Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Ronda Rousey. Moja walka / Twoja walka

Ronda Rousey. Moja walka / Twoja walka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7924-632-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ronda Rousey. Moja walka / Twoja walka

Surowa siła. Instynkt przetrwania. Kobieca wrażliwość.

Rondzie Rousey nikt nigdy niczego nie podarował. Olimpijska medalistka w judo, mistrzyni UFC i gwiazda Hollywood do wszystkiego doszła ciężką pracą.

Urodziła się gotowa do walki. Na dziesięciostopniowej skali Apgar wykorzystywanej do oceny stanu zdrowia noworodków uzyskała zero. Siła przetrwania była jednak silniejsza. Nie złamały jej zaburzenia mowy, ucieczka z domu, śmierć ojca, wielka przegrana na igrzyskach olimpijskich, toksyczny związek i mordercze treningi.

Moja walka/Twoja walka to napisana z typowym dla Rousey urokiem i dowcipem opowieść o uporze, przezwyciężaniu własnych słabości, a także kulisach UFC.

Ronda Rousey, fighterka w życiu i oktagonie, dzieli się z czytelnikami wiedzą o tym, jak czerpać satysfakcję z poświęceń, wykorzystywać własne ograniczenia i być najlepszym nawet podczas najgorszego dnia.

Mądra, poruszająca i niewiarygodna historia jednej z najbardziej niesamowitych kobiet świata.

***

Wzruszająca i inspirująca książka – Ronda Rousey to bez wątpienia jedna z najbardziej interesujących kobiet na świecie. Jej autobiografia jest wciągająca i pełna dramatyzmu. Autorka dzieli się z czytelnikiem swoimi emocjami, przemyśleniami i doświadczeniami. Ta historia daje odbiorcy ogromnego „kopa” pozytywnej energii i przypomina, że tak naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych.
Karolina Kowalkiewicz, zawodniczka MMA/UFC


Życie Rondy to opowieść o tym, ile poświęceń, bólu, potu, krwi i nieprzespanych nocy kosztuje sukces w sportach walki. To też opowieść o niezłomności charakteru, pasji i prawdziwej miłości do sportu, która pozwala podnieść się po każdym upadku. Nie ma innej drogi na szczyt.
Tomasz Drwal, zawodnik i trener MMA; pierwszy Polak walczący w UFC

Polecane książki

Jak to określa sam poeta: Lambro jest to człowiek, będący obrazem naszego wieku, bezskutecznych jego usiłowań, jest to wcielone szyderstwo losu, a życie jego jest podobne do życia wielu mrących ludzi, o których przyjaciele piszą, czym być mogli, o których nieznajomi mówią, że nie byli niczym. Utwór ...
Ciepła i pełna optymizmu opowieść o poszukiwaniu przepisu na szczęście Agnieszka Piotrowska ma pracę, którą kocha: prowadzi blog, na którym testuje i recenzuje przepisy na szczęście. Gdy staje przed wyzwaniem znalezienia partnera na wesele siostry, poznaje Bartka, będącego w finansowych tarapatach. ...
Twoja droga do harmonijnego życia i zdrowego odżywiania! W poradniku Odżywianie według jogi dr Melissa Grabau ukazuje, że celem jedzenia jest odżywianie zarówno ciała, jak i duszy. Powszechnie wiadomo, że spożywanie świeżych warzyw i owoców jest zbawienne dla organizmu, a mimo to wykorzystanie tej w...
Miesięcznik „Egzorcysta” to jedyne w swoim rodzaju czasopismo, które podejmuje temat zagrożeń duchowych we współczesnym świecie i przedstawia sposoby obrony przed nimi. Miesięcznik wyróżnia się nowoczesną szatą graficzną i oryginalnym doborem treści. Wśród autorów znajdują się kapła...
Pierwsza część cyklu "Pięć Groszy Lavarède’a" Bogaty kamienicznik Bouvreuil wykupił długi młodego dziennikarza Armanda Lavarède’a, by zmusić go do ożenku ze swoją córką. Tymczasem notariusz informuje Lavarède’a, że odziedziczy on ogromny spadek po krewnym mieszkającym w Anglii, jeśli w rok okrąży św...
„Unikała związków. Prościej jest ślizgać się po powierzchni, w nic nie angażować. Obecny stan wcale jej się nie podobał. Miała wrażenie, jakby… żyła. A życie to oczekiwanie, to ekscytacja, namiętność, pożądanie. Nie interesowały jej te rzeczy, nie interesował świat uczuć i doznań...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maria Burns-Ortiz i Ronda Rousey

Dla Mamy i Taty,

mam nadzieję, że jesteście ze mnie dumni

  

„Nic nie ma przeszłości, dopóki się nie wydarzy.

Dopiero potem zaczyna istnieć”.

Mama

PRZEDMOWADana White, prezes UFC

Ronda Rousey to rewolucjonistka.

Oczywiście nie wiedziałem tego w 2011 roku, gdy udzielałem w Los Angeles wywiadu dla TMZ[1] i odpowiadałem na pytanie, kiedy kobiety będą walczyć w Ultimate Fighting Championship (UFC). Spojrzałem wtedy w obiektyw kamery i stwierdziłem: „Nigdy”.

W tamtym momencie byłem o tym przekonany. Nie miałem problemu z kobietami, które walczyły i zarabiały w ten sposób na życie, ale za każdym razem, gdy pojawiał się temat wprowadzenia żeńskich walk do UFC, przypominał mi się pojedynek, który oglądałem podczas lokalnego show w północnej Kalifornii. Była tam kobieta walcząca jak facet, a naprzeciw niej stała rywalka, która wyglądała, jakby zaliczyła może pięć treningów Tae Bo[2]. To był najgorszy łomot, jaki kiedykolwiek widziałem, dlatego nie chciałem pokazywać czegoś podobnego w UFC.

A potem pojawiła się Ronda.

Kilka miesięcy po wywiadzie, którego udzieliłem TMZ, organizowaliśmy show w Las Vegas i ktoś zawołał mnie tam po nazwisku. To była Ronda Rousey. Słyszałem o niej, mówiono mi, że jest dobrą zawodniczką. Podszedłem i uścisnąłem jej rękę, a ona powiedziała: „Pewnego dnia będę dla ciebie walczyć i zostanę twoją pierwszą mistrzynią świata”. Musicie zrozumieć, że wszyscy – mężczyźni i kobiety – mówią mi dokładnie to samo. Powtarzają: „Pewnego dnia będę dla ciebie pracować i zostanę twoim następnym mistrzem świata”.

Ronda była jednak wytrwała, a kiedy oglądałem jej występy w organizacji Strikeforce, którą kupiliśmy, zrozumiałem, że to wyjątkowa zawodniczka. Podczas jednej z gal UFC poprosiła o spotkanie ze mną. Po 15 minutach rozmowy pomyślałem: „Chyba to zrobię. Ona może to wszystko rozruszać, a ja wierzę w każde słowo, które pada z jej ust”. Zaprezentowała wtedy niezwykłą charyzmę i energię. A oglądanie jej walk było fascynującym przeżyciem.

Podjąłem więc decyzję, że Ronda dołączy do UFC i wystąpi w walce wieczoru podczas gali UFC 157, która miała odbyć się 23 lutego 2013 roku. Decyzja ta wywołała wiele kontrowersji wśród kibiców i przedstawicieli mediów, ale tamtej nocy w Anaheim Ronda weszła do oktagonu i stoczyła świetną walkę z Liz Carmouche. Pojedynek był ekscytujący od pierwszych sekund aż do samego końca, który nastąpił tuż przed gongiem obwieszczającym zakończenie pierwszej rundy.

A to był dopiero początek.

Poziom umiejętności wśród kobiet nagle wystrzelił w górę. Stało się to tak szybko, że przerosło moje najśmielsze oczekiwania. A na czele podążała Ronda. Ta dziewczyna to prawdziwy fenomen. Wiedziałem o tym, czułem to i wszedłem w ten projekt na całego. Ronda ma talent, świetny wygląd i determinację. I choć pokonała drogę od barmanki do supergwiazdy, tak naprawdę zawsze była znakomitą sportsmenką i medalistką olimpijską, ale dopiero teraz znalazła to, co naprawdę chce robić. Zrozumiała, że pragnie dowieść swojej bezkonkurencyjności. A kiedy to sobie uświadomiła, wkroczyła w świat mieszanych sztuk walki, absolutnie go zdominowała i stała się jedną z największych, jeśli nie największą gwiazdą UFC.

Nazywam ją rewolucjonistką, ponieważ jest nią w każdym calu. Ludzie mówią często „A, ta kobieca koszykówka, to całe WNBA”, „Kobiety używają w golfie niższych kołeczków” albo „Tenisistki nie uderzają tak mocno jak tenisiści”. Nikt nie mówi w ten sposób o Rondzie Rousey. Ta kobieta jest jednym z najsilniejszych i najbardziej niesamowitych sportowców, z jakimi współpracowałem w ciągu całej mojej kariery w świecie boksu oraz MMA, i nie ja jeden porównuję jej wyczyny w oktagonie do najlepszych walk Mike’a Tysona. Spójrzcie na jej zaciekłość i to, w jaki sposób biega za swoimi przeciwniczkami. Z Rondą nie ma żartów: kiedy wychodzi do walki, możecie być pewni, że jej rywalce stanie się krzywda.

Ronda posiada wyjątkową umiejętność koncentracji, nie tylko podczas walki czy na treningu, ale również w codziennym życiu. To kobieta, która nie imprezuje. Codziennie rano budzi się z myślą: „Co mogę zrobić, żeby być lepsza niż wczoraj?”. Ona naprawdę tak żyje.

Ronda jest niesamowitym wzorem dla innych i daje pewność siebie wielu kobietom i dziewczynom. Kiedy byłem mały, chłopcy bawili się zwykle w jednym miejscu, a dziewczyny w innym – ci pierwsi byli aktywni fizycznie, te drugie wolały zaś domki z lalkami. W ostatnie Halloween dziewczęta w całym kraju przebierały się za Rondę Rousey. To dlatego, że jest niesamowitą, piękną i silną kobietą.

Inspiruje bardzo wiele osób. Podczas letnich rozgrywek Little League World Series jedna z gwiazd tego turnieju, 13-letni Afroamerykanin z południa Chicago, zajął pozycję z kijem w dłoni, a na ekranach telewizorów oprócz statystyk pojawiło się nazwisko jego ulubionego sportowca. Była nim Ronda Rousey. To prawdziwy przełom. Mógł wybrać każdego – LeBrona Jamesa, Dereka Jetera, dosłownie każdego – ale stwierdził, że jego ulubionym sportowcem jest Ronda Rousey.

Ronda zrewolucjonizowała cały sport, a z czasem być może zrewolucjonizuje również cały świat. Nie sądzę, by o jej dokonaniach należało mówić w czasie przeszłym, mam nawet wrażenie, że napisała swoją książkę zbyt wcześnie, bo dopiero się rozkręca. Ta kobieta osiągnie niesamowite rzeczy, dlatego przygotujcie się na kolejną część historii Rondy Rousey.

DLACZEGO WALCZĘ

Jestem wojowniczką.

Aby być wojownikiem, trzeba mieć w sobie pasję. Ja mam jej tyle, że trudno mi ją wręcz okiełznać. Moje ciało wyrzuca ją z siebie w postaci łez, potu i krwi.

Bardzo wiele osób zakłada, że jestem zimna i nieczuła, ale tak naprawdę, żeby walczyć, muszę mieć wielkie serce. Mam serce na dłoni, a kiedyś mi je złamano. Mogę walczyć z połamanymi palcami i szwami na stopach. Potrafię przyjąć cios bez mrugnięcia okiem, ale zalewam się łzami, kiedy w radiu leci smutna piosenka. Jestem wrażliwa i dlatego walczę.

Zaczęło się to już w chwili moich narodzin. Walczyłam o pierwszy oddech. Walczyłam o pierwsze słowa. Dziś toczę bitwy, o których dużo się mówi. Przez długi czas czułam jednak, że muszę walczyć o każdy drobiazg. Teraz jedna duża walka co kilka miesięcy rekompensuje mi te mniejsze, toczone każdego dnia. Czasem przegrane bitwy wydają się mało ważne. Korek. Opieprz od szefa. Te codzienne porażki potrafią doprowadzić nas do szaleństwa, ale to inne przegrane bitwy odmieniają twoje życie. Utrata kogoś, kogo kochasz. Nieudana próba osiągnięcia czegoś, co kosztowało cię mnóstwo wyrzeczeń.

Ja walczę dla swojego taty, który przegrał swoją bitwę i zmarł, kiedy miałam osiem lat, a także dla mamy, bo nauczyła mnie wygrywać w każdej sekundzie życia.

Walczę, aby ludzie, którzy mnie kochają, byli ze mnie dumni. Walczę, aby ludzie, którzy mnie nienawidzą, wrzeli z wściekłości. Walczę dla wszystkich, którzy kiedykolwiek czuli się zagubieni, zostali opuszczeni albo muszą mierzyć się ze swoimi demonami.

Dążenie do wielkości to długa i wyczerpująca wojna, toczę ją każdego dnia. Osiągam sukcesy dzięki walce. Nie chodzi mi tu jednak o walkę w oktagonie o powierzchni 230 metrów kwadratowych czy na 64-metrowej macie. Życie to bitwa trwająca od pierwszego wdechu do ostatniego wydechu. Musisz walczyć z ludźmi powtarzającymi, że czegoś nie da się zrobić. Musisz walczyć z instytucjami o szklanych sufitach, które należy rozbić. Musisz walczyć ze swoim ciałem, kiedy mówi ci, że jest zmęczone. Musisz walczyć ze swoim umysłem, kiedy zaczynają nachodzić cię wątpliwości. Musisz walczyć z układami stworzonymi, aby cię rozsierdzić, i przeszkodami mającymi cię zniechęcić. Musisz walczyć, ponieważ nikt inny tego za ciebie nie zrobi. Musisz walczyć też za tych, którzy sami nie mają takiej możliwości. Każdą cenną rzecz w życiu trzeba zdobyć w potyczce.

Nauczyłam się, jak walczyć i jak wygrywać. Niezależnie od tego, na jakie bariery się natkniesz i kto będzie próbował ci przeszkodzić, zawsze istnieje droga do zwycięstwa.

Oto jak wyglądała moja.

DZIEŃ WALKI

Wstaję późnym popołudniem. Spałam przez cały dzień, budząc się tylko na posiłki, po których wracałam do stanu hibernacji. Zakładam na siebie czarne spodenki i czarny sportowy stanik.

W pokoju hotelowym jest ciepło. Chcę, żeby moje ciało było ciepłe i elastyczne.

Stoję przed lustrem. Zaczesuję włosy do tyłu, w osobnych pasmach. Najpierw przód: zabezpieczam go opaską elastyczną. Potem lewa strona. Na końcu prawa. Wszystkie kosmyki muszą opadać mi na szyję. Biorę kolejną opaskę i łączę ze sobą wszystkie trzy pasma, a potem ciasno zawiązuję je w kok. W ten sposób włosy naciągają mi skórę na głowie i rozszerzają mi oczy. Kiedy stoję tak przed lustrem, coś się we mnie przełącza. Widząc siebie przygotowaną do walki, czuję, że się zmieniam; nagle nic już nie jest takie samo.

Do wyjścia mam jeszcze godzinę. Zakładam dres Reeboka i moje buty do walki – tanie, czarne love culture’y ze sztucznego zamszu, które już się rozpadają, ale były też świadkami prawie wszystkich moich zwycięstw na zawodowym ringu.

Członkowie mojego zespołu siedzą w salonie mojego apartamentu hotelowego – niektórzy na wielkiej kanapie, inni na krzesłach. Mówią przyciszonymi głosami, ale zza zamkniętych drzwi dobiega mnie czasem ich śmiech. Słyszę, jak poruszają się po pokoju. Edmond, mój główny trener, dwukrotnie sprawdza zawartość torby, upewniając się, że o niczym nie zapomnieliśmy. Rener, przygotowujący mnie w brazylijskim jiu-jitsu, rozwija i zwija z powrotem baner z logo moich sponsorów, który zostanie powieszony za mną w klatce. Rener chce przygotować materiał tak, aby można było rozwiesić go jednym ruchem nadgarstka. Martin, który jest moim trenerem od zapasów, zachowuje idealny spokój. Justin, mój sparingpartner od judo i przyjaciel z dzieciństwa, nerwowo pociera dłonie. Wszyscy ubrani są od stóp do głów w zaprojektowane specjalnie na walki oficjalne stroje mojego zespołu.

Otwieram drzwi i wszyscy zamierają. W pokoju panuje cisza.

Ochrona puka do drzwi wejściowych; są gotowi, żeby nas eskortować.

Kiedy wychodzę z pokoju hotelowego, czuję się jak Superman wybiegający z budki telefonicznej z wypiętą klatką piersiową i peleryną powiewającą za plecami. Niepowstrzymana. Niepokonana. Różnica jest taka, że ja na piersi zamiast S mam logo UFC. Mój wyraz twarzy staje się wredny. Od chwili kiedy opuszczam pokój, jestem w bojowym nastroju.

Za drzwiami czeka na mnie trzech mężczyzn ze słuchawkami w uszach, którzy mają doprowadzić mnie na walkę.

– Gotowa? – pyta ich szef, mając na myśli przejście do hali sportowej.

– Gotowa – odpowiadam, mając na myśli zwycięstwo w walce.

Edmond omiata wzrokiem pokój, upewniając się, że wszystko wzięliśmy. Podaje mi słuchawki Monster; wieszam je sobie na szyi.

Prowadzi nas szef ochrony. Wokół mnie idą członkowie mojego zespołu, a z tyłu dwaj pozostali ochroniarze.

Przechodzimy obok wind i zagłębiamy się w skąpane we fluorescencyjnym świetle tunele o betonowych posadzkach i ścianach pokrytych rurami. Korytarze są puste, a odgłos naszych kroków odbija się echem od ścian. Mijamy podziemne pokoje, w których meldują się pracownicy hotelu, i pomieszczenia, gdzie sortowane są odpady. Słyszę gwar dochodzący ze stołówki pracowniczej. Pikanie ładującego palety wózka widłowego zanika, kiedy idziemy labiryntem w stronę szatni.

Zbliżamy się, a ja dostrzegam coraz więcej oznak życia. Korytarzami chodzą pracownicy produkcji. Z kolejnych pomieszczeń wyłaniają się kamerzyści, ochroniarze, trenerzy, zawodnicy, członkowie komisji sportowych i inne przypadkowe osoby. Kiedy wchodzimy do hali, dołącza do nas przedstawiciel komisji stanowej. Od tego momentu aż do chwili, kiedy opuszczę budynek, cały czas będę na widoku.

Na drzwiach szatni znajduje się przyczepiona taśmą klejącą kartka z moim nazwiskiem wydrukowanym czarnymi literami.

– Powodzenia – mówi szef ochrony, kiedy wchodzę do pozbawionego okien pomieszczenia o ścianach z pustaków. Pokój pomalowany jest na jasny beż; wykładzina jest cienka i ciemna. Na podłodze znajduje się mata do ćwiczeń, a płaski telewizor na ścianie wyświetla na żywo walkę z karty wstępnej.

W innych szatniach ludzie uruchamiają systemy stereo i włączają muzykę. Żartują i dowcipkują.

W mojej szatni jest poważnie. Panuje cisza. Nikt się nie uśmiecha. Nie lubię, kiedy ktoś żartuje w mojej szatni. To nie pora na dowcipy. Od chwili opuszczenia pokoju hotelowego nie ma żadnego pierdolenia. Czas na głupoty minął. Teraz będą się działy poważne rzeczy.

Nie próbuję uwolnić się od presji i narastającego ciśnienia. Ja je chłonę. To właśnie ciśnienie wyrzuca pocisk z lufy pistoletu.

Wchodzimy do szatni. Dołącza do nas piąty człowiek z mojego narożnika: Gene LeBell, pionier MMA i wieloletni przyjaciel mojej rodziny. Siada i bawi się stoperem.

Ja leżę na podłodze z głową na torbie. Zamykam oczy. Próbuję odpłynąć w sen.

Budzę się i chcę się rozgrzewać, ale jest za wcześnie i Edmond mnie powstrzymuje.

– Spokojnie, jeszcze nie czas – mówi ze swoim ormiańskim akcentem. Jest spokojny i pewny siebie. Przez chwilę masuje mi ramiona, jakby próbował ugnieść nadmiar energii przepływającej przez moje ciało.

Chcę się ruszać, coś robić. Chcę być bardziej gotowa.

– Nawet jeśli jest ci zimno, to w porządku – mówi Edmond. – Odpręż się. Nie chcemy, żebyś się przegrzała.

Edmond owija mi dłonie bandażami, a przedstawiciel stanowej komisji sportowej sprawdza, czy wszystko odbywa się zgodnie z zasadami.

Najpierw bandaż. Potem biała taśma samoprzylepna, która podczas odwijania z rolki wydaje dźwięk, jakby coś się darło. Obserwuję, jak materiał biegnie hipnotycznie między moimi palcami, wokół dłoni i nadgarstków. Następnie Edmond wygładza końcówkę na moich nadgarstkach i jestem kolejny krok bliżej chwili, na którą czekałam, o której myślałam podczas treningów i do której nigdy nie byłam bardziej przygotowana.

Przedstawiciel komisji podpisuje się na moich owiniętych dłoniach czarnym markerem. Zaczynam się rozciągać i podskakiwać. Edmond tarczuje ze mną przez chwilę, ale powstrzymuje mnie, zanim przesadzę. Wydaje mi się, że to za mało. Chciałabym wyprowadzić więcej ciosów.

– Spokojnie, spokojnie – powtarza.

Słyszę odgłosy tłumu widocznego na ekranie. Kiedy na hali pojawiają się kolejni widzowie, hałas przedostaje się przez ściany szatni. Energia tego tłumu przesącza się przez beton i wnika w moje ciało.

Zegar tyka. Edmond sadza mnie na składanym krześle. Pochyla się nade mną.

– Jesteś przygotowana lepiej niż ta dziewczyna – mówi. – Jesteś od niej lepsza pod każdym względem. Walczyłaś z myślą o tej chwili. Pociłaś się z myślą o tej chwili. Wypruwałaś sobie żyły z myślą o tej chwili. Wszystko, co robiliśmy, robiliśmy właśnie po to. Jesteś najlepsza na świecie. A teraz idź i rozpierdol tę dziewczynę.

W tym momencie pragnę tylko zniszczyć moją rywalkę. Chcę tego każdą komórką mojego ciała.

W korytarzu słyszę zdarty głos Burta Watsona. Burt jest oficjalną niańką zawodników UFC i zajmuje się tyloma różnymi rzeczami, że trudno określić, jakie konkretnie stanowisko zajmuje – najlepiej byłoby stwierdzić, że po prostu się nami opiekuje.

– Tak jest, lecimy! – krzyczy. – Właśnie tak, właśnie dlatego to robimy, maleńka. To jest twój moment i twoja walka. Nie pozwól, żeby odebrali ci twój wieczór, maleńka.

Kiedy mnie odprowadza, jego głos odbija się od ścian korytarza. Jestem podekscytowana.

Moje rywalki zawsze wychodzą jako pierwsze. Nie widzę mojej przeciwniczki, ale słyszę kiepską piosenkę, którą rozbrzmiewa cała hala. Natychmiast zaczynam czuć nienawiść do tego kawałka.

Słyszę, jak publiczność reaguje na wyjście zawodniczki. W półmroku tunelu czuję drżące od aplauzu powietrze, ale wiem, że kiedy ja wyjdę, cała hala eksploduje. Gdy pojawię się przed widownią, ludzie zaczną wariować. Niemal czuję w kościach ich ryk i mam świadomość, że hałas wstrząśnie moją rywalką.

Edmond mocno uciska mi twarz. Pociera moje uszy i nos. Twarz mi się napina, dzięki czemu jestem przygotowana na ewentualne ciosy. Edmond mocniej zaciska mi kok. Czuję mrowienie na skórze głowy. Mam szeroko otwarte oczy. Jestem rozbudzona. Jestem czujna. Jestem gotowa.

Dostajemy sygnał. Otacza mnie ochrona. Ludzie z mojego narożnika idą krok za mną.

Moje ciało przenikają ciężkie akordy gitarowe Joan Jett: rozbrzmiewa kawałek Bad Reputation, a ja wychodzę na halę, patrząc prosto przed siebie. Widzę tylko to, co znajduje się przede mną, czyli ścieżkę prowadzącą do klatki.

Na schodach przed oktagonem ściągam słuchawki i buty. Zdejmuję też bluzę z kapturem, spodnie i koszulkę. Pomaga mi w tym zespół, bo trudno jest się rozebrać dłońmi w rękawicach.

Edmond uderza mnie ręcznikiem. Przytulam po kolei wszystkich członków mojego zespołu. Renera. „Wujka” Gene’a. Martina. Justina. Edmond całuje mnie w policzek. Ściskamy się, a potem wkłada mi do ust ochraniacz. Stitch Duran[3], mój specjalista od urazów głowy, smaruje mi twarz wazeliną i odchodzi na bok.

Wyciągam przed siebie ramiona, a sędzia poklepuje mnie, upewniając się, że niczego przy sobie nie mam. Przesuwa dłonie za moimi uszami i po włosach, sprawdza ciasny kok. Każe mi otworzyć usta. Sprawdza rękawice. Kieruje mnie na schody.

Wchodząc do klatki, wykonuję lekki ukłon – to nawyk z czasów, gdy uprawiałam judo. Przytupuję dwukrotnie lewą nogą. Potem prawą. Podskakuję, przytupując obydwiema stopami. Idę do narożnika. Potrząsam ramionami. Uderzam się otwartą dłonią w prawy bark, potem w lewy, a potem w uda. Dotykam maty. Ludzie z mojego narożnika rozwijają za mną baner z nazwami sponsorów. Przeskakuję z nogi na nogę. Wykonuję przysiad i szybko się prostuję. Przytupuję jeszcze raz obydwiema stopami. I przestaję się ruszać.

Nadszedł ten moment. Moje ciało jest rozluźnione, a jednocześnie bardzo czujne, gotowe na akcje i reakcje. Mam wyostrzone zmysły. Wypełnia mnie tylko jedno pragnienie: chęć wygranej. To kwestia zwycięstwa lub śmierci. Czuję się, jakbym od zawsze znajdowała się w tej klatce, jakby czas, który upłynął od ostatniej walki, nie istniał. Mój umysł przełącza się na tryb bitewny i wkraczam w sferę, w której istnieje – i zawsze istniała – tylko walka.

Patrzę na drugi koniec klatki.

Na środek wychodzi tymczasem spiker UFC Bruce Buffer. Bruce jest najlepszy w tym, co robi, ale kiedy odwraca się w kierunku mojej rywalki, słyszę tylko:

– Bla, bla, bla, bla, bla.

Następnie odwraca się do mnie i mówi:

– Bla, bla, bla, bla, bla.

Widzę tę dziewczynę. Nie spuszczam jej z oczu. Zawsze próbuję nawiązać kontakt wzrokowy. Czasami przeciwniczki uciekają spojrzeniem.

Chcę, żeby na mnie spojrzała.

Chcę, żeby spojrzała mi w oczy. Chcę, żeby zobaczyła, że się nie boję. Chcę, żeby wiedziała, że nie ma szans. Chcę, żeby była przerażona. Chcę, żeby uświadomiła sobie, że przegra.

Sędzia spogląda na moją przeciwniczkę i pyta:

– Gotowa?

Dziewczyna kiwa głową.

Sędzia wskazuje na mnie.

– Gotowa?

Potwierdzam ruchem głowy i myślę: „Urodziłam się gotowa”.

A potem zaczynamy.

URODZIŁAM SIĘ GOTOWA

Wielu zawodników dopada przed walką przekonanie, że nie są gotowi. Czują się sztywni i nieprzygotowani; wierzą, że to uczucie minie, kiedy trochę bardziej się rozgrzeją. Zaczyna zjadać ich strach.

Zostałam wychowana w taki sposób, aby być gotowa do walki w każdej chwili. Prawie w ogóle się nie rozgrzewam, a mimo to jestem tak dobrze przygotowana, że przed rozpoczęciem pojedynku muszę dosłownie się zmuszać, żeby poczekać na sygnał od sędziego.

Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie stanąć do walki wcześniej, niż się zakładało.

 

 

Omal nie umarłam przy narodzinach.

1 lutego 1987 roku moja ciężarna mama krzątała się po domu, szykując wszystko przed wyjazdem do szpitala.

– Jesteś gotowy, Ron? – zapytała mojego tatę.

– Kochanie, urodziłem się gotowy – odpowiedział.

Moi rodzice nie byli jednak przygotowani na to, co miało się wydarzyć.

Urodziłam się z owiniętą wokół szyi pępowiną, przez co nie mogłam oddychać. Moje serce przestało bić. Pojawiłam się na świecie fioletowa i otępiała. Na dziesięciostopniowej skali Apgar, wykorzystywanej do oceny stanu zdrowia niemowląt w momencie urodzenia, siedem uznawane jest za dobry wynik. Ja uzyskałam zero.

Mama twierdzi, że lekarze byli wtedy przekonani, że nie żyję. Zapanował chaos. Personel biegał we wszystkich kierunkach. Metalowymi wózkami na skrzypiących kółkach zwożono do sali sprzęt. Pielęgniarki trzaskały szafkami, wyciągając z nich jakieś rzeczy. W końcu lekarze zdołali przywrócić mi oddech. Przecięli pępowinę, odwiązali mi ją z szyi, przeprowadzili resuscytację i dostarczyli tlen do moich płuc.

Moja mama była przekonana, że trwało to wieczność – choć prawdopodobnie było to tylko kilka minut – ale w końcu zaczęłam oddychać, a moje serce zabiło.

Cała ta sytuacja przeraziła moich rodziców. Wtedy jedyny raz w życiu moja mama widziała, jak tata płacze.

Rodzice dali mi na imię Ronda po moim tacie Ronie. Są tacy, co myślą, że istnieje jakiś specjalny powód, dla którego w moim imieniu brakuje litery „h”, ale stało się tak przypadkowo. Kiedy sytuacja w sali szpitalnej trochę się uspokoiła i było już wiadomo, że przeżyję, pielęgniarka zapytała mojego tatę o imię dla mnie.

– Ronda – odpowiedział.

Pielęgniarka poprosiła, żeby to przeliterował. Ponieważ mój tata miał na imię Ron, sądził, że imię żeńskie pisze się tak samo, więc powiedział jej:

– R-O-N-D-A.

I tak też napisano na moim akcie urodzenia. Równie dobrze mogli napisać tam „Ronda, bez H”, ponieważ przez całe życie musiałam poprawiać ludzi – dopiero od niedawna częściej zapisują moje imię właściwie – ale wydaje mi się, że w takiej formie lepiej do mnie pasuje. Poza tym „H” to głupia litera.

Moi rodzice byli szczęśliwi, że przeżyłam, ale lekarz, który mnie uratował, powiedział, że mogłam doznać urazu mózgu, który najczęściej nie daje o sobie od razu znać. Wyjaśnił, że jeśli uszkodzenie powstało w okolicach odpowiedzialnych za mowę czy chodzenie, to może wyjść na jaw dopiero po kilku miesiącach, a nawet latach, ponieważ wszelkie tego rodzaju opóźnienia widoczne są dopiero na konkretnych etapach rozwoju.

Lekarze zwykle nie pocieszają ludzi w takich sytuacjach, ale on podzielił się wtedy swoją prywatną opinią.

– W większości takich przypadków dziecko nie przeżywa – stwierdził. – W tym momencie mogę powiedzieć tylko tyle, że dziewczynka oddycha, jej serce pracuje bez zarzutu, a jej odruchy są prawidłowe. Nie mam pojęcia, co przyniesie przyszłość, ale dzieci są niesłychanie wytrzymałe, a to z całą pewnością ma duszę wojownika.

WYGRYWANIE TO NAJWSPANIALSZE UCZUCIE NA ŚWIECIE

Wygrywanie zakodowane mam w głowie od początku. Kiedy byłam mała, podczas zawodów judo siadałam z dzieciakiem, z którym miałam walczyć, i grałam z nim w łapki. Mama odciągała mnie wtedy i mówiła: „Siedź tu i myśl o zwycięstwie. Przestań się wygłupiać”.

Kiedy wygrywam, wpadam w euforię. Nic nie może mnie wtedy złamać. Zwyciężanie unosi mnie ponad wszelkie trudności. Fruwam radośnie nad tym wszystkim, co sprawia, że życie jest trudne i nieprzyjemne. Kiedy wygrywam, cały świat na chwilę staje się dobry. Zwyciężanie przypomina miłość, tyle że zakochujesz się jednocześnie we wszystkich osobach przebywających z tobą w jednym pomieszczeniu – to uczucie się wzmacnia, gdy w hali jest 18 tysięcy widzów.

 

 

Kiedy skończyłam dwa lata i nadal nie mówiłam, moi rodzice zaczęli się martwić. Pediatra tłumaczył mojej mamie różne rzeczy, na przykład że zacznę mówić, kiedy będę gotowa, albo że nie mówię, bo nie widzę takiej konieczności. Moje dwie starsze siostry wydawały się rozpoznawać moje potrzeby i komunikowały za mnie, że mam ochotę na ciastko czy chcę pobawić się konikami My Little Pony. Moja mama wiedziała jednak, że coś jest nie w porządku. Wychowywała dwie inne córki, a podczas pracy nad doktoratem chodziła między innymi na zajęcia z psychologii rozwojowej.

Zbliżały się moje trzecie urodziny, a ja wciąż nie wypowiedziałam jeszcze ani jednego zrozumiałego słowa. Mama zabierała mnie do różnych specjalistów. Żaden z nich nie zdiagnozował u mnie niczego nieprawidłowego, ale wszyscy wydawali się przekonani, że moje trudności z mową mogą wynikać z odcięcia tlenu podczas narodzin.

Kiedy jakaś część twojego mózgu umiera, to umiera na zawsze (okej, przecież tak właśnie definiuje się śmierć). Dzieci są jednak całkiem nieprawdopodobne. Dzieci są superwytrzymałe. Czasami dziecięcy mózg potrafi się przebudować. I mój rozwijający się mózg po prostu to zrobił. Gdybyście obejrzeli kolorowy skan mojej aktywności mózgowej, zobaczylibyście, że część odpowiedzialna za mowę wykształciła się u mnie w innym miejscu niż u większości ludzi. Dopóki jednak do tego nie doszło, nie potrafiłam powiązać słów w mojej głowie z aparatem mowy.

Mówienie było dla mnie ciągłą walką pomiędzy tym, co chciałam przekazać, a tym, co mówiłam. Nie chodziło tylko o słowa, chodziło o wszystko. O to, co czułam. O to, czego chciałam. Ciągle musiałam z czymś walczyć. Kiedy wielokrotnie proszono mnie, żebym coś powtórzyła, frustrowałam się i kopałam osobę, z którą rozmawiałam. Walka z innymi to jedno, ale walka z samą sobą to zupełnie inna kwestia. Jeśli walczysz ze sobą, to kto wygrywa? Kto ponosi porażkę?

Na trzecie urodziny najbardziej chciałam dostać figurkę Hulka Hogana. W sobotnie poranki po X-Menach razem z siostrami oglądałyśmy zawsze WWF Superstars of Wrestling. Podczas reklam wstawałyśmy z brązowej kanapy i uprawiałyśmy zapasy na kłującym poliestrowym dywanie. Jedną z najfajniejszych zabawek wyprodukowanych w latach 80. była 60-centymetrowa poduszkowa podobizna Hulka. Można było rzucać się na nią, uprawiać z nią zapasy, obalać ją na ziemię. To była superzabawka. Kiedy mama pytała mnie, co chciałabym dostać, powtarzałam jedno słowo:

– Balgrina.

Nikt nie miał pojęcia, o co mi chodzi. Mama zabrała jednak mnie i moje siostry do sklepu z zabawkami, żeby odnaleźć Balgrina. Mężczyzna, który tam pracował, pokazał mi wszystkie zabawki, nawet piłkę. Wyszłyśmy stamtąd z pustymi rękami. Udałyśmy się do kolejnego sklepu. I do jeszcze innego.

Za każdym razem, kiedy próbowałam wyjaśnić, czego chcę, z ust wydobywały mi się chaotyczne dźwięki, których nikt nie rozumiał. Czułam się, jakby potrzebne mi słowa były unieruchomione. Widziałam je. Czułam je. Nie potrafiłam ich tylko wypowiedzieć. Byłam w potrzasku. Zalewałam się łzami, a smarki płynęły mi po brodzie. Świat przygniatał mnie, a ja zaczynałam tracić nadzieję.

Tamtego dnia tata spotkał się z nami po pracy. Poszliśmy do ostatniego sklepu z zabawkami, gdzie poznałam najwspanialszego sprzedawcę w historii, zasługującego na miejsce w Galerii Sławy sprzedawców zabawek.

Weszliśmy do środka, a mój tata powiedział do tego mężczyzny:

– Moja córka chciałaby dostać Balgrina. Nie wiem, co to, u diabła, jest, ale nie wyjdziemy stąd, dopóki tego nie kupimy.

– No dobrze, a co robi ten Balgrin? – zapytał mnie sprzedawca.

Bałam się mówić, dlatego kilka razy rzuciłam się na ziemię.

– Masz na myśli figurkę zapaśnika? Taką jakby poduszkę, z którą można się siłować?

Powoli kiwnęłam głową.

– Balgrin – powiedziałam.

– Jasne – odparł, jakbym sprecyzowała właśnie wyraźnym głosem: „Hulk Hogan”.

Zdjął jedną z figurek z półki. Wykonałam w alejce taniec szczęścia. Moja mama dziękowała niebiosom.

Sprzedawca wręczył mi zabawkę, a radość wypełniła mnie po brzegi. Nie pozwoliłam rodzicom wziąć ode mnie Hulka Hogana choćby na chwilę, nawet podczas płacenia, dlatego sprzedawca musiał zeskanować kod z innego pudełka.

Po powrocie do domu Hulk i ja byliśmy właściwie nierozłączni. Skakałam z kanapy, wbijając mu łokieć w klatkę piersiową. Przyciskałam go do ziemi i kazałam mamie liczyć do trzech. W końcu oderwałam mu też rękę – może był to przypadek, a może zapowiedź przyszłych wydarzeń. Używając starej metody wykorzystywanej podczas zszywania judog, mama przyszyła mu rękę nicią dentystyczną, a potem, tak jak każdej nocy, poszłam z nim do łóżka.

Tak, dokładnie. Spałam z Hulkiem Hoganem.

Dla dziewczynki, która nie potrafiła porozumiewać się z innymi dziećmi, fakt, że w dniu moich trzecich urodzin zrozumiał mnie ktoś obcy, stanowił wielki przełom. Była to moja pierwsza lekcja, z której wynikało, że jeśli wierzysz w coś wystarczająco mocno i odpowiednio się starasz, możesz to osiągnąć.

Dotychczas osiągnęłam w życiu całkiem sporo. (Nie piszę, że wiele, bo nie mam nawet 30 lat i wiele jeszcze przede mną – można więc powiedzieć, że jestem na poziomie Gandalfa Szarego, czyli już po zamieszaniu z Hobbita, ale jeszcze przed zniszczeniem pierścienia i przemianą w Gandalfa Białego). Często osiągałam to, co ludzie uważali za nierealne, nieprawdopodobne, albo – to moje ulubione słowo – niemożliwe. Bez wiary w sukces nie zdołałabym zrobić żadnej z tych rzeczy.

Wiara, o której mówię, to przekonanie, że wydarzy się coś dobrego. Że wszystko, przez co przechodzisz i co przydarzyło ci się dotąd, okaże się warte całego tego wysiłku i frustracji. Ta wiara to głębokie przeświadczenie, że świat może się zmienić i że to, co niemożliwe, jest tak naprawdę realne.

Dzień moich trzecich urodzin był zatem pierwszą lekcją, by nie porzucać nadziei, nie poddawać się i otaczać ludźmi, którzy widzą we mnie to, czego sama nie dostrzegam. Po raz pierwszy poczułam się wtedy jak zwycięzca.

W UŁAMKU SEKUNDY WSZYSTKO MOŻE SIĘ ZMIENIĆ

Każdy kibic sportów walki widział kiedyś coś takiego: jeden zawodnik dominuje nad drugim i wydaje się niezniszczalny. A potem pada na deski. Pojedynczy cios lub chwila nieuwagi mogą całkowicie zmienić przebieg pojedynku. W życiu jest tak samo.

Jednym z powodów, dla których tak bardzo pragnę wygrywać, jest kruchość i ulotność życia. Kiedy zwyciężam, przez chwilę się nie martwię, że wszystko nagle może zostać mi odebrane.

Wiele razy rzeczy, które wydawały mi się niezachwiane, waliły się w gruzy, wywracając moje życie do góry nogami. To właśnie świadomość, że w każdej chwili wszystko, co dobre, może zostać mi odebrane, tak bardzo mnie motywuje.

 

 

Przeprowadzka z Los Angeles do Minot w Dakocie Północnej nie jest wśród Amerykanów czymś typowym. Kiedy jednak miałam trzy lata, moja siostra Maria, która wracała akurat autobusem ze szkoły do domu, widziała, jak jakiś mężczyzna został postrzelony w głowę. Moi rodzice odebrali to jako znak, że pora wynosić się stamtąd w cholerę. Przeprowadziliśmy się więc do leżącej gdzieś na końcu świata Dakoty Północnej.

Moja mama ukończyła doktorat, a wśród ofert pracy, które otrzymała, znajdowała się również propozycja od uniwersytetu stanowego w Minot. Działał tam dobry program leczenia zaburzeń mowy, a jedną z zalet przyjęcia przez moją mamę tej pracy była możliwość wysłania na terapię również mnie. Kiedy przeprowadziliśmy się do Minot, mój tata zrezygnował z pracy na stanowisku menedżera w fabryce produkującej samoloty. Koszty życia w Dakocie Północnej były niższe niż w Kalifornii i moi rodzice uznali, że wystarczy nam jedno źródło dochodu. Dlatego też latem 1990 roku przeprowadziliśmy się na dwuhektarowe gospodarstwo położone ponad 30 kilometrów od Minot.

Moje siostry i ja miałyśmy tam dużą swobodę. W Kalifornii nie mogłyśmy same wychodzić na dwór. W Minot, z dala od smogu i plagi przestępczości, która dotykała w tamtym czasie Los Angeles, mogłyśmy w tę i z powrotem jeździć rowerami po żwirowym podjeździe. Bawiłyśmy się w niewielkim zagajniku za domem. Zbierałyśmy tam kokony, ale mama zabroniła nam tego, kiedy jeden z nich okazał się jajem i w domu wykluło nam się mnóstwo pająków. Na zboczu wzgórza, na którym zbudowany był nasz dom, zorganizowałyśmy sobie zjeżdżalnię i godzinami potrafiłyśmy śmigać w dół na żółtym kawałku plastiku.

Miałam obsesję na punkcie zbierania kamieni i zgromadziłam imponującą kolekcję. Tata nauczył mnie rozróżniać kwarc, piryt, skamieniałe drewno, wapień i krzemień. W sierpniu mama zaczęła codziennie wyjeżdżać do miasta, gdzie przygotowywała się do zajęć. Moje siostry nie były zafascynowane wiejskim życiem tak jak ja i zwykle jej towarzyszyły, ja natomiast zostawałam z tatą.

W takie dni tata sadzał mnie w fotelu pasażera naszego biało-brązowego forda bronco i zabierał na wycieczki, podczas których wypatrywaliśmy idealnych miejsc do poszukiwania kamieni. Jeździliśmy po polach i pomiędzy drzewami zasadzonymi dla ochrony przed wiatrem, podskakując na głazach i korzeniach. Po pewnym czasie docieraliśmy do jakiejś polany, której wcześniej nie widzieliśmy, i tata mówił:

– Wygląda mi to na dobre miejsce.

Godzinami siedziałam potem w ziemi i przynosiłam mu różne okazy do oceny, a on zakładał swoje przyciemniane okulary lotnicze i opierał się o maskę samochodu, paląc papierosa.

To właśnie podczas jednej z tych wypraw odkryłam, że mój tata jest najsilniejszym człowiekiem na świecie. Poprzedniej nocy szalała burza i kiedy jechaliśmy, błoto pryskało na prawo i lewo. Zatrzymaliśmy się przed korytem strumienia, które zwykle było suche, ale teraz wypełniało je kilkanaście centymetrów wody.

– To jak, Ronnie? Przeprawiamy się przez rzekę?

Kiwnęłam głową.

– No to jedziemy, mała – powiedział, żartobliwie dotykając palcami ronda kapelusza.

Uśmiechnął się i ruszyliśmy do przodu. Błotnista woda chlusnęła na przednią szybę, jakby ktoś polał nas z wiadra. Bronco szarpnął i nic. Tata dodał gazu. Koła się kręciły, ale staliśmy w miejscu. Tata włączył wsteczny. Szarpnęło w tył, ale nie ruszyliśmy. W lusterku widziałam błoto wystrzelające spod kół, które obracały się bez skutku.

– No kurwa – westchnął tata. Wysiadł z samochodu, a ja wyślizgnęłam się spod pasów bezpieczeństwa i ruszyłam za nim. Tata ukucnął obok tylnego koła. – Mamy tu pewien problem. A teraz musimy znaleźć jakieś rozwiązanie.

Rozejrzał się po okolicy.

– To miejsce jest równie dobre na poszukiwanie skał, jak każde inne – powiedział, jakby to wszystko było częścią planu. – Dzisiaj poszukamy jednak innych kamieni niż zwykle. Potrzebuję dużych okazów, mniej więcej takich jak twoja głowa, okej?

Przytaknęłam i oboje zaczęliśmy szukać dużych kamieni. Znalazłam jeden, który rozmiarami przypominał grejpfruta. Próbowałam go podnieść. Ani drgnął. Spróbowałam jeszcze raz, wytężając wszystkie siły mojego trzyletniego ciała. Nic.

– Tutaj – zawołałam do taty.

Podszedł do mnie, niosąc w jednej ręce dwa kamienie rozmiarów melona. Kiedy to zobaczyłam, opadła mi szczęka. Wskazałam kamień, który próbowałam podnieść. Tata chwycił go, jakby nic nie ważył.

– Masz świetne oko – stwierdził z uśmiechem. Pękałam z dumy.

Następnie tata ułożył kamienie jak najbliżej opony i przez kolejne pół godziny powtarzaliśmy całą procedurę – ja wskazywałam mu poszczególne okazy, a on podnosił je jak piórka.

– Zobaczmy, czy coś to dało – powiedział.

Wsiedliśmy z powrotem do bronco. Tata uruchomił silnik i wdusił gaz. Próbował pojechać do przodu i do tyłu. Samochód trząsł się, ale nie ruszył z miejsca.

– No i dupa – oznajmił tata. – Przynajmniej próbowaliśmy. Chyba jednak trzeba będzie się przejść. Będę musiał poprosić Johna Stipa, żeby przyjechał tu swoją ciężarówką i mnie wyciągnął.

Stipowie mieszkali w sąsiednim gospodarstwie. Wysiedliśmy z samochodu. Było gorąco, a ja czułam się zmęczona. Nie odeszliśmy zbyt daleko od auta – wciąż widać było tablicę rejestracyjną – kiedy spocona i czerwona na twarzy spojrzałam na tatę.

– Nie dam rady – powiedziałam.

Tata podniósł mnie bez wysiłku, tak samo jak robił to z kamieniami. Kiedy szliśmy przez wysoką trawę, oparłam głowę na jego ramieniu i chwilę później zasnęłam. Obudziłam się, słysząc jego kroki na żwirowej drodze prowadzącej do naszego domu. Bronco był już tylko ledwie widocznym w oddali punkcikiem.

Kiedy słońce zaszło za horyzont na prerii, zjedliśmy na ganku kolację, obserwując bezkresne pola.

Tego samego wieczoru, podczas półkilometrowego spaceru do naszej skrzynki pocztowej przy drodze, spojrzałam na mamę i stwierdziłam:

– Dakota Północna jest fajniejsza niż Kalifornia.

To było pierwsze pełne zdanie, jakie kiedykolwiek wypowiedziałam.

Lato w odludnej Dakocie Północnej jest piękne. Zima w tamtych okolicach to zupełnie inna historia. Ujemne temperatury i śnieg. Mnóstwo śniegu. Tej pierwszej zimy wszystko było jednak dla nas nowością. Dlatego też któregoś dnia w styczniu mama i tata opatulili nas w kurtki i wyszliśmy na zewnątrz. Dołączyli do nas Stipowie.

Mój tata zjechał z całkiem zwyczajnego pagórka na całkiem zwyczajnych, plastikowych, pomarańczowych sankach. Zjechał pierwszy, żeby sprawdzić, czy jest bezpiecznie. Śmiałam się, obserwując, jak pędzi po zboczu. Uderzył w zwyczajną oblepioną śniegiem kłodę. Potem zatrzymał się na dole.

Leżał tam. Mama myślała, że się wygłupia.

Czekaliśmy.

Nie wstawał. Ja i moje siostry patrzyłyśmy z góry, jak mama zbiega po zboczu i klęka obok taty.

Sypał śnieg, a w oddali migały światła. Karetka, która przyjechała, utknęła w zaspie. Pojawiła się kolejna. Minęła godzina, zanim ratownicy dotarli do mojego taty.

Mama pojechała razem z nim w karetce. Sąsiedzi zabrali nas do siebie i poczęstowali gorącym kakao. Czekaliśmy na telefon od mamy.

Wieści nie były dobre.

Mój tata, który był najsilniejszym człowiekiem, jakiego znałam, i który posiadał moce superbohatera, złamał kręgosłup. Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy po wypadku, leżał na szpitalnym łóżku, niezdolny się poruszyć. Ciągle się łudziłam, że kiedy następnym razem wejdziemy do tej sali, będzie stał przed lustrem w łazience, wklepując sobie old spice’a w policzki i uśmiechając się, jakby nic się nie stało, a potem jak co rano oznajmi: „Przedstawienie czas zacząć”.

Czekałam, aż wyskoczy z łóżka. Ale nie wyskakiwał. Przechodził kolejne operacje, za każdym razem o włos unikając śmierci.

Kiedy mama po raz pierwszy zabrała nas do niego, światła na oddziale intensywnej terapii były przygaszone.

– Musicie zachowywać się cicho – powiedziała, kiedy stanęłyśmy przed drzwiami sali. – Tata jest bardzo zmęczony.

Skinęłyśmy głowami i w milczeniu weszłyśmy za nią gęsiego do pomieszczenia. W środku słychać było równomierne pikanie pulsometru. Mniej więcej co 30 sekund maszyna wydawała z siebie warkot.

– Ron, dziewczynki przyszły – powiedziała mama czułym głosem, którego używała, kiedy jedna z nas była bardzo chora.

Tata leżał na plecach. Otworzył oczy. Nie mógł się ruszyć, ale spojrzał w naszą stronę.

– Cześć, dzieciaki – przywitał nas szeptem.

Podeszłam bliżej do łóżka. Tata miał obandażowany tors w miejscu, gdzie lekarze przecinali go, żeby zoperować mu złamany kręgosłup. Obok kroplówki znajdował się duży woreczek z krwią, która spływała tacie do żyły na ramieniu. Z łóżka zwisał inny worek. Z rurki, podłączonej do taty gdzieś pod kocami, również spływała krew.

Do sali weszła pielęgniarka, a ja rzuciłam się w jej stronę. Mama złapała mnie, kiedy krzyczałam na całe gardło:

– Czemu przecięliście tatusia?! Czemu?!

Nienawidziłam jej. Nienawidziłam jej za to, że zrobiła krzywdę mojemu tacie. Nienawidziłam jej za ból, który odczuwał. Nienawidziłam jej też za ból, który ja odczuwałam.

Biłam pięściami i kopałam, kiedy mama wynosiła mnie na korytarz, blokując drzwi. Z trudem chwytałam powietrze. Mama próbowała wytłumaczyć mi, że ci ludzie chcą pomóc tatusiowi. Łzy płynęły mi po twarzy.

– Tatusiowi stała się krzywda – powiedziała mama. – Pielęgniarki i lekarze starają się go wyleczyć. Próbują mu pomóc.

Nie wiedziałam, czy powinnam jej wierzyć.

– Możesz zapytać tatusia – stwierdziła. – Ale my też będziemy musiały mu pomóc. To oznacza, że w jego pokoju masz być grzeczna. Okej?

Kiwnęłam głową.

– No to dobrze. Chodźmy – poprowadziła mnie z powrotem do sali.

Tata leżał w szpitalu ponad pięć miesięcy. Codziennie po szkole mama pakowała nas do samochodu i jechałyśmy do oddalonego o 200 kilometrów Bismarck, ponieważ miejscowy szpital nie posiadał odpowiedniego sprzętu.

Zimą na polach Dakoty Północnej nie ma zbyt wiele do oglądania; tylko bezkresne obszary bieli. Z tamtego okresu mojego życia najlepiej pamiętam właśnie biel. Białe korytarze w szpitalu. Białe podłogi. Białe jarzeniówki. Biała pościel. Pamiętam też krew, dużo krwi.

Mój tata cierpiał na rzadkie zaburzenie nazywane zespołem Bernarda-Souliera, które utrudnia krzepliwość krwi, a to właśnie krzepliwość odpowiada za zdolność naszych ciał do zatrzymania krwawienia. Nawet drobne skaleczenia mogą prowadzić do problemów, a większe urazy często kończą się poważnymi komplikacjami. Osoby cierpiące na to schorzenie nadmiernie krwawią zarówno podczas wszelkich zabiegów, jak i po ich zakończeniu. Mój tata doznał poważnego urazu i musiał przejść skomplikowane operacje, w związku z czym tracił naprawdę dużo krwi.

Mama opowiada czasem o tym, jak tacie się pogorszało, a pielęgniarki wbiegały do jego pokoju z woreczkami krwi, które zazwyczaj widuje się na stojakach do kroplówek – krew spływa z nich powoli przez wężyk do żyły pacjenta. Pielęgniarka wkłuwała się mojemu tacie w rękę i kładła taki worek na stoliku, a potem napierała na niego całym ciężarem ciała, żeby krew jak najszybciej wtrysnęła do żyły.

Przed zmianą pościeli i pidżamy pielęgniarki wyganiały nas z sali w nadziei, że nic nie zobaczymy. Ale takiej ilości krwi nie sposób nie zauważyć. Krew wsiąkała w opatrunki i plamiła pościel. Patrzyłam, jak się rozprzestrzenia. Czerwone kropki rozrastały się w duże okręgi. Krew wzbudzała we mnie poczucie beznadziei. Miałam dopiero cztery lata, ale wiedziałam, że duże ilości krwi nie oznaczają niczego dobrego.

Były kolejne, liczne operacje. Były kolejne worki z krwią. Lekarze wstawili tacie w plecy metalowy pręt. Długo siedziałyśmy wtedy w poczekalni. Pielęgniarki włączały nam na telewizorze kreskówki. Jadłam dużo zupy ze szpitalnej stołówki. Narysowałam dużo obrazków.

Jeździłyśmy tak przez całą zimę i wiosnę. W drodze do szpitala gapiłam się na oszronione szyby i rysowałam na nich palcem. W drodze powrotnej ja i moje siostry spałyśmy, a mama prowadziła w ciszy.

Po wypadku tata nie był już taki, jak kiedyś. Reszta rodziny też.

NIGDY NIE LEKCEWAŻ PRZECIWNIKA

W tej samej chwili, kiedy przestajesz widzieć w przeciwniku zagrożenie, zwiększasz prawdopodobieństwo swojej porażki. Zaczynasz myśleć, że nie musisz trenować aż tak ciężko. Idziesz na łatwiznę. Wybierasz wygodę. I wpadasz w pułapkę.

Kiedy byłam mała, ludzie nie brali mnie na poważnie, ponieważ ledwie potrafiłam sklecić zdanie. Kiedy uprawiałam judo, lekceważono mnie, bo byłam Amerykanką, a Amerykanie są kiepscy w tej dyscyplinie. Kiedy przeszłam do MMA, ludzie ignorowali mnie najpierw dlatego, że byłam dziewczyną, a potem dlatego, że uważali mnie za zawodniczkę wykonującą w kółko jedną akcję. Przez całe życie walczyłam z osobami, które mnie nie doceniały. Nawet jeśli bukmacherzy typują 11:1 na moją korzyść, czuję się tak, jakbym stała na straconej pozycji. W każdej sekundzie każdego dnia czuję, że muszę coś udowodnić. Muszę od nowa pokazywać swoją wartość na każdej nowej sali treningowej, na każdym planie filmowym, na każdym spotkaniu biznesowym i podczas każdej walki.

Zawsze pojawiali się wokół mnie ludzie, którzy spisywali mnie na straty. Nadal ich spotykam. To mnie motywuje. Zależy mi na tym, żeby pokazać im, jak bardzo się mylą.

 

 

Mój tata wyszedł ze szpitala późną wiosną 1991 roku. Stos rachunków za leczenie oznaczał, że musi wrócić do pracy. Znalazł zatrudnienie, ale w fabryce położonej na drugim końcu stanu. Wspólnie z mamą ustalili więc, że zamieszka dwie godziny drogi od nas, a dojeżdżał będzie na weekendy.

W tamtym okresie mówiłam już całkiem wyraźnie. No dobrze, wyraźnie to może przesada, ale rozumiały mnie już osoby spoza mojej rodziny. Terapia zaburzeń mowy przyniosła efekty i z dziecka opóźnionego w stosunku do innych o dwa lata awansowałam na pozycję kogoś, kto pozostaje tylko trochę w tyle. W mojej rodzinie „trochę w tyle” jednak nie wystarczało.

Terapeutka zasugerowała, że gdybym skorzystała z indywidualnej opieki, mogłabym zrobić większe postępy. Jak wiele innych osób stających w obliczu fizycznych lub neurologicznych ograniczeń, zdołałam w pewnym sensie je obejść. Moje siostry jakimś sposobem zawsze mnie rozumiały i występowały jako moje tłumaczki.

– Ronda płacze, bo chce założyć czerwoną bluzkę, a nie tę niebieską, w którą ją ubrałaś.

– Ronda chciałaby na kolację spaghetti.

– Ronda szuka Balgrina.

Moja terapeutka uważała, że taka pomoc z zewnątrz spowalnia moje postępy. Kiedy usiłowałam coś powiedzieć, wystarczyło, że spojrzałam na jedną z sióstr, a ta mi pomagała. Terapeutka wyjaśniła mojej mamie, że byłoby dla mnie najlepiej, gdybym została zmuszona sama porozumiewać się z innymi.

Moim rodzicom bardzo nie podobało się to, że musieli mieszkać w dwóch różnych częściach stanu, ale zaistniała sytuacja stanowiła okazję, żebym wreszcie odnalazła swój głos, i to dosłownie. Nie chodziłam jeszcze do szkoły, dlatego zamieszkałam z tatą, a moje siostry zostały pod opieką mamy.

Jesienią 1991 roku tata i ja przeprowadziliśmy się do jednopokojowego domku w maleńkim mieście Devils Lake w Dakocie Północnej. Dom był mały i stary, na podłodze leżały cienkie dywany, a linoleum w kuchni pokrywał wżarty brud. Mieliśmy tam telewizor z anteną jak uszy królika, który odbierał cztery kanały, ale wszystkie śnieżyły, więc często chodziliśmy do wypożyczalni wideo. Oglądaliśmy animowane produkcje o mówiących zwierzętach i filmy dla osób powyżej 18. roku życia, czego mama by nie pochwalała, bo sporo tam strzelano, przeklinano i wysadzano różne rzeczy w powietrze.

Codziennie przed snem oglądaliśmy Wild Discovery, co tłumaczy, dlaczego do dziś posiadam wyrywkową wiedzę na temat świata zwierząt. Mieliśmy tam też rozkładaną kanapę, która służyła mi za łóżko, ale tylko podczas wizyt mamy i sióstr. Normalnie kładłam się razem z tatą i zasypiałam w kolorowej pidżamie obok niego.

Zajmowanie się domem nie było najmocniejszą stroną mojego taty. W naszej kuchni znajdowało się zazwyczaj mleko, sok pomarańczowy, kilka mrożonych dań, paczka płatków śniadaniowych i kilka posiłków Kid Cuisine TV (tych z pingwinem na opakowaniu). Tata odklejał plastikowe wieczko, wkładał jedzenie do mikrofalówki i kilka sekund później wręczał mi mały czarny pojemnik z rozmokłą pizzą, pomarszczoną kukurydzą albo suchym ciastkiem czekoladowym. Bywało też, że jadaliśmy fast foody: kupowaliśmy pizzę w Little Caesars albo zestaw dla dzieci w Hardees.

– Wiesz, że mama martwi się twoją wymową, prawda? – powiedział mi tata któregoś dnia, kiedy podjechaliśmy do okienka dla zmotoryzowanych w Hardees.

Wzruszyłam ramionami.

– Ale nie przejmuj się tym. Kiedyś wszystkim pokażesz. Jesteś po prostu człowiekiem niespodzianką. Wiesz, kto to taki?

Pokręciłam głową.

– Człowiek niespodzianka czeka, a kiedy przychodzi odpowiedni moment, rusza do akcji i wszystkich zadziwia. To właśnie ty, mała. Nie przejmuj się.

Odwrócił się w moją stronę.

– Jesteś mądrą dziewczynką. Nie żadnym pieprzonym głąbem. Wydaje ci się, że masz problem, ponieważ mówisz trochę za wolno. Ale patrz, pokażę ci, jak to jest być naprawdę głupim.

Podjechaliśmy do punktu odbierania zamówień.

– Dzień dobry, witamy w Hardees – zabrzmiało niewyraźne powitanie z głośnika.

– Dzieeeeń dobryyyyy – odparł mój tata powolnym i donośnym głosem zarezerwowanym wyłącznie dla zamówień w Hardees.

Odwrócił się do mnie.

– A teraz słuchaj. Na pewno to spieprzą. Ci idioci jeszcze nigdy dobrze nie zrealizowali zamówienia.

Następnie odwrócił się do głośnika

– Poproszę zestaw dla dzieci z paluszkami z kurczaka i małą kawę.

– To wszystko? – zapytał głos.

– Tak. Może pani powtórzyć zamówienie? – poprosił tata.

– Zestaw dla dzieci z paluszkami z kurczaka oraz mała kawa. Proszę podjechać do okienka.

Tata spojrzał na mnie i powiedział:

– No, cholera, nie wierzę, że im się uda.

Podjechaliśmy po odbiór zamówienia. Facet przy kasie otworzył okienko i przekazał nam torbę z jedzeniem.

– Dwa cheeseburgery i frytki dla pana – powiedział.

Tata podał mi torbę i spojrzał na mnie wzrokiem typu „a nie mówiłem?”. Kiedy zatrzymaliśmy się na parkingu, odwrócił się w moją stronę.

– Pamiętaj, Ronnie. Ciesz się, że jesteś człowiekiem niespodzianką, a nie jakimś pieprzonym głąbem.

Rozpakowałam cheeseburgera i skinęłam głową.

PRZEGRYWANIE TO JEDNO Z NAJBARDZIEJ DRUZGOCĄCYCH DOŚWIADCZEŃ W ŻYCIU CZŁOWIEKA

Nie cieszę się dawnymi zwycięstwami. Ciągle potrzebuję nowych, dlatego każda kolejna walka jest dla mnie wszystkim.

Często zapominam o zwycięstwach z przeszłości. Zapominam o całych turniejach i krajach, w których się odbywały, za to niepowodzenia pozostają ze mną na zawsze. Po każdej przegranej czuję, że obumiera część mojej duszy. Po porażce nigdy nie jestem już taka sama.

Dla mnie gorsza od porażki jest tylko utrata ukochanej osoby. Kiedy przegrywam, opłakuję część mnie, która umarła. Gorsze może być tylko opłakiwanie kogoś innego.

 

 

Kręgosłup taty się rozpadał. Lekarz pokazał moim rodzicom wydruk zdjęcia rentgenowskiego i powiedział im, że jest gorzej, a będzie jeszcze gorzej. Tłumaczył, że wkrótce tata przestanie chodzić. Następnie dotknie go paraliż. Jego stan zdrowia będzie się pogarszał, aż w końcu tata umrze. Nie było żadnego cudownego lekarstwa. Żadnej operacji, która mogłaby coś zmienić. Tylko kilka lat – może nawet mniej – rozdzierającego bólu i unieruchomienia.

Tata ukrywał to przed nami, ale od czasu wypadku bardzo cierpiał: jego plecy były w coraz gorszym stanie, a ból ciągle narastał. Moja mama dostała pracę na niewielkiej uczelni w Jamestown, na drugim końcu Dakoty Północnej. Znowu zamieszkaliśmy wszyscy razem: mama, tata, Maria, Jennifer i ja.

Mój tata zrezygnował z pracy, tłumacząc, że 140 kilometrów to za duża odległość na codzienne dojeżdżanie, ale nie była to cała prawda. Chodziło również o to, że ból stał się nie do zniesienia, a długie przebywanie w pozycji siedzącej tylko go nasilało. Lekarz przepisał tacie środki przeciwbólowe, ale on nie chciał ich brać, zresztą i tak by nie mógł, ponieważ jeździł samochodem. Byłam jeszcze dzieckiem i nie pytałam, dlaczego tata nie chodzi do pracy. Cieszyłam się po prostu, że jest w pobliżu.

Zanim poszłam do trzeciej klasy, w wakacje tata ciągle był w domu. Siedział na schodach, kiedy jeździłyśmy rowerami wzdłuż ulicy, przygotowywał nam przekąski i w ciepłe dni włączał ogrodowy zraszacz, żebyśmy mogły przebiegać przez mgiełkę wody. Kiedy mama wychodziła do pracy, pakował nas do samochodu i organizował nam różne zajęcia albo zabierał nas do znajomych. Jeśli był w odpowiednim nastroju, schodził do piwnicy, gdzie znajdowały się jego narzędzia stolarskie. Czasami, znudzona oglądaniem kreskówek, siadałam na schodach i podglądałam pracę piły mechanicznej, która wyrzucała w powietrze pył krążący później w snopach światła. Kiedy byliśmy w domu tylko we dwoje, zdarzało się, że jechaliśmy do naszego „specjalnego miejsca” przy ustronnym stawie, gdzie zbieraliśmy kamienie.

11 sierpnia 1995 roku ja, Jennifer i tata oglądaliśmy bajkę na kanale Nickelodeon. To był zwykły letni dzień.

Tata zadzwonił do mamy i poprosił, żeby przyjechała do domu. A potem wyszedł.

Lubię myśleć, że przed wyjściem uściskał mnie i Jennifer dłużej niż zwykle, a potem powiedział, że nas kocha, ale tak naprawdę tego nie pamiętam. Całymi latami nienawidziłam siebie za to, że byłam tak samolubnym ośmiolatkiem i nie miałam pojęcia, co dzieje się wokół mnie. Próbowałam przypomnieć sobie cokolwiek z tamtego dnia – co miał na sobie tata, jak wyglądał, co mówił. Czy nas wtedy przytulił. Chciałabym pamiętać to, co do nas powiedział, zanim wyszedł za drzwi. Ale nie pamiętam. Pamiętam tylko to, co stało się później.

Do domu wparowała mama.

– Gdzie tata? – spytała.

Jennifer i ja wzruszyłyśmy ramionami. Nie miałyśmy pojęcia, że już wkrótce nasze życie bardzo się zmieni. Mama usiadła przy stole w kuchni.

Tata zszedł po czterech stopniach prowadzących z domu na podjazd. Wsiadł do swojego bronco. Pojechał do miejsca nieopodal stawu, gdzie szukaliśmy kamieni. Było tam spokojnie. Zaparkował samochód i wyjął z bagażnika wąż ogrodowy: jeden jego koniec podłączył do rury wydechowej, a drugi wsunął do auta przez okno po stronie kierowcy. Wsiadł do środka. Zasunął szybę. Odchylił oparcie fotela. Zamknął oczy. Zasnął.

Kilka godzin później przed drzwiami naszego domu pojawił się policjant. Razem z mamą przez kilka minut rozmawiali w korytarzu przyciszonymi głosami. Potem mama weszła do salonu i posadziła nas na kanapie. Widząc wyraz jej twarzy, wiedziałam, że sprawa jest poważna. Jen i ja spojrzałyśmy na siebie siostrzanym wzrokiem, który mówił: „Wiesz, o co chodzi? Ja też nie”.

– Tata poszedł do nieba – powiedziała moja mama. Po raz pierwszy w życiu widziałam, jak płacze. Nie wiem, co jeszcze powiedziała. Pokój kręcił się wokół mnie z zawrotną szybkością.

Wszystko, co wydarzyło się w moim życiu po tych słowach, to okres, który nazywam „potem”.

Próbowałam wstać. Chciałam uciec. Musiałam wydostać się z tego pokoju i z całej tej sytuacji, ale nogi uginały się pode mną. Jakby nie potrafiły utrzymać mojego ciężaru. Wszystko, co stało się później, pamiętam jak przez mgłę.

Maria, która przebywała wtedy u naszych krewnych poza miastem, musiała szybko wrócić.

W ciągu następnych godzin i dni nasz dom był pełen ludzi. Niektórzy z nich zostawali na noc, pomagając mamie i nam. Inni przynosili tylko jedzenie. Mieliśmy całe mnóstwo zapiekanek, a wszyscy mówili szeptem, jakby uważali, że tak właśnie powinno się robić. Słyszałam, jak jedna kobieta przyciszonym głosem pytała, czy tata będzie mógł mieć katolicki pogrzeb, skoro popełnił samobójstwo. Ksiądz nie miał wątpliwości.

– Pogrzeby są dla żyjących – powiedział. – Zmarli znajdują się już u boku Pana.

Żoną przedsiębiorcy pogrzebowego była moja nauczycielka, pani Lisko. Towarzyszyła mężowi, kiedy ten przyszedł do nas, żeby omówić szczegóły dotyczące pogrzebu. Dziwnie było widzieć ją w naszym domu.

Pamiętam, że siedziałyśmy z Jennifer i Marią na schodach, słuchając, jak pan Lisko pyta mamę, w jakiej trumnie chciałby być pochowany mój tata.

– Nie sądzę, by robiło mu to jakąś różnicę – stwierdziła mama. – On nie żyje.

Mama starała się przy nas nie płakać. Kiedy wychodziła ze swojej sypialni, miała zwykle czerwone i zapuchnięte oczy. Maria i ja dużo płakałyśmy. Myślałam nawet, że w którymś momencie skończą mi się łzy. Za to Jennifer nie płakała. Patrzyłam na nią i chciałam przestać. Próbowałam udawać, że tata pojechał tylko w długą podróż służbową.

Wieczorem w dzień przed pochówkiem taty siedziałyśmy w domu pogrzebowym. Pomieszczenie było ciche i prawie puste; większość odwiedzających osób już wyszła.

Jakaś kobieta, której nie znałam, powiedziała mi i moim siostrom, że tata wygląda spokojnie, a potem wyszła.