Strona główna » Obyczajowe i romanse » Rok osobisty

Rok osobisty

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7386-359-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Rok osobisty

Rok osobisty” to powieść przede wszystkim o miłości. O uczuciu, które przychodzi nawet wtedy, gdy już nie mamy nadziei na spotkanie z nim. To także rzecz o losie i przeznaczeniu. Na swój los możemy wpływać, natomiast przeznaczenia nie da się zmienić. Tak właśnie jak w przypadku historii miłości Karoliny i Michała, ludzi już dojrzałych, bohaterów tej książki. W jakimś momencie ich wyboiste drogi życiowe, całkiem przypadkiem się skrzyżowały. Ale ponieważ nic nie dzieje się przypadkiem, to także spotkanie tych dwojga musiało być jakoś zaznaczone, jak na mapie, na wielkim planie wszechświat.

Polecane książki

E-book wyjaśnia kodeksowe pojęcie podnoszenia kwalifikacji zawodowych pracowników oraz przedstawia związane z tym prawa i obowiązki obu stron stosunku pracy - pracodawcy i pracownika. W publikacji szczegółowo omówiono zasady podnoszenia kwalifikacji zawodowych pracowników oraz przysługujące im z...
Każdy z nas może osiągnąć długoterminowy sukces i się nim cieszyć. Wymaga to tylko odpowiednich nawyków. Dwadzieścia lat temu autor niniejszej książki, Brendon Burchard, rozpoczął obsesyjne poszukiwania odpowiedzi na trzy poniższe pytania: 1. Dlaczego niektórzy ludzie i niektóre zespoły odnoszą sukc...
PIERWSZA POLSKA POWIEŚĆ W UNIWERSUM METRO 2033 Nareszcie! Jest sygnał z Krakowa! W końcu mamy dowód na to, że także i w Polsce żyją niedobitki po nuklearnej zagładzie… Z nieukrywaną dumą – wraz ze znakomitym autorem, Pawłem Majką – oddajemy w wasze ręce pierwszą polską powieść w Uniwersum Metro 2033...
Spokojna i cicha angielska wieś aż kipi od tajemnic. Gdy młoda dziewczyna, Abbie Campbell, zostaje potrącona i zostawiona na pewną śmierć na bocznej drodze wioski Little Melham, miejscowa społeczność jest w głębokim szoku. Jednocześnie uruchomiony zostaje łańcuch wydarzeń, wskutek którego na jaw ...
Artyleria samobieżna miała swój debiut podczas II wojny światowej. Jako pierwsi wprowadzili ją Niemcy. Inne armie szybko podążyły ich śladem. Artyleria samobieżna dzisiaj przechodzi drugą młodość. Standardem stał się zasięg ognia prowadzony na odległość 40 km, a trwają prace nad dwukrotnym jego ...
Dogmatyka „z muszelką” to pierwszy od wielu lat w Polsce, od dawna postulowany, nowoczesny, sześciotomowy, rodzimy podręcznik akademicki teologii dogmatycznej, stworzony zespołowo, pod redakcją Elżbiety Adamiak, ks. Andrzeja Czai i Józefa Majewskiego. Autorzy poszczególnych...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Elżbieta Brzoza

Elżbieta Brzoza

Rok osobisty

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Każdy człowiek ma swoje rany. Czas je leczy, ale blizny pozostają. Na trudnych doświadczeniach uczymy się życia. Przede wszystkim trzeba uwolnić się od negatywnego otoczenia, które nas otacza, od wampirów energetycznych i odzyskać swój naturalny magnetyzm ochronny, niezbędny potencjał dający osłonę przed negatywnymi wpływami z zewnątrz. Trzeba umieć odróżniać prawdziwych przyjaciół od tych fałszywych poubieranych w różne przyjazne maski – na każdą okazję w inną. Jak odróżnić tych prawdziwych od przebierańców?

Należy patrzeć na życie, na to, co nas otacza, jak na jedną wielką energię. My jesteśmy energiami. Podobne się przyciągają. Czasami kogoś spotykamy, mijamy i nic o nim nie wiemy, wystarczy kilka słów, jakiś gest i już go lubimy. Widocznie jego energia jest bliska naszej, a podobne przyciąga podobne. Ale bywa też odwrotnie i chociaż byśmy nie wiem jak próbowali polubić kogoś, od kogo nas coś odpycha – nic z tego nie wyjdzie. Musimy także dbać o swoją przestrzeń energetyczną, aby nie spotkała nas choroba, cierpienie. Jeśli pojawiają się jakiekolwiek zaburzenia w naszej przestrzeni energetycznej, powinniśmy błyskawicznie reagować. A przecież wszystko zaczyna się w głowie, na poziomie mentalnym. Mamy swoje marzenia, wyobrażenia o szczęściu, potem kawałek po kawałku je realizujemy – tworzymy taką własną układankę, starannie dobierając poszczególne elementy. I mimo, że bardzo się staraliśmy i pozornie wszystko się zgadzało, nie wyszło nam. Na moment odwróciliśmy się, uśpiliśmy swoją uwagę i ktoś nam coś poprzestawiał, zmienił – oszukał nas. Przestało się zgadzać, pasować do siebie i nagle układanka rozsypała się jak tekst w zawirusowanym komputerze. I co możemy zrobić? Pamięć o tej zdradzie zdeterminowała nasze życie. Cierpimy za coś, co ktoś nam złego zrobił. A to, zapisane na twardym dysku naszej pamięci, pozostało na trwale. W przyszłości oczywiście będziemy ostrożniejsi. Chociaż miłość to także wymiana uczuć i energii, więc dlaczego tak łatwo się pomylić? A może to nie były prawdziwe uczucia, dlatego nas oszukano. Jak to się dzieje, że odbieramy tę energię jako dobrą i dlaczego to potem tak boli?

Szłam powoli przez ten jesienny park, przedzierając się przez wilgotną mgłę, rozsuwając na boki opadłe, suche liście. Pamiętałam każde jej słowo. Mówiła patrząc na mnie, a jednocześnie miałam wrażenie, że jej wzrok przenika mnie i tak naprawdę, to ona patrzy przez moją głowę na coś, co napisane jest na białej ścianie, do której siedziałam tyłem. Nawet w pewnym momencie odruchowo obejrzałam się za siebie. Chyba odczytała dokładnie moje podejrzenia, bo uśmiechnęła się ze zrozumieniem i mówiła dalej. Znała tylko moje imię i nazwisko, dokładną datę urodzenia, no i ja siedziałam przed nią, więc mogłam pytać i ona mogła zadawać mi pytania. Ale ja wolałam, aby to ona powiedziała mi o mojej przeszłości, przyszłości i o tym, co się teraz ze mną dzieje. Nie chciałam niczego sugerować, podpowiadać. Przecież przyszłam do numerolożki posiadającej dar jasnowidzenia. Mówiła dużo o moim dzieciństwie, tak jakbyśmy od urodzenia razem się wychowywały, razem bawiły w piaskownicy, a przed zaśnięciem opowiadały sobie o duchach, o chłopakach i plotkowały o naszych wspólnych koleżankach z podwórka. Jakoś to potrafiła odczytać, może z mojej daty urodzenia, z obrazów, które mój mózg przywoływał sięgając w przeszłość. Nie wiem. Ale z całą pewnością nigdy przedtem nie spotkałyśmy się, co więcej była ode mnie trochę młodsza, może nawet dziesięć lat. To ja ją w pewnym sensie znałam. Odkąd sięgnę pamięcią, zawsze interesowałam się parapsychologią, ezoteryką, okultyzmem, numerologią, chociaż dawniej nie wiedziałam, że owa wiedza tajemna właśnie tak się nazywa. Tę numerolożkę znałam z czasopism poświęconych sprawom astrologii, magii, nieznanym wymiarom naszego życia, zamieszczającym dokładne horoskopy i przepowiednie. Przecież nie poszłabym do byle kogo. Zresztą jej numer telefonu dostałam od redaktorki pracującej w jednym z tych miesięczników. A swoją drogą, to śmieszne, co mi powiedziała, że z blisko dwugodzinnej wizyty u niej zapamiętam w najlepszym razie piętnaście do dwudziestu procent z tego, co usłyszałam. I tu się pomyliła. Zapamiętałam wszystko. Jestem tego pewna. Widziała jak bardzo byłam zdenerwowana, zresztą powiedziałam jej, że nie mam zamiaru ukrywać, jakim jest to dla mnie ogromnym przeżyciem. Nie licząc Cyganek, które odczytywały mi los z mojej dłoni, była to pierwsza wizyta u prawdziwej wróżki, pięknej, właściwie młodej jeszcze kobiety.

Zafundowałam sobie taki prezent przedurodzinowy. Czułam, że znalazłam się na przysłowiowym zakręcie i chciałam wiedzieć, czy za tym zakrętem jest jasna, prosta droga, czy nie daj Boże następny zakręt i kolejne niepowodzenie, cierpienie.

Z jednej strony miałam świadomość, że Michał pragnie, abyśmy się pobrali. Nasz związek trwa blisko siedem lat, a od trzech mieszkamy razem. A z drugiej strony po co cokolwiek zmieniać, skoro właśnie tak nam dobrze, a oboje mamy za sobą nieudane małżeństwa, ja dłuższe, on krótsze. Ale jeśli nasz ślub, jest dla niego, jak powiedział „marzeniem z najwyższej półki, bo kocha mnie nad życie”, to dlaczego mam się nie zdecydować na ten krok, skoro ja też go kocham. Jeśli nie mogę zaufać swojej intuicji, zwracam się o pomoc i podpowiedz do wiedzy tajemnej. Ona ujawni to, co skrywa los, pozwoli mi być może uniknąć kolejnego bolesnego rozczarowania. Jeśli idę przez las, to mogę nie zauważyć dołka, bo przysłaniają go trawy, mchy czy gałęzie, a wtedy wpadnę w ten dołek i zwichnę lub nawet złamię nogę. Ale jeśli ktoś mnie ostrzeże i powie: „ uważaj, tam jest dołek”, ominę go i nic mi się nie stanie. Dlaczego więc miałam nie skorzystać z wielu takich ostrzeżeń dokładnie dziewięć dni przed swoimi kolejnymi urodzinami? Chciałam także zrozumieć, dlaczego w moim życiu dzieje się tyle spraw, na które nie mam żadnego wpływu. Ostatnio, coś blokuje moje działania, nie osiągam zamierzonych celów. Przecież mam wszelkie atuty, aby spełniać swoje marzenia… Może ktoś zastosował wobec mnie czarną magię? Ja wiem, że działanie na czyjąś szkodę jak bumerang wraca do osoby, która wysyła przywołane złe moce. Ale czy ten ktoś też o tym wie? Nie spytałam wróżki czy tak jest właśnie ze mną, nie chciałam jej niczego sugerować, a ona sama z siebie nie doszukała się ingerencji złych mocy w moje życie.

Usiadłam na ławce przy głównej alejce. Boże, jaka piękna jesień. Zawsze uważałam ją za najpiękniejszą porę roku, może dlatego, że urodziłam się właśnie jesienią. Co roku, gdy zbliżały się moje urodziny czułam się tak jak przed Wigilią Bożego Narodzenia, pełna nadziei i oczekiwania na wielkie szczęście, na jakiś cud spełnienia marzeń. I właśnie w jakiś bardzo tajemniczy sposób, za każdym razem maleńka cząstka tych marzeń spełniała się zarówno na Gwiazdkę Bożonarodzeniową jak i w dzień urodzin. Zresztą zawsze w kalendarzu moje urodziny wypadają tego samego dnia tygodnia co Wigilia Bożego Narodzenia. Wykryłam to bardzo dawno, gdy miałam dwanaście lub trzynaście lat, w czasach szkoły podstawowej.

Włączyłam komórkę i jeszcze nie zdążyłam schować jej do kieszeni, gdy wesoło zadzwoniła.

– Karola? – to ja. Od godziny próbuję się z tobą skontaktować, już myślałam, że nigdy nie włączysz tej komórki. Do domu też dzwoniłam, ale tam cię nie ma! No mów, jak było, umieram z ciekawości! – Kaśka nie dawała mi dojść do głosu.

– Cześć – przywitałam się spokojnie – niedawno od niej wyszłam. Bardzo dodała mi otuchy. Powiedziała, że jestem w trzecim roku osobistym i cokolwiek teraz rozpocznę powinno się udać.

– Czekaj, nie bardzo rozumiem. Musimy natychmiast się spotkać! – Kasia była wyraźnie poruszona.

Nie ma sprawy, siedzę sobie teraz w Łazienkach, patrzę na kolorowe drzewa i próbuję ochłonąć. Chcesz tu przyjechać? Mam jeszcze trochę czasu… A może jutro jakoś się umówimy?

– No, wiesz – przerwała mi niecierpliwie – błagam, przyjedź do mnie, przecież to tak niedaleko, spokojnie pogadamy, do wieczora będę sama w domu. To co, zaraz będziesz u mnie?

Oczywiście przyjechałam, chociaż miałam wątpliwości, czy chcę teraz o tym z kimkolwiek rozmawiać. Właśnie gdy zdejmowałam kurtkę w przedpokoju u Kasi, zadzwonił Michał. Chyba mój głos brzmiał jakoś inaczej, bo dwa razy upewniał się, czy dobrze się czuję. Ustaliliśmy, że to on ma szansę wrócić do domu wcześniej i że wyprowadzi psa.

– Zrobiłam coś do jedzenia – zawiadomiła mnie moja przyjaciółka. – Najpierw przegryź „conieco”, a potem i opowiadaj, jak było, bo już nie mogę się doczekać.

– Wspomniałaś o jakimś roku osobistym – odezwała się, gdy tylko przełknęłam pierwszy kęs.

– Tak, o moim trzecim roku osobistym. Jestem numerologiczną szóstką. Do sześciu dodaję wartość numerologiczną roku obecnie nam panującego i dwie cyferki tego wyniku znów dodaję do siebie, dzięki czemu uzyskuję jedną cyferkę i to jest właśnie liczba mojego roku osobistego. Ale zważywszy, że w numerologii nowy rok rozpoczyna się nie na przełomie grudnia i stycznia, lecz od początku października i trwa do końca września następnego roku, to mimo, że w kalendarzu widnieje 2003, to każdy, kto wedle tej zasady chce obliczyć swój osobisty rok, bierze pod uwagę już 2004. To znaczy, że na początku tego miesiąca weszłam w trzeci rok osobisty.

– A jeśli ja jestem numerologiczną siódemką – Kaśka po swojemu zmrużyła oczy – to jak powiedziałaś „weszłam” w czwarty rok osobisty. Widzisz, jak jestem zdolna, nie musiałam nawet liczyć, skoro moja siódemka znajduje się zaraz po twojej szóstce.

Zupełnie bez powodu parsknęłyśmy śmiechem i poczułam, że to całe napięcie jakie we mnie siedziało, gdzieś odeszło. Przypominałyśmy sobie daty urodzenia naszych znajomych i zaczęłyśmy „obliczać” jakimi są „numerkami” i co ich czeka w tym roku osobistym. Ponieważ mam ogólną wiedzę z dziedziny numerologii i potrafię scharakteryzować poszczególne wartości numerologiczne począwszy od jedynki, a skończywszy na dziewiątce, wiec układałyśmy znajomym coraz to bardziej frywolne horoskopy na bieżący rok. Po tej zabawie, uświadomiłam jednak przyjaciółce, że czwarty rok osobisty, w który ona właśnie weszła, nie będzie łatwy. Czeka ją dużo pracy i borykania się z trudami, jakie niesie życie Nie zmartwiła się specjalnie.

– Jestem przyzwyczajona do pokonywania wszelkich kłopotów – powiedziała lekko.

Dopiero przy kawie i ciasteczkach zaczęłam jej opowiadać sama z siebie, już nie ponaglana, co najbardziej utkwiło mi w sercu i pamięci z tego seansu u wróżki. Wiesz, Kasiu, ona stwierdziła, że jestem zbyt wrażliwa, a wrażliwość – to duża dawka stresu. To bardzo mi w życiu przeszkadza, a jeszcze bardziej przeszkadzało w dzieciństwie. Nawet w swoim jasnowidzeniu zobaczyła krwotoki z nosa, gdy miałam pięć – osiem lat Nazwała je wentylem bezpieczeństwa moich emocji. Dobrze to pamiętam, gdy ciotki, które przychodziły do nas do domu, zachwycały się moją cztery lata młodszą siostrą, że taka śliczna, roześmiana, ma piękne oczka i wijące się wokół tej słodkiej twarzyczki ciemne włoski. Widziałam jak patrzą na mnie ze współczuciem, bo byłam chudziutka, blada – miałam po prostu jasną cerę i jasne blond włosy. Mama głaskała mnie wtedy po głowie i mawiała: – Karolinka jest taka mądra i dzielna. Gdyby nie ona, nie dałabym sobie rady, zawsze przypilnuje Basi.

Ciotki patrzyły wtedy na mnie łaskawie. Przynosiły cukierki i książeczki. Basiunię obdarowywały pięknymi zabawkami, a nawet lalkami, które zamykały oczy i miauczały jakby mówiły „mama”. Nie wspominam tego z zazdrością. Tak, zawsze lubiłam książki, a dużo później, gdy miałam niecałe czternaście lat, jedna z nich być może uratowała mojej siostrze życie. Basia zachorowała na obustronne zapalenie płuc. Lekarz z przychodni rejonowej, który przyszedł do domu, natychmiast zrobił jej zastrzyk i wezwał karetkę. Kazał też, zanim przyjedzie pogotowie, nie dopuścić do tego, aby dziecko zasnęło i nie straciło przytomności. Pamiętam jak mama robiła mojej siostrze zimne okłady na czoło, a ja czytałam jej bardzo głośno powieść Edmunda Niziurskiego „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa”. Udało się, lekarz, który przyjechał zabrać Basiunię do szpitala, uśmiechnął się, pogłaskał mnie po głowie i powiedział, że byłam dzielna.

– Kasiu, ta wróżka opowiedziała mi to zdarzenie, oczywiście nie ze szczegółami, ale stwierdziła, że musiałam szybko dorosnąć, bo jako małe dziecko czułam się zbyt odpowiedzialna za swoją rodzinę i przez to moje dzieciństwo pozbawione zostało zwykłej beztroski. Rodzice mnie kochali, ale byli bardzo młodzi, a ich życie niełatwe. Nie miałam jeszcze pięciu lat, a siostra ledwie skończyła roczek, jak zmarł mój dziadek – ojciec mamy, a w kilka miesięcy później babcia. Mama, dwudziestotrzyletnia kobieta została w żałobie z dwójką małych dzieci, a ojciec pracował wtedy nawet po dwanaście godzin na dobę, aby utrzymać dom. Wszędzie musiała nas ze sobą zabierać: po zakupy, na pocztę, a nawet gdy sama ze sobą szła do dentysty. Dobrze pamiętam taki prywatny gabinet, gdzie w maleńkim przedpokoju-poczekalni z trudem mieścił się wózek. Ja zazwyczaj stałam i pilnowałam mojej siostry, na krzesłach siedzieli oczekujący pacjenci, a pod nogami plątały się dwa identyczne pekińczyki – ulubione pieski pani doktor, których panicznie się bałam, bo pokazywały, ostre jak igiełki, białe ząbki. Mama była szczęśliwa, że dostała adres tej dentystki i mogła się tu leczyć. Pani doktor nie przyjmowała nikogo ot tak, z ulicy. A przecież każda wizyta dużo kosztowała i dotarcie do kamienicy, w której mieścił się gabinet wymagało półgodzinnego marszu w jedną tylko stronę. Czasami któraś z ciotek – a były to bratowe mamy – zostawała z nami w domu, albo przyjeżdżała moja ukochana matka chrzestna, ale ona mieszkała na drugim krańcu Warszawy i miała sporo lat – to siostra nieżyjącej babci.

– Ja też chodziłam z mamą do takiego gabinetu w prywatnym mieszkaniu, ale mieścił się w bloku, w którym mieszkaliśmy, trzeba było tylko przejść przez podwórko do innej klatki schodowej. Tak, w latach pięćdziesiątych to praktycznie była jedyna metoda skutecznego leczenia zębów. Ty mieszkałaś wtedy na Grochowie? – upewniła się Kasia – tak jak moi dziadkowie, rodzice ojca. W prawie każdą niedzielę przyjeżdżaliśmy z Ochoty do nich na obiadek. Ale posłuchaj, Karola, ja czegoś nie rozumiem, czy ona, ta jasnowidz, przez cały czas widziała tylko twoje dzieciństwo, młodość i nic nie powiedziała o tych wszystkich dramatycznych wydarzeniach, których doświadczyłaś w ostatnich latach, a przecież to one mają i będą miały wpływ na twoje życie teraz i później. Czy miała jakieś wizje dotyczące twojej przyszłości?

– Tak – odpowiedziałam po chwili namysłu – mówiła wyraźnie, że ktoś bardzo mnie skrzywdził i że to ciągle boli… Niestety, przewiduje jeszcze jakieś rozstanie pozostawiające bolesny ślad. A lekarstwem na ten ból ma być praca i mężczyzna, który da mi tę pracę, a jednocześnie okaże się przyjacielem.

– Powiedziała kiedy to się stanie?

– W ciągu kilkunastu miesięcy, ale rozpocznie właśnie w tym trzecim roku osobistym. Stwierdziła również, że zbyt mocno przeżyłam śmierć rodziców. Ten smutek jeszcze jakiś czas potrwa. Mówiła o szczęściu rodzinnym, jakie niesie mi przyszłość moich dzieci i wnuków. Widziała też jakieś podróże zagraniczne w miłym towarzystwie. To w skrócie tyle.

– Ja mogłabym to wszystko powiedzieć ci za darmo – Kasia była wyraźnie zawiedziona. – Wiadomo, że skoro masz syna i jedną wnuczkę, to możesz mieć więcej wnuków. Twój syn jest mądrym chłopakiem i kocha cię, więc na pewno nie pozwoli, abyś była nieszczęśliwa. A śmierć rodziców – no cóż, wchodzimy w taki wiek, że ich odejście staje się rzeczą naturalną… Kolejna sprawa – mąż cię oszukał i skrzywdził – spójrz w statystyki, co drugą to spotyka. Ja wiem, został ci ślad na całe życie, ale przecież powiedzmy sobie szczerze, powinnaś być zadowolona, że drań cię zostawił, bo nie spotkałabyś poczciwego Michała. Jeśli coś się zawala, nie można tego na siłę ratować. Miałaś rację, że jednym ruchem, przecięłaś ten wrzód. Nawet nie oglądałaś się na jego pieniądze, które i tak poszłyby diabłu na kapelusz. Sama mówiłaś, że jedno się kończy po to, aby zrobić miejsce na coś nowego i że nic nie dzieje się bez powodu, nie ma sensu rozdrapywać ran w nieskończoność. Tak mnie pocieszałaś, gdy zginął mój mąż w tym cholernym wypadku samochodowym…

Kasia przerwała nagle, jakby coś jej się przypomniało.

– A to bolesne rozstanie, o którym ci powiedziała, może niestety dotyczyć mamy Michała. Wiem, jak bardzo jest ci bliska.

Siedziałyśmy chwilę w milczeniu, każda ze swoją smutną refleksją nad życiem. Wyrwała nas z tej zadumy Julka, gdy weszła do pokoju. Cmoknęła matkę w policzek, a do mnie uśmiechnęła się promiennie: – Witaj ciociu, mam nadzieję, że nic się nie stało, macie takie poważne miny…

– Nie, w porządku – odezwałam się pierwsza.

– To kamień spadł mi z serca i z hukiem potoczył się w przepaść – zażartowała. – A czy Krzyś wrócił już z Francji razem ze swoimi dziewczynami?

– Jeszcze nie, przylatują za dziewięć dni, na moje urodziny – odpowiedziałam wracając do rzeczywistości i otrząsając się z tego, co usłyszałam od swojej przyjaciółki. Julka tak bardzo różni się od matki, oczywiście jeśli chodzi o usposobienie i charakter, tak inna jest emocjonalnie, że sama Kasia stwierdziła, że bardziej przypomina mnie, niż ją „z czasów młodości”. „Ja stąpam po ziemi, a ona unosi się nad jej powierzchnią” – to ulubione określenie Kasi.

– Mam pilną i ważną sprawę do Anuli, chyba mnie z mamą zaprosisz, ciociu, na swoje święto, to przy okazji pogadam z twoją synową. Oczywiście, jak co roku obchodzisz dwudzieste dziewiąte urodziny – roześmiała się radośnie.

– Dopóki nikt nie pyta od jak dawna… I pewnie nie wiesz, skąd się to wzięło. Otóż jak Krzyś skończył roczek, miałam właśnie dwadzieścia dziewięć lat i wtedy uznałam, że to najwyższy czas przestać sobie odliczać mijające lata, niech dziecku lat przybywa, a nie mnie. Tak się ze wszystkimi najbliższymi umówiłam i tak pozostało.

– Chyba zacznę brać z ciebie przykład, ciociu – Julka zabawnie zmarszczyła brwi i nos jednocześnie. -Tylko najpierw muszę urodzić jakieś dziecko.

– Najpierw musisz obronić pracę magisterską – wtrąciła się Kasia – i dobrze byłoby zdecydować się, kto ma zostać twoim mężem. Obu równocześnie do ołtarza nie zaprowadzisz.

– Mamuś, Piotrek to tylko przyjaciel! Z Maćkiem jego rodziną wyobrażam sobie swoją świetlaną przyszłość.

– Tak? – zdziwiła się moja przyjaciółka – za całą jego rodzinę wyjdziesz za mąż? A jeśli dobrze pamiętam, to jeszcze niedawno, mam na myśli oczywiście tych dwóch chłopców, mówiłaś odwrotnie. Wydawało mi się, że Piotrek ci się bardziej podoba. A tak w ogóle, miałaś dzisiaj wrócić wieczorem, bo wybierałaś się z Maćkiem do kina, prawda?

– A co, chciałyście same poplotkować i przeszkodziłam wam? – odpowiedziała pytaniem na pytanie trochę speszona. – Już się zamykam w swoim pokoju, siadam do komputera, a na kino nie mam dzisiaj czasu – obróciła się na pięcie i wyszła. Za chwilę jednak wsadziła głowę i zawołała: – cześć, ciociu!

Lubiłam, gdy tak do mnie mówiła, chociaż nie byłyśmy żadną rodziną, to pozostałość z jej dzieciństwa. Nawet dawno temu myślałam, że zostanie moją synową, jest tylko trzy lata młodsza od Krzysia, ale on ją zawsze traktował jak siostrę i chyba Jula też nie dostrzegała w nim potencjalnego kandydata na męża.

Chociaż kiedyś, przed dziewięciu laty, gdy Leszek – jej ojciec zginął w wypadku samochodowym, na pewno Krzyś był dla niej, wówczas piętnastoletniej dziewczynki, opiekuńczym przyjacielem, kimś komu można się wypłakać na ramieniu i kogo można pokochać. I pewnie gdyby nie to, że rok później mój syn przeżywał dramat we własnym domu, gdy jego własny ojciec już przestał ukrywać swoje podwójne życie i odszedł od nas, może inaczej potoczyłby się losy jego i Julki. Krzyś bał się o mnie, a ja o niego. Wspólnie wspieraliśmy się i prawie nie spuszczaliśmy siebie z oczu. Gdyby nie on, nie chcę myśleć, co bym wtedy zrobiła, nawet nie wiem, czy chodziłabym jeszcze po tym świecie. Wtedy tak naprawdę zaprzyjaźniłyśmy się z Kasią, bo przedtem byłyśmy tylko dobrymi koleżankami z wydawnictwa, w którym pracowałyśmy.

– Trochę martwię się o swoją córkę – wyrwała mnie z tej smutnej zadumy Kasia. – Wiesz, niby wszystko jest w porządku, dobrze się uczy, ma przyjaciół, mogę z nią szczerze porozmawiać, ale ona chyba coś przede mną ukrywa, ja o czymś nie wiem… mniej więcej od roku jakoś się zmieniła…

– Może ci się tylko tak wydaje – starałam się rozwiać jej wątpliwości – spytaj ją wprost.

– Myślisz, że nie próbowałam, obraca wszystko w żart, przecież dobrze znasz Julkę. A choćby dzisiaj rano, zapewniała mnie, że po zajęciach i po lekcjach z Marzenką – udziela korepetycji dziewczynce, która kończy gimnazjum i wybiera się do liceum – umówiła się z Maćkiem do kina. I co wyszło z kina?

– No, nie przesadzaj, mogło chłopakowi coś wypaść, to o niczym nie świadczy. Nie martw się, sprowokuj rozmowę na jego temat, może coś ci powie – pocieszałam ją bez przekonania, bo trochę udzielił mi się ten niepokój. – Ale się u ciebie zasiedziałam, późno już – wstałam i chciałam zbierać się do wyjścia, gdy w mieszkaniu Kasi zadzwonił telefon.

– Siadaj, to Michał. Przyjedzie po ciebie, mamy całe pół godziny, powiedz, co jeszcze dobrego przewidziała dla ciebie ta jasnowidz-numerolog, a może przez jej wizje przemknęła gdzieś niepozorna postać twojej przyjaciółki… – w głosie Kaśki znów zabrzmiał ten żartobliwy, zaczepny ton, który wprawiał mnie w dobry nastrój.

– Jakbyś zgadła, wspomniała, że mam szczęście, w trudnych chwilach mogę liczyć na przyjaciół i dzięki nim w najbliższych latach osiągnę to, o czym marzyłam dotychczas. A poza tym, wizyta u wróżki pozwoliła mi przyjrzeć się sobie z perspektywy całego dotychczasowego życia. W dzieciństwie tkwią odpowiedzi na wiele gnębiących nas pytań, jakie zadajemy sobie w dorosłym życiu…

– Może i ja powinnam do niej się wybrać – zastanawiała się Kasia tym razem bardzo serio.

***

Dzisiejszy dzień rozpoczęłam z nową nadzieją, że coś wreszcie zbudzi we mnie utraconą wiarę we własne możliwości i w to, że mogę ufnie patrzeć w przyszłość. Codziennie staram się myśleć pozytywnie. Wbrew wszystkiemu oczekuję miłej niespodzianki, uśmiechu losu, rozwiązanie chociażby części problemów. A jeśli nic dobrego się nie zdarza, to zawsze jest nadzieja, że jutro nadejdzie nowy dzień i kolejna szansa. Na przykład zadzwoni telefon i dostanę upragnioną propozycję. Albo zapuka listonosz i przyniesie przesyłkę, na którą czekam od tak dawna…

Stałam w kuchni przy oknie i piłam poranną kawę. Na kasztanach przed domem nie było już prawie liści. Tej nocy głośno spadały na ziemię. Teraz wśród drzew zrobiło się cicho, choć na podwórku toczyło się zwykłe codzienne życie. Przechodzili ludzie, podążający szybkim krokiem od pętli autobusowej, gdzieś w kierunku swoich domów lub najbliższej stacji warszawskiego metra, spacerowały matki i babcie z dziećmi, jakiś chłopiec przebiegł z psem na smyczy. Klienci wchodzili i wychodzili ze stojącej opodal budki z warzywami, która od pół roku przemieniła się w osiedlowy sklepik ze wszystkimi rzeczami potrzebnymi na co dzień od zaraz, tylko ubrań i mebli tam nie sprzedawali, no bo wiadomo, nie zmieściłyby się.

Drogą dojazdową pod mój dom przejeżdżały, lub zatrzymywały się różne samochody. Mijała właśnie godzina dziesiąta i o tej porze było ich zdecydowanie mało. Od roku, odkąd przeszłam na tak zwaną wcześniejszą emeryturę przysługującą jeszcze wedle starych zasad dziennikarzom, moje życie toczyło się swoim rytmem – dzień zaczynał i kończył się później. Chociaż wiele koleżanek będących w takiej samej sytuacji, woli nadal rano wstawać, wcześniej kłaść się spać jak dawniej, gdy pracowały na etatach. Ja współpracę z redakcjami dopasowuję do swojego obecnego zegara biologicznego i nie jest mi z tym źle. Natomiast źle mi z czym innym. Brak poczucia bezpieczeństwa i niezależności finansowej wywołują na co dzień stres, który wdziera się powoli w życie krusząc prawdziwe wartości, jak przysłowiowe krople wody drążące skałę. Wiadomo emerytura po trzydziestu latach pracy w wydawnictwie na nie kierowniczym stanowisku starcza na podstawowe bieżące opłaty i właściwie tylko z wielkim trudem na bardzo skromne jedzenie. A z wydawnictwami, z którymi udawało mi się nawiązać współpracę różnie bywało, niektórzy wydawcy nawet nie płacili, co okazywało się po fakcie. Oczywiście syn mi pomaga. Michał, odkąd razem zamieszkaliśmy, w połowie pokrywa koszty utrzymania, ale od roku jest w gorszej sytuacji finansowej, niż ja. Nie ma jeszcze emerytury, a firma, w której był zatrudniony, dziesięć miesięcy temu zbankrutowała i ogłosiła upadłość. Szuka stałego zatrudnienia, a póki co, koledzy ze studiów, architekci, dają mu jakieś zlecenia. Przecież ja także nie czekam bezczynnie na odmianę swego losu, na cud. Jeśli racjonalne działanie okazuje się bezskuteczne, to może gdzieś w tych niezbadanych przez rozum ludzki sferach naszego istnienia, można znaleźć jakąś radę czy podpowiedź, może za pomocą białej magii da się wpłynąć na polepszenie życia. Czasami nasza witalność jest zbyt słaba, aby móc samemu czemuś zaradzić. Dlatego osiem dni temu wybrałam się do wróżki jasnowidza i numerologa w jednej osobie. To ona mi powiedziała:

– Jeśli uwierzymy, że zła nie będzie w naszym życiu, los zacznie nam to życie odmieniać na lepsze. A jeśli ktoś lubi płakać i czuć się nieszczęśliwy, to też zawsze znajdzie sobie do tego powód.

– Przecież cierpienie jest częścią naszego życia. Cierpimy, bo nie możemy czegoś osiągnąć lub z czymś się pogodzić – zaprotestowałam – a źródłem naszych najtrudniejszych sytuacji są rzeczy od nas niezależne. -Od razu mi przerwała:

– Siła optymizmu może wiele zdziałać. Tylko trzeba z całą mocą uwierzyć w swoją dobrą gwiazdę i nie przegapić przysłowiowych „pięciu minut”. A czasem los łaskawy sprawia, że owe „pięć minut” trwa ładnych parę lat. – Chyba miała rację.

Jutro są moje urodziny, a dzisiaj wieczorem przylatują z Francji dzieci. Mój syn ze swoimi dziewczynami: żoną Anią i dwuletnią córeczką Pauliną, którą nazywam Paolą. Krzyś był tam na trzymiesięcznym stażu, pozwolili mu zabrać ze sobą rodzinę. Pojedziemy z Michałem na lotnisko, ale dopiero wieczorem. A teraz jest zwykłe jesienne przedpołudnie i życie toczy się swoim rytmem, jak gdyby nigdy nic specjalnego nie miało się zdarzyć.

Tak samo zwyczajnie toczyło się życie w pewne lipcowe poniedziałkowe przedpołudnie ponad dziesięć lat temu, gdy zmarła moja mama. Była pełnia lata. Ludzie zwyczajnie sobie chodzili po osiedlu, jeździły samochody, ktoś energicznie trzepał dywan. Ale wcześniej, w sobotę moi rodzice przyjechali do mnie na obiad. Zostałam w domu sama. Krzyś wyjechał na obóz językowy do Anglii, a on, mój były mąż, w swoją kolejną, też tym razem zagraniczną, podróż służbową. Zaprosiłam do siebie rodziców, mogliśmy spokojnie porozmawiać. Zjedliśmy razem obiad i siedzieliśmy sobie przy stole popijając kawę, to znaczy jak zwykle mój ojciec o każdej porze dnia lubił ją pić, a my z mamą herbatę, chrupiąc przy tym ciasteczka i tak zwyczajnie rozmawialiśmy o tym co jest, było i będzie… Nagle mojej mamie opadła głowa. Myśleliśmy, że źle się poczuła, zwyczajnie zasłabła jak to może się zdarzyć w upalny dzień. Zimne okłady, sztuczne oddychanie, natychmiast wezwane pogotowie. Karetka długo nie przyjeżdżała. Lekarz po prawie czterdziestu minutach od utraty przytomności stwierdził zgon.

– To tak jak niedawno odszedł mój ojciec, to tak jak mój ojciec – powtarzał. Był chyba bardzo przejęty, bo na tej karteczce stwierdzającej zgon, pomylił się i napisał w dacie miniony rok. Może właśnie rok wcześniej zmarł jego ojciec?

Ja i mój tata wykonywaliśmy wszystkie niezbędne czynności, jak dwa zaprogramowane automaty. Zawiadomiliśmy zakład pogrzebowy, aby zabrał mamę, chociaż powinnam powiedzieć „jej ciało”, zatelefonowaliśmy do mojej siostry, która mieszka we Francji, a potem do innych osób z rodziny i przyjaciół. Ojciec został u mnie na noc. Niewiele pamiętam z następnego dnia, z niedzieli. Wytworzyła się w pamięci jakaś czarna dziura. Może dlatego, że poza dyżurną przychodnią, rodzajem pogotowia ratunkowego, skąd w sobotę wieczorem przyjechał karetką ten lekarz, nigdzie więcej nie mogliśmy załatwiać żadnych formalności. Tata pojechał tylko do swojego mieszkania, które od tej pory przestało być „ich domem”, a zaczynało istnieć jako „jego dom”, aby zabrać potrzebne dokumenty i jakieś swoje rzeczy osobiste na kolejną noc u mnie, oraz, aby zawiadomić sąsiadów. I dopiero w tamten poniedziałek zmobilizowani do działań przygotowujących organizację pogrzebu, zaczęliśmy krzątać się wokół różnych powinności. Najgorsze było to, że nie wiedziałam jak powiedzieć Krzysiowi o śmierci jego ukochanej babci. Nie mieliśmy wtedy na szczęście żadnych telefonów komórkowych… To on zaniepokojony moim milczeniem zadzwonił z Anglii. Zresztą od zawsze miał ogromną intuicję. Najbardziej zapamiętałam z tamtego poniedziałkowego przedpołudnia, kiedy wychodziliśmy z domu, aby zacząć załatwiać formalności związane z pogrzebem, że ktoś na podwórku zaczął trzepać dywan. Wtedy tak bardzo rozpłakałam się. Myślałam, że nie opanuję tego szlochania. Od soboty, cały ten płacz siedział gdzieś w środku, łzy ledwie sączyły się z oczu, jakby nie miały siły wydostać się na zewnątrz. I nagle to trzepanie dywanu… Może dlatego, że moja mama przywiązywała tak wielką wagę do generalnych porządków zwłaszcza przed świętami, a może dlatego, że był to odgłos zwykłego ludzkiego życia, które i tak będzie toczyło się swoim rytmem niezależnie od naszych radości i smutków, od naszego szczęścia czy rozpaczy.

Odeszłam od okna i zabrałam się za sprzątanie. Misiek z całej siły uderzył łapą w miskę.

– No, dobrze zaraz coś dostaniesz, wiem, że jeszcze dzisiaj nic nie miałeś w pysku, oczywiście poza moimi kapciami – pogłaskałam go po kudłatym grzbiecie i włożyłam do miski spory kawałek cielęcego ogona, który w nocy obgotowałam. Zabrałam się za sprzątanie. Włączyłam odkurzacz, bo na dywanach pełno było psiej sierści, wytarłam ściereczką meble – a swoją drogą ten stary wielki kredens to wyjątkowo przyciąga kurz, jak magnes. Potem stwierdziłam, że dosyć porządków w mieszkaniu, trzeba zadbać o siebie. Wstawiłam do piekarnika przygotowany poprzedniego dnia schab ze śliwkami, mocno posypany ziołami i obłożony czosnkiem. Już miałam wchodzić do łazienki, aby na początek zadbania o siebie umyć głowę, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi.

– Tu proszę pokwitować pełnym imieniem i nazwiskiem – powiedział młody listonosz wręczając mi brązową grubą kopertę, formatu A4 – i życzę pani miłego dnia – dodał na do widzenia.

Pieczątka w lewym górnym rogu sprawiła, że serce zaczęło mi bić z radości dużo mocniej niż powinno. Zdobyłam pierwszą nagrodę w konkursie na opowiadanie w znanym tygodniku. Przysłali list gratulacyjny i egzemplarz autorski, nagrodę-honorarium dostanę później. Pocałowałam Miśka w kudłaty łeb, od razu otrząsnął się z tych czułości i zadzwoniłam do Michała – szczerze się ucieszył. Postanowiłam bardziej zadbać o siebie i poczuć się prawdziwą, docenioną kobietą. Chociaż zawsze bardzo mnie śmieszyło to określenie „prawdziwa kobieta” tak nadużywane przez niektórych, zwłaszcza przez moją teściową.

„Karolina, powinnaś ubierać się jak prawdziwa kobieta, a ty zawsze chodzisz w spodniach” albo „uczesz się jak prawdziwa kobieta jak można nie zrobić sobie jakiejś eleganckiej fryzury?”

Bardzo długo byłam dziewczyną, i nie dlatego, że czas się dla mnie zatrzymał. Najpierw wynikało to z metryki i kalendarza. Wtedy czasami bardzo przeszkadzało. Byłam na pierwszym roku polonistyki, gdy całą grupą urwaliśmy się z zajęć i poszliśmy do pobliskiego kina na „Pogardę” – film dozwolony od lat osiemnastu. Sprawdzający bilety wszystkich przepuścił, a tylko mnie poprosił o dowód osobisty. Oczywiście miałam przy sobie jedynie legitymację studencką, dowodu nie nosiłam, bo po co. Biletera to nie przekonało. Patrzył długo na mnie i na tę legitymację, chociaż bez wątpliwości zdjęcie przypominało oryginał. Z pomocą przyszedł mi kolega:

– Przecież to nasza koleżanka z roku. Jesteśmy pełnoletni – zapewnił autorytatywnie. – A ty przypominasz genialne dziecko, które w wieku czternastu lat dostało się na uniwerek – dodał klepiąc mnie po ramieniu.

Byłam zła. Skoro na pierwszy rzut oka nie wyglądam na kobietę, to jakie ja mam szanse na tym „babskim” wydziale, na którym na jednego chłopaka przypadało pięć, a nawet sześć dziewczyn. A takie zdarzenie jak to w kinie, dyskwalifikowało mnie na długi czas i pogłębiało moje liczne kompleksy. Coraz lepiej wiedziałam, że u tych wygadanych chłopaków z wydziału nie mam szans. Może raczej powinnam zainteresować się kimś z politechniki. Właśnie wtedy rozstawałam się z takim jednym z mechaniki precyzyjnej, o wielkich ambicjach naukowych. Był o kilka lat starszy, ale i też bardziej zakompleksiony ode mnie. Naukowo wydedukował, że skoro jestem pierwszą dziewczyną, w której się zakochał, to na pewno będą następne, więc uczciwiej teraz się rozstać. Po latach, gdy wychodziłam za mąż bardzo tego żałował, ale wówczas to ja, gdy się z nim rozstawałam, żałowałam siebie, że jestem taką nieciekawą, chudą, zakompleksioną dziewczyną, w której nikt nie dostrzega interesującej, atrakcyjnej i pociągającej młodej kobiety. Także bardzo żałowałam, że nie zdawałam na matematykę, z którą wiązała moją przyszłość wspaniała pani profesor – matematyczka z liceum. Na matematyce proporcje dziewczyny – chłopcy były wręcz odwrotne niż na polonistyce.

Ale, jak życie pokazało, myliłam się. Już na trzecim roku studiów jeden z tych polonistycznych rodzynków, mój rówieśnik, czarujący chłopak równoległej grupy, oświadczył mi się i tym samym został moim narzeczonym.

Ze ślubem poczekaliśmy do obrony naszych prac magisterskich, co solennie obiecałam jego dziadkowi. Dla jednych i drugich rodziców było to oczywiste, choć nie robili takich zastrzeżeń. Parę miesięcy przed ślubem rozpoczęłam swoją pierwszą pracę zawodową, a nawet dwie naraz. Dostałam pół etatu w dużym szacownym wydawnictwie, od razu zostałam prawdziwym redaktorem, nawet nie młodszym. Na drugie pół etatu podjęłam pracę nauczyciela polonisty, w renomowanym wówczas warszawskim liceum. I mimo całego splendoru i szacunku, jaki na mnie spłynął – w wydawnictwie autorzy i graficy, tytułowali mnie „pani redaktor”, a w szkole, zgodnie z obowiązującym zwyczajem uczniowie zwracali się do mnie per „pani profesor” – to ja ani przez chwilę nie czułam się dorosłą kobietą. Może dlatego, że zarówno w jednym, jak i w drugim miejscu pracy, poza garstką moich rówieśników, znacznie przeważali albo wieloletni, znani redaktorzy, autorzy – osoby publiczne, albo szacowne grono doświadczonych pedagogów. W wydawnictwie byłam zatem postrzegana, jako dobrze zapowiadający się młody pracownik z odpowiednią specjalizacją, przy tym ponoć ładna i mądra, a w szkole, jako nowa, fachowa siła pedagogiczna, z ciekawymi metodami pracy i dobrym kontaktem z młodzieżą. W obu miejscach widziano we mnie atrakcyjną dziewczynę bez kompleksów. Po roku musiałam rozstać się ze szkołą, bo wydawnictwo dało mi obiecany, cały etat. Lata płynęły, a praca w familiarnej atmosferze wydawnictwa, w którym posiwiali już redaktorzy nadal skrzykiwali się słowami: „chłopcy, to co, idziemy na obiad?” – sprzyjała poczuciu ciągłego trwania świata chłopaków i dziewczyn. I dopóki byli ci szarmanccy koledzy, to ja, moje starsze i młodsze koleżanki wciąż czułyśmy się dziewczynami. Nawet mój syn, jeszcze jako uczeń szkoły podstawowej, powiedział mi:

– Mamo, jesteś najfajniejszą dziewczyną, jaką znam.

A dla męża, też chyba częściej byłam tą dziewczyną z polonistyki, a raczej matką-Polką, dzielnie borykającą się z trudami dnia codziennego, niż prawdziwą kobietą. On, z racji swojej pracy dziennikarskiej, zawsze gdzieś w Polsce, a ja bez końca w równoczesnej roli matki i ojca. I tak moja kobiecość gdzieś przepadała i znikała w trójkącie bermudzkim rozpiętym pomiędzy dzieckiem, domem i pracą. Tak było do pewnego momentu. Dwa lata temu leżałam w szpitalu, po operacji przegrody nosowej, z głową obwiązaną bandażem, który przytrzymywał tampony mocno wciśnięte w obie dziurki nosa. Operacja trwała ponad trzy godziny. Z trudem dochodziłam do siebie. Mimo, że wyglądałam koszmarnie, miałam świadomość, że młody otolaryngolog okazał się artystą. Intuicja mnie nie zawiodła, że zaufałam temu lekarzowi. Chociaż przed operacją wszyscy mnie przestrzegali, a najbardziej moja koleżanka-pisarka:

– Ty tak nie wierz wszystkiemu, co ci mówią medycy. Dobrzy lekarze są tylko w serialach telewizyjnych, które lubimy oglądać.