjmowano łapówki. Osoby piastujące najwyższe urzędy kościelne za pieniądze gotowe były udzielić dowolnej dyspensy czy zdobyć świętą bullę papieską, umożliwiającą puszczenie w niepamięć najstraszniejszych zbrodni.
Pozbawieni złudzeń obywatele mawiali, że w Rzymie wszystko jest na sprzedaż. Za odpowiednio dużą kwotę można tam było kupić kościół, księdza, darowanie kary, a nawet boskie odpuszczenie grzechów.
Ludzie, którzy przywdziewali szaty duchowne, byli zwykle „drugimi synami”, od dziecka przeznaczonymi do służby kościelnej. Zazwyczaj nie czuli prawdziwego powołania, ale ponieważ Kościół nadal miał moc kreowania władzy – ogłaszania królów królami – i udzielania błogosławieństw ziemi i ludziom, żadna arystokratyczna rodzina włoska nie żałowała podarków i łapówek, gdy chodziło o wprowadzenie któregoś z jej synów do Kolegium Kardynałów.
Taki był włoski renesans, epoka kardynała Rodriga Borgii i jego rodziny.
1
Złote promienie letniego słońca nagrzały już bruk rzymskich ulic, kiedy kardynał Rodrigo Borgia opuścił Watykan i raźnym krokiem ruszył w stronę Piazza Pizzo di Merlo. Zmierzał do stojącego tam dwupiętrowego domu o zdobnej stiukami fasadzie, skąd miał dziś zabrać trójkę swych dzieci: synów Cezara i Juana oraz córkę Lukrecję, krew z jego krwi, kość z kości. Tego dnia, całkiem zresztą powszedniego, wicekanclerz Kościoła, drugi po papieżu najpotężniejszy człowiek w Watykanie, wyraźniej niż zwykle czuł, że sprzyja mu łaska pańska.
Znalazłszy się w domu matki swoich dzieci, Vannozzy Cattanei, przyłapał się na radosnym pogwizdywaniu. Jako synowi Kościoła nie wolno mu się było żenić, lecz jako sługa boży miał pewność, iż zna i rozumie zamysły Pana. Bo czyż ojciec w niebiosach nie stworzył Ewy, by towarzyszyła Adamowi nawet w raju? I czy nie wynika z tego, że na tej zdradliwej ziemi, na tym łez padole, mężczyzna tym bardziej potrzebuje ukojenia, jakie dać mu może tylko kobieta? Już wcześniej, jako młody biskup, spłodził troje dzieci, ale te ostatnie, te z Vannozzy, zajmowały szczególne miejsce w jego sercu. Zdawało się, że rozpalają w nim te same namiętności, co ich matka. Już teraz, choć były jeszcze tak małe, wyobrażał je sobie stojące na jego ramionach, tak że razem tworzyli coś na kształt olbrzyma; w jego wizji pomagały mu zjednoczyć posiadłości papieskie i rozszerzyć panowanie Kościoła świętego na cały niemal świat.
Dzieci zawsze, ilekroć je odwiedzał, zwracały się doń „papo”, nie znajdując sprzeczności między jego przywiązaniem do nich a lojalnością wobec Stolicy Apostolskiej. Nie widziały niczego dziwnego w tym, że był kardynałem, a zarazem ich ojcem. Przecież syn i córka papieża Innocentego nieraz wspaniałą kawalkadą przemierzali ulice Rzymu, udając się na oficjalne uroczystości.
Kardynał Rodrigo Borgia związany był z Vannozzą od ponad dziesięciu lat. Uśmiechał się na myśl, że niewiele kobiet umiało tak długo rozpalać jego zmysły i budzić zainteresowanie. Nie, żeby Vannozza była jedyną kobietą w jego życiu. Na to nie pozwoliłby jego temperament człowieka namiętnie pożądającego ziemskich rozkoszy. Na pewno jednak znaczyła dlań o wiele więcej niż inne kobiety. Inteligentna, w jego oczach – piękna, była kimś, z kim mógł rozmawiać zarówno o sprawach życia doczesnego, jak i wiecznego. Wielokrotnie służyła mu mądrą radą. On zaś był dla niej hojnym kochankiem i czułym ojcem ich wspólnych dzieci.
Vannozza z progu pomachała dzieciom na pożegnanie. Uśmiechała się dzielnie, choć wcale nie było jej do śmiechu.
Jednym ze źródeł jej siły teraz, kiedy dobiegła czterdziestki, była świadomość, że rozumie tego mężczyznę w kardynalskich szatach. Wiedziała, że zżera go ambicja, nieugaszony ogień płonący w jego piersi. Miał już opracowaną strategię rozszerzenia wpływów świętego Kościoła katolickiego, strategię wspartą odpowiednimi sojuszami politycznymi i obietnicami układów, które miały umocnić jego pozycję i władzę. Rozmawiał z nią o wszystkich tych sprawach. Jego umysł bez wytchnienia rodził nowe pomysły, nowe idee. Przeznaczeniem tego człowieka było stać się jednym z największych przywódców ludzkości, a jego sukces oznaczał także życiowe powodzenie jej dzieci. Vannozza próbowała pocieszać się myślą, że pewnego dnia, jako legalni spadkobiercy kardynała, zdobędą bogactwo i władzę, że otworzą się przed nimi nieograniczone możliwości kariery świeckiej lub duchownej. Tak więc musiała pozwolić im odejść.
Objęła mocniej najmłodszego syna, Jofre. Tylko on jej pozostał – niemowlę przy piersi, zbyt mały, by rozłączyć go z matką. Niedługo jednak i on odejdzie. Ciemne oczy Vannozzy zaszkliły się łzami, kiedy patrzyła za odchodzącą trójką starszych dzieci. Tylko Lukrecja przelotnie spojrzała za siebie. Chłopcy nie obejrzeli się ani razu.
Vannozza widziała, jak kardynał wyciąga ręce i ujmuje małe dłonie dzieci – młodszego syna, Juana, i trzyletniej Lukrecji. Ich najstarszy syn, Cezar, pozostawiony sam sobie, wyglądał na zdenerwowanego. Będą kłopoty, pomyślała, ale z czasem Rodrigo pozna dzieci równie dobrze jak ona. Z wahaniem zamknęła ciężkie, drewniane drzwi.
Przeszli zaledwie kilka kroków, gdy Cezar, teraz już nie zdenerwowany, a po prostu zły, pchnął brata tak mocno, że Juan puścił dłoń ojca, zatoczył się, niewiele brakowało, a byłby upadł. Kardynał przytrzymał chłopca, a następnie odwrócił się i rzekł:
– Cezarze, mój synu, czy zamiast popychać brata, nie mógłbyś powiedzieć, czego sobie życzysz?
Juan, tylko o rok młodszy, ale znacznie delikatniejszej budowy ciała niż siedmioletni Cezar, parsknął wyzywająco, dumny, że sam ojciec wziął go w obronę. Niedługo jednak cieszył się tą przewagą, bo brat przysunął się doń ukradkiem i z całej siły nadepnął mu na stopę.
Juan wrzasnął z bólu.
Kardynał jedną wielką dłonią złapał Cezara za koszulę na karku, uniósł ponad bruk ulicy i potrząsnął nim tak gwałtownie, że kasztanowate loki opadły mu na twarz. Następnie postawił chłopca na ziemi, przyklęknął przed nim, a wyraz jego twarzy złagodniał.
– O co chodzi? – zapytał. – Dlaczego jesteś taki niezadowolony?
Pociemniałe z gniewu oczy chłopca świeciły niczym węgle, kiedy przenikliwym spojrzeniem wpijał się w twarz ojca.
– Nienawidzę go, papo – oznajmił z przejęciem. – Zawsze jego wybierasz…
– No już, uspokój się, Cezarze. – Kardynał był rozbawiony. – Siła rodziny, podobnie jak siła armii, leży we wzajemnej lojalności jej członków. Poza tym, nienawiść do własnego brata to grzech śmiertelny, a nie masz powodu narażać swojej nieśmiertelnej duszy, ulegając takim uczuciom. – Wyprostował się i z góry spojrzał na syna. Uśmiechnął się i poklepał po wydatnym brzuchu. – Przecież jest mnie dość dla was wszystkich… nieprawdaż?
Rodrigo Borgia był olbrzymim mężczyzną – przy takim wzroście nie raziła nawet jego tusza – przystojnym, choć raczej nie na sposób arystokratyczny, bo rysy twarzy miał wyraziste, ale niezbyt regularne. Czarne oczy błyszczały często rozbawieniem. Nos, chociaż duży, nie robił odpychającego wrażenia, a pełne, zmysłowe usta, zwykle uśmiechnięte, nadawały mu wygląd człowieka wielkodusznego. Ale tym, co sprawiało, iż w zgodnej opinii współczesnych uchodził za jednego z najbardziej atrakcyjnych mężczyzn epoki, był jego magnetyzm, niepojęta energia, jaką emanował.
– Możesz zająć moje miejsce, Czarciu – rozległ się nagle głos Lukrecji, tak czysty i dźwięczny, że kardynał odwrócił się ku niej całkowicie urzeczony. Stała z założonymi na piersi rękami i wyrazem zdecydowania na anielskiej twarzyczce. Długie, jasne włosy kaskadą loczków opadały jej na ramiona.
– Nie chcesz trzymać papy za rękę? – Kardynał udał obrażonego.
– Mogę nie trzymać cię za rękę, a i tak nie będę płakała – odrzekła. – Ani się nie rozzłoszczę.
– Kreciu – z uczuciem powiedział Cezar – nie bądź osłem. Juan i tak jest już ulubieńcem papy; raz może iść sam. – Spojrzał z niesmakiem na brata, który szybko otarł zapłakane oczy rękawem jedwabnej koszuli.
Kardynał pieszczotliwie rozwichrzył czarne włosy Juana, próbując go pocieszyć.
– Przestań płakać. Możesz wziąć mnie za rękę. – Odwrócił się i spojrzał na Cezara. – A mój mały wojownik może trzymać za drugą. – Następnie zerknął na Lukrecję i obdarzył ją szerokim uśmiechem. – A ty, aniołeczku? Co mam począć z tobą?
Wyraz twarzy dziewczynki nie uległ zmianie; nie okazywała żadnych uczuć. Kardynał był zachwycony. Uśmiechnął się z uznaniem.
– Prawdziwa córeczka papy. W nagrodę za szlachetność i odwagę możesz usiąść na honorowym miejscu.
Rodrigo Borgia pochylił się, a potem szybko uniósł córkę nad głowę i usadowił na swoich ramionach. Zaśmiała się rozradowana. Kardynał szedł teraz w fantazyjnie rozwianych eleganckich szatach i z córką, niczym nową, piękną koroną, na głowie.
Jeszcze tego samego dnia Rodrigo Borgia umieścił dzieci w pałacu Orsinich, naprzeciwko własnego pałacu w Watykanie. Opiekowała się nimi Adriana Orsini, owdowiała siostrzenica Rodriga. Biorąc na siebie obowiązki guwernantki, zajęła się także ich edukacją. Syn Adriany, Orsino, w wieku trzynastu lat zaręczył się z piętnastoletnią Giulią Farnese, która niebawem wprowadziła się do pałacu przyszłej teściowej, by pomóc jej piastować potomstwo Borgii.
Na co dzień dzieci pozostawały pod opieką kardynała, ale nadal odwiedzały matkę, obecnie żyjącą u boku trzeciego męża, Carla Canale. Dwu poprzednich wybrał Vannozzy Rodrigo Borgia, podobnie rzecz się miała z Carlem. Kardynał wiedział, że wdowa musi mieć męża, który zapewni jej opiekę i zadba o reputację rodziny. Rodrigo był zawsze dobry dla Vannozzy; czego nie dostała od niego, odziedziczyła po dwu poprzednich mężach. W odróżnieniu od pięknych, ale pustogłowych kurtyzan, nałożnic niektórych arystokratów, Vannozza była kobietą praktyczną. Rodrigo zawsze podziwiał tę jej cechę. Kilka sprawnie zarządzanych gospód i posiadłość ziemska przynosiło Vannozzy znaczny dochód. A jako kobieta pobożna, własnym sumptem wybudowała poświęconą Madonnie kaplicę, w której odmawiała codziennie modlitwy.
Niemniej po dziesięciu z górą latach związku namiętność łącząca Rodriga z Vannozzą przygasła. Stali się dobrymi przyjaciółmi.
Nie minęły dwa miesiące, a mały Jofre, niepocieszony po stracie rodzeństwa, także musiał opuścić dom matki. I tak wszystkie dzieci Rodriga Borgii znalazły się pod opieką jego siostrzenicy.
Przez następne kilka lat, jak przystało potomkom możnego kardynała, pobierały nauki u najzdolniejszych rzymskich pedagogów. Zdobywały wiedzę z zakresu nauk humanistycznych, astronomii i astrologii, historii starożytnej. Uczyły się kilku języków, w tym hiszpańskiego, francuskiego i angielskiego, oraz, rzecz jasna, języka Kościoła, łaciny. Dzięki swej inteligencji i zamiłowaniu do współzawodnictwa, Cezar regularnie osiągał celujące wyniki. Najlepiej jednak zapowiadała się Lukrecja. Poza wszystkim innym miała bowiem niezłomny charakter, którego głównym rysem była nieskażona prawość. Większość dziewcząt zdobywała wykształcenie w klasztorach; posyłano je tam, oddając pod opiekę świętym. Lukrecję – za radą Adriany i za zgodą kardynała – oddano pod opiekę muzom. O jej rozwój dbali ci sami wybitni pedagodzy, którzy kształcili Cezara i Juana. Ponieważ kochała sztukę, uczyła się gry na lutni, tańca i rysunku. Po mistrzowsku opanowała sztukę haftu na przetykanych srebrem i złotem tkaninach.
Lukrecja wiedziała, że ma poniekąd obowiązek rozwijać swój osobisty czar i te talenty, które podniosą jej wartość na matrymonialnym „rynku”. W przyszłości, poprzez jej małżeństwo, rodzina Borgiów będzie mogła zawiązać korzystne sojusze. Jedną z ulubionych rozrywek Lukrecji stało się pisanie wierszy. Długie godziny spędzała na układaniu strof przepojonych ekstatyczną miłością do Boga albo, dla odmiany, poświęconych ziemskiej, romantycznej miłości. Szczególną inspiracją były dla niej żywoty świętych. Bywało, że słowa przepełniały jej serce i umysł w takiej obfitości, iż nie nadążała przelewać ich na papier.
Giulia Farnese traktowała Lukrecję jak młodszą siostrę; Adriana i kardynał otaczali ją czułą opieką, toteż wyrastała na dziecko szczęśliwe i obdarzone miłym usposobieniem. Ciekawa świata i łatwa we współżyciu, nie znosiła wszelkiej dysharmonii i niezgody. Robiła, co mogła, by przyczynić się do zachowania pokoju w rodzinie.
Pewnej pięknej niedzieli, po mszy odprawionej w Bazylice Świętego Piotra, kardynał Borgia zaprosił swoje dzieci do Watykanu. Było to posunięcie odważne i raczej niespotykane, gdyż od kiedy papieżem został Innocenty VIII Cibo, dzieci księży zaczęto przedstawiać jako ich bratanków i siostrzenice. Otwarte przyznanie się do ojcostwa mogło uniemożliwić mianowanie na jakikolwiek wysoki urząd kościelny. Oczywiście ludzie wiedzieli, że kardynałowie, a nawet papieże mają dzieci – nikt nie wątpił, iż oni też grzeszyli. Ale dopóki fakt ten pozostawał ukryty, zamaskowany mówieniem o „rodzinie”, a prawda o pochodzeniu dzieci widniała jedynie w tajnych dokumentach, godność urzędu nie była splamiona. Kardynał wszakże, zbyt niecierpliwy, by stać się prawdziwym hipokrytą, nie bardzo dbał o opinię publiczną. Bywało, rzecz jasna, że i on zmuszony był zmieniać lub upiększać prawdę. To jednak zrozumiałe u kogoś, kto para się dyplomacją.
Na tę specjalną okazję Adriana ubrała dzieci w najlepsze szatki: Cezara w czarne atłasy, Juana w biały jedwab, a dwuletniego Jofre w niebieskie śpioszki, atłasowe, bogato zdobione haftem. Lukrecja miała na sobie wybraną przez Giulię długą koronkową sukienkę brzoskwiniowej barwy, na głowie zaś, przypięty do jasnoblond loków, niewielki, wysadzany drogimi kamieniami diadem.
Kardynał skończył czytać dokument przywieziony z Florencji przez jego głównego doradcę, Duarte Brandao, a dotyczący pewnego dominikańskiego mnicha nazwiskiem Savonarola. Podobno był on prorokiem, natchnionym przez Ducha Świętego. Co jednak bardziej zagrażało zamysłom kardynała, prości obywatele Florencji tłumnie stawiali się na kazaniach Savonaroli i nadzwyczaj żywo na nie reagowali. Okrzyknięty wizjonerem, święty mówca i kaznodzieja w pełnych żaru kazaniach występował często przeciw cielesnym i finansowym nadużyciom watykańskiej hierarchii.
– Tego niby prostego braciszka musimy mieć na oku – powiedział Rodrigo Borgia. – Już się zdarzało, że wielkie dynastie upadały za sprawą prostych ludzi, którzy uwierzyli, iż znaleźli się w posiadaniu jedynej, świętej prawdy.
Brandao był wysokim, szczupłym mężczyzną, o długich, czarnych włosach i rasowym, arystokratycznym obliczu. Wyglądał na łagodnego i przyjacielskiego, ale w Rzymie mówiło się, że nie było odeń straszniejszego gwałtownika, gdy spotykał się z przejawami nielojalności czy zuchwalstwa. Panowała opinia, iż tylko głupiec zrobiłby sobie z niego wroga. Teraz Duarte pogładził wskazującym palcem wąsa, rozważając ukryty sens słów kardynała.
– Chodzą słuchy – rzekł – że ten mnich w swoich kazaniach napada także na Medyceuszy, przy pełnej, zresztą, aprobacie obywateli Florencji.
Rozmowę przerwało pojawienie się dzieci. Duarte Brandao przywitał je z uśmiechem, a następnie usunął się w kąt komnaty.
Lukrecja, podniecona tą niezwykłą chwilą, od razu rzuciła się ojcu w objęcia. Chłopcy jednak zostali z tyłu; stali sztywno, z rękami założonymi na plecy.
– Chodźcie, synkowie – rzekł Rodrigo, tuląc córkę w ramionach. – Chodźcie i dajcie papie buziaka. – Przywołał ich ruchem dłoni, uśmiechając się przy tym ciepło i serdecznie.
Cezar pierwszy zbliżył się do ojca. Rodrigo Borgia postawił Lukrecję na złotym karle u swoich stóp i objął syna. Był silnym chłopcem, wysokim, muskularnym. Ojciec lubił dotyk jego ciała; przywracał mu ufność we własną przyszłość. Uściskał syna, a następnie odsunął go na odległość ramienia, aby mu się przyjrzeć.
– Cezarze – rzekł z czułością – co dzień odmawiam modlitwę dziękczynną do Najświętszej Panienki, bo raduje się moje serce, ilekroć cię widzę.
Chłopiec uśmiechnął się radośnie, uszczęśliwiony ojcowską aprobatą. Potem odsunął się na bok, robiąc miejsce Juanowi. I być może sprawił to przyspieszony rytm uderzeń dziecięcego serca, które kardynał czuł na własnej piersi, może spazmatyczny oddech, świadczący o zdenerwowaniu, ale jakaś część Rodriga przypływem czułości zareagowała na te objawy słabości Juana. Kiedy więc objął syna, uściskał go delikatniej niż Cezara, ale trzymał w ramionach nieco dłużej.
Jedząc samotnie w swoich apartamentach, kardynał zazwyczaj pospiesznie spożywał prosty posiłek złożony tylko z chleba, owoców i sera. Tego jednak dnia przykazał służącym zastawić stół pastą i pieczonym drobiem, wołowiną z konfiturami, smażonymi w cukrze kasztanami.
Kiedy dzieci, Adriana i jej syn Orsino oraz piękna i czarująca Giulia Farnese usiedli wokół stołu, śmiejąc się i paplając beztrosko, Rodrigo Borgia poczuł się szczęśliwy. Otoczony przez rodzinę i przyjaciół nabierał oto pewności, że warto było żyć na tej ziemi. Odmówił bezgłośnie modlitwę, wyrażając swą wdzięczność boskiej opatrzności. Kiedy służący lał czerwone niczym krew wino do srebrnego puchara kardynała, ten jak nigdy czuł się przepełniony życzliwością. Roztkliwił się nieco i jakby dając wyraz swoim uczuciom, pierwszy łyk wina odstąpił siedzącemu obok niemu Juanowi.
Chłopiec jednak skosztował napoju i skrzywił się.
– Za gorzkie, papo – powiedział. – Nie smakuje mi.
Rodrigo Borgia, jak zawsze czujny, zmartwiał z przerażenia.
To było słodkie wino, nie powinno zawierać przymieszki goryczy…
Bardzo szybko Juan jął się skarżyć, że mu niedobrze, zgiął się wpół, dręczony bólem brzucha. Ojciec i Adriana próbowali go pocieszać, ale chwilę później zaczął wymiotować gwałtownie. Kardynał wziął chłopca na ręce, zaniósł do przedpokoju i ułożył na obitej brokatem sofie.
Niezwłocznie wezwano watykańskiego medyka; nim jednak przybył, Juan stracił przytomność.
– Trucizna – oświadczył lekarz, zbadawszy dziecko.
Juan był blady jak śmierć, rozpalony gorączką, czarna żółć cienką strużką sączyła mu się z ust. Wyglądał jak bezbronne niemowlę.
Zwykle spokojny i opanowany, kardynał wpadł we wściekłość.
– Trucizna przeznaczona dla mnie… – powiedział.
Na te słowa stojący nieopodal Duarte Brandao dobył miecza i rozejrzał się czujnie, gotów odeprzeć każdy kolejny zamach na życie i zdrowie kardynała i jego rodziny.
– Wróg jest w pałacu – zwrócił się doń Rodrigo. – Zbierz całą służbę w wielkiej sali. Każdemu daj kielich wina i każ wypić. A potem przyprowadź tu tego, kto odmówi.
– Drogi kuzynie – zatroskanym tonem szepnęła Adriana – Wasza Dostojność, rozumiem twój żal, ale w ten sposób utracisz swych najbardziej zaufanych ludzi. Wielu z nich będzie chorować, niektórzy umrą…
– Nie dam im wina, które podsunięto memu biednemu, niewinnemu dziecku. Dostaną czysty napój. Ale winny grzechu, i tylko on, odmówi wypicia, bo strach ściśnie go za gardło, nim doniesie puchar do ust.
Duarte oddalił się spiesznie, by wypełnić rozkazy kardynała.
Juan, przeraźliwie blady, wciąż leżał nieruchomy jak głaz. Siedziały przy nim Adriana, Giulia i Lukrecja, ocierając mu czoło wilgotnymi ręcznikami.
Kardynał Rodrigo Borgia ujął bezwładną, drobną dłoń syna i ucałował ją. Następnie udał się do prywatnej kaplicy i klęknął przed figurą Matki Boskiej. Zwracał się do niej, gdyż wiedział, że rozumiała, co to znaczy utracić syna, i zaznała bólu po takiej stracie.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – błagał – wszystko, czego może dokonać człowiek, aby przywieść tysiące nieśmiertelnych dusz na łono jedynego prawdziwego Kościoła. Twojego Kościoła. Dopilnuję, by wielbiły twego syna, jeśli tylko ty oszczędzisz życie mojego…
W drzwiach kaplicy stanął Cezar. Kiedy kardynał odwrócił się, by nań spojrzeć – miał łzy w oczach.
– Pójdź, Cezarze. Pójdź, synu. Pomódl się za swego brata.
Chłopiec zbliżył się do figury, by klęknąć obok ojca.
Kardynał z Cezarem wrócili z kaplicy, ale w komnacie panowało milczenie, dopóki nie pojawił się Duarte.
– Winowajca został odkryty – obwieścił. – To zwykły kuchcik, ostatnio zatrudniony na dworze w Rimini.
Rimini była to niewielka signoria na wschodnim wybrzeżu Italii, której władca, Gaspare Malatesta, miał opinię zagorzałego wroga Rzymu i papiestwa. Ten olbrzymiej postury mąż, o ciele dość wielkim, by pomieścić dwie dusze, i obrzmiałej, dziobatej twarzy, nosił przydomek Lwa, a to dla zwykle splątanych, rudych włosów.
Kardynał Borgia opuścił swe miejsce u boku chorego syna i szepnął do Duarte:
– Zapytaj kuchcika, dlaczego w takiej pogardzie ma Jego Świątobliwość. A potem każ mu wypić butelkę wina z naszego stołu. Dopilnuj, by opróżnił ją do dna.
Duarte skinął głową.
– A co mamy z nim zrobić, kiedy już wino zadziała? – spytał.
Oczy kardynała płonęły, a twarz poczerwieniała, gdy mówił:
– Posadź go na osła, przywiąż mocno i poślij Lwu z Rimini z taką wiadomością: niech Malatesta zacznie się modlić o odpuszczenie grzechów i pojedna się z Bogiem.
Jeszcze kilka tygodni Juan przeleżał jakby pogrążony w głębokim śnie. Kardynał zarządził, by pozostał w pałacu w Watykanie, gdzie mógł się nim opiekować jego osobisty lekarz. Adriana czuwała nad chłopcem, mając do pomocy kilka służebnych. Rodrigo Borgia tymczasem całymi godzinami modlił się w swej kaplicy do Najświętszej Panienki.
– Tysięczne rzesze natchnę wiarą jedynego prawdziwego Kościoła – obiecywał żarliwie. – Tylko przebłagaj Chrystusa, by oszczędził życie mojego syna.
Jego modlitwy zostały wysłuchane; Juan wyzdrowiał. Zwiększyło to jeszcze oddanie kardynała Kościołowi świętemu i rodzinie.
Niemniej Rodrigo Borgia był świadom, że sama przychylność niebios nie zapewni już bezpieczeństwa jego bliskim. Wiedział, że należało zatem podjąć dodatkowe działania.
Kardynał zrozumiał, iż musi posłać do Hiszpanii po Miguela Corella, znanego również jako don Micheletto, od włoskiego odpowiednika jego imienia – Michele.
Miguel był nieślubnym synem siostry Rodriga Borgii. Już od najmłodszych lat przeczuwał, jak potoczą się jego losy. Wychowywał się w Walencji i jako dziecko nie był ani podły, ani nie zdradzał skłonności sadystycznych. Często natomiast stawał w obronie tych, którzy przez swą dobroć stawali się bezbronni wobec brutalności otoczenia, jako że zwykle łagodność bywa mylona ze słabością.
Wcześnie pogodził się ze swoim przeznaczeniem: będzie chronił tych, którzy w imię świętego Kościoła rzymskiego niosą światu pochodnię wiary.
Miguel był silnym chłopcem, a niezłomność jego lojalności dorównywała gwałtowności uczynków. Opowiadano, że jako nastolatek, co prawda krzepki i mocno zbudowany, w obronie matki, właśnie siostry kardynała, stawił czoło najdzikszemu bandycie w mieście.
Miał wówczas ledwie szesnaście lat. Wspomniany bandyta z grupą młodocianych rzezimieszków wtargnął do ich domu i próbował odpędzić chłopca od skrzyni, w której jego matka przechowywała cenne święte relikwie i rodzinną bieliznę. Kiedy Miguel, zazwyczaj raczej małomówny, sklął bandytów i odmówił ruszenia się z miejsca, przywódca napastników ciął go sztyletem w twarz. Ostrze rozpłatało policzek i krew chlusnęła na pierś chłopca. Jego matka krzyknęła rozpaczliwie, siostra zaniosła się głośnym łkaniem, ale on nieporuszony stał na posterunku.
Na koniec, kiedy na ulicy zaczęli się gromadzić sąsiedzi i ich krzyki dotarły do izby, bandyci w obawie przed ujęciem wycofali się; umknęli z miasta w kierunku pobliskich skał.
Kilka dni później ta sama banda spróbowała wrócić do Walencji, lecz napotkała zorganizowany opór. Większość łotrów zbiegła, ale ich przywódca został pochwycony przez Miguela. Rankiem znaleziono pechowego zbója wiszącego na grubej linie na dużym drzewie zdobiącym miejski rynek.
Odtąd Miguel Corella zyskał sobie w okolicy reputację człowieka gwałtownego. W obawie przed zemstą nikt nie śmiał mu się narazić czy skrzywdzić któregoś z jego przyjaciół lub krewnych. Twarz mu się zagoiła, ale naznaczona została tak ogromną blizną, że usta Miguela na zawsze pozostały wykrzywione; innych szkód nie poniósł. I choć u kogoś innego taki zgoła szyderczy grymas robiłby przerażające wrażenie, opinia Miguela jako sprawiedliwego wśród ludzi, a także miłosierne spojrzenie jego złotobrązowych oczu sprawiały, iż każdy rozpoznawał w nim człowieka w gruncie rzeczy poczciwego. To wtedy mieszkańcy miasta zaczęli z sympatią nazywać go „don Micheletto”. Stał się postacią znaną i otoczoną powszechnym szacunkiem.
Kardynał Rodrigo Borgia uważał, że w każdej rodzinie ktoś musi działać zupełnie jawnie, w pełnym świetle dnia, i głosić słowo boże. Jednakże za nim muszą stać inni, którzy zadbają o bezpieczeństwo i o to, by ich wspólny zbożny trud zrodził owoce. Ci, co władali Kościołem, nie mogliby się sami obronić przed złem, kryjącym się w ich otoczeniu, bez ludzkiej pomocy, bo taka była natura świata, w jakim przyszło im żyć.
Że młody don Micheletto był powołany do odegrania roli złoczyńcy, nie zaskoczyło ani jego samego, ani kardynała; Miguel słusznie miał opinię niepospolitego człowieka. Jego umiłowanie zarówno ojca w niebiosach, jak i Stolicy Apostolskiej oraz jego lojalność wobec nich nigdy nie podlegały wątpliwości, niezależnie od wad charakteru przypisywanych mu przez wrogów. Rodrigo Borgia nie wątpił, że don Micheletto zawsze podda się jego woli i chętnie zrobi wszystko, czego zażąda odeń Kościół święty.
A że kardynał uważał, że działa z boskiej inspiracji, to i don Micheletto wierzył, iż jego rękami kieruje ta sama niebiańska siła; nie było więc problemu grzechu. Bo czyż ilekroć sprawiał, że przestawał oddychać któryś z wrogów kardynała lub Kościoła, nie odsyłał po prostu jego duszy tam, skąd przyszła, i pod osąd ojca w niebiosach?
Tak więc wkrótce po wyzdrowieniu Juana Rodrigo Borgia, sam wychowany w Walencji i świadom więzów krwi, łączących go z tym Hiszpanem, wezwał siostrzeńca do Rzymu. Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństw życia w obcym kraju, los i pomyślność swej rodziny składał w ręce dwudziestojednoletniego don Micheletta. Kiedy zaś dzieci kardynała podrosły, rzadko się zdarzało, by odwróciwszy się, nie spostrzegły za sobą cienia – don Micheletta.
Ilekroć kardynał był w Rzymie i pozwalały mu na to obowiązki wicekanclerza Kościoła, co dzień odwiedzał dzieci. Rozmawiał i bawił się z nimi, często z don Michelettem u boku. Przy pierwszej zaś okazji, chcąc uciec przed zaduchem upalnego rzymskiego lata, przed tłokiem wąskich uliczek Wiecznego Miasta, zabierał dzieci do swojego cudownego wiejskiego zacisza, samotni ukrytej wśród bujnej zieleni.
2
Dzień drogi od Rzymu, skryty u podnóża Apeninów, znajdował się pokaźny szmat terenu porośniętego cedrowo-sosnowym lasem, otaczającym niewielkie, czyste jezioro. Rodrigo Borgia dostał ową ziemię w prezencie od swego stryja, papieża Kaliksta III. W ostatnich latach przemienił to miejsce w luksusową wiejską rezydencję, a zarazem azyl, w którym on i jego rodzina mogli się kryć przed całym światem.
Lago di Argento, magiczne miejsce. Pełne odgłosów natury i kolorów stworzenia, dla Rodriga – zaiste raj na ziemi.
O świcie i ponownie o zmierzchu, kiedy ciemniał błękit nieba, powierzchnia jeziora stawała się srebrzystoszara. W momencie gdy ujrzał to po raz pierwszy, kardynał był oczarowany. Miał nadzieję, że spędzi tu z dziećmi najszczęśliwsze chwile.
W upalne letnie dni o barwie cytryny dzieci pływały dla ochłody w jeziorze, a potem uganiały się po zielonych łąkach, porośniętych bujną trawą. Kardynał przechadzał się tymczasem po cytrusowych gajach ze złotym różańcem w dłoni. W ten czas spokoju przepełniało go zdumienie urodą życia, zwłaszcza jego życia. Owszem, ciężko pracował; od czasu gdy jako młodzieniec został biskupem, nie ustawał w dbałości o szczegóły, ale nie był pewien, jak dalece zadecydowało to o jego szczęściu i pomyślności. Iluż bowiem biedaków pracuje w pocie czoła, a przecież ich trudu niebiosa na ziemi nie nagradzają. Wdzięczność wypełniała serce kardynała. Wznosił oczy ku czystemu, błękitnemu niebu i odmawiał modlitwę, błagając o błogosławieństwo. Albowiem pod powierzchnią jego wiary, po wszystkich tych latach łaski, pozostał ukryty strach, że za takie życie jako jego człowiek musi kiedyś słono zapłacić. To oczywiste, że Bóg hojnie szafował swoimi darami, lecz by się stać godnym kierowania duszami, zmierzającymi ku Kościołowi świętemu, człowiek musiał poddać próbie szczerość własnej duszy. Bo jak inaczej ojciec w niebiosach miałby ocenić jego wartość? Kardynał miał nadzieję, że sprosta tej próbie.
Pewnego wieczoru, po zjedzonej wspólnie wystawnej kolacji, Rodrigo zafundował dzieciom wspaniały pokaz ogni sztucznych. Małego Jofre trzymał na ręku; Juan kurczowo uczepił się ojcowskiej sutanny.
Srebrne gwiazdy rozjaśniały niebo, mknąc po nim olbrzymimi, świetlistymi łukami, by wreszcie opaść kaskadą wesołych kolorów. Cezar ujął dłoń siostry i poczuł, że ta drży. Słyszał okrzyki strachu, jakie wydawała przy każdym wybuchu, kiedy wielkie snopy światła rozpryskiwały się nad ich głowami.
Przerażenie córki nie uszło uwagi kardynała. Podał niemowlę Cezarowi, pochylił się i objął Lukrecję.
– Papa cię przytuli – powiedział. – Teraz będziesz bezpieczna.
Cezar stał tuż obok ojca z malutkim Jofre na rękach i słuchał, jak kardynał objaśnia układ poszczególnych konstelacji gwiezdnych. Mówił nadzwyczaj żywo, barwnie, gestykulując przy tym zamaszyście. Cezara dźwięk ojcowskiego głosu napawał tak wielką otuchą, że już wtedy zrozumiał, iż te chwile spędzone w Lago di Argento zawsze będą dlań bezcennym skarbem. Tej bowiem nocy był najszczęśliwszym dzieckiem na świecie; i nagle poczuł, że wszystko jest możliwe.
Wszystko, co robił kardynał Borgia, robił z zamiłowaniem i niekłamaną przyjemnością. Należał do tych rzadkich ludzi, pełnych ognia i twórczej pasji, którzy wszystkich dookoła potrafią zarazić swoim entuzjazmem. Kiedy jego dzieci podrosły i były w stanie ogarnąć umysłem problemy bardziej skomplikowane, szczegółowo omawiał z nimi najróżniejsze kwestie związane z religią, polityką i filozofią. Spędzał długie godziny z Cezarem i Juanem, rozprawiając na temat sztuki dyplomacji i pożytków płynących z religijnej i politycznej strategii. Cezar lubił te intelektualne poszukiwania, ale Juan często się nudził. Z powodu swoich wcześniejszych obaw kardynał pobłażał Juanowi we wszystkim. Jak się z czasem okazało – ze szkodą dla chłopca, bo wyrósł z niego młokos krnąbrny i zepsuty. To z Cezarem Rodrigo wiązał swoje największe nadzieje, a spodziewał się po nim zaiste wiele.
Dużą przyjemność sprawiały Rodrigowi wizyty w pałacu Orsinich, jako że zarówno jego kuzynka Adriana, jak i młoda Giulia podziwiały go i darzyły wielką atencją. Ta ostatnia wyrastała na wcale piękną kobietę. Jej jasne włosy, raczej złociste niż płowe, jak włosy Lukrecji, sięgały niemal podłogi. Patrząc na wielkie, niebieskie oczy i pełne usta Giulii, trudno było się dziwić, że w całym Rzymie, mówiąc o niej, posługiwano się przydomkiem La Bella. Kardynał stwierdził, że zaczyna odczuwać pewien pociąg do tej dziewczyny.
Giulia Farnese pochodziła ze starej szlachty prowincjonalnej. Zaręczona z młodszym od niej o kilka lat Orsinem Orsinim, wniosła mu w posagu trzysta florenów – na owe czasy kwotę całkiem niebagatelną. Perspektywa ujrzenia ojca zawsze radowała dzieci Rodriga, ale i Giulia zaczęła tęsknić do jego odwiedzin. Pojawienie się kardynała wywoływało rumieniec na jej policzkach. Podobnie działo się z większością kobiet, które napotykał na swej drodze. Bywało, że pomógłszy Lukrecji umyć włosy i przebrać się w najlepsze szaty na powitanie ojca, Giulia sama dokładała wielu starań, by wyglądać możliwie najatrakcyjniej. Rodrigo Borgia był oczarowany tą młódką.
Różnica wieku nie miała tu żadnego znaczenia.
Nadszedł czas oficjalnej ceremonii zaślubin Orsina – notabene chrześniaka kardynała – z Giulią Farnese. Powodowany szacunkiem dla kuzynki Adriany oraz afektem do piętnastoletniej panny młodej, Rodrigo zaproponował, by uroczystość odbyła się w Sali Gwiaździstej jego własnego pałacu.
Odniósł później wrażenie, iż tego dnia Giulia, która wystąpiła w białej, atłasowej sukni ślubnej ze srebrnym, naszywanym perłami welonem, osłaniającym słodką twarzyczkę, przeistoczyła się z dziecka w najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć. Tak świeżą, tak pełną życia, że kardynał tylko wysiłkiem woli panował nad swoją namiętnością.
Wkrótce potem Orsino wysłany został do wiejskiej samotni kardynała w Bassanello, gdzie pod okiem watykańskich doradców odbywał szkolenie, które miało zeń zrobić dowódcę wojsk zaciężnych. Jeśli zaś chodzi o Giulię Farnese, to niebawem wylądowała w ramionach Rodriga, a następnie w jego łożu. Uczyniła to ochoczo i bez oporów.
Kiedy Cezar i Juan mieli po kilkanaście lat, posłano ich do szkół, by zaczęli wypełniać swoje przeznaczenie. Juanowi nauka przychodziła z największym trudem i kardynał doszedł do wniosku, że nie jest mu pisana przyszłość kapłana czy uczonego. Będzie zatem żołnierzem. Inaczej rzecz się miała z Cezarem. Niezwykła inteligencja zawiodła go do szkoły w Perugii, gdzie uczył się przez dwa lata, objawiając przy tym prawdziwe zdolności. Następnie wysłano go do Pizy, by na tamtejszym uniwersytecie pogłębiał swą wiedzę z zakresu teologii i prawa kanonicznego. Kardynał miał nadzieję, że Cezar pójdzie w jego ślady i dobije się wysokich godności w Kościele.
Choć Rodrigo Borgia wypełnił swój obowiązek wobec trójki starszych dzieci z nieznanych kobiet (być może kurtyzan), w swych aspiracjach na przyszłość skupiał się na dzieciach, które dała mu Vannozza: Cezarze, Juanie i Lukrecji. Znacznie większą trudność sprawiało mu ustanowienie silnej więzi z najmłodszym synem, Jofre. Próbując usprawiedliwić przed sobą ten brak ojcowskich uczuć, zaczął się zastanawiać i wtedy właśnie na dnie umysłu Rodriga zrodziła się wątpliwość, czy istotnie najmłodszy chłopiec Vannozzy był jego synem. Któż bowiem wie, jakie sekrety kryje serce kobiety?
Kardynał Borgia pełnił funkcję wicekanclerza Kościoła za pontyfikatu czterech papieży. Od ośmiu lat służył aktualnemu następcy Świętego Piotra, Innocentemu VIII, i w tym czasie zrobił, co było możliwe, dla umocnienia potęgi papiestwa i nienaruszalności jego władzy.
Przyszedł jednak dzień, gdy biedny Innocenty legł na łożu śmierci i nawet świeże kobiece mleko i transfuzja krwi trzech młodzianków nie mogły uratować mu życia. Chłopcom zapłacono za krew po dukacie, ale medyczny eksperyment nie powiódł się i zakończył katastrofą. Nagrodzono ich wówczas wystawnymi pogrzebami, a rodzinom wypłacono po czterdzieści dukatów.
Nieszczęściem Innocenty VIII pozostawił skarbiec papieski pusty, a Kościół święty bezbronny wobec zniewag katolickiego króla Hiszpanii i najbardziej chrześcijańskiego króla Francji. W watykańskich finansach panował taki nieład, że sam Ojciec Święty zmuszony był zastawić swoją tiarę, by kupić palemki, które zwyczajowo rozdawał w Niedzielę Palmową. Wbrew radom Rodriga Borgii pozwalał władcom Mediolanu, Neapolu, Wenecji, Florencji i innych miast-państw i lenn zwlekać z wypłatą należnych Kościołowi danin. Sam zresztą roztrwonił krociowe sumy, przygotowując krucjaty, na które nikt nie miał ochoty się wypuszczać.
Jedynie prawdziwy geniusz strategii i skarbowości byłby w stanie przywrócić świętemu Kościołowi katolickiemu dawną chwałę. Ale kto miałby to być? To pytanie zadawali sobie wszyscy. Niemniej decyzję w tej kwestii mogło podjąć tylko Kolegium Kardynałów, prowadzone przez Ducha Świętego i działające z boskiej inspiracji. Papieżem bowiem nie mógł zostać zwykły człowiek. Musiały go zesłać niebiosa.
Szóstego sierpnia tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego drugiego roku w wielkiej sali Kaplicy Sykstyńskiej rozpoczęło się konklawe Kolegium Kardynałów, mające na celu obranie nowego papieża. Przed intruzami i ewentualnymi naciskami z zewnątrz chronili obradujących halabardnicy, rzymscy arystokraci i zagraniczni ambasadorowie.
Zgodnie z tradycją, wkrótce po śmierci Innocentego VIII wszyscy książęta Kościoła, członkowie świętego kolegium w liczbie dwudziestu trzech zgromadzili się, aby wybrać rzecznika niebios, następcę Świętego Piotra, i opiekuna jego kluczy, Wikariusza Chrystusa na ziemi. Musiał on być nie tylko duchowym przewodnikiem świętego Kościoła rzymskokatolickiego, ale i politycznym przywódcą państwa kościelnego. Zadaniom tym mógł podołać jedynie człowiek obdarzony ogromną inteligencją, zdolnościami przywódczymi i talentem negocjacyjnym.
Nakładając papieską tiarę, nowo wybrany zwierzchnik Kościoła wchodził w posiadanie olbrzymich bogactw, lecz jednocześnie brał na siebie odpowiedzialność za sytuację polityczną w centralnej części półwyspu, która za jego sprawą mogła ulec albo zjednoczeniu, albo dalszemu rozbiciu na poszczególne miasta-państwa i prowincje. Tak czy inaczej papież Innocenty jeszcze nie skonał, a już zawierano układy, obiecywano posiadłości i tytuły w zamian za poparcie i lojalność. W ten sposób poszczególne stronnictwa starały się zapewnić sobie wybór tych, a nie innych kandydatów.
Z grupy kardynałów, którzy – przynajmniej teoretycznie – mogliby zasiąść na tronie Piotrowym, tylko kilku cieszyło się odpowiednio dużym prestiżem i miało na swoim koncie istotne zasługi: kardynał Ascanio Sforza z Mediolanu, kardynał Cibo z Wenecji, kardynał della Rovere z Neapolu i kardynał Borgia z Walencji. Ten ostatni był jednak cudzoziemcem, Hiszpanem z pochodzenia, toteż jego szanse oceniano jako mizerne. Uważano go za Katalończyka i to stanowiło największą jego wadę. I choć zmienił nazwisko z hiszpańskiego „Borja” na włosko brzmiące „Borgia”, nie uzyskał akceptacji starych rodów rzymskich.
Niemniej nie można go było nie brać pod uwagę. Od ponad trzydziestu pięciu lat wspaniale służył Kościołowi. Jako jego wicekanclerz odnosił sukcesy w służbie dyplomatycznej, a za pontyfikatu poprzedniego papieża, mimo trudnej sytuacji międzynarodowej, wynegocjował kilka układów korzystnych dla Watykanu. Każde takie zwycięstwo nie pozostawało także bez wpływu na zamożność i pozycję jego rodziny. Wielu swoich krewnych umieścił na najwyższych stanowiskach, zapewniając beneficja i nadania, które w odczuciu przedstawicieli starych rodów italskich prawnie im się nie należały. Hiszpański papież? Bzdura! Siedzibą Stolicy Apostolskiej jest Rzym, zrozumiałe więc, że papież musi pochodzić z jednej z prowincji Italii.
W atmosferze tajemnicy konklawe podjęło swój zbożny trud. Odizolowani w pojedynczych celach we wnętrzu ogromnej, zimnej kaplicy, kardynałowie nie mogli się kontaktować ani między sobą, ani z zewnętrznym światem. Mogli się jedynie modlić o natchnienie od Boga, ale ostateczną decyzję musieli podjąć samodzielnie. Przebywali w wilgotnych, mrocznych celach, gdzie oprócz niewielkich, oświetlonych kilkoma świecami ołtarzyków z wiszącym na ścianie krucyfiksem znajdowała się prycza dla potrzebujących odpoczynku, sedes pokojowy, urynał, dzbanek wody, sól i misa słodyczy – migdałów w cukrze, marcepanu, słodkich ciasteczek, cukru trzcinowego. W kaplicy nie było zaplecza kuchennego, toteż posiłki dla uczestniczących w konklawe kardynałów przygotowywano w ich pałacach: przyniesione w drewnianych naczyniach podawano im przez otwór w drzwiach. Każdy z kardynałów musiał rozstrzygnąć we własnym sumieniu, kto najlepiej przysłuży się swojej rodzinie, swojej prowincji i Kościołowi świętemu. Brak ostrożności przy podejmowaniu decyzji nie musiał, co prawda, grozić utratą dóbr doczesnych, ale mógł wystawić na szwank nieśmiertelną duszę głosującego.
Nie należało tracić czasu, po tygodniu bowiem deliberującym w samotności kardynałom obcinano racje żywnościowe; podawano im tylko chleb, wino i wodę. Nie działo się tak bez powodu. Po śmierci papieża w Rzymie królował chaos. Pozbawione władcy miasto ogarniał zamęt, ulice stawały się sceną zamieszek i niepokojów. Łupiono sklepy, plądrowano pałace, mnożyły się gwałty i morderstwa. Co więcej, dopóki tron Piotrowy pozostawał pusty, sam Rzym łatwo mógł paść ofiarą podboju wrogów zewnętrznych.
Rozpoczęło się głosowanie. Tysiące Rzymian zgromadziło się na placu przed kaplicą. Stali, modląc się głośno i śpiewając pobożne pieśni, ożywiani nadzieją, że nowy papież ubłaga niebiosa, by położyły kres diabelstwu panoszącemu się na ulicach. Wymachiwali chorągwiami, czekając, aż na balkonie pojawi się wysłannik kolegium, by obwieścić, iż zostali ocaleni.
Pierwsza tura głosowania trwała trzy dni, ale żaden z kardynałów nie zdobył wymaganej większości dwu trzecich głosów. Najwięcej – po osiem – otrzymali: kardynał Ascanio Sforza z Mediolanu i kardynał della Rovere z Neapolu. Rodriga Borgię większość kolegium uznała za kandydata „rezerwowego”: dostał siedem głosów. Gdy zakończono liczenie głosów i stało się jasne, że wyłonienie zwycięzcy nie jest możliwe – ceremonialnie spalono kartki do głosowania.
Rankiem tłum zgromadzony na placu przyglądał się, jak dym unosi się z komina górującego nad Kaplicą Sykstyńską i układa się w coś na kształt czarnego znaku zapytania, wiszącego na czystym, błękitnym niebie. Dopatrując się w tym jakiegoś znaku, obywatele żegnali się i wznosili ku niebu drewniane krzyże. Z Watykanu nie nadchodziły żadne wieści; zebrani przed kaplicą modlili się z coraz większym żarem, śpiewali coraz głośniej.
Kardynałowie wrócili do cel, aby raz jeszcze się zastanowić.
Drugie liczenie głosów, dwa dni później, przyniosło wynik zbliżony do pierwszego: nikt nie poszedł na znaczące ustępstwa. Tym razem, gdy z wiadomego komina uniósł się czarny dym, modłom zabrakło nagle żarliwości, śpiew przycichł. Plac przed kaplicą płonął w ciemności, rozjaśnianej jedynie przez kilka latarń i migoczących ulicznych lamp.
Po Rzymie zaczęły krążyć szalone plotki. Ludzie przysięgali, że rankiem następnego dnia na niebie ukazały się trzy jednakowe słońca. Uznano to za znak, iż następny papież ustanowi równowagę pomiędzy trzema dziedzinami władzy papieskiej: ziemską, duchową i boską. Widziano w tym dobry omen.
Ale w nocy, na szczycie wieży pałacu kardynała Giuliana della Rovere, gdzie nikomu nie wolno było wchodzić, samorzutnie zapłonęło szesnaście pochodni. Po chwili na oczach zrazu pełnego nadziei, potem zaś strwożonego tłumu wszystkie pochodnie oprócz jednej – zgasły. Zły omen! Która z władz papiestwa miała się ostać? Nad placem zapadła przepełniona grozą cisza.
Konklawe znalazło się w impasie. W pomieszczeniach kaplicy robiło się coraz zimniej, panowała wilgoć. Co starsi kardynałowie zaczynali odczuwać skutki przemęczenia. To było nie do zniesienia: jak tu myśleć i wnioskować poprawnie, kiedy człowieka męczy biegunka i rwie w kolanach?
Tej nocy część kardynałów opuściła cele, by chyłkiem przemknąć się do sąsiednich pomieszczeń. Negocjacje zostały wznowione. Na nowo targowano się o kościelne posiadłości i urzędy, składano obietnice, kuszono majątkami, godnościami, perspektywami na przyszłość – byle kupić choć jeden głos.
Zawierano nowe układy, rodziły się nowe zależności. Tyle że ludzkie umysły i serca są zmienne i nigdy nie można wykluczyć pojawienia się kłopotów i nieporozumień. Bo jeśli ktoś może sprzedać duszę jednemu diabłu, dlaczego nie miałby dobić targu z drugim?
Tłum przed kaplicą znacznie się przerzedził. Zmęczeni i zniechęceni Rzymianie w trosce o własne bezpieczeństwo i o spokój swoich domów tłumnie opuszczali plac i wracali do rodzin. Tak więc gdy o szóstej rano z komina buchnął wreszcie biały dym, a z zamurowanych okien zaczęły wypadać kamienie, oświadczenia watykańskiego kamerlinga wysłuchało niewielu.
– Z wielką radością staję przed wami, by ogłosić: mamy nowego papieża.
Ci, którzy wiedzieli o impasie konklawe, zastanawiali się, który z prowadzących kandydatów został wybrany. Kardynał Ascanio Sforza czy kardynał della Rovere? Wtedy jednak w oknie ukazała się inna postać, roślejsza, bardziej okazała. Z jej rąk niczym konfetti posypały się karteczki z pospiesznie nabazgranymi słowami: „Naszym papieżem został kardynał Rodrigo Borgia z Walencji, Aleksander VI. Jesteśmy ocaleni!”.
3
Papież Aleksander VI – do niedawna kardynał Rodrigo Borgia – wiedział, że najpilniejszą sprawą było teraz zaprowadzenie porządku na ulicach Rzymu. Od śmierci Innocentego w mieście popełniono z górą dwieście morderstw. Aleksander musiał położyć kres temu bezprawiu, przykładnie ukarać grzeszników, żeby pozostali, ci poczciwi Rzymianie, mogli zanosić modły w pokoju.
Pierwszego ujętego zabójcę osądzono w trybie doraźnym i natychmiast powieszono. Mało tego. Powieszono także jego brata, a dom zrównano z ziemią, co stanowiło największe poniżenie dla każdego Rzymianina. Domownicy mordercy zostali bez dachu nad głową.
W ciągu tygodnia na ulice Rzymu wrócił spokój. Obywateli cieszyło, że ich Ojcem Świętym został człowiek tak silny i zdecydowany, że pod tiarą kryje się tak mądra głowa. Wybór kardynałów stał się teraz wyborem ludu.
Aleksander musiał jednak podjąć jeszcze inne decyzje. Miał też do rozwiązania dwa niezwykłej wagi problemy, a żaden z nich nie dotyczył spraw duchowych. Przede wszystkim należało stworzyć armię, by Kościół katolicki stał się ziemską potęgą i odzyskał kontrolę nad państwem kościelnym. A poza tym, obowiązkiem Aleksandra było materialne zabezpieczenie przyszłości dzieci.
Siedząc na tronie w Sali Wiary Pałacu Watykańskiego, zadumał się nad sensem boskich wyroków, nad losami świata, narodów i rodzin. Bo czyż nie był nieomylnym Wikariuszem Chrystusa na ziemi? A zatem czyż nie powinien zająć się sprawami całego świata, narodów i ich władców, wszystkich niezależnych miast Italii, republik i oligarchii? Ba, nawet sprawami nowo odkrytych Indii. Czyż nie było jego obowiązkiem służyć im wszystkim możliwie najlepszą radą? Zbadać, czy nie stanowią zagrożenia dla władzy Boga?
A własna rodzina, Borgiowie, z mrowiem krewnych, o których trzeba zadbać, i jego dzieci, złączone z nim więzami krwi, a przecież nieposkromione, niepoddające się żadnej kontroli z powodu ich własnych namiętności – co z nimi? Co było jego pierwszym obowiązkiem? I czy obydwa jego cele mogły zostać osiągnięte jednocześnie?
Obowiązek Aleksandra wobec Boga był oczywisty. Musi uczynić Kościół silnym. Wspomnienie Wielkiej Schizmy sprzed siedemdziesięciu pięciu lat, kiedy to było dwu papieży i dwa Kościoły – obydwa słabe – umacniało go w tym przekonaniu.
Miastami Italii należącymi do Kościoła władali teraz tyrani, myślący raczej o wzbogaceniu swoich rodzin niż o płaceniu danin należnych Kościołowi świętemu, który sankcjonował ich władzę. Królowie posługiwali się Kościołem jak narzędziem, mającym służyć wzmocnieniu ich władzy. Nikt nie myślał o zbawieniu nieśmiertelnych dusz poddanych. Nawet bogaci królowie Hiszpanii i Francji pozbawiali Kościół jego dochodów, gdy byli niezadowoleni z papieża. Jak śmieli! A co, jeśli Kościół pozbawi swego błogosławieństwa ich władzę? Przecież lud był posłuszny królom, bo uważał ich za wybrańców Boga, i tylko papież, jako przedstawiciel Kościoła i Wikariusz Chrystusa, mógł to potwierdzić. Aleksander wiedział, że musi kontynuować zabiegi o prymat swej władzy nad władzą królów Francji i Hiszpanii. Nigdy więcej soborów zwoływanych przez królów. Kościół i papież muszą dysponować świecką potęgą, by móc wykonywać wolę Boga. Krótko mówiąc – potrzebna im wielka armia.
Aleksander bardzo drobiazgowo przemyślał kwestie swej władzy jako papieża. I ułożył pewien plan.
Tuż po wstąpieniu na tron Stolicy Piotrowej, Aleksander mianował swego syna Cezara kardynałem. Jeszcze jako dziecko Cezar otrzymał godność biskupa, z którą wiązały się beneficja w wysokości kilku tysięcy dukatów rocznie. Teraz, choć ukończył ledwie siedemnaście lat i nieobce mu były wszelkie cielesne namiętności i występki młodości, ciałem i umysłem stał się dojrzałym mężczyzną. Ukończył prawo i teologię na uniwersytetach w Perugii i Pizie, a jego dysputy uznano za najbardziej błyskotliwe w dziejach tych uczelni. Jego wielką miłością była jednak historia wojen i wojskowości. Brał udział w kilku pomniejszych bitwach i w jednej z nich udało mu się odznaczyć. Całkiem nieźle opanował rzemiosło wojenne.
Aleksander był szczęśliwy. Bóg pobłogosławił jego syna bystrym umysłem, silną wolą i pewną naturalną drapieżnością, bez której nie sposób przetrwać na tym podłym świecie.
Cezar Borgia otrzymał wiadomość o wyniesieniu go do godności kardynała świętego Kościoła katolickiego, gdy nadal przebywał w Pizie, studiując prawo kanoniczne. Nie zaskoczyła go, bo przecież był synem nowego papieża. Ale też bynajmniej nie uszczęśliwiła. Owszem, dzięki temu mianowaniu stawał się bogatszy, ale w głębi serca czuł się żołnierzem. Chciał prowadzić do boju zbrojne hufce, zdobywać twierdze i ufortyfikowane miasta. Chciał się też ożenić i mieć dzieci, które nie byłyby bękartami jak on sam.
Dwaj jego najbliżsi przyjaciele i koledzy ze studiów, Gio Medici i Tila Baglioni, pogratulowali mu, a potem wzięli się do organizowania wieczornej biesiady, jako że w nadchodzącym tygodniu Cezar miał wyjechać do Rzymu, aby formalnie odebrać kardynalską nominację.
Gio został mianowany kardynałem w wieku lat trzynastu, a to dzięki wpływom ojca, pana Florencji, wielkiego Lorenza il Magnifico – Wawrzyńca Wspaniałego. Z trójki przyjaciół jedynie Tila Baglioni nie piastował żadnego urzędu kościelnego, za to był jednym ze spadkobierców i ewentualnych następców książąt Perugii. Tu, na uniwersytecie w Pizie, byli zwykłymi, pełnymi wigoru żakami. Choć mieli służbę i zbrojne poczty dla ochrony, każdy z nich potrafiłby obronić się sam. Cezar sprawnie władał mieczem, toporem i piką, ale nie posiadał jeszcze pełnej zbroi bojowej. Dysponował niezwykłą siłą fizyczną, a wzrostem przewyższał większość mężczyzn. Był świetnym studentem, dumą swoich nauczycieli. Zresztą niczego innego nie spodziewano się po synu papieża.
Gio był dobrym studentem, ale nie imponował posturą czy sprawnością fizyczną. Miał za to poczucie humoru, choć w obecności przyjaciół miarkował swój dowcip. Już w wieku siedemnastu lat Cezar swą stanowczością budził lęk rówieśników. Tila Baglioni natomiast był niespotykanie zawzięty, miał skłonność do napadów okrutnej furii, jeśli poczuł się znieważony.
Tego wieczoru przyjaciele biesiadowali w willi rodziny de Medici pod Pizą. Ze względu na świeżo przyznany Cezarowi czerwony kapelusz było to dyskretne przyjęcie, niewielka bibka z ledwie sześcioma kurtyzanami. Przyjaciele zjedli skromną kolację – pieczeń barania, wino, trochę słodyczy – oddając się przy tym lekkiej, miłej konwersacji.
Wcześnie poszli do łóżek, gdyż zostało ustalone, że następnego dnia, przed wyruszeniem w podróż powrotną do domów – Gio Medici do Florencji, Cezar Borgia do Rzymu – pojadą z Tilą Baglionim do Perugii na wielki festyn i bankiet z okazji ślubu jego stryjecznego brata. Ciotka Tili, księżna Atalanta Baglioni, przysłała mu specjalne zaproszenie na tę uroczystość. Ponieważ brzmiało ono raczej jak żądanie – musiał się zgodzić.
Następnego ranka trójka przyjaciół ruszyła w stronę Perugii. Cezar dosiadał swego najlepszego wierzchowca, którego podarował mu Alfonso, książę Ferrary. Gio jechał na białym mule, jako że nietęgi był zeń kawalerzysta. Tila miał pod sobą bojowego rumaka o uszach przyciętych, dla nadania mu dzikszego wyglądu. Razem, koń i jeździec, stanowili wspaniały widok. Żaden z młodzieńców nie miał na sobie zbroi, choć wzięli miecze i sztylety. Towarzyszył im poczet trzydziestu zbrojnych w kolczugach. Najęci przez Cezara, nosili jego barwy – żółć ze szkarłatem.
Miasto Perugia leży nad górnym Tybrem, niedaleko Jeziora Trazymeńskiego. Rodzina Baglionich i samo miasto wysoko cenili sobie niezależność, mimo iż w Rzymie tereny te uważano za należące do jednej z legacji państwa kościelnego. Cezar, choć pewny siebie i ufny w swą przebiegłość, nigdy nie odważyłby się przyjechać tu sam, bez ochrony Tili. Teraz z niecierpliwością oczekiwał przybycia do miasta, by poweselić się, nim wyruszy do Rzymu objąć swój nowy urząd.
Widziana z oddali, Perugia stanowiła piękny, ale i groźny widok. Twierdza broniąca dostępu do miasta wznosiła się na olbrzymim wzgórzu i była niemal nie do zdobycia.
Znalazłszy się w mieście, młodzi przybysze zauważyli, iż z okazji ślubu przystrojono kościoły i pałace, a posągi przybrano złotogłowiem. Cezar gawędził z przyjaciółmi; zadowolony, nawet próbował żartować. Jednocześnie z uwagą przyglądał się fortyfikacjom, w myśli zabawiając się układaniem planów szturmu na miasto.
Panią Perugii była wdowa, księżna Atalanta Baglioni. Ta wciąż jeszcze piękna kobieta znana była jako okrutna i surowa władczyni, rządząca w oparciu o zaciężną armię, którą dowodził jej syn Netto. Wymarzyła sobie, że wyda bratanka Torina za Lavinię, jedną ze swoich ulubionych dam dworu. Czuła, że Torino może się przyczynić do wzmocnienia władzy rodziny Baglionich.
W zamku zebrali się członkowie wszystkich gałęzi tego licznego rodu. Grała orkiestra, niebawem rozpoczęły się tańce. Odbył się turniej rycerski, w szranki stanęli zapaśnicy. Cezar, który lubił popisywać się siłą, przyjmował każde wyzwanie i regularnie zwyciężał.
Kiedy zapadła noc, większość Baglionich udała się do twierdzy, podczas gdy Cezar, Gio i Tila zebrali się w apartamentach tego ostatniego, aby przed snem wychylić ostatni dzban wina.
Zbliżała się północ i wszyscy trzej byli już senni od wypitego trunku, kiedy usłyszeli krzyki i nawoływania niosące się po zamku. Tila zerwał się na równe nogi i z mieczem w dłoni rzucił się ku wyjściu z komnaty, ale Cezar powstrzymał go.
– Pozwól mi zobaczyć, co się dzieje. Może grozi ci niebezpieczeństwo. Zaraz wrócę.
Już usłyszawszy pierwsze krzyki, Cezar instynktem odgadł, że doszło do wielkiej zdrady. Wychodząc z komnaty Tili, nie dobył miecza. Choć rodzina Baglionich miała reputację morderców, wiedział, że nikt nie odważy się zabić syna papieża. Szedł spokojnie korytarzami zamku, kierując się tam, skąd wciąż dochodziły krzyki. Na koniec znalazł się przed sypialnią nowożeńców.
Wszędzie była krew. Figura Dziewicy Marii, obraz przedstawiający Dzieciątko Jezus, białe prześcieradła i poduszki małżeńskiego łoża – nawet jego baldachim – zalane były krwią. Na posadzce leżały ciała Lavinii i Torina. Ich nocne koszule splamiła krew, pchnięcia miecza przebiły płótno i ciało. Śmiertelne rany zadano im w głowę i serce.
Nad zwłokami stał Netto z czwórką zbrojnych, każdy z ubarwionym szkarłatem mieczem w dłoni. Matka Netta, księżna Atalanta, wykrzykiwała przekleństwa pod adresem syna. Ten próbował ją uspokoić. Cezar nasłuchiwał.
– Mamo – tłumaczył Netto – Torino był zbyt potężny, a jego rodzina spiskowała z myślą o odsunięciu cię od władzy. Wszystkich ich zabiłem. – Następnie próbował pocieszyć matkę, mówiąc, że chociaż będzie musiała ustąpić i to on zostanie panem Perugii, zawsze znajdzie się dla niej honorowe miejsce w jego rządzie.
Wymierzyła mu policzek.
– Mój własny syn mnie zdradził! – krzyknęła.
– Otwórz oczy, mamo. Nie tylko Torino, ale i braciszek Tila spiskował przeciw tobie.
Cezar usłyszał już dość. Opuścił swoje stanowisko i pospiesznie wrócił do komnaty Tili.
Dowiedziawszy się, co zaszło, Tila wpadł w furię.
– Plotki, wszystko plotki! – wykrzykiwał. – Ten bękart Netto próbuje ukraść koronę własnej matce. Mnie też chce zamordować.
Wspólnymi siłami zabarykadowali drzwi, a następnie wyszli przez okno i po nierównej, kamiennej ścianie wspięli się na dach zamku. Cezar i Tila zeskoczyli w mrok tylnego dziedzińca i pomogli zejść Giowi, który nie dorównywał im sprawnością. Cezar musiał powstrzymywać Tilę, który chciał wracać do zamku, by zmierzyć się z Nettem. Ostatecznie poprowadził przyjaciół na błonia, gdzie obozowała ich eskorta. Wiedział, że w obecności jego trzydziestu zbrojnych będą bezpieczni. Musiał jeszcze podjąć tylko jedną decyzję. Czy powinien zostać i ratować Tilę, czy też zabrać go do Rzymu, gdzie nic mu już nie będzie groziło? Obie te możliwości przedstawił przyjacielowi w formie propozycji, ale ten odmówił. Prosił tylko, by Cezar ochraniał go w drodze do Palazzo Comunale w centrum miasta, gdzie będzie mógł zebrać swoich zwolenników. Z nimi wystąpi w obronie swojego honoru i zwróci zamek ciotce.
Cezar zgodził się, ale wprzód rozkazał dziesięciu ludziom z eskorty odwieźć bezpiecznie Gia Medici do Florencji. Następnie z resztą zbrojnych odprowadził Tilę Baglioniego do Palazzo Comunale.
Czekała tam na nich czwórka wiernych Tili żołnierzy. Natychmiast rozesłał ich z wiadomościami i o świcie pod jego dowództwem znajdowało się ponad stu zbrojnych.
Wzeszło słońce. Cezar przyglądał się, jak Netto prowadzi oddział konnych przez miejski plac. Ostrzegł swoich ludzi, by w razie jakiejkolwiek bitwy nie brali w niej udziału. Tymczasem Tila obstawił plac żołnierzami, a sam ruszył naprzeciw Netta.
Bitwa nie trwała długo. Tila najechał koniem prosto na Netta, przytrzymał jego zbrojne w miecz ramię i pchnął sztyletem w udo. Netto spadł z siodła. Tila także zeskoczył z konia i nie czekając, aż przeciwnik się podniesie, przygwoździł go mieczem do ziemi. Żołnierze Netta próbowali uciekać, ale zostali schwytani. Wówczas Tila dosiadł swego ostrouchego bojowego rumaka i rozkazał postawić przed sobą ujętych wrogów.
Pozostało ich przy życiu piętnastu, większość ranna, tak że ledwo stali na nogach.
Cezar słyszał, jak Tila nakazuje ściąć ludzi Netta, a ich głowy przybić do muru otaczającego katedrę. Patrząc na Tilę, Cezar nie mógł wyjść z podziwu. Jak to się stało, że ten gburowaty, zawzięty żak w ciągu jednego dnia przeistoczył się w bezlitosnego oprawcę? Zaledwie siedemnastoletni Tila Baglioni został oto tyranem Perugii.
Kiedy Cezar wrócił do Rzymu i spotkał się z ojcem, opowiedział mu o wydarzeniach, których był świadkiem, a potem zapytał:
– Skoro Dziewica Maria jest najukochańszą świętą mieszkańców Perugii, dlaczego są tacy bezlitośni?
Papież Aleksander uśmiechnął się. Wydawał się bardziej rozbawiony opowiadaniem Cezara niż zdjęty grozą.
– Ci Baglioni, to ludzie szczerze wierzący – rzekł. – Wierzą w raj. To wielki dar. Bo inaczej jak człowiek mógłby znieść życie nieuchronnie zmierzające ku śmierci? Nieszczęściem taka wiara ośmiela także złych ludzi do popełniania wielkich zbrodni w imię dobra i Boga.
Papież Aleksander nie kochał zbytku tylko dla niego samego. Pałac Watykański miał przywodzić na myśl nieskończoną rozkosz niebiańskiego bytowania. Aleksander wiedział, że nawet na tych o wyższej duchowości robiły wrażenie czysto ziemskie przejawy dostojeństwa Boga ukazywane im przez święty Kościół katolicki. Lud widział w papieżu Wikariusza Chrystusa, nieomylnego i czczonego bez zastrzeżeń, ale wiara królów i książąt była słabsza. Do szlachetnie urodzonych najbardziej przemawiał zbytek – złoto, klejnoty, jedwabie i pyszne brokaty; także wielka mitra papieska i bogato zdobione szaty biskupa Rzymu, złote i srebrne hafty na jego ornatach i pelerynie, uszyte przed wiekami, przechowywane i chronione z czułą pieczołowitością i cenne ponad wszelkie wyobrażenie.
Jedną z najwspanialszych komnat Watykanu była Sala Papieży – tysiące metrów kwadratowych ścian przeładowanych ozdobami i stropów pokrytych najwyższej próby freskami i złoceniami. Cały ten przepych krył w sobie obietnicę życia wiecznego dla cnotliwych. W tej właśnie sali papież przyjmował pielgrzymów z całej Europy, którzy przybyli, każdy z nieodzowną garścią dukatów – błagać o odpust zupełny. To tu wisiały obrazy z podobiznami sławnych papieży koronujących wybitnych władców, takich jak Karol Wielki, albo wiodących wyprawy krzyżowe lub zanoszących modły do Najświętszej Marii Panny o wstawiennictwo za ludzkością.
Z wszystkich tych obrazów jasno wynikało, że owi wielcy królowie zawdzięczali swą władzę papieżom, przez których zostali pomazani świętymi olejami. Królowie z pochylonymi głowami klęczeli przed papieżem wznoszącym wzrok ku niebiosom.
Z przedsionka sali tronowej wchodziło się do prywatnych komnat Aleksandra VI. Tam właśnie wezwał teraz swego syna Juana. Nadszedł czas, by dowiedział się, że niebawem wypełni się jego los: zostanie hiszpańskim arystokratą.
Juan Borgia był niemal równie wysoki jak Cezar, ale znacznie delikatniejszej budowy ciała. Podobnie jak brat i ojciec, mógł uchodzić za atrakcyjnego mężczyznę, choć wyraźnie się od nich różnił. Miał nieco skośne oczy i wysoko osadzone kości policzkowe swoich hiszpańskich przodków. Długie godziny spędzał w siodle lub na łowach, toteż skóra zbrązowiała mu od słońca. W szeroko rozstawionych, ciemnych oczach pojawiał się niejednokrotnie wyraz podejrzliwości. Ale jego największą słabością było to, że nie miał w sobie ani odrobiny wdzięku Cezara czy Rodriga. Usta wykrzywiał mu często cyniczny uśmieszek – choć nie teraz, kiedy klęczał przed ojcem.
– Czym mogę ci służyć, papo? – zapytał.
Aleksander uśmiechnął się ciepło. Ten bowiem młody człowiek – jak owe dusze zagubione w otchłani – najbardziej potrzebował jego przewodnictwa, aby osiągnąć zbawienie.
– Nadszedł czas, abyś wziął na siebie odpowiedzialność, jaka dotąd spoczywała na barkach twego świętej pamięci przyrodniego brata, Pedra Luisa. Jak wiesz, Pedro zapisał ci w testamencie swoje księstwo i tytuł księcia Gandii. W chwili śmierci był zaręczony z Marią Enriquez, krewną króla Hiszpanii, Ferdynanda. Jako twój ojciec – i jako Ojciec Święty – postanowiłem utrzymać w mocy tamto zobowiązanie, aby umocnić nasz sojusz ze świeżo zjednoczoną Hiszpanią i ponownie zapewnić dom Aragoński o naszej przyjaźni. Dlatego w najbliższym czasie pojedziesz do Hiszpanii po swoją królewską pannę młodą. Zrozumiałeś?
– Tak, papo – odrzekł Juan, ale minę miał ponurą.
– Nie jesteś zadowolony z mojej decyzji? To małżeństwo przyniesie nam wiele pożytku, tobie także. Rodzina Marii jest bogata, ma nie byle jaką pozycję. Alians z Enriquezami da nam same polityczne korzyści. Poza tym w Gandii jest wielki zamek zbudowany w stylu hiszpańskim i wiele bogatych terenów, które teraz będą należały do ciebie.
– Czy pojadę tam jako człowiek bogaty, tak żeby widzieli, że mnie trzeba szanować?
Aleksander ściągnął brwi.
– Jeśli chcesz, by cię szanowano, musisz być pobożny i bogobojny. Musisz wiernie służyć swojemu królowi, szanować żonę i wystrzegać się hazardu.
– Czy to wszystko, ojcze? – W głosie Juana pobrzmiewała nuta sarkazmu.
– Kiedy będę miał do ciebie coś jeszcze, wezwę cię ponownie – sucho oznajmił papież. Rzadko złościł się na tego syna, ale w tej chwili czuł się w najwyższym stopniu zirytowany. Próbował sam sobie tłumaczyć, że Juan jest młody, a przy tym pozbawiony smykałki do dyplomacji. Powiedział więc z powściąganą czułością: – A tymczasem ciesz się życiem, synu. Będzie wspaniałą przygodą, jeśli właściwie do niego podejdziesz.
W dniu wyświęcenia Cezara Borgii na kardynała świętego Kościoła rzymskokatolickiego obszerne wnętrze Bazyliki Świętego Piotra wypełnili strojnie odziani arystokraci. Nie zabrakło tu przedstawicieli żadnego z wielkich italskich rodów.
Z Mediolanu przybył śniady Ludovico Sforza, zwany Il Moro, oraz jego brat Ascanio. Ascanio Sforza, obecnie wicekanclerz Kościoła, miał na sobie ornat z kosztownego brokatu barwy kości słoniowej, na głowie zaś czerwony kardynalski kapelusz. Jego pojawienie się wywołało szmery wśród zgromadzonych w bazylice świadków mającej się odbyć ceremonii.
Z Ferrary przyjechali d’Este’owie, a był to jeden z najmożniejszych i najbardziej konserwatywnych starych rodów Italii. Na ich prostych, szarych lub czarnych szatach wspaniale prezentowały się połyskujące klejnotami łańcuchy. Odbyli trudną podróż nie tylko po to, by okazać szacunek Borgiom, ale i żeby zrobić wrażenie na papieżu i tym nowym kardynale – będą bowiem potrzebowali jego przychylności.
Ale najżwawiej głowy zebranych w bazylice odwracały się na widok młodzieńca, który wkroczył do świątyni za d’Este’ami. Piero Medici ze sławnego grodu Florencji, poważny i władczy, arystokrata w każdym calu, miał na sobie szmaragdowy kubrak wyszywany w fantastyczne słońca z dwudziestodwukaratowego złota, opromieniające jego twarz zgoła nieziemską poświatą. Szedł na czele siódemki dumnych krewniaków, wśród których znajdował się także przyjaciel Cezara, Gio Medici. We Florencji Piero był obecnie potęgą, choć mówiło się, że pozycja rodziny w mieście nie jest już tak mocna, jak za życia jego ojca, Lorenza il Magnifico. Krążyły pogłoski, że wkrótce młody książę zostanie odsunięty od władzy i rządy Medicich skończą się na dobre.
Z Rzymian obecni byli przedstawiciele rodów Orsinich i Colonnów. Chwilowo panował między nimi pokój, choć od dziesięcioleci ostro ze sobą rywalizowały. Niemniej na wszelki wypadek ich reprezentanci zajęli miejsca na przeciwległych krańcach nawy. I nie bez powodu: podczas uroczystości wyświęcenia jednego z wcześniej mianowanych kardynałów doszło między nimi do krwawej bijatyki.
Siedzący w pierwszym rzędzie ław Guido Feltra, potężny książę Urbino, rozmawiał po cichu z najprzebieglejszym wrogiem papieża, kardynałem Giulianem della Rovere, bratankiem świętej pamięci Sykstusa IV, a obecnie papieskim posłem w Awinionie.
Feltra pochylił się i szepnął kardynałowi do ucha:
– Podejrzewam, że nasz Cezar jest raczej żołnierzem niż uczonym. Ten chłopak stałby się kiedyś wielkim wodzem, gdyby nie było mu przeznaczone zostać papieżem.
Della Rovere najeżył się.
– Jak ojciec, niewiele wznosi się ponad sprawy ciała. W ogóle kawał z niego łajdaka. Walczy z bykami, mocuje się z wieśniakami na jarmarkach. Bardzo to nieprzyzwoite…
Feltra skinął głową.
– Słyszałem, że jego koń zwyciężył w palio w Sienie.
Kardynał della Rovere wyglądał na zirytowanego.
– Podstępem, nie w uczciwym współzawodnictwie. Kazał jeźdźcowi zeskoczyć na finiszu, ulżyć koniowi, co uczyniło go szybszym. Wynik, oczywiście, został oprotestowany. Utrzymał się jednak.
Feltra uśmiechnął się.
– Niebywałe…
Della Rovere zmarszczył brwi i rzekł:
– Wspomnisz moje słowa, Guido Feltra. Ten syn Kościoła to diabeł wcielony.
Giuliano della Rovere był teraz zawziętym wrogiem Borgii. Bardziej nawet niż przegrana elekcja jego wściekłość podsycała lista ostatnio nominowanych przez Aleksandra pro-Borgiowskich kardynałów. Mimo to niewzięcie udziału w dzisiejszej ceremonii było nie do pomyślenia. Oczyma duszy della Rovere spoglądał już w przyszłość.