Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Rodzinny interes. Ostatni skok

Rodzinny interes. Ostatni skok

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-209-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Rodzinny interes. Ostatni skok

Kontynuacja bestsellerowej powieści „Rodzinny interes”. Leo wyciera z krwi podłogę w przedpokoju. Ma czternaście lat i sprząta po swoim ojcu. Ostatni raz. Ojciec poszedł do więzienia, mama leży w szpitalu. On i jego młodsi bracia zostali sami i teraz musi się nimi zaopiekować. Już wie, jak to zrobi. Nałoży maskę i zrobi swój pierwszy w życiu skok. Kiedy ma już na koncie całą serię napadów na banki, trafia do więzienia. Na wolność wychodzi po wielu latach. Teraz ma tylko jeden cel w życiu: popełnić przestępstwo doskonałe i zabrać to, co nie istnieje ‒ pieniądze, o których społeczeństwo zdążyło już zapomnieć. Tym razem nie zamierza angażować swoich braci ani zostawić śladów, po których policja mogłaby go odnaleźć. Niespodziewanie sytuacja się komplikuje i do akcji wkracza inspektor policji kryminalnej, John Broncks. Zmieniają się reguły gry: „Jeśli ty wkręcisz w sprawę mojego brata, ja wkręcę twojego”. „Książka, od której nie można się oderwać!” Aftonbladet Söndag „Autorzy stworzyli dzieło o gęstej, efektownej akcji. Krótkie, dopracowane w każdym szczególe rozdziały wbijają czytelnika w fotel. Powieść trzyma w napięciu przez cały czas. Dzięki wiarygodnym portretom bohaterów i opisom świadczącym o świetnej znajomości środowisk, w których obraca się mający na sumieniu wiele przestępstw Leo, książka jest niezwykle realistyczna!” Mariestads-Tidningen

Polecane książki

Pewnego dnia w domu Erin pojawia się władczy i arogancki szejk Zahir. Oświadcza, że Kazim, adoptowany syn Erin, jest jego bratankiem i jedynym następcą tronu dalekiego pustynnego kraju. Szok Erin zamienia się w przerażenie, gdy Zahir podstępnie wywozi ją i Kazima do swej ojczyzny. Erin ma dwa wy...
Nowy Orlean, stolica Luizjany, kolebka jazzu i bluesa - właśnie w tym niezwykłym mieście rozgrywa się aukcja tej powieści. W obliczu śmierci Aurore Grrritsen postanawia ujawnić sekrety, które skrywała przez całe życie, a które mogą odmienić los jej rodziny, bogatej i wpływowej w Nowym Orleanie. Do s...
TRZECI TOM EKSCYTUJĄCEJ TRYLOGII Z ZAWODNIKAMI MMA W ROLI GŁÓWNEJ Podobno jeżeli facet jest szarmancki w towarzystwie, to w sypialni wychodzi z niego prawdziwy ogier. Jax Knight, wysportowany zawodnik MMA, jest tego doskonałym przykładem. Publicznie jawi się jako kulturalny mężczyzna o ujmującym sty...
Poradnik do gry Soldier of Fortune zawiera kompletny opis przejścia gry. Solucja owa została bogato zilustrowana i poprzedzona rozdziałem, zawierającym charakterystykę dostępnej broni i wyposażenia dodatkowego. Soldier of Fortune - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje j...
Książka jest jedynym na polskim rynku wydawniczym kompleksowym opracowaniem prawniczym dotyczącym systemu wymiany informacji o zobowiązaniach pieniężnych - zarówno informacji kredytowej, jak i gospodarczej. Monografia zawiera szczegółową analizę kompetencji, uprawnień i obowiązków podmiotów...
Złowieszczy cień pada na rodzinę sióstr Olszańskich. Zdesperowana Sówka postanawia wziąć sprawy we własne ręce, by uwolnić Igę spod władzy złego ducha, a także dowiedzieć się, jakie siły stoją za ostatnimi wydarzeniami. Pomimo swoich uprzedzeń musi wyciągnąć rękę po pomoc do tych, których obawia się...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anders Roslund i Stefan Thunberg

Tytuł oryginału:

EN BROR ATT DÖ FÖR

Copyright © Anders Roslund & Stefan Thunberg 2017

Published by agreement with Salomonsson Agency

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Eric Thunfors

Zdjęcie na okładce: Mark Owen/Trevillion Images

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Aneta Iwan, Marta Chmarzyńska, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8110-209-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Czarne dziury

Krew.

Leo nigdy nie zastanawiał się nad tym, że jest aż tak czerwona.

Ani nad tym, ile jej jest w kobiecym ciele.

Wystarczająco dużo, aby zabrudzić całą kuchnię, przedpokój i schody na trzech kondygnacjach, aż do wyjścia. Mimo to krwi zostało w niej tyle, że zdążyła uciec.

Szmata, którą trzyma w ręce, robi się coraz bardziej mokra. Leo napręża plecy, zapiera się stopami, pochyla nad podłogą, na której leży plastikowy chodnik, i usuwa ostatnią plamę. Wyciska ścierkę do wiadra z ciepłą, spienioną wodą, przysuwa się do progu i czyści zalepione szczeliny.

To wszystko wydarzyło się tutaj. Jak to w rodzinie.

Mama skomlała jak ranne zwierzę. Odwróciła się i wybiegła z domu przerażona widokiem krwi, którą on próbuje teraz usunąć, żeby nie została po niej ani jedna plamka.

Leo podnosi się z podłogi i prostuje nogi. Długo były zgięte, bo przez cały czas trwał w tej pozycji. To dziwne. Powinien być zmęczony, a tymczasem czuje się ożywiony, w pewnym sensie podekscytowany, a zarazem spokojny. Silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Myśli ma jasne i dokładnie wie, co ma zrobić. Tego uczucia nie da się porównać z żadnym innym… no, może podobnie się czuł wtedy, gdy pierwszy raz napił się alkoholu. Trochę przesadził i po prostu się upił. Ale to, czego doświadcza teraz, to zupełnie inne uczucie. Jest bardziej dogłębne, łagodne w środku i twarde na zewnątrz.

W kuchennym oknie, które wychodzi na ulicę, wiszą kraciaste firanki. Leo wygląda na dwór. Szuka wzrokiem matki, ale nigdzie jej nie widać.

Są za to plamy.

I ojciec.

Dlaczego nadal siedzi w samochodzie, jak gdyby nic się nie stało? Na co jeszcze czeka? Przecież policja może się tu zjawić w każdej chwili. Niech to szlag!

Ojciec przyjechał tu prosto z więzienia pod Sztokholmem. Wpadł do środka i pewnie zabiłby matkę, gdyby jego najstarszy syn nie wskoczył mu na plecy, nie objął rękami za szyję i tak długo z nim walczył, aż ojciec przestał ją katować.

Kuchnia jest już wysprzątana. Nie widać ani jednej plamki. Wszędzie pachnie czystością.

Przedpokój wygląda o wiele gorzej. Mama kilka razy się tam poślizgnęła, plamy są większe i przypominają kałuże. Ogólnie jest ich mniej, bo wyszorował schody. Woda zabarwiła się na czerwono i przestała być taka przezroczysta jak przed chwilą.

Znowu podchodzi do okna.

Żółty van marki Volkswagen nadal stoi przed domem. Ojciec otworzył przednie drzwi, ale został za kierownicą. Lewą nogę wystawił na zewnątrz, szara szeroka nogawka jego spodni porusza się na wietrze. Brązowym butem stuka o asfalt.

Pewnie na kogoś czeka, bo co innego mógłby tam robić?

Może myśli, że mama do niego wróci?

A może jest po prostu wściekły i rozczarowany, że syn przeszkodził mu w chwili, gdy chwycił mamę za głowę i przyciskał ją kolanem do podłogi? Może postanowił wrócić do domu, wejść na trzecie piętro i zabrać się za niego? Przecież to dzięki niemu mama uciekła. Dzięki niemu żyje.

Na szczęście z racji uczucia, które go w tej chwili przepełnia, niczego się nie boi. Nawet ojca.

W zielonej podręcznej apteczce mama trzyma różne rzeczy, których używa podczas chorób. Teraz leżą porozrzucane na frotowym dywaniku w łazience. Wieczko jest otwarte, widać, że ktoś w nim czegoś szukał. Leo nie zwraca na to uwagi. Najpierw musi wyrzucić szmatę do pojemnika na śmieci, a potem zmyć z siebie krew mamy.

Ciepła woda usuwa plamy z jego skóry i zamienia się w piękny jasnoczerwony wir, który po chwili znika w rurze odpływowej.

Felixa poruszyło to, co się stało. Często jest w takim stanie, ale tym razem od razu było widać, że czuje się naprawdę źle. Z kolei Vincent, jego najmłodszy brat, nie odezwał się ani słowem, tylko po prostu zamknął drzwi do pokoju i już stamtąd nie wyszedł.

Trzeci rzut oka przez kuchenne okno. Nareszcie! W końcu zjawiła się policja. Niech go szlag! Wygląda na to, że on tam na nich po prostu czekał! Kiedyś już go tak zabrali. Było to przed czterema laty, gdy ojciec rzucił koktajl Mołotowa i spalił dom dziadków, w którym skryła się przed nim mama. Wtedy policja już na niego czekała. Tym razem jest odwrotnie: to on czeka na nich.

Jeden z funkcjonariuszy wchodzi na piętro i naciska dzwonek. Jest młody i wysoki. Leo widzi go przez judasza. Policjant wchodzi do przedpokoju, ale plam po krwi nie widzi, bo zostały wytarte.

– Dzień dobry, posterunkowy Peter Eriksson. Chciałbym na początku poinformować, że zaraz będzie tu ktoś z opieki społecznej. Nie musisz się bać.

– A niby czego miałbym się bać?

– Jak masz na imię?

– Leo.

– Ile masz lat?

– Wystarczająco.

– Pytałem, ile masz lat?

– Czternaście.

Policjant rozgląda się po mieszkaniu, ogarnia wzrokiem przedpokój i lekko się wychyla, żeby zajrzeć do kuchni. Na szczęście niczego nie zauważa, bo wszystko wygląda tak, jak powinno. Stół jest na swoim miejscu, krzesła, wcześniej poprzewracane, stoją wsunięte pod blat, a chodnik, który Leo przewrócił na drugą stronę, żeby ukryć plamy krwi, leży równo między nogami stołu.

– Co tu się stało? – pyta policjant.

– A co się miało stać?

– Twój ojciec już się przyznał, więc i tak wszystko wiem. Przyjechałem, żeby się rozejrzeć.

– To się zdarzyło tutaj.

– Gdzie?

– Zaczęło się w przedpokoju, a skończyło w kuchni.

Policjant wodzi wzrokiem po całym mieszkaniu: ogląda przedpokój, podłogę, próg i zatrzymuje wzrok na kuchni.

– Widzę, że posprzątałeś. Czuję nawet zapach środków dezynfekujących. Ale teraz nie to jest najważniejsze. Chciałbym się dowiedzieć, czy twój ojciec już tu wcześniej był.

– Nie mieszka z nami od wielu lat.

– To znaczy, że nigdy nie był w tym domu?

– Nigdy. Przeprowadziliśmy się tutaj ze Sztokholmu cztery lata temu, gdy tata poszedł do więzienia.

Policjant kładzie dłoń na klamce, jak gdyby chciał wyjść. Wygląda na to, że chyba nie ma więcej pytań. Zresztą nie powinien się w to mieszać.

– Jeszcze jedna sprawa – mówi.

– Słucham.

– Pani, która pracuje w opiece społecznej i zaraz się tu zjawi, nazywa się Anna-Lena. Ma dopilnować, żebyście otrzymali należytą pomoc.

– Nie potrzeba nam żadnej pomocy.

– Każdy jej kiedyś potrzebuje.

Policjant wychodzi. Ani słowem nie zdradził, gdzie jest mama. Pewnie dlatego, że tata nie stawiał oporu.

Felix nadal ukrywa się za kanapą w dużym pokoju, ale gdy Leo daje mu znak, od razu stamtąd wychodzi.

– Czy ona nie żyje? Leo, powiedz prawdę. Tak to wyglądało.

– Oczywiście, że żyje.

– No to gdzie teraz jest? Gdzie? Na pewno bardzo cierpi.

– Jest pielęgniarką, więc dobrze wie, co ma zrobić albo dokąd iść.

– A dokąd mogła iść? Czy tata ją tam znajdzie?

– Nie. Policja go już zabrała.

– Nie rozumiem.

– Czego nie rozumiesz?

– Po co tu przyjechał. I dlaczego chciał ją zabić.

– Bo to ona rozbiła naszą rodzinę.

– Mówisz tak, bo on tak powiedział.

– Wcale nie. Znam go tylko lepiej niż ty. On już po prostu taki jest. Tak właśnie funkcjonuje.

– A jeśli ona…

Leo chwyta Felixa za dłonie. Dostrzega, że jego młodszy brat jest wzburzony. Wymachuje rękami i gwałtownie gestykuluje.

– Widzę, że jesteś zaniepokojony i przestraszony.

– Ja…

– Mama na pewno żyje. Widziałem to. A teraz potrzebuję twojej pomocy. Chodzi o Vincenta. Chyba rozumiesz?

Leo puszcza ręce brata, który już chyba wszystko zrozumiał i dlatego przestał nimi wymachiwać i gestykulować.

– Rozumiem.

Razem podchodzą do zamkniętych drzwi.

– Vincent? To ja, Leo.

Ich młodszy brat nie odpowiada, więc Leo naciska ostrożnie klamkę. Drzwi są zamknięte od wewnątrz. Zagląda przez dziurkę i widzi, że tkwi w niej klucz.

– Vincent, otwórz drzwi.

Leo przykłada ucho i słyszy, jak jego brat ciężko oddycha.

– Apteczka.

– Leży w łazience na podłodze. Leo, a jeśli on się skaleczył? Jeśli…

– Zajmę się tym.

Leo rusza w stronę schodów.

– Dokąd idziesz?

– Wejdę po rynnie.

Felix nie lubi zostawać w domu sam, chyba że tak postanowi. Wpatruje się w zamknięte drzwi pokoju Vincenta z drewnianą oskrobaną powłoką na samym dole i w nieruchomą klamkę, jak gdyby nie mógł oderwać wzroku. Dobrze wie, co Leo zamierza zrobić. Zbiegnie po schodach, wyjdzie na dwór i przedostanie się na tył domu. Kiedy czasem zapomną kluczy do mieszkania, wspinają się z tamtego miejsca na balkon. Tym razem w niczym im to nie pomoże, bo drzwi do pokoju najmłodszego brata też są zamknięte na klucz. Leo będzie się musiał wspiąć po innej rynnie, która znajduje się między sypialnią mamy a zamkniętym pokojem, blisko okna, które Vincent lubi mieć otwarte. Wspiąć się tą drogą jest o wiele trudniej. Na szczęście wokół balkonu biegnie metalowa poręcz. Można ją chwycić i się podciągnąć. Między balkonem a oknem pokoju Vincenta jest już tylko wąski blaszany parapet. To niebezpieczne miejsce, pełne ostrych krawędzi, na których można sobie poprzecinać palce. Felix wie, że Leo jedną ręką złapie się rynny, drugą parapetu, a potem szybkim ruchem rzuci się do okna. To wcale nie takie proste. Niedawno padało, cała rynna jest więc zabłocona i śliska jak wilgotne jesienne liście. Felix sam nie wie, czego powinien bać się bardziej: że Leo spadnie z rynny czy raczej tego, że Vincent zrobi sobie za zamkniętymi drzwiami jakąś krzywdę.

Kopie w klamkę i natychmiast tego żałuje. Nie powinien go straszyć.

Będzie po prostu czekał, nic innego mu nie pozostało. Będzie patrzył i liczył sekundy, aż drzwi się otworzą i stanie w nich Leo. Wtedy i on będzie mógł wejść do środka.

Dwieście czterdzieści osiem sekund.

W końcu coś słychać i drzwi się otwierają.

Felix nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział.

Podchodzi do łóżka, na którym leży Vincent, ale nie bardzo wie, czy może go dotknąć. Czeka, szuka wzrokiem Leo.

– Co mu się stało? Dlaczego jest obwiązany bandażem?

Na podłodze wśród zabawek i żołnierzyków leżą puste opakowania, które normalnie powinny się znajdować w apteczce. Tymczasem Vincent obwiązał bandażami całe swoje ciało: od kostek przez uda, brzuch, ramiona, szyję aż po twarz. Zrobił to tak, jak tylko mógł najlepiej. Vincent siedmiolatek. Między poszczególnymi pasmami opatrunku porobiły się przerwy, wystają spod niego majtki, koszulka i goła skóra. Widać też otwór na usta, żeby mógł oddychać. Od jego oddechu brzegi bandaża zrobiły się wilgotne.

– Leo… ta krew… to chyba krew mamy, prawda?

– Tak.

– Tylko mamy? Przysięgnij!

– Przysięgam.

Leo kuca przed niezaścielonym łóżkiem Vincenta i jedną ręką chwyta końcówkę bandaża zwisającą z jego nadgarstka. Drugą dotyka zabandażowanego policzka.

– To my, jesteśmy z tobą. Taty już nie ma. Dlatego myślę, że najlepiej będzie, jak usuniemy to paskudztwo.

Leo nie zdążył nawet odwiązać pierwszej warstwy, gdy Vincent wyrwał mu bandaż z ręki i krzyknął coś zduszonym głosem, jak gdyby twarz miał zatkaną poduszką.

Felix nadal stoi w progu i nie bardzo wie, co rozgrywa się na jego oczach. Nagle słychać dzwonek u drzwi. To ta kobieta z opieki społecznej, o której wspominał policjant. Felix wie, co to oznacza, i dlatego wraca biegiem do starszego brata.

– Zrób coś, żeby ta pieprzona mumia stąd znikła – mówi.

– Nie krzycz tak głośno. Pójdę otworzyć, a ty się nim zajmij.

Tymczasem Vincent podniósł się z łóżka, wziął czerwony mazak i zaczął nim malować kropki na bandażu owiniętym wokół lewej ręki. Felix słyszy, jak Leo otwiera drzwi. Kuratorka wchodzi do domu i wiesza kurtkę na wieszaku. Felix podchodzi do Vincenta, który zajęty jest malowaniem dużej kropki na brzuchu, i szepcze mu do ucha:

– Musisz się położyć. Udawaj, że śpisz.

– Ale ja nie jestem zmęczony. Wy też nie leżycie.

– Słyszysz tę kobietę? Nie powinna cię tu teraz zobaczyć.

– A kto to jest?

– To nieważne. Ale jeśli cię zobaczy… i do tego w tych okropnych bandażach, to cię zabierze. Rozumiesz?

Felix poprawia prześcieradło i rozwija kołdrę.

– Kładź się, szybko!

Odwraca poduszkę na drugą stronę, żeby nie było widać plam potu. Może Vincent się położy?

– Bo zaraz tu przyjdzie!

Na szczęście Vincent kładzie się do łóżka, a Felix zakrywa go kołdrą po zabandażowaną głowę.

– A teraz masz oddychać, jak wtedy, gdy śpisz. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Powoli.

Felix wychodzi z pokoju. W przedpokoju spotyka Leo i kuratorkę. Kobieta wita go z uśmiechem.

– A wasz młodszy brat? Gdzie on jest?

– Śpi. Cały jest przykryty kołdrą. Ładnie to wygląda.

Kobieta zagląda do pokoju i widzi to, co powinna zobaczyć: dziecko, które leży pogrążone we śnie, więc nie wolno mu przeszkadzać. To dobrze, oznajmia i patrzy na Felixa, bo chciałaby porozmawiać z Leo w cztery oczy.

– Niech nam pani powie, jak się czuje nasza mama.

– Masz na imię Felix, prawda?

– Tak. Jak ona się czuje?

– Wszystko ją boli. Na szczęście jest w szpitalu, a oni wiedzą, jak się nią zaopiekować.

Kiedy zostali sami, a Felix usiadł na kanapie, żeby pooglądać telewizję, kobieta próbuje wyjaśnić Leo, jak wygląda sytuacja.

– Odwiedziłam waszą mamę w szpitalu. Lekarze zaglądają do niej co godzinę. Będzie musiała tam zostać przez kilka dni.

Kobieta chce mu położyć rękę na ramieniu, ale chłopiec uchyla się i ręka opada.

– Wasza mama chce, żebyście tutaj zostali, ale uważam, że to niemożliwe. Nie powinniście być tutaj sami.

Leo nie potwierdza skinieniem głowy, że się z nią zgadza. Słyszał, co powiedziała, ale nie zamierza się stąd wyprowadzać. Przynajmniej nie teraz. Przecież nie mogą stąd wyjść razem z Vincentem, bo w obecnym stanie przypomina mumię. Jeśli ktoś będzie chciał go zmusić do zdjęcia bandaży, wpadnie w histerię. Wtedy będzie jeszcze gorzej.

– Felix ma jedenaście lat, Vincent siedem. Chyba rozumiesz, co mam na myśli?

Tak, rozumie. Pamięta też, co powiedział tata: „Od tej pory odpowiedzialność spoczywa na tobie”.

– Mogę się zaopiekować moimi braćmi.

– Masz dopiero czternaście lat.

– Wie pani, niektóre czternastolatki przeżyły o wiele gorsze rzeczy. Czytałem na przykład o pewnym chłopaku, chyba z Brazylii, który polował z harpunem na ryby, żeby zarobić pieniądze dla swojej rodziny. Pewnego dnia wbił sobie harpun w stopę i…

– Posłuchaj, co ci powiem. Rozmawiałam z twoją mamą przez dłuższą chwilę. – Kobieta znowu wyciąga rękę i kładzie mu dłoń na ramieniu. Tym razem jej się to udaje, chociaż Leo znowu próbuje się uchylić. – A jak ty się teraz czujesz?

– Teraz? Sam nie wiem…

Leo doskonale wie, jak się czuje, ale nie potrafi powiedzieć, czy czuje się dobrze.

– …właściwie to dobrze.

Prawda jest taka, że czuje się jakiś taki dziwnie radosny. A przecież nie powinno tak być. Co ma czuć, jeśli ciągle ma przed oczami widok zakrwawionej matki, która próbuje uciec, żeby uratować życie?

– Wasza mama opowiedziała mi, co się stało.

Znowu gada. Głos ma poważny. Chce coś od niego wyciągnąć. Zaraz zacznie go wypytywać.

– Nie chcę o tym rozmawiać.

O tym, co się wydarzyło, nie powie ani słowa. Nikomu. To tylko pogorszy sytuację.

– O czym nie chcesz rozmawiać?

– O tym, co pani chce wiedzieć… o tym, co zrobił tata.

Jej ręka nadal spoczywa na jego ramieniu.

– Twoja mama nie musiała mi nic opowiadać, sama się domyśliłam. Widziałam, jakie ma obrażenia. Za to opowiedziała mi, co zrobiłeś ty i jaki byłeś dzielny. To dzięki tobie zdołała stąd uciec.

Leo czuje, jak wszystko z niego uchodzi, chociaż wcale nie jest na to przygotowany.

Dudnienie w głowie ustaje i ulatnia się. To, co było do tej pory „łagodne” i „radosne”, opuszcza jego członki, mięśnie i myśli. Czuje, że zaraz się rozpłacze, że to, co go do tej pory rozpierało, znajdzie za chwilę ujście. Ale on się nie podda. Za nic w świecie. Jeśli teraz się rozpłacze, i to w jej obecności, wszystko przepadnie.

Wstaje i idzie do kuchni, ale kobieta nie odpuszcza, rusza za nim. Na stole nadal stoi jedzenie, którego nie zdążyli zjeść. Jest już zimne. Leo chwyta garnek za rączkę i otwiera piekarnik. Sto pięćdziesiąt stopni chyba wystarczy?

– Gdzie jest tata?

Głos ma silny, chwila słabości minęła.

– Już tu nie wróci.

– Rozumiem. Ale ja pytałem, gdzie teraz jest.

– Na policji.

– Aresztowali go?

– Tak…

Leo widzi jej oczy. Tak właśnie wyglądają kuratorki z opieki społecznej, które uważają, że chłopcy w jego wieku nie powinni znać słowa „areszt”.

– On już tam kiedyś był… w areszcie.

– Nie musisz się bać, że tu wróci. Zostanie tam na dłużej.

– Wcale się nie boję. Niby dlaczego? Ja tylko nie rozumiem, dlaczego nie możemy tu zostać na te kilka dni.

– Bo masz dopiero czternaście lat, a na dodatek i ty, i twoi młodsi bracia przeżyliście coś, czego w ogóle nie powinniście byli doświadczyć.

„Nawet sobie nie wyobrażasz, co my jesteśmy w stanie znieść albo co już widzieliśmy”.

Właśnie to chciałby jej powiedzieć, ale wie, że nie byłoby to zbyt mądre.

– Posłuchaj – mówi kobieta. – Chcę ci powiedzieć coś ważnego. Jeśli twoja mama szybko nie wróci, będziecie musieli się przeprowadzić do innej rodziny.

– Jak to… do innej rodziny?

– Załatwienie formalności trochę potrwa. Do tego czasu ktoś będzie do was zaglądał.

– Będzie tu do nas przychodził? Do naszego domu?

– Na razie nie potrafię ci na to odpowiedzieć. Mamy listę osób, które nam w takich sytuacjach pomagają. To porządni ludzie. Sprawa wyjaśni się do wieczora.

Inna rodzina. Leo ponownie rozkłada na stole sztućce, które leżały tam wcześniej. Pewnie tata je porozrzucał, gdy przyciskał mamie kolano do twarzy. „My już mamy mamę, chociaż leży teraz w szpitalu”. Stawia na blacie szklanki i dzbanek z zimną wodą, którego mama nie zdążyła wyjąć. „Mamy też ojca, chociaż siedzi teraz w areszcie”. Odrywa kawałki papierowych ręczników z rolki i wygładza je grzbietem dłoni. „I dlatego podjąłem decyzję”.

– Wie pani co?

Leo próbuje zajrzeć kuratorce w oczy.

Kuratorce? Nadal nie wie, jak kobieta się nazywa. Ale i tak ma to w nosie.

– Słucham.

– W takim razie… czy mogłaby do nas zaglądać Agnetha?

– A kto to jest?

– Przyjaciółka mamy. Mieszka na drugim piętrze, często nas odwiedza i jest tak samo porządna jak ludzie z waszej listy.

Vincent siedział, a właściwie leżał na wpół zgięty na łóżku. Po tym, jak kuratorka zeszła na dół, wysunął się spod kołdry i pobiegł do łazienki. Teraz znowu będzie musiał obwiązać sobie bandażem cały brzuch.

Felix dał sobie chyba spokój. Oddycha spokojniej i opiera się plecami o brzeg łóżka. Jego zabandażowany brat już go tak nie przeraża.

– Leo, jak sytuacja? Chyba już poszła, co?

– Niedługo wróci.

– Mówiła coś o mamie?

Leo pochyla się nad nim i też opiera plecami o brzeg łóżka.

– Nie będzie jej kilka dni.

– To znaczy ile?

– Kilka.

– Ile?

– Nie wiem.

– Pytam: ile?

– Naprawdę nie wiem.

Leo widzi po minie Felixa, że nie jest usatysfakcjonowany taką odpowiedzią. Jego brat ma zwyczaj pytać tak długo, aż otrzyma odpowiedź. Ale on nie ma dla niego żadnej odpowiedzi i Felix chyba to czuje. Zamiast dalej powtarzać „Ile?”, zaczyna się śmiać. Leo nigdy wcześniej takiego śmiechu u niego nie słyszał. Brzmi jak chichot… nie wychodzi z głębi płuc, tylko jakby z ust, spomiędzy warg. Dochodzi znikąd i nie przypomina żadnego znanego mu dźwięku. Śmiech brzmi coraz głośniej, więc on też zaczyna coś mówić i śmiać się niepewnie: z mumii w łóżku, z policjanta i kuratorki, a potem nawet z plam krwi na podłodze. Ależ ta krew musiała tryskać. Tryskać! Felix chichocze, ale Leo nie jest w stanie tego dłużej słuchać. Wstaje z łóżka i podchodzi do Vincenta.

– Wszystko w porządku, braciszku?

Vincent obandażował już brzuch białym materiałem, dokładnie ułożył poszczególne warstwy. Zostały mu tylko palce prawej dłoni, nadal są na wierzchu. Vincent przykłada je do ust i odpowiada, odsuwając znad warg kawałek bandaża.

– Tak.

Potem znowu zsuwa bandaż, który sięga tuż nad dolną wargę.

– Nie.

I znowu bandaż do góry. I znowu na dół.

– Tak. Nie.

W górę i w dół. Małe usta otwierają się i zamykają.

– Tak. Nie. Tak. Nie. Tak. Nie.

Leo głaska go delikatnie po obandażowanym policzku.

– Już dobrze, braciszku. Super.

W tym momencie znowu ktoś dzwoni do drzwi. Leo zamyka pokój i schodzi na dół.

W progu stoi kuratorka, a za nią Agnetha. Obie uśmiechają się do niego.

– Zrobimy tak, jak proponowałeś. Agnetha zajrzy do was dziś wieczorem, w nocy i rano.

Jej kurtka wisi na wieszaku w przedpokoju. Kuratorka zapina po kolei guziki i długo na niego patrzy. Leo ma nadzieję, że stoją wystarczająco daleko od siebie i kuratorka nie usłyszy jego chichotu.

– Ale zrobimy to pod jednym warunkiem.

– Jakim?

– Że Agnetha będzie mogła was odwiedzić w każdej chwili, którą uzna za stosowną. Przez cały czas będę z nią w kontakcie. Zgadzacie się? Leo? Agnetha?

Leo kiwa głową i czeka, aż Agnetha zrobi to samo. Ale ona nie odpowiada. Od razu się domyśla dlaczego. Agnetha wpatruje się w miejsce, w którym ich mama upadła na schodach i mocno się uderzyła. Leo wie, że jest tam plama, której nie udało mu się do końca usunąć. Akurat tam zebrało się więcej krwi, a jemu się po prostu spieszyło.

Niecierpliwie czeka, aż obie kobiety wyjdą z domu.

Wiadro nadal stoi tam, gdzie je postawił – w łazience.

Nalewa do niego ciepłej wody, dodaje środków chemicznych, moczy ścierkę, pochyla się nad posadzką i zaczyna ją czyścić. Robi to tak długo, aż nie widać ani jednej zaschniętej kropli krwi.

Potem otwiera drzwi pokoju, w którym siedzą jego młodsi bracia – jeden wstrząsany histerycznym śmiechem, drugi owinięty bandażem – i siada na podłodze, opierając się plecami o brzeg łóżka.

– Nie wiem, ile dni mama zostanie w szpitalu, ale wiem, że sobie poradzimy.

– Jak to?

– Wszystko przemyślałem. I ty mi w tym pomożesz.

– Jak to?

– Masz jeszcze tamto pudełko z mapami?

– Tak.

– Przynieś je.

– Po co?

– Kuratorka twierdzi, że nie możemy tu dłużej zostać. Wyprowadzimy ją z błędu.

Felix wstaje z podłogi, ale nie jest już taki pewny siebie jak przed chwilą. Prostuje się powoli, jak gdyby chciał pokazać, że wykonuje polecenie wbrew swojej woli.

– Po prostu idź i przynieś – powtarza Leo.

Niebieskie pudełko jest nie większe niż widokówka, ale za to grube jak baton czekoladowy. Felix rzuca je bratu od progu. Pudełko, o mało nie uderzając Leo i Vincenta w głowę, ląduje na łóżku.

– Zadowolony?

W kieszonce z boku pudełka tkwi kompas. Leo wyjmuje mapę Falun w skali 1:5000. Są na niej zaznaczone wszystkie ścieżki rowerowe, dróżki i alejki.

– Spójrzcie na to.

Wskazuje jakiś punkt na mapie. Felix patrzy na niego, ale nie bardzo wie, o co bratu chodzi.

– Na co?

– Na drogi prowadzące z centrum do lasu.

Leo przesuwa palcem po dzielnicy mieszkaniowej położonej na obrzeżach miasta. To niezbyt daleko od nich. Litery na mapie tworzą napis S-L-Ä-T-T-A. Felix dobrze wie, jak to, co jest zaznaczone na mapie, wygląda w terenie. Był w tej dzielnicy kilka razy. Mają tam dość słabą drużynę piłkarską.

– I co dalej?

– Wszystko ci wyjaśnię, jak tam dojedziemy.

– Dokąd?

Leo pospiesznie składa mapę, a Felix prawie czuje, jak na jej powierzchni tworzą się nowe załamania, których tam wcześniej nie było.

– Pytam: dokąd? Oddaj mi mapę i przestań ją tak gnieść, bo zapłaciłem za nią piętnaście koron.

– Jak skończę, dostaniesz ode mnie dziesięć takich zakichanych map. A teraz chodź ze mną, coś ci pokażę.

– Co mi chcesz pokazać?

– Zaraz się przekonasz.

– A mumia?

– Powiedziała, że chce zostać sama. Nie ma sprawy. Niedługo wrócimy.

Nazwali to miejsce chyba punktem widokowym. Niewielkie wzgórze za kolczastymi krzakami rosnącymi wokół placu. Kucają na szczycie, blisko siebie. Wiatr rozwiewa im włosy, na asfalcie tańczą opadłe liście. Na chwilę prawie zapominają o tym, co się wydarzyło w ciągu dnia.

– Leo?

– Tak.

– Co my tu robimy?

– Zaraz zobaczysz.

Leo zaciska zęby, co oznacza, że jest czymś całkowicie pochłonięty i analizuje dokładnie każdy szczegół. Czasem zamyka się w sobie. Felix podąża za jego wzrokiem. Przez plac idzie kobieta, mniej więcej w wieku mamy. Leo uważnie się jej przypatruje. A może patrzy tylko na skórzaną torbę, którą kobieta trzyma w prawej ręce?

– Widzisz ją?

Tak, Leo patrzy na torbę. Jest brązowa i chyba niezbyt ciężka.

– Widzę.

– Wiesz, co w niej jest?

– A ty wiesz?

– Mhm.

– Co?

– Dwadzieścia pięć, a czasem czterdzieści tysięcy. Niekiedy nawet pięćdziesiąt.

– Pięćdziesiąt tysięcy… czego?

– Koron.

Kobieta wyszła przed chwilą ze sklepu należącego do sieci ICA i kieruje się do banku po drugiej stronie placu. Stawia zdecydowane kroki. Jej skórzane buty na wysokich obcasach stukają o asfalt. Wiatr niesie ten odgłos aż na wzgórze.

– Idzie tamtędy każdego dnia, zaraz po zamknięciu sklepu. Zawsze tą samą drogą. Przechodzi przez plac, w ręce niesie torbę. Dociera do banku i wrzuca wszystkie pieniądze do tamtej skrzynki.

Rzeczywiście, na ceglanej ścianie budynku wisi metalowa skrzynka. Wpłatomat. Kobieta otwiera ją i wrzuca do środka skórzaną torbę. Bezzębne urządzenie pochłania ją jednym ruchem.

– To pieniądze, które sklep zarobił przez cały dzień. W taki sposób wpłacają je na swoje konto.

– Skąd o tym wiesz?

– Syn właściciela chwalił się tym w palarni.

Kobieta wraca do sklepu.

– Czy to wszystko? Chcę już wrócić do domu.

– Nie rozumiesz, po co cię tu przyprowadziłem?

– Vincent został sam. Wracajmy.

– Chodzi mi o tę skórzaną torbę. Zamierzam ją zdobyć.

Felix, który przed chwilą wstał z ziemi, znowu się na nią osunął.

– Jak to „zdobyć”?

– Po prostu.

– Chcesz ją jej zabrać?

– Ukraść. Chcę zrobić skok. Przemyślany, zaplanowany.

– To nie brzmi zbyt mądrze.

– Nie martw się. Już nawet wiem, jak to zrobię. W momencie gdy będzie chciała wrzucić torbę do skrzynki, pojawię się ja.

– Ale przecież…

Felix umilkł, bo kobieta, która wrzuciła torbę do skrzynki, przestała być sama. Towarzyszył jej teraz umundurowany ochroniarz ze sklepu, który kręci się po tym terenie od rana do wieczora. Przed chwilą podszedł do kobiety.

– Cholera. To przecież starszy brat Robbana. To on pilnuje sklepu.

– Jakoś to załatwię.

– Nazywają go Świr: Świr z pałką albo Świr z wielkim radiem. Przecież on cię zna!

– Już powiedziałem: jakoś to załatwię.

Felix obserwuje ochroniarza przez długi czas. Jeśli Leo rzeczywiście chce wyrwać kobiecie torbę z pieniędzmi, Świr szybko go dopadnie. Dwa, trzy skoki i po sprawie.

– To niemożliwe. Zapomniałeś, że Świr szybko biega? Ale nawet jak cię nie dogoni, to przecież i tak cię rozpozna.

– Zapewniam cię, że nigdy nie trafię do pudła.

– A skąd ty to wiesz, pieprzony idioto? Skąd?

– Powiedziałem, że to załatwię. Nie słyszałeś? Będę zamaskowany. Podczas takiego skoku zawsze trzeba mieć maskę na twarzy. A wcześniej trzeba zrobić coś, żeby policja podjęła fałszywy trop.

Felix odnosi wrażenie, że ochroniarz robi się coraz większy. Widzi tylko jego mundur, pałkę i krótkofalówkę. Tymczasem Leo zachowuje się tak, jak gdyby w ogóle go nie zauważył.

– Chcę wracać do domu.

– Zaraz pójdziemy.

– Chcę już iść. Popatrz na tego faceta. To brat Robbana.

– Jeszcze chwilę.

Felix ciągnie Leo za rękaw.

– Zachowujesz się dokładnie tak samo, jak wtedy… gdy… gdy miałeś się bić z Kekkonenem i wziąłeś nóż taty. Albo gdy nikogo nie słuchasz i zamykasz się w sobie, gdy mnie nie widzisz, bo jesteś sam ze sobą.

Felix podnosi się z ziemi i odchodzi. Chwilę potem słyszy kroki. To Leo za nim biegnie.

– Zaczekaj!

Leo go dogonił i teraz idą obok siebie.

– Musisz mi pomóc.

– Zapomnij o tym.

– Zaplanowałem, że odwrócisz uwagę ochroniarza!

– Nie kumasz? Nie chcę i nie zamierzam brać w tym udziału!

Leo chwyta go za ramię. Niezbyt energicznie, ale na tyle mocno, że Felix zatrzymuje się w miejscu. Uśmiecha się do niego, a potem zaczyna się nagle śmiać, jak wtedy, gdy czasem śmieją się razem.

– Posłuchaj: możemy robić, co tylko nam się spodoba. Ale musimy to zrobić razem. We dwóch łatwo wykiwamy Świra. Wykonamy manewr odwracający uwagę. Tak to się nazywa. Ten palant w ogóle się nie zorientuje.

– Powiedziałem, że nie chcę. Nie chcę. Nie chcę.

– Słuchaj, ja mam już wszystko opracowane, ty wcale…

Felix odwraca głowę, zakrywa uszy i rusza przed siebie. Leo idzie za nim, tak jak przedtem.

– …Nie masz się czego bać. Ani trochę. Rynek jest nasz. Popatrz…

Felix jeszcze mocniej zatyka sobie uszy dłońmi.

– …Na placu obok banku stoi pomnik z brązu. Widzisz? Ten pomnik to właśnie my, jak już będzie po wszystkim! Będziemy tam stać i świrować.

Felix jeszcze mocniej zatyka uszy dłońmi.

– A wiesz, co jest w tym wszystkim najlepsze? Że to wyjątkowa okazja. Trzydzieści albo czterdzieści kawałków. Tylko ten jeden raz.

Leo patrzy na Felixa, który chyba naprawdę go nie słucha i jakby nigdy nic idzie przed siebie. Zawsze tak jest – jak się uprze, to na amen.

Postanawia zmienić taktykę.

Może zaproponował mu to zbyt wcześnie? Chyba tak. Ostatnio wydarzyło się tyle różnych rzeczy. Może więc najpierw powinien się zająć nimi, żeby wszystko inne się udało?

Kuratorka. Policjant. Rodzina zastępcza. Krew. Areszt. Obca rodzina.

Tego dnia padło wiele słów. Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś będzie rozmawiał z kimś, kto ma zatkane uszy. Kiedy się nad tym zastanawiał i próbował te słowa zrozumieć, za każdym razem wychodziło mu na to, że trzej bracia zostaną sami w swoim mieszkaniu przez długi czas.

Ich mama zostanie na trochę w szpitalu, żeby się leczyć. Felix na pewno będzie przez to jeszcze bardziej niespokojny i smutny.

Za to ich tata trafi na długo do aresztu. Dzięki temu Felix na pewno się uspokoi.

Tak, Felix jest mu potrzebny. Bez niego skok się nie uda.

„Jeśli ja mogłem się zmienić, ty też możesz to zrobić”

Dwieście metrów dalej ujrzał skromną tablicę informacyjną. Stała na dwóch metalowych nogach i wskazywała kierunek.

„Zakład penitencjarny 2 km”.

Ivan lekko zahamował i skręcił w lewo. Rozsiadł się wygodniej w zbyt miękkim fotelu. Wydawało mu się, że całe jego ciało zapada się w bezdenną przepaść.

Czas na zmianę.

Nie umiał już tak dalej gnać. Nie potrafił znaleźć drogi do domu i nawet nie wiedział, gdzie ten dom się znajduje.

Jedyny ratunek to zmiana. Wcześniej czy później musiała nastąpić. Był o tym święcie przekonany.

Tak jak o tym, że kręta boczna droga, w którą przed chwilą skręcił, kończy się grubym betonowym murem o wysokości siedmiu metrów. Dzisiaj zacznie się kolejny etap ich wspólnego życia.

Samochód zaparkował na samym końcu pustego o tej porze parkingu dla odwiedzających i opuścił szybę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Szybko się okazało, że potrzebuje go więcej, więc otworzył drzwi. Lewą nogę wystawił na zewnątrz, szara szeroka nogawka jego spodni poruszała się na kwietniowym wietrze. Brązowym butem stukał o suchy asfalt.

Z trzeszczącego głośnika, z którego zwisały luźne kable, przez cały czas płynęła muzyka. Ivan pochylił się nad tablicą rozdzielczą, żeby wyłączyć radio. Oddychał powoli, głęboko. Zamknął oczy i otworzył je dopiero wtedy, gdy sprzed powiek zniknął mu snop kolorowych kropek. Był nawet pewien, że z miejsca, gdzie kończy się więzienny mur, dobiega świergot ptaków.

Ósma dwadzieścia dwa. Zostało trzydzieści osiem minut.

W jego starym gracie niewiele rzeczy funkcjonowało jak należy, ale zegarowi mógł jeszcze ufać.

Czas, który zazwyczaj gnał go do przodu i niepokoił, tego dnia był najważniejszy. Dlatego postanowił, że tym razem się nie spóźni. Jest trzeci kwietnia, dziewiąta rano. To był najważniejszy moment w jego życiu od wielu lat.

Wiosenne słońce świeciło coraz mocniej i z każdą kolejną minutą oblewało swoim blaskiem samotny samochód stojący na parkingu czterdzieści kilometrów na północ od Sztokholmu. Jego szyby były tak brudne, że promienie, które próbowały przebić się do środka, odbijały się od nich jak od jakiejś błony. Ivan opuścił osłonę przeciwsłoneczną i spojrzał na zewnętrzny mur zwieńczony drutem kolczastym. Więzienie w Österåker. To jeden z tych zakładów karnych, w których osadzeni z długoletnimi wyrokami odsiadują ostatnią część kary razem z innymi groźnymi przestępcami.

Im dłużej patrzył na mur, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jest on potwornie brzydki. Szare ściany długich boków, szare ściany od tyłu i tylko frontowa część pomalowana była na jasnoczerwony kolor. Jak gdyby ktoś chciał poprawić humor tym, którzy przyjeżdżają tu w odwiedziny. Ale jemu i tak było obojętne, na jaki kolor jest pomalowane więzienie. Najważniejsze było to, że już wkrótce otworzy się stalowa brama i wyjdzie z niej jego najstarszy syn. Człowiek, który odzyskuje wolność, właśnie w takiej chwili podejmuje ważne decyzje. Na pewno nie dzieje się to wtedy, gdy siedzi w celi. Za murami nie da się jasno myśleć. Kiedyś sam popijał więzienny bimber, który smakował jak mocz z pleśnią. Była to mieszanka soku pomarańczowego ze zgniłymi jabłkami i starym chlebem. Napój nabierał mocy w pojemniku ukrytym za kaloryferem. Kiedy jednak przed dwoma laty zrobił pierwszy krok ku wolności, podjął decyzję: ani kropli więcej do ust. Najważniejsze jest to, że wytrwał w tym postanowieniu. I wcale nie musiał chodzić na głupie spotkania terapeutyczne ani stosować cudownych metod, siedzieć w kółku z innymi, trzymać się za ręce albo śpiewać w chórze.

Za kraty trafił Ivan Dûvnjac, ale nie to, co tkwiło w jego wnętrzu. A jeśli mógł się zmienić ojciec, to i syn może to zrobić. I właśnie tak się wkrótce stanie, gdy Leo przejdzie przez stalową bramę w czerwonym murze. Ojciec popełnił błąd, gdy jego syn był małym chłopcem. Teraz spotkają się jako dorośli mężczyźni.

Nagle usłyszał szum silnika. Dobiegał z krętej bocznej drogi.

Po chwili nadjechał niebieski samochód. Jakaś japońska marka. Silnik nie pracował zbyt głośno, prawie wcale nie zagłuszał śpiewu ptaków, tylko raczej się w niego wtapiał. Samochód nie był nowy, ale za to świeżo umyty. Miał przyciemniane szyby, przez które można wyglądać na zewnątrz, samemu nie będąc widocznym. Wóz zatrzymał się po drugiej stronie parkingu. Ivan zdążył zauważyć z przodu kobietę i mężczyznę. Doszedł do wniosku, że to pewnie ktoś, kto tak jak on czeka z utęsknieniem na jednego z tych, którzy wyjdą dziś na wolność. Władze zakładu wypuszczają ich mniej więcej o tej godzinie. Kiedy on dwa razy wychodził na wolność, nie czekał na niego pies z kulawą nogą. Nawet matka jego synów.

Za kierownicą wozu siedziała kobieta. Włosy miała przewiązane niebieską opaską w białe kropki, oczy zakrywały ciemne okulary. Ubrana była w płaszcz. Siedzący obok niej mężczyzna miał ciemne, trochę za długie, potargane włosy. Wielu się tak teraz nosi.

Ivan zerknął na zegar na tablicy rozdzielczej. Ósma trzydzieści trzy. Zostało dwadzieścia siedem minut.

Ma dobry czas.

Przeciągnął palcami przez włosy i przejrzał się w tylnym lusterku. Nie dlatego, że zależało mu na ładnym wyglądzie. Po prostu wiedział, że zmiana, która zaczyna się w środku, powinna też być widoczna na zewnątrz.

Nagle kobieta siedząca w samochodzie po drugiej stronie parkingu otworzyła drzwi. Podeszła do muru i czekała. Stała z rękami skrzyżowanymi na piersiach, ze wzrokiem wpatrzonym w bramę. Ciężar ciała rozłożyła równomiernie na obie nogi. Biły od niej zdecydowanie i pewność siebie.

I nagle Ivan zrozumiał.

Poznał ją, chociaż część twarzy zakrywały jej ciemne okulary.

Już wiedział, kim kobieta jest i na kogo czeka.

Osiemnaście lat temu zachowywała się podobnie – była zdecydowana, patrzyła na niego pewnym siebie wzrokiem. Stała w takiej samej pozycji jak teraz i w taki sam sposób na niego patrzyła, gdy otworzył drzwi jej domu, przeszedł obojętnie obok dzieci, wszedł do kuchni i zaczął ją bić. Żeby zabić.

Britt-Marie.

Uczucia nie przemijają. Nienawiść jest jak uśpiony wirus – budzi się i eksploduje w chwili, gdy najmniej się tego spodziewamy.

Tamtego dnia stał z palcem na czarnym przycisku dzwonka i musiał dokonać wyboru. W końcu postanowił, że się nie cofnie, nie odejdzie stamtąd. Dzisiaj wie, że powinien był zachować się inaczej. Ciekawe, czy ona też tak uważa.

Lekko się przeciągnął i potarł palcami brudną szybę, żeby zetrzeć z niej przynajmniej to, co przykleiło się od wewnętrznej strony. Teraz trochę lepiej widział tamtego mężczyznę. Nagle poczuł gwałtowny przypływ nienawiści. A przecież powinien się kontrolować. Od dawna nie zaznał tego uczucia, zwłaszcza tak intensywnie jak teraz, gdy cały jego organizm szykował się, żeby wysiąść z samochodu, podejść do Britt-Marie i do faceta, który nadal siedział w wozie i pewnie czekał na jego syna. Chciał spojrzeć temu bydlakowi w twarz, zrozumieć, kim stała się Britt-Marie, bo przecież wybór partnera coś mówi o człowieku.

Znowu zerknął w tylne lusterko i przeciągnął dłonią po włosach. Musi poluzować krawat i wpuścić koszulę do spodni, żeby nie wyglądać jak łajza.

Bez względu na to, co się wydarzyło i co jeszcze się wydarzy, oboje do siebie należą. Są ze sobą związani. Na wieczne czasy. Łączy ich dziecko. To kwestia wewnętrznej odpowiedzialności. Trzeba ją okazywać wobec świata zewnętrznego.

Wysiadł z samochodu i ruszył przed siebie. Jeśli ona tam stoi, to obok niej powinien stać ojciec ich syna, a nie obcy facet w umytym do czysta japońskim samochodzie. To jej nowy kochaś? Po co tu z nią przyjechał? Skąd może wiedzieć, czym jest więzienie? Ile razy kwitował odbiór osobistych rzeczy przechowywanych w kartonie, żeby chwilę potem wkroczyć w nową rzeczywistość?

Facet nie ma o tym zielonego pojęcia. Nieudacznik, który kryje się w samochodzie.

Ivan spojrzał na mur i bramę i wydłużył krok. Musi pokazać, że jest pewny siebie. Nie wolno mu okazywać na zewnątrz burzy uczuć, która nim teraz targa. Nie powinien iść ani zbyt szybko, ani zbyt energicznie. Po każdym kolejnym kroku będzie odpoczywał.

Chciał odwrócić głowę, żeby zajrzeć do samochodu, ale chyba nie do końca do niego dotarło, jak bardzo jest to dla niego ważne. Może ten facet z długimi włosami odejdzie, gdy ujrzy, jak Britt-Marie rozmawia ze swoim byłym mężem? Na pewno mu powiedziała, kim jest – albo kim jest jej zdaniem.

Britt-Marie.

Stała nieporuszona przed stalową bramą, która za chwilę się rozsunie i otworzy ich synowi drogę do wolności. Ivan podszedł bliżej, ale nie za blisko – to jeszcze nie ten moment. Zatrzymał się przy drugim końcu bramy, żeby najpierw sprawdzić, jak Britt-Marie zareaguje na jego widok.

Nie powiedziała ani słowa. Nie obdarzyła go nawet jednym spojrzeniem.

Stała nieruchomo jak woskowa lalka, milczała i nie zwracała na niego uwagi.

– Ja się… zmieniłem.

Zero reakcji, jakby go tam w ogóle nie było. Jak gdyby całe milczenie, które utrzymywało się między nimi od lat, nie wystarczyło.

– Nie było cię wtedy w chacie, gdy nas zatrzymali.

Zadymka śnieżna. Samochód, którym uciekali, wylądował w rowie. Domek letni otoczony przez policję.

– Ale ja tam byłem… gdy to się stało. Słyszysz, co mówię? Gdybym nie… Po raz pierwszym w życiu znalazłem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, ale zachowałem się, jak należy.

„I przeholowałem”.

– Leo nie chciał się poddać. Dobrze o tym wiesz. Nasz najstarszy syn mógł zginąć. Słyszysz, co mówię?

– Ivan?

Britt-Marie przerwała w końcu milczenie. To znaczy, że dla niej istnieje.

– Po co ty sobie wmawiasz takie rzeczy? Żebyś mógł ze sobą wytrzymać? Zrozum: ty w niczym nie przeszkodziłeś! Gdybyś był inny w okresie, gdy nasi synowie dorastali… Boże… Leo nigdy nie zacząłby rabować banków! I nie znalazłby się z tobą w chacie otoczonej przez komandosów!

Britt-Marie nie zdjęła okularów, ale on i tak wiedział, że go obserwuje.

– To przez ciebie Felix i Vincent trafili do więzienia.

Ivan podszedł bliżej. W tym momencie dzieliła ich już tylko połowa metalowej bramy. Przez metalowe pręty widać było strażnika i drogę wjazdową.

– To, co się wtedy działo, gdy nasi synowie byli mali… sam dobrze wiesz, że to okoliczności ich ukształtowały. Zwłaszcza jedna: chciałeś stworzyć rodzinny klan.

Kiedy Britt-Marie wypowiadała te słowa, Ivan podszedł jeszcze bliżej. W tym momencie dzielił ich niecały metr.

Britt-Marie nie okazywała strachu. Była po prostu stanowcza i tyle.

– Ale ty nie dałeś za wygraną! Musiałeś to dalej ciągnąć, śledzić mnie, wkroczyć w moje nowe życie. To właśnie wtedy, gdy próbowałeś mnie zabić na oczach naszych synów, słowo stało się ciałem.

– Słowo stało się ciałem? Co to za brednie? Używasz teraz takiego języka?

– To ty go wpędziłeś w kłopoty!

– Gdybyś nie rozbiła naszej rodziny, nie stalibyśmy teraz przed więziennym murem!

Ivan chciał jakoś sprawdzić, czy Britt-Marie nadal jest tak ładna jak kiedyś, czy starzeje się w godny sposób. Niestety, chustka zakrywała czoło, a okulary większą część twarzy. Nie zmieniły się za to wąskie usta, które zawsze mocno zaciskała, gdy wpadała w złość albo była czymś poirytowana.

– Widzę, że przywiozłaś tu swojego nowego faceta.

Mówiąc to, zerknął w stronę samochodu. W tym momencie stał bliżej niż poprzednio, ale niewiele mu to pomogło. Nadal widział tylko ogólny zarys głowy mężczyzny, reszta ukryta była za przyciemnionymi szybami. Widać było jedynie długie włosy i gładko wygoloną brodę. W promieniach słońca, które odbijało się od szyb, trudno było nawet określić jego wiek.

– Czy na pewno zrobiłaś słusznie, przywożąc go tutaj? Czy Leo wie, że oprócz ciebie czeka na niego ktoś inny?

Ten jej pieprzony szyderczy uśmieszek. Wargi układają się inaczej niż przed chwilą. Jego pytania sprawiają jej wyraźną przyjemność, widać, że rozkoszuje się faktem, iż Ivana denerwuje obecność innego mężczyzny w samochodzie.

Ivan ponownie zerknął w stronę wozu. Miał nadzieję, że tym razem uda mu się zobaczyć więcej.

Niestety, znowu niczego nie dostrzegł.

Był jednak pewien, że mężczyzna nie spuszcza z niego wzroku. W pewnej chwili poruszył się, uniósł rękę. Postanowił wysiąść z samochodu. Odważył się na to!

– Jakiś problem?

Taki młody głos. Niech to szlag! Trudno mu było w to uwierzyć. Mężczyzna był tego samego wzrostu co on. Miał takie same jak on ciemne włosy i szerokie bary. Britt-Marie znalazła sobie jego młodszą kopię. Co za brak wyobraźni!

– Mamo, wszystko w porządku?

Treść słowa „mamo” dotarła do niego z pewnym opóźnieniem.

Mama?

Czy to znaczy, że… chyba tak… Czy to naprawdę jego syn?

– Mamo, wszystko w porządku?

Mężczyzna poruszał się tak samo jak on. Wykonywał zdecydowane ruchy rękami, które wymagały dużej przestrzeni. Felix. Jego średni syn podszedł do bramy, żeby ich rozdzielić. Parking jest duży i pusty, ale wygląda na to, że za chwilę cała ich trójka znajdzie się na maleńkim skrawku terenu, gdzie może dojść do jakiegoś starcia.

– Felix? To ty? To już…

Dopiero teraz zauważył, że syn wcale nie dorównuje mu wzrostem; był od niego wyższy i bardziej barczysty.

– …może byśmy się kiedyś spotkali… ty i ja?

Widział go dawno temu. Tak jak ją. Nie licząc pewnego późnego wieczoru i kilku minut w przedpokoju, gdy Felix i Vincent pukali do drzwi pokoju ich najstarszego brata, żeby go przekonać, aby zrezygnował z ostatniego skoku na bank. Kiedy weszli do pokoju, zastali w nim przestępcę, który miał ich zastąpić. Ojca.

– Spotkali?

– Byłoby super… chętnie posłucham, co u ciebie słychać, jak się czujesz…

– Nic ci do tego, jak się czuję.

Jeszcze zanim zadał Felixowi to pytanie, wiedział, że to, co wydarzyło się wcześniej, będzie ich dzielić. Poznał to po jego minie.

– Upłynęło tyle lat…

– O sprawach, które chciałbym z tobą omówić, nie będę rozmawiał tutaj.

Jego twarz mówiła wszystko. Nie musiał tego tłumaczyć słowami.

Jak gdyby chciał syknąć: „Stary, nie powinniśmy byli napadać na tamten bank, bo kosztowało to mnie i Vincenta kilka lat za murami”.

Felix wydał na niego wyrok. Był jak tarcza dzieląca dwoje eksmałżonków, którzy już nigdy nie mieli ze sobą rozmawiać.

Zerknął na zegarek. Być może zrobił to po to, żeby nie widzieć pogardliwego spojrzenia. A może czasy, których nie rozumiał, zaczęły dla niego w końcu coś znaczyć?

Bo za osiemnaście minut jego najstarszy syn stanie się wolnym człowiekiem.

Bo od dwóch lat nie wypił kropli alkoholu.

Bo jeśli on potrafił się zmienić, to i Leo może to zrobić.

Leo szedł w towarzystwie dwóch strażników długim na kilkaset metrów podziemnym tunelem biegnącym pod dziedzińcem więzienia. Szorstki materiał koszuli i spodni drapał go w skórę, ale dzisiaj tego nie czuł. Podobnie jak nie słyszał kroków strażników, które odbijały się głośnym echem od betonowych ścian.

Co pewien czas drogę zagradzały im zamknięte na klucz stalowe drzwi. Przy kolejnych, gdzie korytarz skręcał w lewo, znajdowały się schody prowadzące do Budynku C. Obaj strażnicy unieśli wzrok, wpatrując się w kamery wiszące pod sufitem. Kilka sekund oczekiwania i rozległ się charakterystyczny trzask otwieranego zamka.

Na monitorach widzieli innych więźniów, którzy szli do swoich codziennych prac. Jedni do warsztatów, inni do fabryczki, gdzie składali zielone i czerwone klocki albo segregowali śrubki według rozmiaru.

On też to robił. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Pierwsze pięć lat odsiadki spędził na zmianę w Kumli i w Hallu – zakładach o najbardziej zaostrzonym rygorze. Ostatni rok odsiadywał w zakładzie karnym w Österåker. Razem z mordercami, cynglami, handlarzami narkotyków i kasiarzami segregował śruby przy taśmie. Kiedy wracał do celi i zapadał wieczór, czytał. Najpierw zapoznał się z aktami śledztw dotyczących jego spraw: napadów na banki i konwoje z pieniędzmi, bomby podłożonej na Dworcu Centralnym w Sztokholmie i szantażowania policji. Sześć tysięcy stron niezgrabnego policyjnego tekstu. Kiedy protokołów przesłuchań i materiału dowodowego nauczył się prawie na pamięć, zaczął czytać książki. Uważał, że takie czynności jak lektura książek i segregowanie śrub niczym się od siebie nie różnią. Obie miały jeden podstawowy cel: sprawić, żeby nie myślał o upływającym czasie. Ale on i tak dokładnie wiedział, ile mu zostało do końca odsiadki. Miał w sobie wewnętrzny zegar, który odmierzał czas. Zresztą za murami, gdzie po raz pierwszy w życiu nie umiał rozróżnić dni i pór roku, i tak żadna chandra by go nie dopadła.

Kolejne stalowe drzwi.

Kolejna kamera, która objęła ich czujnym spojrzeniem.

Kolejny szum mechanizmu i trzask otwieranych krat.

Szli podziemnym tunelem, który prowadził do wolności, do tej części świata, w której czas biegnie do przodu.

Teraz znowu stanie się jego częścią. Będzie czuł ludzki oddech i obserwował biegnące sekundy. Od dawna wiedział, co zrobi, gdy przejdzie przez stalową bramę w murze.

Odbierze to, czego nie ma.

Kolejne drzwi w podziemnym korytarzu. Tym razem zamocowane bezpośrednio w betonowej ścianie. Nie prowadziły na górę ani nie były sterowane z centralnej dyżurki. Prowadzą do magazynu, w którym przechowywane są rzeczy należące do więźniów. Jutowe worki leżą w nieładzie, pachną stęchlizną i należą do osadzonych z krótkimi wyrokami; są też kartonowe pudła z nazwiskami skazanych na dłuższe wyroki, dla których zakład karny w Österåker stał się jedynym domem.

– Dûvnjac?

– Tak?

– Twoje rzeczy są na samym końcu ściany, po lewej.

Dla niego to symboliczne wyjście na wolność. Musi znaleźć swoje pudło wśród kilkuset innych i zapakować do niego czas, który upłynął od dnia aresztowania. W końcu znalazł. „0338 Dûvnjac”. Rozerwał taśmę klejącą i otworzył karton.

Na wierzchu leżał zegarek, który miał wtedy na ręce. Wskazywał kwadrans po czwartej. Bateria padła dawno temu. Wyjął go z pudła i założył na prawy nadgarstek. Był też portfel. W jednej przegródce znalazł kilka pomiętych banknotów stukoronowych, w drugiej nieaktualne prawo jazdy. Ucieczkę z miejsca, gdzie przeprowadzili ostatni skok na bank, zorganizowali w taki sposób, żeby wyglądać jak zwykła rodzina, która w wigilię Bożego Narodzenia jedzie do krewnych samochodem wyładowanym świątecznymi prezentami. Plan popsuła im zadymka śnieżna i rów, w którym wylądowali. Dobił ich tamten gliniarz, John Broncks.

W stosie ubrań znalazł swoje dżinsy. Nadal są poplamione i śmierdzą mułem z rowu, w który wjechali w czasie tamtej zadymki.

To zapach klęski.

– Te szmaty możecie wyrzucić. Kupię sobie nowe.

Leo wrzucił dżinsy z powrotem do kartonu, na stos innych ubrań, które wydzielały taki sam zapach. Koszulka, majtki, skarpetki, buty. Czekał, podczas gdy jeden ze strażników grzebał w stosie innych kartonów leżących na środku magazynu.

– Masz.

Strażnik rzucił mu reklamówkę, która zrobiła łuk i wpadła mu prosto do rąk. Leo wyjął z niej ubrania, które w czasie ostatniego widzenia przyniosła mu mama. Zdjął brzydkie, obwisłe ubranie więzienne i rzucił je na podłogę. Razem z nim trafiło tam sześć lat odsiadki.

– Widziałem, że przed bramą czeka na ciebie cała rodzina.

Słowa te wypowiedział ten sam strażnik, który rzucił mu torbę z ubraniem, jeden z niewielu, z którymi można zamienić słowo, gdy nikt nie widzi.

– Tak to już jest między braćmi. Zwłaszcza w naszej rodzinie.

– Obaj są już chyba na wolności?

– Od dwóch lat. Teraz są już prawie w moim wieku. My się tutaj nie starzejemy.

– Najgorsze mają za sobą. Dwaj spośród trzech, rozumiesz? Dwaj spośród trzech czekają na ciebie przed bramą już po dwóch miesiącach. Recydywa. Sam wiesz najlepiej. Byłoby dobrze, gdybyś nie trafił na listę tych, co po wyjściu na wolność znowu popełniają przestępstwa.

Nowe dżinsy, skarpetki, majtki. Czysta koszula. Lekka kurtka i czarne reeboki. Wszystko w odpowiednim rozmiarze, takim samym jak w dniu, w którym trafił za kraty.

Wchodzą schodami do centralnej dyżurki. Ostatnie drzwi są zamknięte na klucz. Leo zerknął do środka, za oszklone ściany. W dyżurce siedziała umundurowana strażniczka i kiwała się na fotelu. Całe pomieszczenie, od podłogi do sufitu, było zastawione monitorami. Ekrany emitowały czarno-biały obraz z sześćdziesięciu czterech kamer. Osadzony Leo Dûvnjac przestał być obiektem ich zainteresowania.

Zostało kilka ostatnich metrów.

Zaraz stanie przed szarym, brzydkim, wysokim, betonowym murem. Zobaczy tych, którzy na niego czekają. Prawie fizycznie czuł, jak go obejmują. Mocno, serdecznie. Zawsze tak się witał z Felixem i Vincentem.

W więziennym świecie spędził sześć lat. Zaraz miał znaleźć się na wolności, w towarzystwie rodziny, z którą nadal łączą go silne więzi.

Dwadzieścia kroków po wyasfaltowanym dziedzińcu w kierunku stalowej bramy, którą ktoś powoli uchylił. To cudowne uczucie – znowu mógł w pełni oddychać. Zostawiał za sobą kurz, zamknięte na klucz drzwi, ograniczenia. Zatrzymał się, żeby nabrać powietrza, i nagle zakręciło mu się w głowie. I wtedy ich ujrzał. Całą trójkę, którą miał nadzieję zobaczyć. Tak bardzo za nimi tęsknił, każdego dnia, wiele razy. A teraz tam są: mama, Felix i Vincent.

Ruszył w ich stronę i od razu wiedział, że coś jest nie tak.

W środku stał Felix, który przypominał graniczny słup między dwiema wyspami. Nie widzieli się od tylu lat, ale i tak go poznał – ciemne włosy, szerokie barki. Po jego lewej stronie stała mama. Lekko pochylona, miała rude włosy z delikatnym siwym odcieniem. Ubrana była w płaszcz, który niczym się nie różnił od jej innych płaszczów. Na prawo od Felixa stał… ojciec? Miał na sobie szary garnitur, nawet wyprasowany. Ale co on tu robił? I dlaczego nie ma Vincenta?

Brama otwarła się na całą szerokość i skrzypienie ustało. Przekroczył ją i po chwili zaczęła się powoli zamykać. Stał zwrócony do niej plecami. Miał za sobą wszystko to, co chciał tam zostawić, do czego nigdy więcej nie chciał wrócić.

Najpierw przywitał się z mamą. Była tak drobna, że łatwo zmieściła mu się w objęciach.

– Dziękuję za ubranie.

– Tak strasznie się cieszę, że znowu cię widzę.

Stali objęci, bo na wolności to, co się czuje w takiej chwili, jest zupełnie inne. Teraz nie tylko ona daje mu siłę, ale i on jej.

Felix.

– Fajnie cię znowu widzieć.

Niedźwiedzi uścisk. Jak zawsze.

– I wzajemnie, braciszku.

Leo odwrócił się i rozejrzał po parkingu.

– A gdzie jest Vincent?

– Jest… w pracy. Nie mógł się wyrwać.

– Wychodzę po sześciu latach, a on nie mógł się wyrwać?

– To przez klienta. Podobno strasznie marudził. Wiesz, jacy bywają klienci.

Jest jeszcze ktoś. Ojciec. Stoi i czeka na niego z rozłożonymi ramionami. Nigdy się z nikim tak nie witał, pewnie teraz nie chciał być gorszy od całej rodziny.

– Leo, synu.

– To ty? Nie spodziewałem się, że przyjdziesz.

Ivan nadal stał z ramionami rozłożonymi w geście powitania.

W końcu zrobił ostatni krok i objęli się. Ojciec z synem.

– Jeśli ja się zmieniłem, to i ty możesz to zrobić.

Lekko wymuszony uścisk. Ojciec wypowiedział te słowa szeptem. Po chwili je powtórzył, tym razem głośniej:

– Jeśli ja się zmieniłem, to i ty możesz to zrobić.

– O czym ty gadasz?

– O dwóch latach.

– Jakich dwóch latach?

– Od dwóch lat jestem na wolności i przez cały ten czas nie wypiłem ani kropli.

Faktycznie. Leo nie czuł od niego zapachu alkoholu. A przecież ojciec zawsze pachniał czerwonym winem. Tym razem było inaczej.

– Posłuchaj, Leo, ja teraz…

– Później.

– Jak to później?

– Nie mam czasu, tato.

– Ale przecież wyszedłeś na wolność!

– No właśnie. Mam teraz mnóstwo spraw do załatwienia.

Ivan stał nieruchomo w miejscu.

– Nie wiedziałem, że Felix przyjdzie tu… z nią. Zarezerwowałem stolik, ale tylko dla nas dwóch, to znaczy dla ciebie i dla mnie. To będzie taki powitalny obiad. Mamy tyle spraw do omówienia…

– Dobrze, ale wieczorem.

Ani jednej kropli alkoholu?

Leo przypatrywał się ojcu uważnie. Nie był pewien, czy go te słowa szczególnie uspokoiły. Przed ich ostatnim spotkaniem ojciec też nie pił, bo taki mu postawił warunek: przez kilka dni przed skokiem miał być trzeźwy.

Tak czy inaczej wpadli.

Dlatego przez najbliższy czas będzie go trzymał z dala od siebie. Nie chce go widzieć. Woli nie budzić w nim ojcowskiego instynktu, który czasem daje o sobie znać.

– Powiedziałeś: wieczorem?

– Tak. Będziemy się mogli na chwilę spotkać. Mam… trochę spraw do załatwienia. Zgoda?

Wolał nie patrzeć ojcu w oczy, żeby nie widzieć jego rozczarowania. Minął lekko sfatygowanego saaba, którym ojciec chciał go podrzucić, i coraz bardziej oddalał się od muru, więziennej bramy i dni, które spędził w celi. Jego droga wiodła w innym kierunku.

Musi się dostać do miejsca, które leży kilkadziesiąt kilometrów na południowy zachód od Sztokholmu.

Na zwykły przydrożny parking.

Musi odgrzebać przeszłość i odebrać… to, czego nie ma.

Szczęście powinno go przenikać do szpiku kości. Wyszedł na wolność i po sześciu latach za kratami może pojechać w dowolnym kierunku, zatrzymać się i wysikać o każdej porze dnia i nocy. Jednak takiego przyjęcia przed więzienną bramą się nie spodziewał. Zastał tam mamę, brata… okej, ich obecność rozumie. Ale zamiast ojca spodziewał się Vincenta. „To przez klienta. Podobno strasznie marudził”. Vincent nie zjawił się w tak ważnym dla niego momencie. A przecież po sześciu latach powinien chyba przyjść na spotkanie ze starszym bratem?

Leo jechał na południe przez Sztokholm, którego od dawna nie widział. Mijał kolejne zjazdy z autostrady na Västertorp, Fruängen i Bredäng, a gdy dojechał do miejsca, gdzie stara droga biegła równolegle z nową, nie mógł się powstrzymać i przez cały czas rozglądał się za skrawkiem lasu, w którym kiedyś leżał na mchu wśród brzęczących komarów i obserwował pewnego wojskowego kontrolera. Kartotekę miał jeszcze czystą, dla policji był postacią anonimową. Nie miał też żadnych znajomości w przestępczym światku: ani za więziennym murem, ani na wolności. To było w czasach, gdy z wojskowego magazynu skradł dwieście dwadzieścia jeden sztuk broni automatycznej i nikt tego nie zauważył.

Teraz już wiedzą, kim jest.

Będzie musiał zacząć myśleć i pracować w całkiem nowy sposób.

Jechał przez tereny, które sprawiały wrażenie, że nigdy się nie skończą. Tu nie było cel ani murów zwieńczonych ostrym jak brzytwa drutem kolczastym. Minął Salem i Rönninge, a gdy mijał zjazd na Hall – najcięższe obok Kumli więzienie w Szwecji – pomachał ręką. Podczas całej odsiadki przenosili go tam trzy razy. Właśnie tak funkcjonuje system penitencjarny – nagłe, niezapowiedziane przenosiny w inne miejsce o szarym świcie, żeby osadzony nigdy nie miał pewności, jak będzie wyglądał jego następny dzień, żeby nie zdążył zbudować siatki kontaktów. Uznano go za groźnego przestępcę, bo jeśli ktoś potrafił włamać się do magazynu z bronią, to może zdoła też uciec z więziennej celi.

Most koło Södertälje. Ciekawe, że zwykły most, z którego rozciąga się widok na kanał, może być aż tak piękny. Zupełnie o takich rzeczach zapomniał. Wkrótce dotarł do zjazdu prowadzącego na drogę E20, kończącą się na zachodnim wybrzeżu Szwecji, nad morzem, za którym leży reszta świata. Dla niego to za daleko, przynajmniej teraz. Zahamował przed tablicą drogową z odległościami do Örebro i Strängnäs, a potem przed następną, która była mniejsza od pierwszej i pomalowana na czarny i niebieski kolor. Umieszczono też na niej symbol banku w towarzystwie choinki i cyfry „trzy”. To tu znajdują się parking i pierwsze zaplanowane miejsce postoju.

Wyposażenie parkingu składało się z dwóch toalet, kilku ławek i paru koszy na śmieci. Stał na nim TIR z polską rejestracją.

Właśnie to miejsce wybrał na schowek, to tu urządził kryjówkę.

Parking przy ruchliwej drodze, na którym rzadko się ktoś zatrzymuje. Żadnych kiosków, sklepów ani stacji benzynowej. Po sześciu latach spędzonych w celi nie odróżniłby go od innych parkingów.

Leo wyłączył silnik i wysiadł z wozu. Cały parking zalany był blaskiem słońca. Poczuł lekkie rozleniwienie. Ziewnął, przeciągnął się i rozejrzał wokół siebie. Dojrzał tylko jednego człowieka. Miał rzadkie włosy, był nieogolony i palił papierosa bez filtra. Kierowca TIR-a, który większość swojego życia spędza za kierownicą.

Leo skinął mu głową, kierowca odpowiedział takim samym gestem i odwrócił się do niego plecami. Są sobie obcy, nic dla siebie nie znaczą. Drogą pędziły z dużą prędkością kolejne samochody. Leo obserwował skraj lasu. Większość porastających go drzew stanowiły jodły, tu i ówdzie trafiła się pojedyncza brzoza ze zwisającymi gałęziami. Gdzieniegdzie leżały jeszcze białe płaty śniegu.

To było między siódmym a ósmym skokiem na bank. Stał wtedy dokładnie w tym samym miejscu co teraz. Trzydzieści dwa kroki od rowu zauważył wysoki, prawie okrągły kamień. To jego pierwsza wskazówka. Był tu jesienią, wczesnym rankiem i wszędzie czuł zapach naturalnego nawozu. Dzisiaj nad polem unosiła się woń topniejącego śniegu, żółtej trawy i spalin.

Podszedł do bagażnika, ale zanim go otworzył, sprawdził, że kierowca TIR-a znowu zapala papierosa, a potem w starym stylu wypuszcza kółka. Leo otworzył bagażnik i znalazł w nim wszystko to, co było mu potrzebne. Ten, kto wypożyczył dla niego samochód, zatankował go do pełna, zapłacił z góry za wynajem i zostawił na stacji benzynowej koncernu OK koło miejscowości Västberga. Wszystko odbyło się zgodnie z jego instrukcjami. Po lewej stronie bagażnika leżały skrzynia, plastikowa miednica i składany szpadel; po prawej karton z nieprzemakalnymi butami, kompas i dwa telefony komórkowe z wpisanymi numerami.

Leo zmienił obuwie, zwinął kurtkę i poczekał, aż TIR odjedzie z parkingu. Dopiero gdy ciężarówka wjechała na zatłoczoną autostradę, a on upewnił się, że w pobliżu nikogo nie ma, wziął skrzynkę na ramię, przeskoczył przez zasypany piaskiem rów i wszedł do lasu. Brnął w wilgotnej trawie i mokrym śniegu, ale czuł się lekko. Nadal był silny, bo w ciągu ostatnich sześciu miesięcy więzienia dużo czasu poświęcił na ćwiczenia fizyczne wzmacniające mięśnie. Robił to jednak inaczej niż inni osadzeni. Nie chodziło mu o samą muskulaturę, tylko raczej o to, aby przy pomocy takich ćwiczeń jak podciąganie na drążku, podrzucanie sztangi, skłony czy brzuszki doprowadzić swoje ciało do stanu, w którym nie będzie ograniczało jego sprawności fizycznej. Jeśli w przyszłości znowu będzie go ścigać dwudziestu pięciu policjantów z jednostki specjalnej, będzie biegł szybciej i pokona dłuższy dystans niż jego prześladowcy.

Nie mógł sobie przypomnieć, czy kamień rzeczywiście był wtedy tak duży, więc zaczął przesuwać dłonią po jego chropawej powierzchni, aż znalazł wąskie nacięcie. Ciężki, wilgotny śnieg obluzował się i zsunął na ziemię. Leo był pewien, że powinien stanąć w tym miejscu, tyłem do nacięcia. Stojąc w tej pozycji, znajdzie drugi znak identyfikacyjny: drzewo o rozwidlonym pniu. Jedna połowa już dawno temu zgniła i odpadła, podczas gdy druga nadal wznosiła się w niebo. Kiedy przyszedł tu pierwszy raz, od razu się domyślił, że w pień trafił piorun.

Odwrócił się plecami do drzewa, przyłożył kompas do błyszczącej mapy i obrócił go w taki sposób, żeby krzywe znalazły się w pozycji równoległej do linii na mapie. Strzałka „północna” wskazywała na północ, strzałka kierunkowa w lewo na ukos. Leo ruszył, żeby pokonać ostatnie dziewięćdziesiąt dwa kroki.

W dniu, w którym całą ich trójkę zamknięto w trzech różnych więzieniach, byli dla siebie wszystkim. W dniu, w którym znowu mieli się połączyć, jeden z nich nie stawił się w umówionym miejscu.

Irytowało go to. Dręczyło. Gryzło.

Czternaście kroków.

W kieszeni miał dwa telefony komórkowe. Na pierwszy ściągnął specjalną aplikację, która będzie mu potrzebna później. Drugi telefon działał na kartę prepaidową i nie był zarejestrowany. Wyjął go i wcisnął klawisz z zakodowanym numerem abonenta. W końcu usłyszał sygnał: jeden, drugi, trzeci. Nikt nie odebrał.

Dwadzieścia siedem kroków.

Ponownie wybrał ten sam numer. Tym razem poczekał dłużej.

A może zrobił dwadzieścia osiem kroków?

Znowu nikt nie odebrał.

A może dwadzieścia dziewięć?

Zatrzymał się i głęboko odetchnął. Nie pomogło. Całkowicie stracił rachubę. Poczuł narastającą irytację, która kłuła go jak setki igieł.

Vincent nie tylko nie przyjechał pod więzienie, ale na dodatek nie odbiera telefonu!

Odwrócił się i wrócił pod drzewo – znak rozpoznawczy numer dwa. Stanął plecami do zdrowego pnia i przyłożył kompas do mapy. Ruszył przed siebie, licząc kroki, i trzeci raz wybrał ten sam numer.

– Halo…?

Vincent miał kiedyś głos nastolatka. Teraz usłyszał głos mężczyzny w wieku dwudziestu paru lat.

– Witaj, braciszku.

Vincent miał teraz tyle lat co on wtedy, gdy ich aresztowano.

– Leo?

– Tak.