Strona główna » Kryminał » Rodzinny interes

Rodzinny interes

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-683-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Rodzinny interes

"Trzej bracia, których łączy wyjątkowo silna więź i trudne wspomnienia z rodzinnego domu, przyjaciel z wojskowym doświadczeniem i dodatkowe wsparcie ze strony dziewczyny jednego z nich. Dokładnie tyle wystarczyło, by zorganizować serię przeprowadzonych na wzór operacji militarnych napadów na banki, które wstrząsnęły dwadzieścia lat temu całą Szwecją. Rodzinny interes to oparta na faktach powieść z mistrzowsko skonstruowaną intrygą i wciągającą akcją. To również przejmująca historia rodziny, opowieść o uczuciach jakie mogą łączyć jedynie braci oraz o trudnych relacjach synów z ojcem. A któż mógłby opowiedzieć tę historię lepiej niż czwarty z braci, który nie brał udziału w rozbojach pozostałych, Stefan Thunberg? Książka ukaże się w 33 krajach Prawa do ekranizacji książki kupiło studio DreamWorks Stevena Spielberga! „Przyprawiająca o dreszcze powieść o niecodziennej szajce przestępców i jednocześnie poruszająca historia o sile rodzinnych więzów. Hipnotyzująca od pierwszej do ostatniej strony książka autorstwa wyjątkowego duetu pisarskiego”. Erik Axl Sund „Oszałamiająca i wyjątkowa. Jedna z najmocniejszych powieści, jakie przeczytacie w tym roku”. Stephen Booth, brytyjski autor kryminałów"

Polecane książki

Monografia stanowi kompleksowe ujęcie zagadnień związanych z niepoczytalnością sprawcy. Przedstawiono w niej kwestie zarówno karnomaterialne, jak i procesowe. Przyjęto, że niepoczytalność jest okolicznością dekompletującą stronę podmiotową czynu, a niekiedy winę. Główny nurt rozważań karnoprocesowyc...
    Hania jest nowoczesną trzydziestolatką, singielką. W przeciwieństwie do Bridget Jones, jest zmęczona miłosnymi perypetiami. Po przeprowadzce do Warszawy postanawia skoncentrować się na rozwoju osobistym. Bohaterka spełnia się zawodowo, prowadzi blog i niespecjalnie wierzy w przeznaczenie. Na je...
Od 8 kwietnia 2016 r. obowiązuje nowy wzór podatkowej księgi przychodów i rozchodów. Zmiana wzoru pkpir to nie jedyna zmiana związana z prowadzeniem podatkowej księgi przychodów i rozchodów. Publikacja „Nowa PKPIR 2016 – zmiany od 8 kwietnia 2016 r.” to komplet informacji o zasadach prowadzenia pkpi...
Ostatnie 15-lecie to okres intensywnego rozwoju rynku reklamowego w Polsce. Dziś po reklamę publiczną sięgają już nie tylko przedsiębiorcy dysponujący wysokim kapitałem. Rozwój technologii pozwala na dotarcie z reklamą niewymagającą wysokich nakładów finansowych do niemal każdego miejsca na ziemi. N...
W poradniku do gry The Technomancer znajdziesz szczegółowy opis przejścia dostępnych zadań głównych i pobocznych wraz z informacjami o nagrodach oraz uzyskiwanej reputacji dla danych frakcji. Zadania w grze często mają wiele opcji wyboru zakończenia - w tym poradniku zostały opisane skutki każdej z ...
Opracowanie przedstawia prawne aspekty sprzedaży przez Internet w świetle prawa polskiego i wybranych regulacji o charakterze europejskim i międzynarodowym, zarówno z punktu widzenia sprzedawcy jak i kupującego. Poszczególne rozdziały bazują na rozwiązaniach prawnych dotyczących sprzedaży w ogól...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anders Roslund i Stefan Thunberg

Tytuł oryginału:

BJÖRNDANSEN

Copyright © Copyright © Anders Roslund & Stefan Thunberg 2014

Published by agreement with Salomonsson Agency

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: © Eric Thunfors

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Magdalena Świtała, Iwona Wyrwisz, Anna Just

ISBN: 978-83-7999-683-4

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Jeśli wtedy jest teraz

Jeśli teraz jest wtedy

Siedzi w żółtym vanie VW, w którym czuć potem i farbą, i jeszcze czymś nieokreślonym. Może to zapach stojącego na desce rozdzielczej kartonowego kubka ze stacji benzynowej. A może okruchów tytoniu rozsypanych na fotelu pasażera. Albo worków z gipsem i pędzli na tylnym siedzeniu, które kupił w sklepie przy Folkungagatan. Albo narzędzi i stołu do tapetowania całkiem z tyłu, które stały w tym cholernym składziku wynajętym przez nią – tkwiły tam przez cztery lata tuż obok jego ubrań i posłania będącego kiedyś połową ich wspólnego podwójnego łóżka.

To tym czuć.

Piwnicą. Przechowalnią. Czasem.

Słońce wali w boczną szybę pokrytą warstwą zaschniętych muszek i kurzu. Dziwny upał nie wiadomo skąd. Otwiera okno, żeby się ochłodziło, i do środka wpada jeszcze większy żar.

– To ja.

– Słyszę.

– Jak się czuje mój chłopczyk? Wszystko dobrze? Wszystko w porządku?

Trzy godziny jazdy od Sztokholmu. Nieduże miasto otoczone terenami przemysłowymi i sosnowym lasem. Krąży tu od wczesnego popołudnia, zmierzając do okolicy z konsumem1, budką z grillem i boiskiem do gry w siedmioosobowy futbol. Jego celem jest leżąca gdzieś tutaj trzypiętrowa czynszowa kamienica z czerwonej cegły.

– Tak, w porządku.

– Co robicie?

– Nic specjalnego… Zaraz będziemy jeść, mama coś szykuje.

Autostradą, która przeszła w drogę z ograniczeniem do dziewięćdziesiątki, potem do siedemdziesiątki, a jeszcze później do pięćdziesiątki, jechał przez tę Szwecję, której od tak dawna nie oglądał. Zatrzymał się na stacji benzynowej na skraju miasta, BP albo może uno-X, skręcił sobie papierosa – a może to był shell – zamknął za sobą drzwi budki telefonicznej i wybrał numer, który znał na pamięć. Odebrała ona. Zamilkła i od razu przekazała słuchawkę ich najstarszemu synowi.

– A twoi bracia, Leo? Jak się czują?

– No… normalnie.

– I wszyscy są w domu?

– Tak, wszyscy.

Przez ostatnie kilometry jechał powoli. Minął kościół, starą szkołę, rynek i ludzi w szortach i bez swetrów, wystawiających się do słońca, które niedługo zastąpią chmury i burza – było potwornie duszno.

– Możesz podać słuchawkę Feliksowi?

– Przecież wiesz, że on nie chce z tobą rozmawiać.

Siedział przed trzypiętrowym domem i wpatrywał się w wejście, które zdawało się wpatrywać w niego. Nie zamierzał siedzieć tu szczególnie długo.

– Myślałem… A Vincent?

– Bawi się albo chyba…

– Układa lego?

– Nie, on…

– Bawi się żołnierzykami? Opowiedz, co robi?

– Zdaje się, że czyta. Żołnierzyki to stare dzieje, tato.

Okno na samej górze, po prawej, to musi być tamto mieszkanie, które jego czternastoletni syn opisywał mu tyle razy, że chyba potrafi sobie wyobrazić, jak ono wygląda: kuchnia od razu po lewej od wejścia, brązowy okrągły stół z czterema, nie – z pięcioma krzesłami, duży pokój na wprost, drzwi z mleczną szybą, przez którą nic nie widać, po prawej jej sypialnia z drugą połową dwuosobowego łóżka, którą zatrzymała, dalej jeden za drugim pokoje chłopców, Leo, Feliksa i Vincenta, tak jak było wtedy, kiedy mieszkali wszyscy razem.

– A ty?

– Ja…

– A ty co robisz, tato?

– Wracam do domu.

Pięciopokojowe mieszkanie jest oddzielnym światem dźwięków, które napierają. Wdzierają się. Kiedy mama odkręca kran nad zlewem w kuchni, słychać bulgotanie i buczenie, które miesza się z metalicznym pobrzękiwaniem sztućców w szufladzie. Wszystkie te odgłosy próbują zagłuszyć stojący w dużym pokoju telewizor z oglądanymi przez Feliksa animowanymi postaciami wrzeszczącymi falsetem, muzykę z obu potężnych głośników Leo i głęboki głos narratora czytającego jakąś bajkę, która sączy się z dwóch przekrzywionych na głowie Vincenta słuchawek do walkmana. Dźwięki przeplatają się i w końcu zlewają w jedno.

Spaghetti jest gotowe, i sos też.

Mama unosi słuchawki Vincenta i szepcze mu do ucha, że pora jeść, na co on puszcza się przez przedpokój i woła: „Jeść!”. A potem jeszcze raz: „Jeść! Jeść!”.

Telewizor zostaje wyłączony, muzyka milknie.

Jest niemal cicho, gdy wszyscy jednocześnie ruszają do kuchni. Nagle ciszę przecina inny dźwięk, zakłóca ją dzwonek przy drzwiach.

Vincent zatrzymuje się w przedpokoju.

– Otworzę.

Felix mija telewizor i idzie szybko do wejścia.

– Ja otworzę.

Obaj pędzą na wyścigi do drzwi, Vincent, który był bliżej, dopada ich pierwszy i próbuje odsunąć rygiel, ale mu się nie udaje, Felix, tuż za nim, odsuwa rękę brata, pochyla się i wygląda przez judasza. Leo widzi, jak Vincent chwyta jeszcze raz za rygiel, nie mając siły go obrócić, i jak Felix cofa się i odwraca z lękiem w oczach, który nie pojawiał się w nich już od wielu lat.

– O co chodzi?

Felix wskazuje głową na drzwi.

– Tam.

– Co tam?

Znowu rozlega się dzwonek. Długie brzęczenie. Leo rusza w stronę drzwi, podczas gdy Vincent podskakuje, żeby dosięgnąć zamka, a Felix nie ma odwagi puścić klamki.

– Felix, Vincent, odsuńcie się. Ja otworzę.

Żeliwny garnek jest ciężki, kolacja dla trzech synów, którzy z każdym dniem jedzą trochę więcej, i nagle nadgarstki przeszywa ból. Odlać gorącą wodę przez durszlak, włożyć kawałek masła i makaron gotowy.

Cisza.

Zalega, gdy wszystko milknie: telewizor, dwa wzmacniacze i głos narratora czytający bajkę. Rodzaj ciszy, w której jest coś dziwnego. Ktoś dzwoni do drzwi i wszyscy trzej chłopcy oznajmiają, że otworzą.

Później nie będzie wiedziała, czy się odwróciła, czy zdążyła jeszcze spytać, dlaczego synowie znieruchomieli, czy tę ciszę tylko sobie wmówiła. Będzie jedynie pamiętać jego kręcone włosy, teraz znacznie dłuższe, i oddech, w którym nie czuć było czerwonego wina.

I to, że ją uderzył, ale nie tak, jak zawsze.

Bo kiedy uderzyłby ją za mocno, przewróciłaby się na podłogę, a on chce mieć z nią kontakt wzrokowy, gdy wymierza jej karę, jaka należy się komuś, kto lekceważy innych i oddaje słuchawkę telefonu najstarszemu synowi. Ma na niego patrzeć podczas ich pierwszego spotkania po czterech latach.

Chyba jednak mimo wszystko się odwróciła.

Bo pierwszy cios to uderzenie prawej pięści w lewy policzek, a potem ręka przesuwa się niżej, chwyta ją za szyję i obraca głowę w taki sposób, że oboje patrzą na siebie. Drugie, trzecie i czwarte uderzenie trafiają gdzie indziej, lewa pięść ląduje na prawym policzku, popatrz na mnie, krótkie, mocne ciosy, ona unosi ręce, żeby się osłonić, spiczaste łokcie tworzą hełm z kości i skóry.

Jedna ręka na jej karku, druga chwyta ją za włosy, zmusza, aby trzymała się prosto, chociaż ona robi się ciężka, chce osunąć się na podłogę, położyć się, osłonić. Wtedy on opuszcza jej twarz i podnosi kolano. Poczuj mnie, wpycha kolano w jej twarz, no, poczuj mnie. I jeszcze raz. Poczuj mnie.

Nie chodzi o te cztery lata, które minęły, wcale nie, bardziej o te jego oczy. Tata nie ma już tamtego spojrzenia, kiedy jest mu wszystko jedno, co się stanie. Teraz jest kimś, kto wie, co się stanie. Jakby ktoś całkiem inny bił mamę; lewa pięść okłada jej twarz jak pejcz, raz po raz, bez końca. Tata się nie spieszy i nie wydaje przy tym żadnego dźwięku, a zawsze było głośno, kiedy bił.

Ta cholerna cisza. Leo jej nie rozumie.

To dlatego tyle czasu upłynie, zanim Leo zareaguje, coś zrobi. Bo to niby tata, a jednak ktoś inny. I mama, która nie krzyczy. Vincent ukrywa się za jego plecami, a Felix nadal stoi przy drzwiach.

Nie są jeszcze tego samego wzrostu. Gdyby byli, Leo nie skoczyłby mu na plecy. A właśnie to zrobił, kiedy tata znowu podniósł kolano i gdy Leo zdał sobie sprawę, że tym razem to się nie skończy, dopóki mama nie będzie martwa. Leo wisi mu na plecach i zaciska ramię na jego szyi, aż wreszcie tata go z siebie strąca.

Ale w tym momencie ręce taty musiały puścić głowę mamy.

Leo upada na podłogę, a mama, półprzytomna, robi dwa kroki w bok, zasłania sobie twarz, z której leje się krew, najbardziej w okolicy kości policzkowej, gdzie lewa pięść taty rozryła ją głęboko. Tata idzie za nią, chwyta znowu, tak samo jak wcześniej – ma na niego patrzeć, kiedy ją bije.

Jeszcze jedno uderzenie. Mocno zaciśnięta pięść trafia prosto w nos i usta.

Ale tylko raz, bo Leo wstaje z podłogi i wciska się między nich dwoje i też unosi ręce w obronnym geście.

Tato, nie.

Stoi w pustej przestrzeni. Między mamą, która krwawi, a tatą, który chce bić ją dalej, lecz nie może, ponieważ na drodze jego ciosu jest inna twarz.

Leo chwyta go wpół.

Nie za szyję, na to tata jest za wysoki, nie za ramiona, bo do nich też nie sięgnie, tylko obejmuje go w pasie i trochę powyżej.

Tato, nie.

Stopy w skarpetkach ślizgają się po kuchennej posadzce, nie znajdują na niej oparcia, zapiera się więc o nogę stołu i próbuje odepchnąć tatę. Nie udaje mu się do końca, ale osiąga przynajmniej tyle, że ręce taty nie mogą chwycić jej za włosy.

Mama wybiega z kuchni i rzuca się do drzwi wejściowych, które stoją otwarte na oścież. Przewraca się na śliskiej posadzce na klatce schodowej, kapie jej krew, kiedy z trudem znowu się podnosi, a potem stęka i jęczy przy każdym kroku.

Zostali tylko we dwóch.

Leo trzyma go mocno, ściska ramionami wokół talii czy też klatki piersiowej, przyciska się do niego, do taty, jakby go obejmował.

– Teraz twoja kolej, Leonardzie.

Pachnie jedzeniem, spaghetti, sosem bolognese i trochę krwią mamy. Patrzą na siebie.

– Rozumiesz, prawda? Mnie już nie będzie, w każdym razie nie tutaj… Od tej pory odpowiedzialność spoczywa na tobie.

Wzrok taty się zmienia, jego spojrzenie zatrzymuje się na najstarszym synu, i chociaż więcej się nie odzywa, jego oczy mówią za niego.

Co prawda, nie ma toszczególnego znaczenia,ale jest to powieść opartana prawdziwej historii.

terazczęść pierwsza

Leo wstrzymał oddech. Silne jasne światło latarki przesunęło się po nim, przycisnął więc twarz do wilgotnego mchu i krzaczków jagód, przywarł mocniej całym ciałem do ziemi. Chował się, dopóki snop światła nie padł znowu na szary betonowy sześcian, żeby teraz tam wszystko sprawdzić. Strażnik za każdym razem robił trzy rundy. A leżąc tutaj, tak blisko niego, zaledwie kilka kroków od skraju lasu, Leo mógł łatwo śledzić jego określone procedurą czynności.

Najpierw mężczyzna kierował światło na zamek w stalowych drzwiach, upewniając się, czy nie ma śladów włamania.

Potem obchodził bunkier, oświetlając latarką betonowe ściany.

Na koniec opierał się o niego plecami, muskany jedynie wiatrem, który tu, na górze, wydawał się bardziej niespokojny niż gdzie indziej, i przez chwilę palił papierosa, jakby odpoczywał w ciemności, dopóki się nie upewnił, że wszystko wygląda tak samo jak poprzedniego wieczoru.

Leo zaczął znowu oddychać. Leżał tutaj już siódmy wieczór z rzędu. Pojawiał się dokładnie z wybiciem ósmej. W tym samym miejscu, między dwoma nagimi pniami drzew. Najpierw nic się nie działo. Słychać było jedynie wiatr, sowę, która pohukiwała bez przerwy, i bzyczenie kilku namolnych owadów.

Potem zjawiał się strażnik. Najwcześniej dwadzieścia dwie minuty po ósmej, w poniedziałek, a najpóźniej dziesięć po dziewiątej, w środę. Tego wieczoru – Leo spojrzał na swój zegarek z czerwonymi wskazówkami – za pięć dziewiąta zdezelowane volvo zaparkowało przed zamkniętym szlabanem.

Osobliwe uczucie.

Leżeć kilka metrów dalej i obserwować każdy ruch człowieka przekonanego o tym, że jest zupełnie sam. Umundurowanego faceta, który głęboko zaciąga się papierosem i odpowiada za całe zapasy mobilizacyjne w Sztokholmskim Regionie Obronnym numer 44.

Leo poprawił sobie mikrofon przy kołnierzu, po czym wyciąg­nął szyję i uniósłszy głowę ponad krzaczkami jagód, szepnął:

– Smoking Man opuszcza miejsce.

Ciągle jeszcze dało się słyszeć skrzypienie gumowych kaloszy i można było dostrzec światło latarki migające między iglastymi gałęziami i nagimi krzewami. A zaraz potem – kiedy strażnik przemierzy już całą drogę wijącą się wzdłuż lasu i minie Feliksa, Vincenta i opuszczony szlaban, uruchomi samochód i zniknie na szosie – on i Jasper będą mogli wreszcie wstać i spotkać się przed zabezpieczonymi stalowymi drzwiami.

Rów między lasem a pokrytym żwirem placem był pełen wody. Grube podeszwy butów trekkingowych pośliznęły się na trawie, kiedy wziął rozbieg i go przeskoczył, z ciężką torbą w jednej ręce i z płytą pilśniową w drugiej. Rozejrzał się dookoła. Duże, prostokątne żwirowisko w lesie i niewielki szary betonowy sześcian pośrodku. Właśnie do niego zmierzał. Do tego bunkra.

Od drugiej strony zbliżał się Jasper, miał mech i igły we włosach i dźwigał równie ciężką torbę.

Nic do siebie nie powiedzieli. Nie musieli.

Leo położył płytę pilśniową – sześćdziesiąt centymetrów na sześćdziesiąt – bezpośrednio na ziemi przed drzwiami bunkra.

Długo zastanawiał się, jak najlepiej to zrobić. Wysadzona betonowa ściana od razu rzuciłaby się strażnikowi w oczy w świetle jego latarki. No i byłoby przy tym za dużo hałasu.

Później przeanalizował pomysł z dachem. Pewnie dałoby się dosyć łatwo unieść kawałek blachy, która leży na wierzchu jako ochrona przed deszczem, spenetrować piętnaście centymetrów betonu od góry w głąb i potem położyć blachę z powrotem. Kiedy później strażnik poświeciłby latarką od zewnątrz, niczego by nie zauważył. Ale i w tym przypadku byłoby głośno.

Jest jeszcze jedno dojście. Od dołu. Ziemia pod bunkrem tworzyła przeciwciśnienie i mogła skierować siłę wybuchu ku górze. W tej sytuacji potrzeba mniej materiału wybuchowego, co w konsekwencji sprawi, że huk będzie mniejszy.

Leo wyjął z torby z pół kilograma ciasta.

Materiał wybuchowy m/46. Osiemdziesiąt sześć procent pentylu i czternaście procent oleju mineralnego.

Uklęknął i zaczął ugniatać z niego w świetle dwóch czołówek dwanaście czterdziestogramowych kulek. Ta masa była suchsza i mniej elastyczna niż gotowe ciasto piernikowe z ICA w plastikowej tubie, ale za to odporna na wilgoć i wstrząsy i na tyle stabilna, że można ją było wrzucić do tlącego się ognia, a ona mimo to nie wybuchała.

Pewnie mógłby zrobić trzynaście kulek, albo szesnaście czy dwadzieścia.

Ale on chciał mieć ich dwanaście.

– To chyba nie wystarczy.

Następnie rozłożył je na płycie pilśniowej jak na tarczy zegara – czterdzieści gramów materiału wybuchowego na każdej pełnej godzinie.

– Wystarczy.

– Ale według tabeli…

– Wojsko zawsze przesadza. Im chodzi o to, żeby zabić. Nam wystarczy połowa. Bo chcemy dostać się tylko do środka, a nie zniszczyć to, co tam jest.

Spojrzał na Jaspera, który zwinnie rozłożył wyjętą z torby składaną saperkę i zaczął kopać, a z każdym jego ruchem powiększał się dół przed i pod drzwiami przypominającymi wejście do sejfu.

Kupka materiału wybuchowego jako oznaczenie każdej kolejnej godziny. Koło czasu.

Zdawał sobie sprawę, że to mogło wydawać się diabelnie zabawne, czas jednak miał dla niego bardzo duże znaczenie – zawsze wiedział, która godzina, chociaż nie nosił zegarka. Zegar tykał w jego wnętrzu, od najmłodszych lat tak było.

Dwa i pół metra lontu.

Wyglądał jak zwyczajny brunatny sznur w jednej z przegródek torby.

Wąż wijący się po płycie pilśniowej od jednej kulki ciasta do drugiej i przymocowany taśmą, tak by godzina dwunasta łączyła się z pierwszą, a ta z drugą – i tak dookoła tarczy.

– Gotowe.

Dół pod wejściem, pod dnem bunkra, musi być odpowiednio głęboki, aby dało się wsunąć całą płytę. Jasper poci się, zgięty wpół, potem kopie na kolanach, wpychając saperkę daleko w podkop pod posadzką magazynu. Leo dołączył do niego, ich gorączkowo pracujące ramiona trącają się, gdy dłonie ryją w ziemi tam, gdzie nie sięga saperka.

– Teraz.

Każdy z nich trzyma płytę pilśniową za brzeg od swojej strony i wsuwa ją ostrożnie, delikatnie, centymetr po centymetrze, żeby nie potrącić żadnej z dwunastu kulek materiału wybuchowego i żeby koniec lontu wystawał tak, jak powinien. Kiedy upewnili się, że cała płyta przeszła już bezpiecznie pod drzwiami i że rzeczywiście leży na miejscu pod jedynym pomieszczeniem tego małego domku, przysypali ją z wierzchu i z boków żwirem, tak by szczelnie wypełnić podkop.

– Dobrze?

– Dobrze.

Długie godziny wyliczeń. Całe dni zdobywania materiałów. Tygodnie poszukiwań, niekończące się spacery po lesie w kaloszach i z koszem na grzyby w ręce, żeby wytropić miejsce, które szwedzka armia wybrała na zlokalizowanie magazynów mobilizacyjnych, a kiedy odkrył to tutaj, teren nazywany Getryggen, leżący w gminie Botkyrka, około trzydziestu kilometrów na południe od Sztokholmu, wiedział, że nie musi już więcej jeździć i szukać.

Zostało im jeszcze kilka minut.

Chwycił krótki koniec lontu, który wystawał z otworu pod drzwiami, i przymocował go taśmą do detonatora, połączył z plusem i minusem kabla elektrycznego, po czym odszedł najdalej jak mógł, za plac i rów, z powrotem do lasu, i podpiął drugi koniec przewodu do motocyklowego akumulatora.

– Felix? Vincent?

Wcześniej poprawił sobie mikrofon, teraz to samo zrobił ze słuchawką w uchu.

– Tak?

– Teren wolny?

– Wolny.

Nie ruszał się.

– Jeszcze dziesięć sekund.

Był tylko on, słaby wiatr i nic poza tym.

– A potem wysadzam.

– Jeszcze dziesięć sekund.

Leżeli jeden przy drugim pod brezentową płachtą, przykryci liśćmi, mchem i trawą. Tuż obok był czerwono-żółty szlaban z blaszaną tablicą NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY.

– A potem wysadzam.

Vincent ściskał mocno niemal półtorametrowe nożyce do metalu.

Felix uniósł nieco tułów, żeby spojrzeć na zegarek. Przetarł palcem zaparowane szkiełko cyferblatu.

– Dziewięć.

Przetarł jeszcze raz, żeby dobrze widzieć wskazówkę sekundnika, a potem skinął głową Vincentowi, który wydawał się zdenerwowany – oddychał krótko i gwałtownie.

– Osiem.

– Wszystko okej?

– Siedem.

Vincent nie odpowiedział. Nawet nie spojrzał na brata.

– Sześć.

Trząsł się tak mocno, że ciężka płachta na ich plecach podskakiwała.

– Pięć.

– Nikt nie idzie, Vincent. Poza nami nikogo tu nie ma.

– Cztery.

– Rozumiesz?

– Trzy.

Ręka mu dygotała aż po dłonie, które mocno ściskały nożyce.

– Vincent?

– Trzy.

– Uspokój się. Przecież tam wyżej leży Leo. Wszystko zaplanował. Będzie dobrze, Vincent. Chyba lepiej jest być tutaj.

– Jeden.

– Słyszysz? Hej? Chyba lepiej być tutaj i… brać w tym udział, niż siedzieć w domu na kanapie i nic nie wiedzieć.

Huk eksplozji był większy, niż się spodziewał. Bunkier zadziałał jak pudło rezonansowe w gitarze. Jak skorupa, która wzmocniła drgania fali dźwiękowej wywołanej przez czterysta osiemdziesiąt gramów materiału wybuchowego. A kiedy roztrzaskała się betonowa podłoga w jedynym pomieszczeniu tego domku, pudło rezonansowe w środku zwielokrotniło także kolejną sekwencję dźwięków – huk kawałków betonu ciśniętych siłą eksplozji w sufit.

Uzgodnili, że odczekają i nie ruszą się z miejsc przez pięć minut.

Leo nie wytrzymał.

Zaczął czołgać się przez mokry plac ze składaną saperką w ręce. Śmiał się głośno, zupełnie nieświadomy, że to robi, bo było to niezależne od niego, zanosił się od śmiechu, co rzadko mu się zdarzało, a potem, wciąż na kolanach, wsunął prawą rękę pod zbrojone drzwi i nie poczuł… żadnej przeszkody. Prawdziwa dziura! Rozłożył saperkę, odgarnął żwir na bok, żeby powiększyć otwór, skierował do środka czołówkę i ją włączył.

– Jasper! – Odwrócił się w stronę lasu i zawołał zdecydowanie za głośno, ale tak jak w przypadku śmiechu, to nie on o tym decydował.

– Chodź! Chodź tutaj i zobacz!

Światło czołówki rozjaśniło pomieszczenie bez okien. Kiedy przecisnął się trochę dalej, zobaczył całkiem wyraźnie pierwszą literę.

K.

Chryste! Nie wierzę!

Wetknął głowę jeszcze głębiej w otwór – powoli wyłoniła się następna litera.

S.

Chryste! Ja pierdolę.

Jeszcze kawałek. I jeszcze trochę. P. Utknął, ale podniósł głowę wyżej, żeby lepiej zobaczyć najniższą skrzynię z wysokiej sterty. 5. Teraz widział prawie cały dłuższy bok na skraju wysadzonej posadzki. 8. Biały tekst na zielonym tle.

KSP 58

Dobrze wyliczył.

Wielkość, lokalizacja, uzbrojenie bunkra – wszystko zgadzało się dokładnie. Zawołał znowu.

– Felix? Vincent?

– Tak?

– Jak tam ze szlabanem?

– Robimy, co możemy.

– Okej. Jak będziecie gotowi, podjedźcie samochodami.

Leo puścił mikrofon i wyjął z ucha słuchawkę. Kilka minut ciszy w eterze. Krok po kroku robili to, co zaplanował, dokładnie w określonej kolejności. Dwóch leżało u podnóża porośniętego lasem wzniesienia, blisko drogi. A dwóch było na szczycie wzniesienia przy betonowym bunkrze, w którym częściowo brakowało podłogi.

Pora na kolejny etap.

Ramię w ramię z Jasperem podkopywali się coraz głębiej, jakby drążyli tunel w czasie wojny, żeby uciec pod ogrodzeniem z drutu kolczastego z jenieckiego obozu. Kopali tak długo, aż w końcu Leo mógł przecisnąć i głowę, i ramiona, żeby specjalnymi potężnymi obcęgami poprzecinać zagradzające mu drogę jak krata druty i pręty zbrojeniowe, które tworzyły szkielet betonowych ścian. Odgiął je i zapierając się rękami, przecisnął tułów przez powstały w ten sposób otwór.

Poprawił sobie czołówkę, która zsunęła się trochę na wilgotne od potu skronie.

Rozejrzał się dookoła.

Pomieszczenie było tak małe, że gdyby stanął pośrodku i wyciągnął ramiona, mógłby dotknąć nimi sufitu i ścian.

Dwa metry na dwa.

Snop światła padł najpierw na poprzecinane pręty zbrojeniowe, które sterczały na wszystkie strony i wyglądały jak dzikie zarośla wyrastające z roztrzaskanej posadzki. Potem przesunął się po ścianach i stosach zielonych drewnianych skrzyń.

– Ile? – rozległ się głos Jaspera w tunelu.

– Dużo.

– Ale ile?

Leo zaczął liczyć na głos.

– Jeden pluton. Dwa plutony. Trzy plutony. Cztery…

W sumie dwadzieścia cztery skrzynie w kolorze wojskowej zieleni.

– …całe dwie pieprzone kompanie!

Teraz Jasper przeciskał swoje równie długie ciało przez tunel i rechotał przez cały czas tak samo jak wcześniej Leo, bo to było nie do opanowania. Stanęli obok siebie w środku betonowego sześcianu, patrzyli, jak w blasku lamp betonowy pył falami przecina ciemność po każdym ich oddechu.

– Otwieramy teraz? Czy potem?

– Jasne, że teraz.

Dłoń ostrożnie dotyka najwyższej skrzyni. Chropowata, surowa powierzchnia.

Bardzo łatwo dało się obluzować zawiasy i wyłamać zamek.

Leżał w środku. Kałach. Waga: 11,6 kg. Leo podniósł go, podał Jasperowi, który wziął broń i opuścił ją na odrobinę ugiętych nogach, z tułowiem lekko podanym do przodu, żeby zamortyzować wyimaginowany odrzut; w tej chwili nie myślał, wykonywał tylko powolne ruchy, które ćwiczyli w czasie służby wojskowej. Długość: 1275 mm. Popatrzyli na siebie jak ludzie, którzy razem odbyli długą podróż i nagle dotarli do celu, a teraz próbują to wszystko ogarnąć. Szybkostrzelność: 600–850 pocisków na minutę. Długie wieczory w ukryciu w lesie, noce spędzone na szkicowaniu, żeby ustalić grubość betonowej podłogi i potencjalną siłę wybuchu dwunastu kulek ładunków wybuchowych, pieprzony huk sprzed kilku minut, a teraz we dwóch sterczą w tym pomieszczeniu kryjącym narzędzia potrzebne do rozpoczęcia innego rodzaju działalności.

– Ile może tego być? Gdybyś tak miał zgadywać? Pi razy drzwi?

Leo zamierzał właśnie otworzyć następną skrzynię, ale nagle się zatrzymał. Odpowiedź widniała za ramieniem Jaspera, częściowo ukryta pod białym pyłem.

– Nie muszę zgadywać.

Kartka w plastikowej osłonce, zawieszona na gwoździu w ścianie po lewej stronie od zamkniętych drzwi. Obok dyndał na sznurku długopis. „Pierwszy rząd: pistolety maszynowe m/45 – 124 sztuki. Drugi rząd: karabiny automatyczne 4 – 92 sztuki. Trzeci rząd: karabiny maszynowe KSP 58 – 5 sztuk”.

Leo odwrócił się.

– Lista inwentarzowa. Wojskowy porządek.

Otwierali skrzynię za skrzynią i sprawdzali zawartość. Metalowe korpusy jeden obok drugiego. Solidnie natłuszczone i starannie zapakowane.

– Jasper, kurde, ogarniasz!

Leo zerwał kartkę z gwoździa i jeszcze raz dokładnie przeczytał zestawienie.

124 i 92, i 5.

Ale teraz nie skończył na tym, tylko przeczytał też to, co było napisane na samym dole. Pod wystukanymi na maszynie zdaniami, pod zawiłym tekstem dotyczącym przepisów i rutynowych czynności, na końcu.

– Inspekcja magazynu…

Wcześniej tego nie widział.

– …odbyła się…

Pochylił się niżej, przybliżył lampę na czole do białej kartki i widocznej na niej odręcznej notatki.

Czyjś nieczytelny podpis.

Powyżej rok.

A nad nim – dokładna data.

– …w piątek, czwartego października.

– No i?

– Prawie dwa tygodnie temu!

– No i?

Leo zamachał papierem niemal do sufitu.

– Patrol otwiera te zbrojone drzwi, żeby wejść do środka, tylko co sześć miesięcy. Kumasz? A to znaczy… że nie odkryją naszej wizyty wcześniej niż za… pięć miesięcy i siedemnaście dni!

– Felix do Leo.

Felix nacisnął czerwony guzik mikrofonu.

Próbował przywołać brata już kilka razy, a ponieważ nie miał odzewu, przy każdym kolejnym wezwaniu trochę podnosił głos.

– Powtarzam! Felix do Leo! Zgłoś się!

Czekał. Wreszcie coś zatrzeszczało i przeszło w głos Leo.

– Tak?

Głuchy huk. Do niego redukowała się eksplozja, tłumiona po drodze przez wiatr, kiedy jej odgłos docierał tu, na dół, sto siedemdziesiąt cztery metry niżej.

Usta tuż przy kołnierzu kurtki.

– Chodzi o… kłódkę.

Po stłumionym huku leżeli pod brezentem przez pięć minut, ani drgnąć – tak rozkazał Leo. Odliczali czas rytmem oddechu Vincenta, wydech co sekunda, dopóki nie byli pewni, że nikt nic nie usłyszał.

– Kłódkę?

– Tak.

Pięć minut. Potem zgodnie z planem mieli zaatakować największą kłódkę, jaką w życiu widzieli, najdłuższymi dostępnymi na rynku, półtorametrowymi nożycami do cięcia metalu.

– Nie trzymamy się już czasu, bo…

– Bo?

– …mamy problem.

Leo przecisnął się przez tunel pod ścianą bunkra z powrotem na plac. Tego nie brał pod uwagę. Jeśli nie uda im się otworzyć szlabanu, wtedy cały plan weźmie w łeb. Biegł nierówną leśną ścieżką w dół wzniesienia do swoich dwóch młodszych braci. Siedzieli po obu stronach opuszczonej zapory zamkniętej na kłódkę o półtoracentymetrowym stalowym pałąku.

– Diabelnie mi przykro.

Chociaż podczas tego ciepłego, jasnego lata Vincent dogonił swojego najstarszego brata wzrostem, to ciało siedemnastolatka mimo wszystko wciąż jeszcze bardzo się różniło od ciała dwudziestoczterolatka.

– Leo… to się, kurde, nie da. Nie daję rady.

Vincent wzruszył chudymi ramionami, rozłożył bezradnie ręce, które wydawały się za długie i jakby nie do końca pasowały do reszty.

Spojrzeli na siebie, w końcu Vincent się odsunął.

– Felix, spróbujemy przeciąć to razem.

Leo usiadł na miejscu Vincenta i otworzył nożyce, których ramiona miały długość nóg człowieka, chwycił obiema rękami za jedno z nich, podczas gdy Felix, też dwiema rękami, ściskał drugie ramię po przeciwnej stronie szlabanu.

– No, teraz, bracie!

Obaj zaparli się mocno i nacisnęli jednocześnie każdy swoje ramię, ostrza nożyc wbiły się w metal. Potem odchylili się jak dwaj wioślarze przyciągający wiosła do piersi, ciągnęli, ciągnęli i ciągnęli, aż palce, dłonie, ramiona i barki zaczęły im drżeć i sztywnieć, i właś­nie w tym momencie ostrza nożyc przecięły grubą stal.

Pierwsza siatka była rozpięta między dwiema samotnymi brzozami, a druga wśród gęstych gałęzi młodych świerków. Ćwiczyli wieczorami w garażu w Skogås, a ostatni raz nad jeziorem Drevviken, w ciemności przypominającej tę tutaj. Toteż teraz bez większego wysiłku ściągnęli siatki maskujące z samochodów, zwinęli je i rzucili na puste paki dwóch czerwonych pick-upów mitsubishi, jakich używają właściciele firm rzemieślniczych.

Podczas gdy Leo biegł z powrotem na górę, dwaj młodsi bracia odpalili samochody i ruszyli po mchu i jagodowych zaroślach w stronę uniesionego szlabanu. Kilka miesięcy temu Felix zrobił prawo jazdy dopiero za trzecim podejściem – nie dlatego, że źle prowadził, tylko ze względu na to, że jeździł za szybko. Vincent był jeszcze za młody, żeby mieć prawko. Dotarcie na szczyt nie zajęło im specjalnie dużo czasu.

Osiem rąk, cztery ciała co kilka metrów.

Jasper siedział na klęczkach w bunkrze i wtykał jedną sztukę broni za drugą w wydrążony tunel, Leo, też na klęczkach, odbierał je od niego na zewnątrz, a Felix stał tuż za nim i podawał wszystko stojącemu na pace Vincentowi.

Łańcuch, w którym każde podanie z ręki do ręki zajmowało półtorej sekundy.

– Dwieście dwadzieścia jeden automatów.

Każda sztuka opuszczająca betonowy bunkier miała znaleźć się na pace samochodu po sześciu sekundach.

– Osiemset sześćdziesiąt cztery magazynki.

Leo spojrzał na zegarek z czerwonymi wskazówkami. Powinni uporać się w ciągu trzydziestu minut i czterdziestu ośmiu sekund.

Zmietli gruz pozostały po wybuchu, wypełnili dziurę przed i pod wejściem żwirem, ubili go, przydeptali, jeszcze raz ubili. Przebrali się – teraz wszyscy mieli na sobie jednakowe niebieskie robocze koszule i czarne kurtki z logo firmy budowlanej wysoko na rękawie. Otworzyli szlaban i przejechali, potem przystanęli samochodami na wolnym biegu, a Felix wyskoczył z kłódką w ręce, identyczną jak ta, którą przecięli – długo się nachodził, żeby znaleźć taki sam numer serii, ponieważ ważne było, żeby klucz pasował i mieścił się w zamku, jeśli nawet potem miało się okazać, że nie da się go przekręcić. Następnego wieczoru, kiedy około dziewiątej strażnik podjedzie swoim brudnym volvo i nasłuchując hukania sowy oraz pociągając papierosa, ruszy pod górę, żeby okrążyć spacerkiem wojskowy magazyn broni, wszystko musi wyglądać na nietknięte. Sporządzona z pedantyczną dokładnością lista inwentarzowa potwierdziła przecież, że minie prawie pół roku, zanim magazyn zostanie otwarty i sprawdzony także od środka, gdzie już nic nie wygląda na nietknięte.

Leo nie zauważył, że śpiewa. I to głośno jak nie wiadomo co. Przejechał Hornsgatan, potem minął most Liljeholmsbron i wyskoczył na E4, kierując się w deszczu na południe od miasta. Gdzieś na wysokości Västbergi, będąc na środkowym pasie autostrady, zorientował się, że całą kabinę wypełnia jego własny głos.

Kupił sobie kawę i bułeczkę w kawiarni, a potem jako pierwszy poranny klient wszedł do perukarni Opery Ludowej naprzeciwko. Z ciekawością śledził ruchy szczupłych palców młodej kobiety zwinnie upinającej kosmyk za kosmykiem na plastikowej czaszce i słuchał jednocześnie jej zapewnień, że stosuje wyłącznie prawdziwe włosy, sprowadzane z Azji w dużych paczkach, a potem rozjaśniane i farbowane. Następnie w Centrum Optycznym na rogu Drottninggatan i Barnhusgatan odebrał zamówione szkła kontaktowe, oba + − zero i wystarczająco duże, by mogły zasłonić całą źrenicę bez efektu kontrastu na brzegach.

Rzut oka w lusterko wsteczne. Niebieskie oczy i jasne włosy. To on był zawsze najbardziej podobny do mamy. Miał jasną karnację i takie same blond włosy o lekko rudawym odcieniu. I jej nos, nieduży, ale kanciasty i twardy jak granit. Nikt na pewno nie wziąłby go za cudzoziemca, za imigranta nawet w drugim pokoleniu. Mały i prosty szwedzki nos oznaczał zawsze mniej pytań i mniejsze zainteresowanie – gdyby perukarka albo optyk mieli przedstawić rysopis klienta, który tego ranka zapłacił im za nabyte towary gotówką, opisaliby go jako kogoś o bardzo typowym skandynawskim wyglądzie.

A jeśli ktoś wygląda jak każdy inny, tym samym nie rzuca się w oczy.

Zjechał z autostrady na wysokości Alby, gdzie z trzech pasów robią się dwa, minął stację shella i śliczny kościółek z XII wieku. Potem bloki i beton ustąpiły miejsca lasom i łąkom. Jeszcze kilka minut jazdy siedemdziesiątką po krótkich prostych odcinkach i ostrych zakrętach.

Zwolnił.

Tam.

Szlaban, przy którym zaledwie siedem godzin temu Felix wymienił kłódkę i przy którym za zaledwie dziesięć godzin mężczyzna około sześćdziesiątki zaparkuje swoje volvo, zgasi butem papierosa i ruszy na obchód.

Znowu miałby ochotę zaśpiewać. Gdyby tak nie padało. Zaczęło w nocy i potem nie przestało, a teraz lało coraz mocniej i wycieraczki zamieniały krople w strugi. Deszcz padał także na niedawno wykonany podkop, tak duży, że zmieściłby się w nim człowiek. Smoking Man stanie w swoich kaloszach na żwirze wypełniającym dół. Ubijali go i udeptywali, ubijali i wyrównywali, ale i tak nigdy nie będzie tak zbity, jak pod wpływem działania czasu, a jeśli deszcz nie przestanie padać, żwir powoli się zapadnie i wypłucze w tym miejscu, tworząc zagłębienie zauważalne w świetle latarki strażnika.

Potrzebuję czasu.

Nie możesz teraz nic odkryć tylko dlatego, że odwaliliśmy byle jak robotę, zobaczysz to i zrozumiesz, co się stało, za pięć miesięcy, kiedy otworzysz drzwi.

Potrzebuję czasu, żeby wypracować nowy sposób działania, który pozwoli zmaksymalizować zysk, nie zwiększając ryzyka, stworzyć grupę roboczą. Tak naprawdę powinienem się zatrzymać i wysiąść, pójść przez deszcz i upewnić się, że nic nie widać.

To byłby oczywiście potworny błąd.

Tylko idiota układa plan miesiącami, potem wykonuje numer, a za kilka godzin wraca na miejsce przestępstwa.

Dodał gazu. Jechał tą samą drogą co w nocy, tym samym samochodem, ale o wiele lżejszym, bez paki wyładowanej bronią.

Okoliczni mieszkańcy nazywali to Niebieskim Domem. Gigantyczna obłożona blachą skrzynia, w której wcześniej mieściła się fabryka mebli Gamla Tumba. Leo zaparkował w tym samym miejscu co w nocy – przodem samochodu w stronę rzadkich zarośli, jak najdalej od szerokiej ulicy przelotowej i tuż przy pomalowanym na czarno zamkniętym kontenerze.

Dobre miejsce. Mogli tu spokojnie rozładowywać broń sztuka po sztuce. Bez obawy, że ktoś zobaczy ich z drogi szybkiego ruchu albo z okna stojących naokoło willi.

Przez opuszczoną szybę przysłuchiwał się znajomym odgłosom dochodzącym z dużego placu budowy – głośnej muzyce nadawanej przez radio i krótkim trzaskom kompresora, który sprężał powietrze w pneumatycznych gwoździarkach. Zapiął ostatni guzik swojej niebieskiej koszuli, podciągnął niebieskie ogrodniczki i wysiadł.

Niebieski Dom.

Długo nikt nie wykorzystywał budynku wielkiej fabryki. Potrzebowali wielu tygodni, żeby usunąć z niego wszystkie sprzęty. Potem umocnili dwie kondygnacje dodatkowymi belkami, zrobili izolację, położyli podłogę, postawili ścianki działowe i w ten sposób podzielili przestrzeń na samodzielne lokale przeznaczone pod działalność gospodarczą, które jakiś pośrednik nieruchomości próbował połączyć w jedno pod wspólną nazwą Solbo Center.

– Wszystko załatwiłeś?

Nigdy dotąd się nad tym nie zastanawiał. Felix, jego młodszy o trzy lata brat, szedł przez prowizoryczny parking i z każdym krokiem wydawał się coraz bardziej podobny do taty. Jego mocno zwrócone na zewnątrz stopy potrzebowały dużo miejsca, barki miał szerokie, a muskularne przedramiona kołysały się w pewnej odleg­łości od tułowia, jakby jego ciało obracało się wkoło. Przypominał kogoś, kto dawno, dawno temu przechadzał się po mieszkaniu, które było całym ich światem. Wszyscy kopiujemy, dziedziczymy, zapożyczamy.

Ja przypominam mamę, a ty tatę.

– Słyszysz, Felix? Załatwiłeś co trzeba?

– Gabbe chyba próbuje nas ocyganić z ostatnią płatnością.

Felix w niewyjaśniony sposób działał na niego kojąco. A przecież powinno być odwrotnie – te jego gesty i ruchy powinny go niepokoić, drażnić.

– Siedzi wciąż u nas i liczy każdy pieprzony gwóźdź.

– Załatwiłeś czy nie?

Młodszy brat zaczął rozpinać plastikową plandekę nad paką drugiego samochodu firmowego.

– To jego piekielne gadanie. Nie zapłaci, jeśli nie zdążymy zgodnie z harmonogramem. Podobno w kontrakcie jest gdzieś taki zapis.

– Zostaw to mnie. A ty swoje zrobiłeś czy nie?

Felix uniósł białą plandekę.

– Oddział osiemdziesiąty trzeci. Chyba ortopedia. Po prostu go stamtąd wyprowadziłem. Vincenta potwornie bolała noga.

Pośrodku stała szeroka drewniana skrzynia na narzędzia z błyszczącym metalowym uchwytem. Obok niej, pod dwoma żółtymi kocami z logo szpitala wojewódzkiego, złożony wózek inwalidzki.

– Podpórka na nogi?

– Działa.

Cofnęli trochę oba samochody, a potem otworzyli kłódkę przy czarnym kontenerze – takim, jaki każda firma budowlana ustawia na placu budowy, żeby móc w nim przechowywać narzędzia i maszyny. Po otwarciu obu skrzydeł drzwi byli zasłonięci ze wszystkich stron i wtedy mogli dźwignąć pustą skrzynię i wnieść ją do środka.

W biały dzień w willowej okolicy, zaledwie kilka metrów od ruchliwej trasy przejazdowej, stali i patrzyli na stos broni automatycznej. W ciemności nocy utworzyli identyczny łańcuch jak przed bunkrem, tyle że w odwrotnym kierunku. Vincent podawał z paki karabin za karabinem Feliksowi, ten Leo, a Leo Jasperowi, który stał w kontenerze.

– Gdzieś ty się, do cholery, podziewał, Leo?! – Falset Gabbego przeciął październikowe powietrze. – Jak wy, kurde, zamierzacie z tym zdążyć?!

Zbliżał się do nich.

Był około sześćdziesiątki. Niebieskie spodnie ogrodniczki, które kiedyś pewnie leżały normalnie, teraz opinały mu ciasno wielki brzuch. Niósł kubek z kawą i torbę z bułkami cynamonowymi w objęciach.

– Czy wyście… kurde… w ogóle tu byli w ostatnim tygodniu?

Leo westchnął cicho. A potem szepnął do Feliksa:

– Zamknij, a ja się nim zajmę.

Wyszedł z kontenera i ruszył w stronę purpurowego zrzędzącego kierownika.

– Nie było was tutaj wczoraj! Dzwoniłem do ciebie kilka razy, Leo! Możliwe, że ciężko pracujecie, tyle że na pewno nie na tej budowie!

Szybkie spojrzenie przez ramię – Felix zamknął ciężkie drzwi kontenera. A potem odgłos żelaznego pałąka zatrzaskującego się w potężnej kłódce. Zawartość pojemnika znalazła się poza zasięgiem wzroku i znowu znajdowali się na całkiem zwyczajnym placu budowy.

– No ale przecież jesteśmy. Tak czy nie? I właśnie…

– Nie zdążycie!

– …dzisiaj skończymy. Tak jak było umówione.

Gabbe podszedł tak blisko, że mógł dotknąć ściany kontenera. Leo położył mu rękę na ramieniu i niemal popchnął go w kierunku Niebieskiego Domu, nie na tyle mocno, by mogło się to wydać brutalne, ale wystarczająco zdecydowanie, aby mogli oddalić się od pojemnika kryjącego to, czego nikt postronny nie powinien widzieć.

– Mam kompletnie w dupie, czy inne zlecenia są dla ciebie ważniejsze! Kapujesz, Leo? Podpisałeś ze mną umowę!

Gabbe dyszał ciężko, gdy razem weszli do budynku. Poruszali się o wiele szybciej, niż sam zwykle chodził. Na samym końcu pierwszego piętra miała znajdować się restauracja indyjska, a obok kwiaciarnia i solarium. Na parterze – firma oponiarska, drukarnia, salon paznokci, a tam, gdzie Jasper i Vincent przykręcali właśnie do wewnętrznych ścian płyty z kartongipsu, za jakiś miesiąc po jednej stronie ktoś będzie jadł swoją capriciosę z dodatkowym serem, a po drugiej ktoś inny będzie sobie robił akrylowe paznokcie.

– Sam widzisz! Nie jesteście, kurde, gotowi!

Ten koszmarny głos. Jazgotliwy, świdrujący, stary i choleryczny.

– Ale będziemy.

– Pierwszy najemca wprowadza się, kurde, jutro rano!

Gabbe zniknął gdzieś w ciemności i po chwili wrócił. Bez bułek cynamonowych. Ale nadal trzymał kubek z kawą.

– Przecież mam z nimi podpisaną umowę.

– Jak mówię, że będziemy gotowi, to będziemy.

– Bo jak nie, to nie wypłacę ostatniej raty! Żeby to było dla ciebie, psiamać, jasne!

„Kurde” zostało zastąpione przez „psiamać”. Leo najchętniej przyłożyłby temu człowieczkowi w mordę.

– Słyszysz mnie, Leo! Od ostatniego razu, kiedy się tutaj widzieliśmy… czyli parę dni temu… wpadłem tutaj kilka razy. Jakoś cię tu nie widziałem. Gdzie się, psiamać, podziewałeś?

Podszedłby do niego bliżej. Najpierw spojrzałby mu w oczy.

– Żadnego z was nie było tu w tygodniu!

A potem – jeden jedyny cios. Prosto w nos.

– To ty kierujesz robotą, Leo! To twoja firma przyjęła moje zlecenie! I to ty masz przypilnować, żeby tu ktoś był! Co wy, psiamać, wyprawiacie, Leo?

Ale nie daje się komuś między oczy, kiedy przygotowuje się nowy plan.

Otoczył go więc znowu ramieniem, jak miał w zwyczaju.

– Gabbe, mój drogi, czy kiedykolwiek się na mnie zawiodłeś? Czy kiedykolwiek zawaliłem jakąś robotę? Czy kiedykolwiek nie skończyłem na czas?

– No nie, ale…

– Odpowiedz mi: czy chociaż raz miałem obsuwę?

Wzburzony Gabbe uwolnił się z nieco zbyt mocnego objęcia i ruszył w róg budynku.

– Weźmy tę ścianę! Salon fryzjerski! Przecież tu brakuje jednej warstwy gipsu! – Wskazał jednocześnie w kilku kierunkach. – Czy klientki mają robić sobie trwałą w lokalu bez odpowiednich zabezpieczeń przeciwpożarowych?

Ruszył dalej.

– A tu solarium! Popatrz! Gdzie są drzwi? Przecież wszystko widać! Tam kwiaciarnia, posadzka jeszcze niegotowa! Cztery płytki pęknięte… W końcu ludzie będą po niej chodzić w swoich, psiamać, mokrych butach!

Ruszył po schodach, teraz na dół, a potem wybiegł na parking i na deszcz, który znowu zaczynał padać.

– No i ten… pieprzony kontener! Miałeś go usunąć! Za kilka tygodni będą tu parkować klienci!

Niewyrośnięty i korpulentny mężczyzna walnął kilka razy obiema dłońmi na płask w pojemnik, który zajmował miejsce parkingu dla klientów. Odgłos, jaki się rozległ, był bardzo przytłumiony, ponieważ całe wnętrze było wypełnione aż po brzegi.

– Opanuj się, bo jeszcze dostaniesz zawału!

Twarz kierownika zrobiła się wskutek fizycznego wysiłku jeszcze bardziej purpurowa, ale nagromadzona furia znalazła upust i rozpłynęła się w deszczu.

– Wszystko będzie gotowe do północy. Nawet sobie nie wyobrażasz, Gabbe, jak ważna jest dla mnie nasza współpraca. Moja firma budowlana, nasza współpraca to podstawa naszej dalszej… ekspansji.

Zlana potem twarz zwróciła się ku niemu.

– Ekspansji?

– Maksymalizacji zysków. Bez podnoszenia ryzyka.

– Nie bardzo rozumiem.

– Już dobrze, Gabbe. Już dobrze. Widzę, że masz trudności z oddychaniem. Niepokoję się o ciebie. Jedź do domu i sobie odpocznij. A my do północy będziemy gotowi. Przecież zawsze mog­łeś na mnie liczyć. – Leo wyciągnął do niego rękę. – Tak czy nie? – Dłoń Gabbego była nieduża, wilgotna i miękka. – Jak mówię, że damy radę, to damy radę. A potem zaproszę cię na cynamonowe bułeczki, zgoda?

Leo stał jeszcze przez chwilę między kontenerem i samochodem, dopóki się nie upewnił, że mały furiat zniknął na drodze dojazdowej. Potem jeszcze przez chwilę nasłuchiwał walenia i warczenia – Felix, Vincent i Jasper dokładali starań, żeby kobitki robiące sobie trwałą były zabezpieczone przed pożarem, a ci, którzy będą kupować kwiaty, nie pośliznęli się w mokrych butach na posadzce.

Ktoś, kto nie powinien nic wiedzieć, stał i walił swoimi tłustymi łapami w kontener pełen automatycznej broni.

Może następnym razem będzie chciał zajrzeć do środka.

Leo ruszył przed siebie, ale nie ku ścianom i posadzkom, które powinny być gotowe za dwanaście godzin. Poszedł w inną stronę. Przeciął drogę i wszedł na teren willowy. Zmierzał ku rozwiązaniu swojego problemu związanego z magazynowaniem – ku niedużemu jednopiętrowemu domowi z ogrodzoną działką bez trawnika graniczącą z drogą szybkiego ruchu. Z placu budowy naprzeciwko widział, jak wywożono z niego meble. Teraz od tyłu stała tablica „Na sprzedaż”. Wzdłuż wysokiego ogrodzenia z siatki dotarł do wejścia i otwartej furtki, minął asfaltowy podjazd i podszedł do domu. Zajrzał w okno po prawej stronie od drzwi wejściowych – pusta kuchnia. Za szybą po lewej – pusty przedpokój. Za rogiem zerknął przez kolejne okno do przybudówki z pustym pokojem. Za drugim rogiem widać było schody na piętro.

Parter i piętro, ale brak piwnicy. Cała dzielnica mieszkaniowa była wzniesiona na dnie dawnego jeziora. Każdy dom stał na gliniastym podłożu i mógł się piąć wysoko, lecz nie rozrastać w dół.

W ciągu ostatnich tygodni Leo nieraz przerywał wbijanie gwoździ i wiercenie, żeby postać chwilę i przyjrzeć się temu małemu brzydkiemu budynkowi leżącemu tak blisko drogi. I za każdym razem jego widok przypominał mu ukrytą grotę Fantoma, komiksowego bohatera jego młodości. Wiedział, że to dziecinada. Ale wiedział także, że może w ten sposób rozwiązać istotny problem. Jeśli bowiem znajdą miejsce na dobry magazyn, to nie zostaną zdemaskowani.

Okno w kuchni – jeszcze raz zajrzał do środka. Na podłodze wytarty sztuczny dywanik, popękane ściany, szafki i sprzęty kuchenne z innej epoki. Całkiem niepozorny dom. Ktoś, kto w nim mieszka, raczej nie może mieć dużo pieniędzy.

Na drzwiach wejściowych wisiała jeszcze jedna tablica z napisem „Na sprzedaż”. Ze zdjęcia spoglądała na niego uśmiechnięta pośredniczka – w kostiumie, z zaczesanymi na bok włosami. Znalazł w wewnętrznej kieszeni długopis i na odwrocie paragonu z perukarni zapisał telefon lokalnego oddziału Szwedzkiej Agencji Nieruchomości.

Dokładnie czegoś takiego szukał. A wielki garaż tuż obok czynił z tego domu po prostu wymarzone miejsce. Wdrapał się na stos używanych opon i przetarł zakurzoną szybę w okienku, żeby zajrzeć do garażu, który okazał się wysoki i wystarczająco duży na cztery, a może i pięć pojazdów. I też całkiem pusty. Wprost idealny dla stworzenia grupy.

Gdzieś otworzyły się i zamknęły drzwi.

Odwrócił się w stronę sąsiedniej działki i znacznie większego domu z trawnikiem pokrytym mokrymi liśćmi. Rzędy jabłoni tkwiły jak sękate szkielety. Kilka metrów od niego stała na żwirowej ścieżce kobieta z małym dzieckiem i patrzyła na niego, ciekawskiego potencjalnego kupca. Skinął ku niej głową.

Walenie młotków i warczenie dochodzące zza drogi – mężczyźni w roboczych strojach nie powinni raczej wzbudzać podejrzeń. Dom z garażem, gdzie znajdował się teraz – główna siedziba i miejsce szkoleń. A tam dalej – odwrócił się w stronę lasu oddalonego o zaledwie kilka kilometrów – przeżył najdziwniejszą noc w życiu.

Że też było to takie proste.

To, że trzej bracia i przyjaciel z dzieciństwa, wszyscy około dwudziestki, zwykli gówniarze bez wyższego wykształcenia, postanowili, że uda im się największy skok i kradzież broni w historii Szwecji, Skandynawii, Europy Zachodniej, i po prostu to zrobili.

Wystarczyły podstawowe kwalifikacje budowlane, trochę materiału wybuchowego i starszy brat, który doceniał siłę zaufania.

Jest jasno od gwiazd.

Jaśniej niż poprzedniej nocy. Ale droga do domu ta sama.

Siedzieli w dwóch samochodach i jechali z jednej z podsztokholmskich miejscowości willowych na peryferyjne blokowisko. Zostawili za sobą wykończony Niebieski Dom i zadowolonego Gabbego oraz zamknięty kontener, który następnego ranka zaspani mieszkańcy będą mijać w drodze na przystanek autobusowy.

Leo i Felix wysiedli ze swoich pick-upów. Chwycili za mosiężne uchwyty skrzyni stojącej na pace mitsubishi. Drewniana skrzynia, z którą nie rozstawali się od trzech lat, zwykle ciężka od młotków, wkrętarek, kluczy francuskich, poziomnic, nożyc do cięcia metalu, wiertarek. Wszystkie te narzędzia były poplamione zaschniętą farbą w najrozmaitszych odcieniach i wysłużone od ciągłego wiercenia, przybijania, wkręcania, cięcia.

– Za dziesięć dwunasta – powiedział Leo.

Skrzynia była równie ciężka, jak zawsze, mimo całkiem innej zawartości – mimo nowego życia, które właśnie się zaczęło.

– Zostało osiemnaście godzin.

Minęli niskie krzaki i nędzne rabatki, kierując się w stronę klatki schodowej w wielopiętrowym bloku. Leo otworzył wejście, a kiedy czekali na windę, usłyszeli śmiech Vincenta i Jaspera zza uchylonych drzwi prowadzących do piwnicy z komórkami po obu stronach korytarza.

Trzecie piętro.

Jego drzwi. Jej drzwi. DUVNJAC/ERIKSSON. Postawili drewnianą skrzynię na kamiennej posadzce i Leo zaczął szukać kluczy. Po chwili wyciągnął z otworu w drzwiach byle jak wciśnięty plik ulotek reklamowych i cisnął go do zsypu.

W mieszkaniu paliło się światło.

Siedziała w kuchni na prostym drewnianym krześle. Warkot maszyny do szycia, którą dostała od swojej mamy, zlewał się z muzyką z magnetofonu kasetowego. Eurythmics, często słuchała muzyki z lat osiemdziesiątych.

– Hej.

Była ładna, czasami o tym zapominał. Całus, delikatne muś­nięcie jej policzka. Czarny materiał skręcał się, przytrzymywany i rytmicznie nakłuwany przez igłę maszyny: góra – dół, góra – dół. Jeszcze jeden całus, zanim odwrócił się do zlewu i szafki pod nim. Wciąż tam stały. W miejscu, gdzie je ukrył, z tyłu, za butelkami z płynem do naczyń i pojemnikiem ze środkiem do czyszczenia podłogi.

Trzy brązowe pudełka. Niespecjalnie duże, ale pękate.

Już miał wyjść z kuchni.

– Leo, posłuchaj, nie widziałam cię od… kilku dni.

Poprzedniej nocy otworzył drzwi do mieszkania i nie zaglądając ani do łazienki, ani do lodówki, od razu poszedł prosto do sypialni i położył się do łóżka, które nią pachniało; nie perfumami czy szamponem, tylko nią. Przysunął się bliżej i objął śpiące ciało, czując wciąż w piersi eksplozje wysadzanego magazynu z bronią.

– A dziś rano…

Zegar elektroniczny na jego nocnej szafce pokazywał 4:42. Obróciła się, ziewnęła i jeszcze mocniej przycisnęła do niego swe nagie ciało.

– …kiedy się obudziłam, już cię nie było. Tęsknię za tobą.

– Nie teraz, Anneli.

– Nie chcesz zobaczyć, co zrobiłam? Golfy. Przecież chciałeś…

– Potem, Anneli.

Już miał wyjść do przedpokoju i dołączyć do reszty w dużym pokoju, gdzie zaczęło się wypakowywanie i przepakowywanie, kiedy zauważył na szafce pustą butelkę po winie i mokry korek w zlewie.

– Piłaś? A gdybyś musiała prowadzić?

– Tylko trochę. W nocy… Ty leżałeś w tym cholernym lesie, a ja nie miałam pojęcia, jak wam poszło, czy wrócisz do domu, czy ktoś was widział, i chciałam… Nijak nie mogłam zasnąć! A teraz… Gdzie byłeś?

– Na budowie. Musieliśmy dokończyć robotę.

Wyszedł z kuchni. Zatrzymała maszynę, igłę, która poruszała się w górę i w dół.

Jej dłonie. Dlaczego drżały, skoro sama chciała w tym uczestniczyć? Kamizelki są już gotowe, wystarczy tylko przyszyć superdługie golfy. A jutro ma najpierw ucharakteryzować Leo i Jaspera, a potem zawieźć ich na miejsce.

Gdy ręce drżały tak mocno, trudno było nawlec igłę i szyć prosto.

Leo opuścił rolety w oknie wychodzącym na Skogås Centrum, a Felix w drzwiach balkonowych – duży pokój wyglądał jak typowy pokój dzienny, z kanapą, fotelami, telewizorem, regałem na książki. Ale już wkrótce będzie całkiem inaczej.

Opróżnili wszystko po kolei: drewnianą skrzynię, którą przydźwigali z samochodu, torby Adidasa i torby papierowe, które Jasper i Vincent przynieśli ze składziku w piwnicy, oraz trzy brązowe pudełka, do niedawna ukryte pod zlewem. A potem ułożyli na parkiecie w długim szeregu jedną rzecz za drugą, żeby mieć ogląd całości, jak podczas inspekcji wojskowej przed atakiem.

Składany wózek inwalidzki z czerwonym materiałem na siedzeniu i oparciu, porzucony na jednym z korytarzy wojewódzkiego szpitala Huddinge. Dwa żółte koce ze szpitalnym logo, które leżały obok śpiących pacjentów na izbie przyjęć.

Torba z dwiema zrobionymi z prawdziwych włosów perukami z Opery Ludowej i z dwiema parami szkieł kontaktowych o piwnym odcieniu od optyka z Drottninggatan.

Dwa AK 4 i dwa pistolety maszynowe MP z czarnego kontenera na placu budowy. Buty, spodnie, swetry, kurtki, czapki, rękawiczki. Latarki, mniejsza, którą Vincent będzie miał w kieszeni, i większa ze światłem w różnych kolorach, którą Felix będzie dawał znaki. Dwa pięciolitrowe kanistry z benzyną. I cztery torby sportowe z czterema kijami hokejowymi.

Wózek dawało się rozłożyć zaledwie w dwóch ruchach. Leo usiadł na nim i przejechał się po lśniącej podłodze w stronę łazienki, zakręcił i zaczął się obracać, przechylał się na lewo, na prawo, usiłował się wywrócić.

Wózek był stabilny.

Podjechał do progu kuchni, zatrzymał się, wstał i podszedł do igły, która tańczyła do akompaniamentu Eurythmics. Dotknął policzka Anneli.

– Jak ci idzie?

– Są gotowe.

Materiał doszyty dodatkowo do golfów, by je wydłużyć, układał się jak trzeba. Pociągnęła go całkiem mocno, szwy trzymały i nic nie było widać. To ona wpadła na ten pomysł, ona to zaprojektowała.

– Golfy mogą służyć jako maski. Są w porządku. – Potem wskazała na dwie zielone kamizelki. – Dokładnie takie, jak chciałeś. Z nylonu balistycznego. Jasper ma z przodu cztery kieszenie na osiem magazynków. Ty masz trzy na sześć magazynków.

Włożył kamizelkę, którą miał nosić pod kurtką. Pasowała idealnie. Anneli dobrze znała jego ciało.

– Mogę się swobodnie ruszać.

– Na pewno? Nie jest nigdzie za ciasna? A jak będziesz miał magazynki w kieszeniach albo jak będziesz chciał wstać z wózka?

– Leży jak ulał. Nikt niczego nie zauważy.

Pochylił się i ją ucałował.

– Wszystko to, co leży w pokoju na podłodze, może zrobić pierwszy lepszy amator. Ale nie coś takiego. Albo to. – Wskazał na kamizelkę i wziął do ręki jeden ze swetrów z przedłużonym golfem. – Detale robią ogromną różnicę. Dzięki tobie będziemy mogli podejść bardzo blisko i błyskawicznie się przeobrazić.

Jeszcze jeden całus, po czym wrócił na wózek. Rozłożył podpórkę na stopy i umieścił na niej prawą nogę w taki sposób, jakby miał ją uszkodzoną. Jasper, przykucnąwszy przed nim, otwiera w cienkich plastikowych rękawiczkach pierwsze z trzech brązowych pudełek: naboje kaliber 7,62, ołowiane i stalowe. W drugim pudełku – kaliber 9, w stalowych łuskach, w trzecim – amunicja smugowa z fosforem, który zostawia czerwoną jasną smugę długości kilkuset metrów.

Potem napełnił wszystkie magazynki i za pomocą taśmy skleił je po dwa.

Cztery pary miały znaleźć się w świeżo doszytych kieszeniach w jego własnej kamizelce, trzy pary u Leo i po parze u Feliksa i Vincenta, którzy włożą je do małych torebek na brzuchu.

– Każdy, kto na nie spojrzy, od razu pomyśli sobie wiadomo co. I my to wykorzystamy. Uprzedzenia, strach. – Leo zatoczył rundkę na wózku. – A jeśli nawet ktoś popatrzy… to raczej przelotnie.

Starał się poruszać kołami wózka tak, jak robili to niepełnosprawni, z którymi kiedyś pracowała mama. Nosiła biały pielęgniarski fartuch i czasami zabierała ze sobą trzech synów do domu opieki, kiedy nie mogli zostać sami w domu. I właśnie tam widzieli, jak dorośli, czując się niepewnie, odwracali wzrok.

– Mam rację? Nikt nigdy nie przygląda się długo komuś, kto jest inny.

Jasper podał mu karabin AK 4, a Leo usiłował przytrzymać go prawą ręką pod żółtym szpitalnym kocem wzdłuż nogi opartej na rozłożonym podnóżku.

– Przesadzasz.

– Ani trochę.

– Owszem. Tak czy nie?

Jasper spojrzał na Feliksa i Vincenta. Obaj skinęli głowami.

– Uważaj, żebyś nie przefajnował, Leo. Bo wszystko spaskudzisz.

– Kiedy oni właśnie tak jeździli na swoich wózkach. Wy tego nie pamiętacie, bo byliście za mali.

Podał broń Jasperowi, który wytarł ją białą szmatką, żeby nie zostały na niej odciski palców, po czym włożył automat do jednej ze sportowych toreb.

Leo wstał z wózka i rozejrzał się po pokoju.

To ich pierwszy raz. Żaden z nich nigdy dotąd nie uczestniczył w wielkim skoku. Ale każdy miał swoją rolę do odegrania i dokładnie wiedział, co ma robić. A na podłodze przed nimi leżało wszystko, czego potrzebowali. Sprawdzone i spakowane.

Za niecałą dobę będą zupełnie innymi ludźmi.

Pięć po wpół do szóstej. Jeszcze piętnaście minut.

Podróż w ciszy.

Skupienie.

Anneli poprawiła wsteczne lusterko, była wysoka w porównaniu ze swoimi nielicznymi koleżankami, jednak o wiele niższa niż Leo, który siedział obok niej na środku, i Jaspera na miejscu pasażera przy drzwiach. Czerwone. Ostatnie światła przed centrum handlowym Farsta. W zapadającym wokół wczesnym wieczorze odnosiła wrażenie, jakby stopniowo wciągał ją silny czerwony blask. Im bardziej się weń wpatrywała, tym mocniej ją opanowywał, wyłączał i odciągał gdzieś dalej.

Zdecydowała się w ułamku sekundy.

Nie pamiętała tego – ale chciała pamiętać.

Ową chwilę, kiedy ktoś wepchnął to coś w jej życie. Rany boskie, gdyby jeszcze kilka lat temu ktokolwiek próbował przewidzieć, że mogłaby uczestniczyć w czymś takim, brać udział w napadzie na furgon z pieniędzmi…

A może wcale nie chodziło o jedną chwilę, lecz o wiele krótkich momentów, które się ze sobą stopiły, tak że tego nie zauważyła? Może pewnego dnia ktoś mówi, że w lesie jest magazyn broni, potem ktoś inny stwierdza, że da się go otworzyć i opróżnić, a jeszcze ktoś inny dodaje, że skoro już opróżniło się taki magazyn i ma się broń, to można ją wykorzystać do robienia skoków. Może jeśli człowiek jest wśród takich chwil, powoli staje się ich częścią. Przecież nikt nigdy nie zadał jej żadnego konkretnego pytania, a ona nie wstała i nie odpowiedziała „tak”. Nienormalne nagle staje się normalne, myśli innych stają się moimi myślami i oto nagle kobieta o imieniu Anneli siedzi za kółkiem i prowadzi pick-upa ku czemuś niewyobrażalnemu. I pewnie dlatego ruszyła zbyt gwałtownie, kiedy czerwone zmieniło się na pomarańczowe, a potem na zielone, i jechała nierówno, zrywami.

Trzęsła się. Nie mocno, nie tak, żeby Leo zauważył. On już dawno zapadł się w sobie. Trzęsła się, bo jeszcze nigdy dotąd się tak nie bała, co najwyżej przy narodzinach syna. Wtedy było dokładnie jak teraz – przekroczenie granicy i uświadomienie sobie, że dawnego życia już nigdy nie będzie.

– Tam.

Leo wskazał na chodnik. Do Farsta Centrum było pewnie jakieś dwieście metrów.

– Zatrzymaj się między dwiema latarniami, w miejscu, gdzie jest najciemniej.

Leo zamknął oczy i poczuł spokój, który panował wyłącznie w jego wnętrzu.

Jedynie ja wiem, co się stanie. Nikt inny. Tylko ja znam każdy kolejny krok.

Siedzieli na szerokim przednim siedzeniu i czekali na sygnał, który on miał im dać. Anneli po jego lewej ręce – płytki oddech, jakby urywany, bo już znowu musiała zaczerpnąć powietrza; Jasper po prawej – oddychał dłużej i głębiej, jak człowiek, który stara się wyglądać na spokojnego.

Silnik był wyłączony. Dopiero teraz Leo zauważył, jak ciemne są już wieczory. Przez cztery piątki z rzędu siedział samotnie w samochodzie na jednym z miejsc parkingowych na tyłach banku Forex, blisko przystanku autobusowego i wejścia do metra. Obserwował uważnie dwóch umundurowanych ochroniarzy z furgonu do transportu pieniędzy i skrzętnie odnotowywał każdy ich ruch, każdą czynność, obserwował, którędy się poruszali, jak się ze sobą komunikowali.

– Za sześćdziesiąt sekund.

Dłonie znowu jej drżały. Dotknął ich, spojrzał na Anneli i przytrzymał je, dopóki trochę się nie uspokoiły i mogła dokonać ostatniej, pospiesznej lustracji.

Najpierw peruki z prawdziwych ludzkich włosów. Jeśli potem ktoś znajdzie choćby jeden włos, nie będzie pochodził z peruki, tylko z głowy człowieka o ciemnej, gęstej fryzurze. Upewniła się, czy nie są przekrzywione i nie odsłaniają ich jasnych włosów, ale czy jednocześnie nie leżą zbyt perfekcyjnie. Potargała więc nieco grzywkę zarówno Leo, jak i Jasperowi.

Potem makijaż. Wodoodporna mascara na rzęsach i brwiach, które specjalnie podniosła trochę szczoteczką, żeby wyglądały na bujniejsze. Jeszcze w mieszkaniu gruntownie oczyściła im w łazience czoła, policzki, nosy, brody i szyje i usunęła martwy naskórek, a potem nawilżyła kremem i posmarowała samoopalaczem. Teraz chciała się upewnić, czy nikt nie ma jasnych plam, które należałoby jeszcze dodatkowo wyrównać, albo zbyt ciemnych w miejscach, gdzie sucha skóra wchłonęła zbyt dużo samoopalacza.

– Trzydzieści sekund.

Kazała im zamrugać, żeby się przekonać, że brązowe soczewki siedzą jak trzeba.

Sprawdziła ich dżinsy, kamizelki i buty, windstopper Leo i kurtkę przeciwdeszczową Jaspera. Wspólnie ustalili ten outfit i doszli do wniosku, że właśnie coś takiego mogliby mieć na sobie dwaj młodzi arabscy imigranci, którzy dopiero niedawno przyjechali do Szwecji.

Na koniec golfy.

– Pochylcie się.

To jej pomysł, jej projekt.

– Obaj.

Rozwinęła je trochę, nieco podciągnęła i znowu lekko zwinęła.

– Za bardzo je zwinęliście. Jeśli mają spełnić swoją funkcję, musicie móc je w każdej chwili chwycić, a potem naciągnąć na twarz, tak żeby się nie zsunęły.

– Piętnaście sekund.

Poprawił sobie kamizelkę. Zapasowe magazynki trochę uwierały go w pierś.

– Dziesięć sekund.

Cienkie skórzane rękawiczki.

– Pięć sekund.

Pochylił się ku niej, pocałował, ona cofnęła się lekko, gdy w górną wargę ukłuły ją jego wąsy, też zrobione z ludzkich włosów; były trochę przekrzywione, więc poprawiła je z uśmiechem dwoma palcami.

– Teraz.

Anneli otworzyła drzwi i wyszła na chodnik, po czym zdjęła z paki wózek inwalidzki z oboma kocami. Podniosła prawy podnóżek – z nową, krótszą kolbą mógł ukryć się pod kocem cały AK 4. Jasper pomógł niepełnosprawnemu mężczyźnie usiąść na wyściełanym plastikowym siedzeniu, po czym ruszył z nim do przodu i skinął głową w stronę samochodu, który zaraz odjechał.

Po ciemnym chodniku. Potem łagodnie w dół, aż do miejsca, gdzie nachylenie zrobiło się większe i zaczynała się rampa jednego z największych sztokholmskich oddziałów Foreksu.

Leo precyzyjnie zaplanował każdy metr ich trasy.

Trzeci i zarazem ostatni etap pokonał na próbę pontonem z dobiciem do lądu w ciemności. Odcinek środkowy przetestował samochodem ze średnią prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Sprawdził także lekko opadającą pochyłość, po której teraz zjeżdżał, czyli pierwszy i najbardziej ryzykowny fragment drogi, i wiedział, że obiekt zawsze przybywał tu między 17:48 a 17:53.

– Leo?

Jasper zatrzymał wózek, przykucnął, żeby mocniej zawiązać sobie sznurowadła i jednocześnie powiedzieć coś szeptem, tak żeby nikt nic nie zauważył.

– Znowu przeginasz. Widziałem twoją matkę w pracy. Kaleki nie poruszają się tak jak ty.

Jasper wyprostował się i ponownie zaczął pchać wózek w stronę podmiejskiego centrum handlowego, dokąd zmierzało mnóstwo ludzi. I właśnie wtedy Leo zobaczył chłopca. Mógł mieć pięć, może sześć lat. Stał zaledwie kilka metrów dalej, między czekającymi na autobus.

Nikt nie patrzy na tych, którzy myślą, że są inni.

Chłopiec pokazał palcem i pociągnął swoją mamę za rękę.

Dlatego nikt potem nie będzie pamiętał, jak on właściwie wyglądał.

Chłopiec pokazał na niego – mężczyznę siedzącego na wózku.

Ale to dziecko. A dziecko nie widzi świata tak jak dorosły.

Chłopiec krzyknął teraz głośno.

Dziecko jest otwarte, nie ma jeszcze uprzedzeń i nie ograniczają go lęki.

Broń pod kocem. Posklejane taśmą magazynki w kamizelce. To nie na to pokazywał chłopiec i nie dlatego krzyknął, choć tak się mogło wydawać.

Zawołał jeszcze raz.

Jeszcze jeden okrzyk i stojący w pobliżu i dyskretnie odwracający wzrok starsi nagle zaczną się im przyglądać, może nawet ich sobie zapamiętają. Jasper gwałtownie zawrócił wózek i szybko odjechał z przystanku w mniej oświetlone miejsce.

17:48.

Czekali, zezując na wjazd. Samochody osobowe, rowery, piesi. Jedni kierowali się do środka, inni na zewnątrz.

17:49.

Zostało kilka minut.

17:50.

Może jeszcze dwie.

17:51.

Zaraz.

17:52.

– Co się, kurde, dzieje?

– Przyjadą.

– Przecież już jest, kurde, ta godzina…

– Przyjadą.

17:53.

Powoli zaczęli podchodzić bliżej – zostało nie więcej niż dziesięć kroków do muru osłaniającego wjazd do oddziału banku. Chodziło o to, żeby podjeżdżając tutaj, kierowca białego furgonu nie zauważył dwóch osobników w dużym skupisku ludzi, niepełnosprawnego na wózku i jego osobistego asystenta.

17:54.

Jasper przykucnął, nie był w stanie ustać spokojnie w miejscu. Musiał coś zrobić – żeby to wyglądało na zwyczajne czekanie. Nie widział innego sposobu i rozwiązał sobie sznurowadła, a potem zaczął wiązać je na nowo.

– Hej!

Nie widzieli go.

– Hej! Hej! Hej!

Nie słyszeli go.

– Jak się nazywasz? Halo!

Chłopiec, ten pięcio- czy sześciolatek, pokazywał na nich palcem i wołał.

– Dlaczego siedzisz na czymś takim? Boli cię coś?

Wyrwał rękę z dłoni swojej mamy i podbiegł do ludzi, którzy mieli taki dziwny fotel na kółkach.

– You go back.

– Jak masz na imię? I co ci się stało w nogę?

Jasper wsunął rękę do dziury w kieszeni kurtki i objął palcami pistolet maszynowy zawieszony na szyi.

– Go back.

– Gobak?

– Go back!

– On się tak nazywa? Gobak! To ładne imię.

Jasper raz po raz odbezpieczał i zabezpieczał broń. Irytujący odgłos. Aż w końcu Leo odepchnął go łokciem.

Właśnie nadjeżdżał. Samochód, który mieli obrabować.

– To your mama! You go back!

Chłopak raczej się nie przestraszył, ale chyba zrobiło mu się nieswojo, kiedy stojący mężczyzna pochylił się nad nim i syknął mu do ucha. Zrezygnował więc z dalszych pytań i zrobił, co mu kazano – powlókł się z powrotem do mamy, na przystanek.

17:54:30.

Ruszyli znowu, nie wolno i nie szybko.

Furgonetka objedzie parking i skieruje się w stronę zjazdu do banku Forex, co zajmie jej od ośmiu do dwunastu sekund. Leo zerkał do przodu, do tyłu, na białe auto i na sześciolatka, który ciągle stał w miejscu, a mama malca podbiegła, aby go pouczyć, że nie należy zwracać się w ten sposób do upośledzonych.

Dobre miejsce na napad z bronią w ręku.

Ciemno i niezbyt dużo ludzi, mimo że znajdują się zaledwie kilka kroków od tłumu i zgiełku. Kilka metrów, żeby doskoczyć do samochodu, który zjeżdżał teraz tyłem, pod drzwi. Zaraz otworzy je umundurowany strażnik, żeby przekazać ostatni utarg dnia, który zostanie dołożony do innych utargów w samochodowym sejfie – w sumie przypuszczalnie od siedmiu do dziesięciu milionów koron.

Piątek wieczór. Jeszcze dwie godziny. Samuelson zerkał na Lindéna, z którym jeździł już niemal od siedmiu lat, a właściwie w ogóle go nie znał. Dwaj ochroniarze na przednim siedzeniu furgonetki do przewozu pieniędzy, Lindén, który chciał prowadzić, i on; wolał wyjść na chwilę z samochodu, rozprostować kości i pogadać z pierwszym lepszym strażnikiem na tyłach sennego banku o pogodzie i o niczym, podczas gdy worek z pieniędzmi, który mieli pilnować, przechodził z jednych rąk do drugich. Nigdy nie wypili razem kawy po służbie ani nie umówili się na piwo. Czasami tak po prostu bywa – dwaj koledzy czują, że chcą pozostać tylko kolegami. Nie mogli też rozmawiać ze sobą o dzieciach. Samuelson wiedział co prawda, że Lindén ma tyle samo dzieci co on, lecz teraz co drugi tydzień mieszkają gdzie indziej, a rozmowa o czymś, co jeden ma, a drugi już nie, rzadko się udawała.