Strona główna » Obyczajowe i romanse » Róże

Róże

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-456-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Róże

"Kiedy Toliverowie i Warwickowie przybyli do Teksasu, a było to w roku 1936, przywieźli ze sobą czerwone i białe Róże świadczące o ich lojalności względem swoich angielskich przodków – rodów Lancasterów i Yorków. Zakładając wspólnie miasto Howbutker, rodziny uzgodniły, że, na znak panującej między nimi zgody będą w swoich ogrodach hodować obydwie odmiany róż. „Będą nam przypominać o szacunku, jaki winniśmy naszej przyjaźni, wspólnym staraniom i wysiłkom” – powiedział Jeremy Warwick do Silasa Tolivera. Saga opisuje losy trzech pokoleń, ukazując bohaterów w czasach wojny i pokoju, w okresach wielkiego powodzenia i dotkliwych porażek, ciężkiej pracy na plantacjach bawełny, święcących triumfy i przeżywających swoje ludzkie tragedie – zawsze z różą w tle. „Czytelnicy, którzy lubią sagi o miłości w starym, dobrym stylu, z miejsca pokochają tę niesamowitą opowieść o pasji i zemście”. Library Journal „Opowieść tak obszerna, pełna romantyzmu i do głębi amerykańska jak sam Teksas”. Booklist"

Polecane książki

Pełna humoru opowieść dla starszych przedszkolaków. Odnosisz czasem wrażenie, że ktoś chowa twoje rzeczy w różne dziwne miejsca? Często zdarza ci się szukać kluczy, które przed chwilą miałeś w dłoni? Uważaj! To znak, że do Twojego mieszkania wprowadził się Kleptek. Zabawna, a zarazem wzruszając...
Nasira uciekła od męża, bo w jej małżeństwie źle się działo. Wkrótce Sebastian odnajduje żonę w Teksasie i oświadcza, że nie wróci bez niej do domu. Korzystając z rady przyjaciółki, Nasira zaczyna rozbudzać w mężu namiętność, kusi go i odpycha. Sebastian robi wszystko, by po...
  Getta warszawskiego nie ma. Możemy wprawdzie dostrzec okruchy jego murów czy fragmenty bruku ulicznego, ale w swej istocie ta część miasta, warszawska dzielnica zamknięta, jest przed nami zakryta: ziemią, asfaltem, fundamentami nowych domów i niepamięcią. Jedynym obszarem, gdzie można jeszcze odna...
Zanim dziecko przyjdzie na świat, warto wiedzieć, jakie tata będzie miał z tego tytułu uprawnienia, przysługujące mu od pracodawcy. Kompendium wiedzy na ten temat zawarliśmy w niniejszym informatorze.Każdy tata znajdzie w nim niezbędną wiedzę o swoich prawach i obowiązkach związanych z korzystaniem ...
Zagadnieniu kopiowania zewnętrznej postaci produktu dotychczas w polskiej nauce prawa karnego nie poświęcono zbyt wiele uwagi. Niniejsza monografia jest pierwszym opracowaniem w literaturze prawniczej, które w tak szerokim zakresie porusza kwestie związane z tym tematem. Praca prezentuje badania akt...
Dalsze części cyklu Pendorum V – IX opowiadają historię z perspektywy syna Anrei, który przybywa na kontynent swej matki, aby wypełnić jej przepowiednię. Jednak już na początku drogi napotyka on tajemniczą, niemą niewolnicę i od tego momentu jego misja coraz bardziej się komplikuje. Z kolei nad ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Leila Meacham

ROSES

Copyright © 2010 by Leila Meacham

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Magdalena Bargłowska, Wioletta Bagnicka

ISBN: 978-83-7999-456-4

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Janice Jenning Thomson

Przyjaciółki na każdą pogodę

I przepowiadam wam: dzisiejsza kłótnia,

Co w tym ogrodzie przeszła w zwykłą burdę

Pomiędzy różą białą i czerwoną –

Tysiąc dusz przez nią śmierć i noc pochłoną

– Warwick w Henryku VI Williama Szekspira część I, akt II, scena IV

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję przede wszystkim Louise Sherr za polecenie tej książki uwadze Davida McCormicka, wspaniałego agenta literackiego. On i jego zespół sprawili, że powieść trafiła w ręce Deb Futter, redaktora Grand Central Publishing, i jej asystentki, Dianne Choie. Deb przeprowadziła mnie przez poprawki, a Dianne przez labirynt procedur wydawniczych z takim poczuciem humoru, życzliwością i zrozumieniem, że te zwykle przerażające procedury okazały się dla mnie bardzo przyjemnym doświadczeniem.

Dziękuję również Nancy Johanson, niezwykłej adiustatorce, której czujne redaktorskie oko i nieustające wsparcie były dla mnie bezcenne, oraz Clintowi Rodgersowi, geniuszowi komputerowemu, który z nieodmienną pogodą ducha odpowiadał na każde moje (jakże częste) wołanie o pomoc.

Jak zawsze chcę też podziękować mojemu kochającemu mężowi za to, że od tylu lat zawsze mogę na niego liczyć.

I na koniec – przepełniona niegasnącym podziwem – dziękuję za przyjaciół i przyjaciołom, których spotkałam po drodze i którzy mnie dopingowali. To dzięki Wam dobiegłam do mety. Wiecie, kim jesteście.

Rozdział pierwszy

Howbutker w Teksasie, sierpień 1985

Amos Hines siedział za swoim biurkiem, kończąc lekturę dwustronicowego dokumentu prawnego, o którego przeczytanie go poproszono. Zupełnie zaschło mu w ustach, miał wrażenie, jakby jadł piasek. Z niedowierzaniem patrzył na swoją klientkę i jednocześnie długoletnią przyjaciółkę – na kobietę, którą przez czterdzieści lat podziwiał, niemal czcił – i nie mógł wykrztusić słowa. Sądził, że dobrze ją zna. Próbował doszukać się w jej twarzy oznak, że to wiek upośledził jej zdolności umysłowe, ale ona patrzyła na niego z właściwą sobie przenikliwością, z której zresztą słynęła w okolicy. W końcu udało mu się wydobyć głos:

– To wszystko prawda, Mary? Sprzedałaś farmy i zmieniłaś testament?

Mary Toliver DuMont kiwnęła głową. Ruch spowodował, że w ufryzowanych falach siwych włosów odbiły się promienie słońca wpadające przez francuskie okna.

– Dwa razy tak, Amos. Wiem, że przeżywasz szok, i choć nie jest to najmilszy sposób okazania wdzięczności za te wszystkie lata twojej pracy i oddania, to jednak nie chciałam powierzać tej sprawy innemu adwokatowi, bo myślę, że poczułbyś się głęboko zraniony.

– To prawda – odparł. – Inny adwokat nie próbowałby odwieść cię od podpisania takiego kodycylu. Przynajmniej w tej części, którą da się jeszcze zmienić.

Nie można już było uratować Toliver Farms, ogromnego holdingu bawełnianego, który w zeszłym miesiącu sprzedała w tajemnicy przed wnuczką swojego brata. Rachel, nieświadoma niczego, nadal rezydowała w Lubbock w Teksasie jako dyrektor Toliver Farms West.

– To bezcelowe, Amos – zapewniła go Mary nieco szorstkim tonem. – Co się stało, to się nie odstanie, decyzja jest ostateczna, więc nawet nie próbuj, zmarnujesz w ten sposób tylko swój i mój czas.

– Czy Rachel czymś cię obraziła? – zapytał spokojnie, odwracając się w obrotowym fotelu w stronę kredensu. Sięgnął po karafkę, a kiedy napełniał szklanki wodą, zauważył, że drży mu ręka. Wolałby coś mocniejszego, ale Mary nie uznawała alkoholu. – I stąd sprzedaż farmy oraz zmiana testamentu?

– Na Boga, oczywiście, że nie – w jej głosie usłyszał przerażenie. – Nawet tak nie myśl. Moja cioteczna wnuczka nie zrobiła nic ponad to, że jest tym, kim jest: Toliverówną z krwi i kości.

Wziął dwie serwetki i podał Mary szklankę. Chyba schudła. Kostium, od jednego z najlepszych projektantów, trochę na niej wisiał, a wypielęgnowana twarz – wciąż piękna w wieku osiemdziesięciu pięciu lat – jakby zmizerniała. „Ta sprawa” odcisnęła na niej swoje piętno – i powinna, pomyślał zaraz, czując wzbierający gniew. Jak mogła zrobić coś takiego ciotecznej wnuczce – pozbawić ją wszystkiego, co spodziewała się odziedziczyć: ziemi, domu swoich przodków, prawa do życia w mieście, które założyli? Wypił spory łyk wody i próbując ukryć oburzenie, zauważył:

– Mówisz, jakby to była wada.

– Bo jest, a ja ją naprawiam – uniosła szklankę i wypiła łapczywie, a potem wytarła usta serwetką. – Taki jest cel tego kodycylu. Nie oczekuję, że to zrozumiesz, ale Percy na pewno będzie wiedział, o co mi chodzi, kiedy nadejdzie już ten czas. Tak jak Rachel, kiedy tylko jej to wyjaśnię.

– A konkretnie?

– Jutro wybieram się do Lubbock, firmowym samolotem. Rachel nic o tym nie wie. Powiem jej o sprzedaży i kodycylu. Mam nadzieję, że zdołam ją przekonać, iż zrobiłam to dla jej dobra.

Dla jej dobra?! Amos wpatrywał się w nią osłupiały przez szkła swoich okularów. Łatwiej by jej było przekonać marynarza do celibatu. Rachel nigdy jej nie wybaczy, tego był pewien. Pochylił się do niej z determinacją w oczach.

– A może wypróbujesz swoje argumenty najpierw na mnie? Dlaczego sprzedajesz Toliver Farms, skoro całe życie pracowałaś, by je stworzyć? Dlaczego zapisujesz Somerset Percy’emu Warwickowi, właśnie jemu? Jaką wartość może mieć dla niego plantacja bawełny? Przecież siedzi w drewnie, do cholery. Ma dziewięćdziesiąt lat! A przekazanie posiadłości Toliverów Towarzystwu Ochrony Zabytków to… jakbyś ją na koniec spoliczkowała. Przecież wiesz, że Rachel zawsze uważała ją za swój dom. Chciała w nim spędzić resztę życia.

– Wiem. I dlatego jej go zabrałam.

Wydawała się niewzruszona, siedząc prosto jakby połknęła kij, dłonią trzymając władczo rączkę swojej laski. Wyglądała jak królowa na tronie, z laską w roli berła.

– Chcę, żeby znalazła swój dom gdzie indziej, zaczęła od nowa. Nie chcę, żeby tu została i przeżyła swoje życie zgodnie z ewangelią Toliverów.

– Ale… nic z tego nie rozumiem – sfrustrowany Amos rozłożył ręce. – Sądziłem, że właśnie do tego przygotowywałaś ją przez te wszystkie lata.

– To był błąd, w dodatku bardzo samolubny. Na szczęście, dzięki Bogu, zdałam sobie sprawę z tragedii, zanim się zrobiło za późno, i wystarczyło mi odwagi i… mądrości, żeby ten błąd naprawić – machnęła lekceważąco ręką. – Szkoda twojej energii i mojej, nie każ mi się teraz tłumaczyć. Wiem, że trudno to zrozumieć, ale musisz mi uwierzyć. Kierują mną najszlachetniejsze pobudki.

Zdumiony tym co usłyszał, postanowił spróbować inaczej.

– Ale nie zrobiłaś tego z powodu mylnego przekonania, że jesteś coś winna ojcu Rachel, Williamowi, prawda?

– Oczywiście, że nie! – jej oczy błysnęły gniewem. Słynęły jako „oczy Toliverów”: zielone jak rzadkie szmaragdy, odziedziczone po rodzinie ze strony ojca wraz z kruczoczarnymi niegdyś włosami i dołeczkiem dzielącym jej brodę na pół. – Wiem, że mój bratanek może to tak zinterpretować, albo raczej jego żona – dodała, prychając delikatnie. – W jej pojęciu postąpiłam właściwie, oddając Williamowi to, co mu się od dawna należało. Niech więc Alice Toliver myśli, że sprzedałam farmy w poczuciu winy za krzywdy wyrządzone jej mężowi. Ale nie zrobiłam tego dla niego, lecz dla jego córki. I wierzę, że on to zrozumie – umilkła na chwilę i zamyśliła się, a na jej pomarszczonej twarzy zobaczył zwątpienie. – Chciałabym być tak samo pewna Rachel…

– Mary… – Amos przywołał swój najbardziej przekonujący ton. – Rachel jest taka jak ty. Czy ty potrafiłabyś zrozumieć, gdyby twój ojciec pozbawił cię tego, co ci się słusznie należało – plantacji, domu, miasta, które swoje istnienie zawdzięcza waszej rodzinie – niezależnie od tego, jak ważne miałby powody?

Zauważył zaciśnięcie zębów pod lekko obwisłą skórą policzka.

– Nie, ale żałuję, że tego nie zrobił. Bóg mi świadkiem, że wolałabym, by ojciec nie zostawił mi Somerset.

Teraz patrzył na nią poważnie wstrząśnięty.

– Ale dlaczego? Przecież miałaś wspaniałe życie. Życie, jakiego, tak mi się w każdym razie wydawało, życzyłaś też Rachel, by mogła kontynuować rodzinną tradycję. Według mnie ten kodycyl – machnął dłonią nad dokumentem – jest zaprzeczeniem tego, co robiłaś wcześniej i wszystkiego, w co pozwoliłaś jej uwierzyć, że stanie się jej udziałem.

Mary nagle oklapła w swoim fotelu, jak szkuner, którego żagle opuścił wiatr. Oparła laskę na kolanach.

– Och, Amos, to taka długa historia, zbyt długa, by teraz do niej wracać. Któregoś dnia Percy będzie ci musiał to wszystko wytłumaczyć.

– Co wytłumaczyć, Mary? Co tu jest do tłumaczenia?

I dlaczego kiedyś? I czemu Percy? Nie pozbędzie się go tak łatwo, za bardzo się o nią martwił. Bruzdy wokół oczu i ust pogłębiły się, a jej nieskazitelna skóra jakby zbladła pod swoim oliwkowym odcieniem. Z uporem jeszcze bardziej pochylił się do niej nad biurkiem.

– Jakiej to historii nie znam, Mary? O Toliverach, Warwickach i DuMontach przeczytałem wszystko, co kiedykolwiek wydrukowano, że nie wspomnę, iż przez czterdzieści lat pośród was żyłem. Odkąd znalazłem się w Howbutker, wiem o wszystkim, co was dotyczy. Jeśli mieliście jakieś tajemnice, musiałyby wyjść na jaw. Przecież ja was po prostu znam.

Mary na moment opuściła powieki, ich brązowawo zabarwione fałdy świadczyły o zmęczeniu. Kiedy je podniosła, w jej oczach zobaczył ciepło i serdeczność.

– Kochany Amos. Prawda jest taka, że kiedy się tu pojawiłeś, nasze historie już się dokonały. Poznałeś nas w tych dobrych latach, kiedy wszystkie smutne i tragiczne uczynki były już za nami, a my żyliśmy z ich konsekwencjami. I dlatego chcę oszczędzić Rachel popełnienia tych samych błędów i ponoszenia ich nieuniknionych skutków. Nie mam zamiaru pozostawić jej pod działaniem klątwy Toliverów.

– Klątwa Toliverów? – zaniepokojony Amos zamrugał powiekami. Takie dziwaczne wyrażenia nie pasowały do Mary. Może jednak wiek zrobił swoje. – Nigdy o czymś takim nie słyszałem ani nie czytałem.

– O tym właśnie mówię – posłała mu swój typowy uśmiech, zwykłe uniesienie wargi nad zębami, które – w przeciwieństwie do zębów jej rówieśników, a także jego własnych – nie pożółkły i nie przybrały odcienia klawiszy starego fortepianu.

Nie pozwolił się tak łatwo spławić.

– No dobrze, o co chodzi z tymi konsekwencjami? Posiadałaś – czy też stworzyłaś – bawełniane imperium o zasięgu krajowym. Twój mąż, Ollie DuMont miał jeden z najlepszych domów towarowych w Teksasie, a zakłady Percy’ego Warwicka od lat nie schodzą z listy pięciuset najlepiej prosperujących firm USA. Jakież to „smutne i tragiczne uczynki” doprowadziły do takich skutków? Może mi powiesz?

– Musisz mi uwierzyć na słowo – odparła, prostując ramiona. – Klątwa Toliverów istnieje i doświadczyła nas wszystkich. Percy jest tego w pełni świadomy. I Rachel też będzie, jak tylko przedstawię jej niepodważalne dowody.

– Zostawiłaś jej górę pieniędzy – naciskał dalej, nie chcąc się poddać. – Załóżmy, że kupi ziemię gdzie indziej, założy kolejną Somerset i nową dynastię Toliverów. Czy ta… klątwa, o której mówisz, dalej będzie działać?

W jej oczach błysnęło coś, czego nie potrafić odczytać. Wydęła usta z dziwną goryczą.

– Dynastia oznacza synów i córki, którzy niosą dalej rodzinny sztandar. Pod tym względem Toliverowie nigdy nie byli dynastią, chyba musiało ci to umknąć podczas lektury – mówiła z ironią. – Nie, wtedy klątwa nie zadziała. Po odcięciu pępowiny łączącej z plantacją, klątwa zginie. Żadna ziemia nigdzie na świecie nie będzie miała nad nami takiej mocy jak Somerset. Rachel już nigdy nie sprzeda swojej duszy w imię rodzinnej ziemi, tak jak ja to zrobiłam.

– Sprzedałaś duszę dla Somerset?

– Tak, wiele razy. I Rachel również. Zamierzam zmienić tę tendencję.

Pokonany, osunął się w fotelu. Zaczynał podejrzewać, że chyba rzeczywiście pominął kilka rozdziałów rodzinnej historii założycieli miasta. Podjął ostatnią próbę.

– Mary, ten kodycyl odzwierciedla twój stosunek do najbliższych, twoje ostatnie dla nich życzenia. Pomyśl, jak jego postanowienia wpłyną nie tylko na to, jak zapamięta cię Rachel, ale również na jej relację z Percym, który stanie się właścicielem jej dziedzictwa. Czy tak chcesz zostać zapamiętana?

– Zaryzykuję – powiedziała, ale jej wzrok złagodniał. – Wiem, jak bardzo troszczysz się o Rachel, i wiem, że twoim zdaniem ją zdradziłam. Tak nie jest, Amos. Ja ją uratowałam. Chciałabym ci to wszystko wytłumaczyć, ale po prostu nie ma czasu. Musisz mi zaufać i uwierzyć, że wiem, co robię.

Złożył dłonie na kodycylu.

– Ja mam cały dzień. Susan przesunęła moje spotkania. Mam dla ciebie cały czas świata, więc powiedz mi, o co chodzi.

Wyciągnęła rękę i położyła swoją wąską dłoń z widocznymi niebieskimi liniami żył na jego nieforemnych, kościstych rękach.

– Być może ty masz, mój drogi, ale ja go nie mam. Myślę, że to dobry moment, byś przeczytał list, który znajduje się w drugiej kopercie.

Spojrzał na biały prostokąt, który wyciągnął wcześniej z koperty z kodycylem.

– Ten zostaw na koniec – poinstruowała go wcześniej i teraz nagle, doznając olśnienia, zrozumiał dlaczego.

– Klinika w Dallas – wymamrotał, świadom, że Mary odwróciła głowę i bawi się swoim słynnym naszyjnikiem z pereł, prezentem od męża, który co roku, w rocznicę ślubu darował jej kolejną, aż do dnia śmierci. Było ich pięćdziesiąt dwie, wielkości jaj kolibra, wspaniale pasowały do dekoltu jej zielonego, lnianego kostiumu. To właśnie na nich zatrzymał wzrok po przeczytaniu zawartości koperty, niezdolny spojrzeć jej w twarz.

– Rak nerki z przerzutami – wychrypiał, a jego jabłko Adama wyraźnie się poruszyło. – I nic nie da się zrobić?

– To, co zwykle – odparła, sięgając po szklankę z wodą. – Operacja, chemioterapia, naświetlania. Przedłużyłyby tylko moje dni, a nie życie. Nie zdecydowałam się na leczenie.

Poczuł palący smutek, żrący jak kwas. Zdjął okulary i zacisnął powieki, ściskając grzbiet nosa, by powstrzymać łzy. Mary nie lubiła sentymentalnego okazywania uczuć. Teraz zrozumiał, że w zeszłym miesiącu jeździła do Dallas nie tylko po to, by negocjować cenę Toliver Farms. A oni nic nie wiedzieli – ani Rachel, ani jej odwieczny przyjaciel Percy, ani Sassie, która przez czterdzieści lat prowadziła jej dom, ani jej oddany adwokat… ci wszyscy, którzy ją kochali. Jakie to do niej podobne, do samego końca nie pokazywać kart.

Założył okulary z powrotem na nos i z trudem spojrzał jej w oczy – oczy, które wciąż, mimo otoczki pomarszczonej skóry, przypominały mu kolor wiosennych liści szemrzących wśród kropli deszczu.

– Ile? – zapytał.

– Dają mi trzy tygodnie… może.

W tym momencie przegrał ze swoim smutkiem i otworzył szufladę, w której trzymał zapas chusteczek.

– Przepraszam cię, Mary – mówił, przykładając do oczu ogromy kwadrat białego batystu – ale to dla mnie zbyt wiele jak na jeden raz…

– Wiem, Amos. – Mary zadziwiająco sprawnie powiesiła laskę na oparciu fotela, obeszła biurko i podeszła do niego. Delikatnie przyciągnęła jego głowę do lnianego kostiumu. – Ten dzień musiał kiedyś nadejść, wiesz przecież… dzień pożegnania. Ostatecznie jestem od ciebie o piętnaście lat starsza…

Ścisnął jej dłoń, tak drobną i kruchą. Kiedy to stała się dłonią starej kobiety? Pamiętał ją gładką jak aksamit i bez jednej skazy.

– Wiesz, że wciąż pamiętam tę chwilę, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy? – mówił z zamkniętymi oczami. – To było w sklepie DuMontów. Zeszłaś ze schodów w granatowej sukni, a twoje włosy lśniły w świetle żyrandoli jak czarna satyna.

Czuł, jak uśmiecha się nad jego łysiną.

– Pamiętam. Wciąż miałeś na sobie mundur. Wiedziałeś już, kim był William, i przyszedłeś sprawdzić, co to za ludzie doprowadzili biednego chłopca do ucieczki z domu. Muszę ci powiedzieć, że wydawałeś się nieco oszołomiony.

– Byłem wręcz porażony.

Pocałowała go w czubek głowy i puściła.

– Zawsze bardzo ceniłam sobie naszą przyjaźń, Amos. Chcę, żebyś to wiedział – mówiła, wracając na swoje miejsce – Jak wiesz, nie lubię się roztkliwiać, ale ten dzień, kiedy zawędrowałeś do naszej teksaskiej społeczności, uważam za jeden z najszczęśliwszych.

Amos zatrąbił w chusteczkę.

– Dziękuję, Mary. A teraz muszę ci zadać pytanie: czy Percy wie o twojej chorobie?

– Jeszcze nie. Ale powiem i jemu, i Sassie zaraz po powrocie z Lubbock. Wtedy też zajmę się organizacją pogrzebu. Gdybym zrobiła to wcześniej, wieści o moim rychłym odejściu rozniosłyby się po mieście, zanim zdążyłabym wyjechać z parkingu. Ludzie z hospicjum mają przyjechać tydzień po moim powrocie. Do tego czasu chcę, żeby to zostało między nami – przewiesiła sobie torebkę przez ramię. – A teraz czas już na mnie.

– Nie, proszę, nie idź jeszcze! – zaprotestował, zrywając się na nogi. – Jest przecież wcześnie.

– Nie, Amos, jest już bardzo późno – powiedziała, sięgając za szyję i odpinając sznur pereł. – To dla Rachel – oznajmiła, kładąc je na biurku. – Chciałabym, żebyś jej je przekazał. Będziesz wiedział, kiedy nadejdzie właściwy moment.

– Dlaczego nie dasz jej ich, kiedy się zobaczycie? – spytał, czując w gardle ogień. Bez pereł zdawała się jakby mniejsza, jej ciało było stare i obnażone. Od śmierci Olliego, czyli od dwunastu lat, rzadko widywano ją bez naszyjnika. Nosiła go wszędzie i do wszystkiego.

– Po naszej rozmowie mogłaby ich nie przyjąć, a wtedy co miałabym z nimi zrobić? Nie mogę zostawić ich na pastwę Towarzystwa Ochrony Zabytków. Zatrzymaj je do czasu, gdy będzie gotowa. Z życia, jakiego się spodziewa, dostanie po mnie tylko to.

Przeszedł szybko na drugą stronę biurka. Serce waliło mu jak oszalałe.

– Pojadę z tobą do Lubbock – błagał. – Będę z tobą, kiedy jej powiesz.

– Nie, przyjacielu. Jeśli sprawy nie pójdą po mojej myśli, twoja obecność może was od siebie oddalić, a Rachel musi wierzyć, że jesteś bezstronny. Będzie cię potrzebować, i to niezależnie od tego, jak się wszystko potoczy.

– Rozumiem – powiedział łamiącym się głosem. Mary wyciągnęła rękę i wtedy uświadomił sobie, że chce się z nim pożegnać już teraz. W najbliższych dniach mogą nie mieć okazji, by zrobić to w cztery oczy. Wziął jej chłodną dłoń w swoje kościste ręce. Oczy miał pełne łez mimo całej determinacji, by ta chwila miała tyle godności, co całe życie Mary. – Żegnaj, Mary – powiedział.

Podniosła swoją laskę.

– Żegnaj, Amos. Opiekuj się Rachel i Percym.

– Wiesz, że możesz na mnie liczyć.

Kiwnęła głową. Patrzył, jak stukając laską, idzie do drzwi, z trudem prostując kręgosłup, by utrzymać królewską postawę, tak dla niej typową. Otwierając drzwi, nie obejrzała się, machnęła tylko krótko ręką, a potem wyszła, zamykając je za sobą.

Rozdział drugi

Amos stał w ciszy, gapiąc się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem i pozwalając łzom spływać po policzkach. Po chwili wciągnął nierówno powietrze, zamknął drzwi na zamek i wrócił do biurka, gdzie dokładnie owinął perły w czystą chusteczkę. Czuł ich chłód i świeżość. Mary musiała całkiem niedawno oddać je do czyszczenia. Palce nie wyczuwały na nich ani krztyny tłuszczu, żadnych śladów Mary. Weźmie je później do domu i przechowa w ręcznie robionym pudełku na listy, jedynej pamiątce po matce, którą postanowił zachować. Zdjął krawat, rozpiął koszulę, żeby rozluźnić kołnierzyk, i przeszedł obmyć twarz do przylegającej do gabinetu łazienki. Wytarł się ręcznikiem, a następnie zaaplikował sobie krople, które lekarz przepisał mu na zmęczenie oczu.

Gdy znalazł się z powrotem za biurkiem, wcisnął guzik interkomu.

– Susan, masz dziś wolne popołudnie. Powieś na drzwiach tabliczkę „Zamknięte” i przełącz nas na automatyczną sekretarkę.

– Dobrze się czujesz, Amos?

– Dobrze.

– A pani Mary? Wszystko z nią w porządku?

– Tak.

Nie uwierzyła mu, to oczywiste, ale ufał swojej sekretarce. Pracowała u niego dwadzieścia lat i wiedział, że nie piśnie słówkiem o podejrzeniach, jakie miała w stosunku do swojego pracodawcy i  pani Mary.

– Miłego popołudnia.

– No cóż… w takim razie, do jutra.

– Tak, do jutra.

Jutro. Mdliło go na myśl, co ten dzień przyniesie Rachel, która w tej chwili zapewne doglądała pól bawełny – pól, które jak sądziła, kiedyś będą należeć do niej. Jutro to wszystko się skończy – wszystko, czemu poświęciła swoje dorosłe życie. Ma zaledwie dwadzieścia dziewięć lat i wkrótce stanie się bogata. Może zacząć wszystko od nowa – jeśli zdoła się jakoś pozbierać – ale to będzie już poza Howbutker, a więc i poza tą przyszłością, w której Amos widział miejsce dla siebie. Kiedy umrze Percy, ostatni z przyjaciół tworzących jedyną rodzinę, jaką kiedykolwiek miał, zostanie sam. Matta, wnuka Percy’ego, traktował jak bratanka, ale kiedy się ożeni, jego żona może uznać, że pustkę po Olliem, Mary i Percym lepiej zapełni jej rodzina. Co innego Rachel. Kochała go tak samo, jak on ją i jej dom zawsze byłby dla niego otwarty. Jego starokawalerskie serce nie mogło się doczekać, kiedy Rachel przeprowadzi się do Howbutker, zamieszka w domu Toliverów, tak bardzo przypominając Mary, a potem wyjdzie za mąż i urodzi dzieci, które Amos na stare lata mógłby kochać i rozpieszczać. Więc jutro i dla niego to wszystko się skończy.

Westchnął ciężko i otworzył drzwiczki kredensu. Nigdy w życiu nie pił przed osiemnastą, a i wtedy miał swój limit dwóch szklaneczek szkockiej z podwójną ilością wody. Dziś wyjął z szafki butelkę, wylał ze szklanki wodę i bez wahania zapełnił ją do połowy czerwonym Johnniem Walkerem.

Ze szklanką w dłoni podszedł do okna, za którym rozpościerał się widok na mały ogród pełen kwitnących letnią porą w Teksasie kwiatów – różowych prymulek i niebieskich zawciągów, fioletowych lantan i żółtych nasturcji – posadzonych przy kamiennym murze. Ogród zaprojektował Charles Waithe, syn założyciela firmy. Miał służyć jako psychiczna odskocznia od zniechęcających często prawniczych obowiązków. Dziś nie zadziałał leczniczo, ale przywołał za to wspomnienia, które już sama wizyta Mary wyciągnęła z zakamarków jego pamięci. Na przykład ten dzień, gdy Charles, wtedy mężczyzna pięćdziesięcioletni, odwrócił się od okna i zapytał, czy interesuje go fotel młodszego wspólnika. Był całkowicie zaskoczony, ale i uszczęśliwiony. Otrzymał tę ofertę w niecałe czterdzieści osiem godzin od momentu, gdy oddał swój bilet kolejowy Williamowi Toliverowi, zobaczył na schodach Mary i poznał jej prominentnego męża oraz równie wpływowego Percy’ego Warwicka. Wszystko działo się tak szybko, do dziś kręciło mu się w głowie, gdy myślał, jaki łaskawy okazał się dla niego los – oddanie biletu spowodowało, że spełniły się jego marzenia – praca w zawodzie, miejsce, które mógł nazwać domem, prawdziwie serdeczni przyjaciele.

A wszystko to wydarzyło się na początku października 1945 roku. Dopiero co zwolniono go z wojska, nie miał pracy, nie miał gdzie powiesić kapelusza, jechał do Houston, by odwiedzić siostrę, której prawie nie znał. Pociąg zatrzymał się na krótki postój na małej stacji z napisem: WITAMY W HOWBUTKER, SERCU TEKASASKIEGO PINEY WOODS. Wyszedł na peron, by rozprostować nogi, gdy wbiegł tam kilkunastoletni chłopak o zielonych oczach i włosach czarnych jak krucze pióra, wołając do konduktora:

– Czekajcie! Czekajcie!

– Masz bilet, synu?

– Nie, proszę pana, ja…

– W takim razie będziesz musiał poczekać na następny pociąg. Wszystkie miejsca zajęte aż do Houston.

Amos spojrzał na jego zaczerwienioną twarz, przyspieszony oddech wydobywający się z buzi w postaci małych obłoczków i rozpoznał desperację chłopca uciekającego z domu. Za dużo ze sobą zabiera, zauważył, przypominając sobie własne doświadczenie piętnastolatka chcącego wyrwać się spod pieczy rodziców. Nie udało mu się wtedy. I właśnie w tym momencie wręczył chłopakowi swój bilet.

– Masz. Weź mój – powiedział. – Ja pojadę następnym.

Chłopiec – jak się później okazało, siedemnastoletni bratanek Mary Toliver DuMont – pobiegł czym prędzej i pomachał mu już z pociągu zabierającego go z Howbutker, do którego już nigdy nie miał powrócić na stałe. Amos natomiast nigdy z niego nie wyjechał. Podniósł swoją torbę i udał się do miasta z zamiarem pozostania tam na jedną noc, jednak poranny pociąg odjechał bez niego. Często zastanawiał się nad ironią tego wszystkiego… jak wyjazd Williama stał się jednocześnie jego przyjazdem. Nigdy nie żałował ani jednego dnia spędzonego w tym miejscu. Aż do dziś.

Wypił palący łyk szkockiej. Gdy spływała w dół, wydawało mu się, że to połamane żyletki. „Cholera, Mary, co cię opętało, żeby robić coś tak żałosnego?” Przesunął ręką po łysej czaszce. Cóż takiego pominął, co mogło wyjaśnić – usprawiedliwić – to, co zrobiła? Myślał, że zna na wylot historię Mary, Olliego DuMonta i Percy’ego Warwicka. Czego nie doczytał, dowiedział się z ich ust. Oczywiście, pojawił się w mieście zbyt późno, by zobaczyć na własne oczy początki ich opowieści, ale przecież bardzo starannie nadrobił zaległości. Nigdy nie natknął się na nic – cień plotki, wycinek gazety, czy choćby jedno słowo od ludzi, którzy znali ich całe życie – co mogłoby wyjaśnić, dlaczego Mary odcięła Rachel od jej ojcowizny i unicestwiła marzenie jej życia.

Nagła myśl zawróciła go z powrotem do półki z książkami. Po chwili odnalazł tom, o który mu chodziło, i położył go na biurku. „Czyżby odpowiedź znajdowała się tutaj?” Nie czytał historii założycieli miasta od tamtego października, gdy pomógł Williamowi w ucieczce. Potem w mieście dowiedział się, że rozpoczęto poszukiwania uciekiniera, syna zmarłego Milesa Tolivera, brata Mary Toliver DuMont, która adoptowała chłopca i dała mu wszystko. Wspominając z goryczą, jak potraktowali go rodzice, gdy zawleczono go z powrotem do domu, udał się do biblioteki w poszukiwaniu informacji o bogatych DuMontach, która pomogłaby mu zdecydować, czy powinien zawiadomić władze o kierunku ucieczki dziecka, czy raczej zachować milczenie. Bibliotekarz wręczył mu egzemplarz tej właśnie książki napisanej przez Jessikę Toliver, prababkę Mary. Być może teraz zauważy coś, co rzuciłoby światło na motywy Mary, a co czterdzieści lat temu mu umknęło. Książkę zatytułowano Róże.

Historia zaczynała się jesienią 1836 roku, gdy Silas Toliver i Jeremy Matthew Warwick postanawili wyemigrować do Teksasu. Jako najmłodsi synowie dwóch prominentnych rodzin plantatorów w Karolinie Południowej mieli niewielką szansę zostać panami posiadłości swoich ojców i dlatego postanowili wyprawić się razem i założyć własne plantacje na żyznych glebach, w które podobno obfitowała wschodnia część nowej Republiki Teksasu. W żyłach obydwóch młodzieńców płynęła błękitna krew, pochodzili bowiem z angielskich rodów królewskich, które jednak ze sobą walczyły – Lancasterów i Yorków. W połowie siedemnastego wieku potomkowie tych rodzin, wrogich sobie od czasów Wojny Dwóch Róż, znaleźli się na sąsiadujących ze sobą plantacjach Nowego Świata, niedaleko mającego wkrótce powstać Charleston, które w 1670 roku sami pomogli założyć. Zdani na siebie nawzajem, zakopali topór wojenny i zapomnieli o dzielących ich różnicach, pozostawiając jedynie symbole, które oznaczały ich przynależność do rodów – a mianowicie róże. Warwickowie, wywodzący się z rodu Yorków, sadzili w swoich ogrodach wyłącznie białe róże, a Toliverowie tylko czerwone, symbol rodu Lancasterów.

Do roku 1830 bawełna niepodzielnie królowała na całym Południu, a młodzi synowie marzyli o własnych plantacjach i założeniu miasta, które odzwierciedlałoby najszlachetniejsze ideały ich angielskiej i południowej kultury. Dołączyły do nich inne rodziny, z mniej szlachetnym rodowodem i gorzej wykształcone, które jednak miały te same marzenia oraz szacunek dla ciężkiej pracy, Boga i swojego południowego dziedzictwa. Byli również niewolnicy – mężczyźni, kobiety i dzieci – na których barkach marzenia te miały się spełnić. Wyruszyli na zachód, obierając trasę południową, która zwabiła wcześniej ludzi takich jak Davy Crockett i Jim Bowie. W pobliżu Nowego Orleanu wyjechał im na spotkanie pewien Francuz, wysoki i  szczupły, wyprostowany jak struna w swoim siodle. Przedstawił się jako Henri DuMont i zapytał, czy mógłby do nich dołączyć. Miał na sobie doskonale skrojony garnitur w najlepszym gatunku, emanowały z niego elegancja i finezja. On również okazał się arystokratą, potomkiem króla Ludwika VI. Jego rodzina wyemigrowała do Luizjany, uciekając przed okropnościami Rewolucji Francuskiej. Ponieważ nie mógł uzgodnić z ojcem jednolitego stanowiska w kwestii zarządzania ich ekskluzywnym domem towarowym w Nowym Orleanie, chciał założyć w Teksasie własną firmę, bez udziału ojca. Silas i Jeremy bardzo serdecznie go powitali.

Gdyby pojechali odrobinę dalej na zachód, w kierunku miasta dziś nazywanego Corsicaną, informowała czytelników Jessica Toliver, odnaleźliby ziemię, której szukali, teren obfitujący w żyzne czarnoziemy, które miały wydać swoim przyszłym właścicielom obfite plony bawełny i kukurydzy. Kiedy jednak przekroczyli rzekę Sabine na granicy Luizjany i Teksasu, zarówno konie jak i ludzie byli już zmęczeni, a Silas William Toliver, patrząc na porośnięte sosnami wzgórza, zawołał:

– A może tutaj?

Co po angielsku brzmiało: „How about here?”.

Pytanie przechodziło z ust do ust, choć nie tak dokładnie wymawiane i gdzieś na końcu zamieniło się w „How ‘bout cher?” I tak się stało, że miasto nazwano tym pytaniem, na które osadnicy jednogłośnie odpowiedzieli „tak”. Ojcowie założyciele zgodzili się na tę nazwę pod warunkiem, że „ch” zostanie zmienione na „k”. I stąd wzięło się How-but-ker.

Pomimo raczej prowincjonalnej nazwy, pierwsi mieszkańcy zdecydowani byli zachować wysoką kulturę życia codziennego, przywykli do niej bowiem i nie chcieli z niej rezygnować. Wszyscy uważali, że tu, pomiędzy sosnami, życie powinno płynąć tradycyjnym, południowym rytmem. Jak się okazało, tylko nieliczni zostali właścicielami plantacji. Zbyt wiele drzew trzeba było wyciąć, a pagórkowaty teren okazał się trudny. Jeśli człowiek miał chęć i zdolności, mógł wybrać wiele innych zajęć. Niektórzy założyli mniejsze farmy, inni zaczęli hodować bydło, kilku postanowiło się zająć się produkcją nabiału. Sporo osób założyło firmy zgodnie z wytycznymi wypracowanym przez specjalną komisję planowania miasta i zatwierdzonymi w drodze głosowania przez wszystkich członków nowej społeczności. Jeremy Warwick widział swoją przyszłość w wyrębie i sprzedaży drewna. Przewidywał, że rynki zbytu znajdzie w Dallas i Galveston, a także w innych miastach co rusz powstających w nowej republice.

Henri DuMont otworzył w centrum dom towarowy, który z czasem przewyższył elegancją sklep jego ojca w Nowym Orleanie. Poza tym zajął się obrotem nieruchomościami i wynajmował lokale sklepikarzom zwabionym reputacją miasta, słynącego z porządku i praworządności. Howbutker dbało o swoich obywateli, których z kolei charakteryzował zdrowy rozsądek. Ale Silas William Toliver nie miał najmniejszego zamiaru poświęcać się czemuś innemu. Przekonany, że jedynym przeznaczeniem mężczyzny jest ziemia, wraz ze swoimi niewolnikami zajął się uprawą bawełny, zyski przeznaczając na zakup kolejnych terenów. W ciągu kilku lat stał się właścicielem największego terenu leżącego nad rzeką Sabine, która umożliwiała łatwy transport bawełny tratwami prosto do Zatoki Meksykańskiej.

Zgodził się tylko na jedną zmianę tego stylu życia, z którego wizją opuszczał Karolinę Południową. Zamiast zbudować dom na plantacji, postawił go w mieście, ustępując w tym względzie żonie. Wolała zamieszkać bliżej znajomych zajmujących sąsiednie posiadłości, również zbudowane w stylu południowym przy ulicy, której nadano nazwę Houston Avenue. Mieszkali tu również DuMontowie i Warwickowie, dlatego znana była jak ulica Założycieli.

Silas nazwał swoją plantację Somerset, na cześć angielskiego księcia, którego był potomkiem.

Nic dziwnego, że na pierwszym spotkaniu w sprawie założenia miasta, jego projektu i planu zagospodarowania przestrzennego władzę nad nim zgodnie przekazano w głosowaniu Silasowi, Jeremy’emu i Henriemu. Henri, jako że studiował wcześniej historię, wiedział coś niecoś o Wojnie Dwóch Róż i o roli, jaką rody jego kolegów odegrały w tym trzydziestodwuletnim konflikcie. Nie umknęły jego uwadze zabezpieczone pieczołowicie krzewy, które każda z rodzin przywiozła tutaj ze sobą, zadając sobie dodatkowy trud, i rozumiał ich znaczenie. Po spotkaniu postanowił dać im pod rozwagę pewną sugestię. Zaproponował mianowicie, żeby hodowali w swoich ogrodach obydwa kolory, aby posadzili zarówno białe, jak i czerwone kwiaty w równych ilościach, by zademonstrować panującą między nimi jedność.

Odpowiedziało mu krępujące milczenie. Henri położył dłoń na ramieniu obydwu mężczyzn i powiedział cicho:

– Wystąpią między wami różnice. To nieuniknione, przywieźliście je ze sobą pod postacią tych róż.

– One symbolizują nasze pochodzenie, to kim jesteśmy – oponował Silas Toliver.

– To prawda – zgodził się Henri. – Reprezentują to, kim jesteście, każdy z osobna, ale teraz powinny symbolizować to, kim jesteście i co stanowicie razem. Jesteście ludźmi odpowiedzialnymi. Odpowiedzialność nakazuje, by rozwiązywać konflikty pokojowo, a nie prowadzić wojny. Jeśli w waszych ogrodach kwitnąć będą symbole tylko jednego rodu, z wykluczeniem tego drugiego, oznaczać to będzie, że wciąż dopuszczacie między sobą możliwość wojny – w najlepszym przypadku ostracyzmu – jako alternatywę, którą wybrali kiedyś wasi przodkowie w Anglii.

– A co z tobą? – zapytał jeden z nich. – Przecież jesteśmy tu razem. Co ty będziesz hodował w swoim ogrodzie?

– To oczywiste – Francuz rozłożył ręce w geście tak charakterystycznym dla swojego narodu. – Białe i czerwone róże, a cóż by innego? Będą mi przypominać o moich obowiązkach względem naszej przyjaźni i wspólnie podjętych wysiłków. A jeśli kiedykolwiek się zdarzy, że was obrażę, wyślę czerwoną różę jako symbol prośby o przebaczenie. Natomiast gdy otrzymam takową, prześlę z powrotem białą na znak wybaczenia.

Pozostali dwaj zastanowili się nad tym, co powiedział.

– Jesteśmy ludźmi dumnymi – przyznał w końcu Jeremy Warwick. – I trudno przychodzi nam przyznać się do błędu, szczególnie komuś, kogo obraziliśmy.

– I równie trudno przechodzą nam przez gardło słowa przebaczenia – odezwał się Silas Toliver. – Mając w ogrodzie zarówno białe, jak i czerwone róże, będziemy mogli prosić o wybaczenie i wybaczać bez słów – dodał i zamyślił się na chwilę. – A co jeśli… wybaczenia nie będzie? Co wtedy? Czy powinniśmy posadzić też różowe kwiaty?

– Różowe?! – z pogardą powtórzył Henri. – Cóż za kolor bez wyrazu dla tak szlachetnego kwiatu! Nie, panowie, proponuję tylko biały i czerwony. Obecność czegokolwiek innego każe spodziewać się rzeczy nieprzewidywalnych. Przecież wśród ludzi dobrej woli o szczerych i czystych intencjach nie ma miejsca na błędy, niewłaściwą ocenę sytuacji czy zwykłe gafy, których nie można wybaczyć. No i co wy na to?

W odpowiedzi Jeremy uniósł swój kieliszek z szampanem, a Silas zaraz zrobił to samo.

– Racja! – zawołali zgodnie. – Wypijmy za czerwone i białe. Niech już zawsze rosną w naszych ogrodach.

Amos z westchnieniem zamknął książkę. Fascynująca lektura, ale dalsze czytanie nie miało sensu. Kończyła się optymistyczną listą oczekiwanego potomstwa, które miało kontynuować świetne tradycje patriarchów rodu i ich potomków, czyli Percy’ego Warwicka, Olliego DuMonta oraz Milesa i Mary Toliverów. W roku wydania książki, 1901, Mary miała zaledwie roczek, a chłopcy po pięć lat. Odpowiedzi, których szukał, kryło ich dalsze życie. W Różach nie znajdzie wskazówki, jakie tragiczne wydarzenia rodzinne wpłynęły na dzisiejsze decyzje Mary. Co to mogło być?

Wiadomo, że choć byli bardzo dobrymi przyjaciółmi na gruncie towarzyskim, pracowali i mnożyli swoje fortuny oddzielnie. Ta zasada, ustalona na samym początku, mówiła, że każdy w interesach radzi sobie sam, czy to w czasach świetności czy kryzysu – nie licząc na pomoc finansową innych. „Nie będziesz dłużnikiem ani wierzycielem”, brzmiała ta niezbyt dobrosąsiedzka maksyma, ale o ile Amos się orientował, nigdy nie została pogwałcona. Toliverowie uprawiali bawełnę, Warwickowie pozyskiwali drewno, a DuMontowie handlowali luksusowymi produktami i nigdy – nawet gdy Mary Toliver poślubiła Olliego DuMonta – nie połączyli swoich firm ani żaden nie korzystał ze środków drugiego.

Dlaczego więc Mary zapisała Somerset Percy’emu?

„Kiedy się tu pojawiłeś, nasze historie już się dokonały” – powiedziała Mary, a on zaczynał w to wierzyć. Tylko jeden człowiek mógł go oświecić. Miał ochotę wtargnąć do Warwick Hall, waląc w drzwi i zażądać od Percy’ego, by ten natychmiast powiedział mu, dlaczego Mary sprzedała swoje imperium, zostawiła mu w spadku plantację, która od stu sześćdziesięciu lat należała do jej rodziny, i pozbawiła ojcowizny wnuczkę swojego brata, którą kochała całym sercem. Co na litość boską, sprawiło, że w ostatnich tygodniach życia sporządziła niewiarygodny i nieodwracalny kodycyl?

Jako jej adwokat nie miał jednak wyjścia, musiał dławić się swoim milczeniem i wierzyć, że konsekwencje tego niespodziewanego zwrotu wydarzeń nie będą tak drastyczne, jak się obawia. Życzył Mary szczęścia w jutrzejszej rozmowie, kiedy zrzuci tę bombę na Rachel. Serce mu się krajało na samą myśl o tym, ale w ogóle by się nie zdziwił, gdyby Rachel zamówiła na jej grób różowe róże. Smutny całun dla pamięci Mary. I cóż za tragiczne zakończenie tej szczególnej relacji, która je łączyła.

Już lekko wstawiony, kręcąc głową, Amos wstał z krzesła i wsunął zarówno kodycyl, jak i list z powrotem do kopert. Przez głowę przemknęło mu, żeby wrzucić je do kosza, potem wzruszył tylko ramionami, po czym omijając meble, podszedł do szafy z dokumentami i umieścił ostatnie życzenia Mary DuMont we właściwym miejscu.

Rozdział trzeci

Całym ciężarem oparta na swojej lasce, Mary zatrzymała się na chodniku przed kancelarią Amosa, by spokojnie zaczerpnąć powietrza i wyrównać oddech. Paliło ją w gardle, oczy piekły, a płuca wydawały się jakby ściśnięte. To ją po prostu przerosło. Kochany, zawsze oddany i lojalny Amos. Nie zasłużyli sobie na niego. Czterdzieści lat… Czy rzeczywiście minęło aż tyle od tego dnia, gdy zeszła wtedy po schodach w domu towarowym – oszalała ze zmartwienia zniknięciem Williama – by spotkać na dole wgapionego w nią młodego kapitana 101 dywizjonu lotnictwa?

Pamiętała tę chwilę tak dokładnie, jakby to było wczoraj. Bóg musiał wpaść w machiavelliczny nastrój, gdy planował okrucieństwa towarzyszące starości. Mógł choć podarować starym ludziom właściwą percepcję czasu… by zgodnie z rzeczywistością postrzegali przeżyte lata jako szmat czasu, a nie jak jedną chwilę. Ludzie starzy i umierający nie powinni na końcu swojej drogi mieć wrażenia, że życie dopiero co się zaczęło.

No tak, ludzie w piekle też marzą o szklance wody, przypomniała sobie zaraz, wzruszając ramionami, i wróciła myślami do Amosa. Okazała się obrzydliwą niewdzięcznicą, zostawiając go z takim zadaniem, ale Amos był odważny i obowiązkowy.

Nie będzie się uchylał od swoich zawodowych powinności. Niejeden prawnik, będąc na jego miejscu, jako jedyny wiedzący o istnieniu kodycylu, kierując się najlepszymi intencjami i w głębokim przekonaniu, że to najlepsze wyjście, wrzuciłby go do kosza. Ale nie Amos. On, dzięki Bogu, wypełni jej rozporządzenia co do joty. Oddech się jej uspokoił, więc założyła okulary słoneczne i rozejrzała się za Henrym, który miał podjechać, żeby odwieźć ją do domu. Na czas swojej wizyty u Amosa wysłała szofera na filiżankę kawy do Courthouse Cafe, gdzie zapewne dalej flirtował z Ruby, kelnerką i swoją rówieśnicą. Nie szkodzi, pomyślała. Miała w planie załatwić przed lunchem jeszcze jedną sprawę, wtedy wszystko będzie już w porządku. Ale to może poczekać, stwierdziła, prostując plecy. Czuła się wystarczająco dobrze na krótką przechadzkę – ostatnią w tym mieście, które zakładała, między innymi, jej rodzina.

Minęło już sporo czasu, od kiedy obchodziła cały plac Ratuszowy, podziwiając wystawy i odwiedzając właścicieli, z których większość zaliczała się do jej dobrych znajomych. Nie rzucała się w oczy tak jak kiedyś. Przez całe lata nie zapominała o tym, by utrzymywać kontakt z ludźmi, dzięki którym tak przyjemnie mieszkało się w tym miasteczku – pracowitymi sklepikarzami i urzędnikami, bankowcami, sekretarkami oraz tymi, którzy zarządzali miastem… gangsterami z ratusza, jak ich żartobliwie nazywała. Była jedną z Toliverów i do jej obowiązków należało pokazać się od czasu do czasu w mieście. To jeden z powodów, dla którego zawsze przyjeżdżała ubrana jak spod igły. Drugim powodem nienagannego stroju była pamięć Olliego, jej zmarłego męża.

Dziś byłby z niej dumny, myślała, spoglądając na swój kostium od Alberta Nipona oraz torebkę i buty z wężowej skórki. Czuła się trochę nieubrana bez swoich pereł – jakby pozbawiona zbroi – ale to tylko jej wyobraźnia. Poza tym bardzo krótko będzie odczuwała ich brak.

Tak jak się spodziewała, Henry, kierowca, który woził ją od dwudziestu lat, siostrzeniec jej gospodyni, siedział za barem Courthouse Cafe, prowadząc miłą pogawędkę z Ruby. Kiedy weszła, powstało małe zamieszanie. Jej pojawienie się zawsze stanowiło pewną sensację. Farmer w roboczych spodniach zerwał się od stolika, by przytrzymać drzwi, a przechodząc między stolikami, musiała odgonić kilku biznesmenów z powrotem do lunchu.

– Dzień dobry pani – pozdrowiła ją Ruby. – Przyszła pani po tego tu nicponia?

– Nie, Ruby – odparła Mary, dając znak, by Henry pozostał na swoim miejscu. – Mam nadzieję, że jeszcze chwilę z nim wytrzymasz. Chciałabym porozmawiać z paroma osobami, więc zamów sobie, Henry, jeszcze jedną kawę. To nie potrwa długo.

Na twarzy Henry’ego odmalował się niepokój. Za chwilę czas na południowy posiłek, który Sassie zapewne już przygotowała.

– Chce pani spacerować w tym upale? Czy to aby mądre?

– Nie, ale w moim wieku mam prawo do małych głupstw.

Już na ulicy Mary stanęła, by zastanowić się, w którą stronę powinna pójść. Wodziła wzrokiem po budynkach, zauważając nowe sklepy otwarte w ciągu kilku ostatnich lat. Przyglądała im się z mieszanymi uczuciami. Howbutker stało się atrakcją turystyczną. Odkryte przez kolorowe magazyny typu „Southern Living” czy „Texas Monthly”, które wychwalały jego klasycystyczny urok, lokalną kuchnię i czyste toalety, odwiedzane było masowo przez japiszonów szukających weekendowej ucieczki od miejskiego zgiełku. Wciąż dobijano się o zezwolenia na przekształcenie domów z minionej epoki na pensjonaty z pokojami do wynajęcia oraz na budowę obrzydliwych centrów handlowych, przez które miasto zupełnie straciłoby swój dziewiętnastowieczny charakter. Radzie miejskiej, w której zasiadał Amos, a której zasłużonymi członkami byli wciąż Percy i Mary, udało się utrzymać wszystkie motele, sieci fast foodów i tanie markety poza granicami miasta.

Długo to nie potrwa, pomyślała z żalem Mary, spoglądając na niedawno powstałe butiki prowadzone przez elegancką mieszkankę Nowego Jorku. Jej pewność siebie i akcent na razie wyróżniały się na tle rdzennych mieszkańców, ale Mary wiedziała, że nie da się uniknąć napływu kolejnych jej podobnych. Kiedy stara gwardia wymrze, trwanie miasta będzie zależało od osób typu Gilda Castoni czy Max Warner, zresztą nawet dość miły człowiek z Chicago, który był właścicielem nowego i bardzo popularnego klubu karaoke.

Jej usta wykrzywiły żal i smutek. Powinna być wdzięczna, że ci najeźdźcy, którzy uciekli przed zanieczyszczeniem, przestępczością i zatłoczonymi ulicami będą strzec ich stylu życia w zastępstwie potomków założycieli miasta. Matt Warwick był jednym z niewielu, którzy tu pozostali. Podobnie jak Rachel…

„Nie, nie, nie ma sensu tego teraz roztrząsać”.

Skierowała myśli gdzie indziej. Zdążyła się już pożegnać z Rene Taylor, naczelniczką poczty, kiedy wcześniej zaniosła tam paczkę, choć oczywiście stara znajoma nie zdołała się zorientować, że to pożegnanie. Miło byłoby jednak wstąpić również do Annie Castor, właścicielki kwiaciarni, i Jamesa Wilsona, prezesa banku. Niestety, kwiaciarnia i bank znajdowały się po przeciwnych stronach placu, a nie miała już sił, by udać się w jedno i drugie miejsce. Poza tym w domu czekało ją jeszcze wejście na strych i przekopanie wojskowego kufra Olliego. Pójdzie do banku, zdecydowała, ruszając naprzód. Skoro już tam będzie, sprawdzi swoją skrytkę depozytową. Nic wielkiego w niej nie było, ale nigdy nie wiadomo, może zostawiła coś, o czym zapomniała, a co lepiej usunąć.

Minęła fryzjera i przez szybę skinęła głową w stronę Bubby Speera, właściciela. Na jej widok szeroko otworzył ze zdumienia oczy i opuścił swojego klienta, podbiegając do drzwi i wołając za nią:

– Dzień dobry pani. Jak miło panią widzieć. Co sprowadza panią do miasta?

Mary zatrzymała się, by go pozdrowić. Miał na sobie fartuch z krótkimi rękawami, a na ramieniu zauważyła wyblakły, niebieski tatuaż. Pamiątka z wojny, odgadła. Korea czy Wietnam? Ile on właściwie miał lat? Zamrugała powiekami w chwili bezsilnej dezorientacji. Znała Bubbę od jego urodzenia, a nigdy nawet nie zauważyła tatuażu. Ostatnio jej zmysł obserwacji się wyostrzył. Widziała teraz rzeczy, których wcześniej nie zauważała, ale miała też kłopoty z chronologicznym uporządkowaniem miejsc i ludzi.

– Kilka spraw do omówienia z adwokatem – odpowiedziała. – A co u ciebie, Bubba? Jak rodzina?

– Mojego chłopaka przyjęli na uniwersytet stanowy. Dziękuję, że pamiętała pani o jego maturze. Czek, który pani przysłała we wrześniu, na pewno przyda się na książki.

– Tak też mi napisał w swoim liście z podziękowaniem. Ładne ma pismo ten twój chłopak. Jesteśmy z niego dumni.

To był jednak Wietnam, uznała Mary. Tak, to musiał być Wietnam.

– No cóż… ma wokół siebie wiele osób, na których może się wzorować – mówił fryzjer.

Uśmiechnęła się.

– Dbaj o siebie, Bubba. I… pożegnaj ode mnie rodzinę.

Szła dalej chodnikiem, czując na sobie zdziwiony wzrok Bubby. Teraz brzmiało to odrobinę melodramatycznie, ale we właściwym czasie Bubba odgadnie prawdziwy sens jej słów. „Wiedziała”, powie. „Pani Mary wiedziała, że umiera. Bo inaczej po co by tak mówiła?” Ta historyjka stanie się częścią jej legendy, która w końcu umrze, tak jak historia Olliego umarła wraz z nim, a kiedy przeminie pokolenie dzieci Bubby, nikt już nie będzie pamiętał Toliverów.

Cóż, niech i tak będzie, myślała, mocno zaciskając usta. Tylko Percy zostawi potomka, który będzie kontynuował rodzinne tradycje. I jaki był podobny do dziadka! Matt Warwick tak bardzo przypominał jej Matthew, choć przecież jej syn odziedziczył cechy Toliverów, a Matt był podobny raczej do rodziny dziadka. Mimo to czasami gdy patrzyła na Matta jak na mężczyznę, widziała, jaki byłby jej syn, gdyby dorósł.

Zeszła z chodnika na ulicę. Motocykliści, którzy chcieli skręcić w prawo, musieli się zatrzymać, ale Mary nie przyspieszyła kroku, a nikt nie użył klaksonu. To przecież Howbutker. Ludzie są tutaj dobrze wychowani.

Już bezpieczna po drugiej stronie, przystanęła zdumiona i z zainteresowaniem przyglądała się ogromnemu wiązowi, którego gałęzie zacieniały praktycznie całą jedną stronę ratusza. Pamiętała czasy, gdy to drzewko było młodą roślinką. W lipcu 1914 roku, wtedy ukończony został budynek sądu – siedemdziesiąt jeden lat temu. Pod drzewem stanął pomnik św. Franciszka, na postumencie wyryto jego słynną modlitwę.

Mary zrobiła niepewny krok naprzód, patrząc na ławkę, na której siedziała wtedy, w półcieniu rzucanym wówczas przez wiąz, wsłuchana w przemówienie ojca z okazji odsłonięcia pomnika. I znów to poczuła: że jest młoda, a w jej żyłach płynie świeża krew. Nie chodziło jej o to, że „życie jest ciągłym umieraniem”, ale raczej o to, że będąc tak blisko śmierci, czuła się taka żywa, nowa, świeża, czuła, że ma przed sobą całą przyszłość. Przypomniała sobie – nie, poczuła – że znów ma czternaście lat, jak wtedy gdy zbiegała ze schodów w swojej białej haftowanej sukience wykończonej zieloną satyną i tego samego koloru wstążką we włosach, która przytrzymywała je z tyłu, równie długą jak jej podskakujące na ramionach czarne loki. Przed domem stał tata, patrząc na nią z ojcowską dumą. Powiedział, że „na pewno złamie dziś wszystkie serca”, na co mama, naciągając rękawiczki, przypomniała swoim rzeczowym tonem, że „nie ten jest ładny, kto ładnie wygląda, ale kto szlachetnie postępuje”.

W czasie uroczystości zwracała uwagę wszystkich… wszystkich oprócz Percy’ego. Inni koledzy brata droczyli się z nią przymilnie, Ollie na przykład zauważył, że wygląda bardzo dorosło i że zielona satyna podkreśla kolor jej tęczówek.

Mary zamknęła oczy. Przypomniała sobie upał i panującą tego dnia wilgoć, myślała, że umrze z pragnienia, kiedy nagle jakby znikąd zjawił się Percy, trzymając w ręku oranżadę kupioną w sklepie po drugiej stronie ulicy.

Percy…

Serce zaczęło jej walić, tak jak wtedy, gdy zobaczyła go tam przed sobą – wysoki, jasne blond włosy, w wieku dziewiętnastu lat tak przystojny, że prawie nie mogła na niego patrzeć. Kiedyś wydawał się jej niesamowicie rycerski, był bohaterem jej skrytych marzeń, ale kiedy stała się „młodą damą”, poczuła pewną zmianę w swoich uczuciach. Odnosiła wrażenie, że Percy dostrzegł w niej coś, co go bawiło. Mary wiele razy stawała przed lustrem, zastanawiając się nad swoją zmianą uczuć do Percy’ego, zraniona drwiną, którą widziała w jego oczach. Owszem, była ładna, ale nie miała w sobie nic z filigranowej, różowo-białej drezdeńskiej porcelanowej laleczki. Była zbyt wysoka jak na dziewczynę i miała bardzo długie nogi i ręce. Jej oliwkowa cera stanowiła kość niezgody między nią a matką, która najlepiej w ogóle nie pozwalałaby przebywać jej poza domem bez rękawiczek i kapelusza. Co gorsze, podczas gdy inni wołali ją Mary Lamb, Percy nazywał ją Cyganeczką, nawiązując do charakterystycznego dla Toliverów koloru skóry.

Ale zdawała sobie sprawę, że coś przyciągało wzrok do jej czarnych włosów, zielonych oczu i owalnej twarzy o charakterystycznych dla Toliverów rysach. Zachowanie też było bez zarzutu, jak przystało na członka jej rodziny, i dobrze się uczyła. Tu więc nie mogła upatrywać powodu do drwiny.

I tak, ponieważ nie potrafiła znaleźć konkretnej przyczyny jego lekceważenia, pojawiła się między nimi swego rodzaju antypatia, przynajmniej z jej strony. Percy wydawał się równie nieświadomy tej niechęci, jak wcześniej jej podziwu.

Tamtego dnia spojrzała na oranżadę z pogardą w oczach, ale z wewnętrznym nieprzepartym pragnieniem. (Kupił jej ulubiony smak, czekoladowy.) Przez cały ten długi lipcowy poranek z powodzeniem udawała osobę całkowicie odporną na upał i lepką wilgotność powietrza, trzymając ręce oddalone nieco od ciała, dzięki czemu ledwie wyczuwalny wiaterek dostał się pod rękawy sukienki. A teraz nagle Percy, bez ostrzeżenia, ze swoim uśmieszkiem i oranżadą w dłoni oznajmia, że ją przejrzał i wie, że pod tą udawaną pozą i letnią sukienką cała się rozpływa.

– Proszę – powiedział. – Weź. Wyglądasz jakbyś zaraz miała się roztopić.

Uznała to za rozmyślny afront. Kobiety Toliverów nigdy nie wyglądały, jakby zaraz się miały roztopić. Podnosząc dumnie głowę, wstała z parkowej ławki i powiedziała hardo:

– Szkoda, że brakuje ci manier, by tego nie zauważyć.

Percy się roześmiał.

– Maniery niech się wypchają. Jestem twoim przyjacielem. Masz, pij. Nie musisz mi dziękować.

– Co do tego masz rację, Percy Warwicku – powiedziała, odsuwając się od oferowanej oranżady. – Ale chciałabym ci podziękować za oddanie jej komuś, kogo rzeczywiście męczy pragnienie.

I podeszła do ojca, by mu pogratulować przemówienia. W połowie drogi jednak zatrzymała się i spojrzała za siebie. Percy cały czas ją obserwował, wciąż z uśmiechem na twarzy i pokrytą kroplami wody butelką w ręce. Kiedy ich oczy się spotkały, doznali swego rodzaju olśnienia, mimo dzielącej ich odległości. Ogarnęło ją wtedy uczucie nieznane dotąd jej czternastoletniemu ciału, swoją intensywnością powodując lekki zawrót głowy. Okrzyk zdziwienia i protestu uwiązł jej w gardle, a jednak w jakiś sposób Percy go usłyszał. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i uniósł szklankę, a potem wypił oranżadę, ona zaś fizycznie czuła w ustach jej smak.

Nawet teraz czuła w buzi tę chłodną słodycz. Czuła też pot pod pachami i między piersiami i znów to coś spinało jej brzuch i uda.

– Percy… – szepnęła.

– Mary?

Odwróciła się na dźwięk znajomego głosu, energicznie jakby miała czternaście lat, ale nieco zdezorientowana. Jak Percy znalazł się tuż za nią? Przecież dopiero co stał pod wiązem…

– Percy, kochany… – przywitała go zdziwiona, tylko laska i torebka powstrzymały ją od wyciągnięcia ramion. – Musiałeś wypić całą moją oranżadę? Chciałam jej wtedy, tak samo jak pragnęłam ciebie, ale nie wiedziałam tego. Byłam zbyt młoda i głupia, no i miałam w sobie zbyt wiele z Toliverów. Gdybym tylko nie była taką idiotką…

Poczuła, że nią potrząsa.

– Pani Mary… to ja, Matt.

Rozdział czwarty

Matt? – powtórzyła Mary, mrugając oczami przed zaniepokojonym wnukiem Percy’ego.

– Tak, Matt.

O Boże, pomyślała, gdy doszła do siebie i zauważyła wyraz twarzy młodego mężczyzny. Wypuściła ze starego worka bardzo starego kota. Jak się teraz z tego wytłumaczy? Wcale nie miała ochoty pozwolić odejść wspomnieniom tamtego dnia, bo znów to wszystko poczuła. Cudownie było wrócić na te kilka minut do czasu, kiedy soki wciąż krążyły, a krew była gorąca. Znów zobaczyć Percy’ego w wieku dziewiętnastu lat.

Starość miała też swoje jasne strony.

Uśmiechnęła się do Matta i poklepała wykrochmalony przód jego koszuli. Jak dziadek, zawsze miał na sobie marynarkę i krawat, nawet w lecie.

– Witaj, chłopcze. Przyłapałeś mnie, jak gadam sama do siebie?

– Nie mogę sobie wyobrazić lepszego rozmówcy niż pani – odparł Matt, a w jego oczach, jasnoniebieskich jak u dziadka, dostrzegła zaciekawienie i zdziwienie. – Cieszę się, że panią spotykam. Bardzo nam pani brakowało przez ten ostatni miesiąc, szczególnie dziadkowi. Dokąd pani idzie? Mogę panią odprowadzić?

– Właściwie, chłopcze, to już wracam – powiedziała Mary, uśmiechając się tajemniczo i pozwalając sobie na żart – z przeszłości – dodała, widząc, jak unosi brwi. Podejrzewała, że obserwował ją przez okno i wie, że nigdzie nie była. Jakie to teraz miało znaczenie? Matt był jeszcze na tyle młody, że poradzi sobie ze wszystkim, a jednocześnie wystarczająco dojrzały, by zrozumieć te ciemne sprawki, o które podejrzewał teraz ją i swojego dziadka. Spojrzała na niego czule.

– Za krótko żyjesz, by mieć już przeszłość, ale kiedyś nadejdzie taki dzień.

– Ani się obejrzeć, a skończę trzydzieści pięć lat – odparł z uśmiechem. – A teraz proszę mi powiedzieć, dokąd się pani wybiera?

– Już chyba donikąd.

Nagle poczuła się zmęczona. Zauważyła, że głód wykurzył Henry’ego z kawiarni i że jej szuka. Skinęła głową w kierunku swojej limuzyny, a on żwawo ruszył pod kancelarię Amosa.

– Henry poszedł po samochód – oznajmiła Mary. – Odprowadź mnie na róg, dobrze? Dawno już nie rozmawialiśmy – i wsunęła rękę pod ramię Matta, drugą opierając się na lasce. – Kiedy zamierzasz się ożenić, Matt? Chyba nie możesz narzekać na brak chętnych?

– Zdziwiłaby się pani. Niby wybór duży, a jak przyjdzie co do czego, ciężko kogoś znaleźć. A przy okazji, jak miewa się Rachel? Jest nadzieja, że wkrótce nas odwiedzi? Nie widziałem jej od czasu śmierci pana Olliego. Miała wtedy chyba szesnaście czy siedemnaście lat, o ile sobie przypominam… i już była pięknością.

– Siedemnaście – wymamrotała Mary, którą nagle ścisnęło w gardle. – Urodziła się w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku.

To też była jedna z rzeczy, o którą musiała zadbać – trzymać Rachel i Matta z dala od siebie. Odkąd się poznali, kiedy Rachel miała czternaście lat, rozmyślała często, cóż by to była za niesamowita ironia losu, gdyby tych dwoje spodobało się sobie nawzajem i coś by się z tego urodziło. Przy drugim spotkaniu, na pogrzebie Olliego, trzy lata później, oboje określili już swoje miejsce w życiu – Rachel została plantatorem, Matt handlował drewnem – takie połączenie nigdy się nie sprawdziło… w każdym razie nie w Somerset.

Poczuła wtedy między nimi tę iskrę, widziała zainteresowanie w oczach Matta i podziw w oczach Rachel i postanowiła, że już nigdy nie powinni równocześnie znaleźć się w Howbutker. Nie było to zbyt trudne. W tamtym czasie Matt skończył studia i pierwsze lata dorosłości spędzał poza miastem, ucząc się, zgodnie z życzeniem dziadka, jak działa Warwick Industries. Kiedy przyjeżdżał do domu na święta czy krótkie wakacje, Mary znajdowała Rachel zajęcie gdzie indziej. Starała się zdusić wszelką ciekawość Rachel w stosunku do przystojnego wnuka Percy’ego, przede wszystkim w ogóle nie wymieniając w rozmowie jego imienia i zmieniając temat, kiedy jednak rozmowa schodziła na jego temat, a schodziła zawsze. Dzieliło ich pięć lat, więc liczyła, że do czasu gdy Rachel skończy akademię rolniczą i będzie gotowa się ustatkować, Matt już dawno się ożeni.

Oczywiście, całe to knucie miało miejsce o wiele wcześniej, zanim poznała pełny obraz tragedii, którą spowodowała… zanim Rachel pokłóciła się z matką i rozstała ze swoim pilotem. Jak mogła przewidzieć, że Rachel, już przed trzydziestką, i Matt, mając prawie trzydzieści sześć lat – taka sama różnica wieku jak między nią a Percym – wciąż będą samotni? Matt na dobre wrócił do domu. Został dyrektorem Warwick Industries, a gdyby nie kodycyl, Rachel również wracałaby do domu… Mary przystanęła. A jeśli zniszczyła inną miłość, która powinna się spełnić? Ta myśl przeszyła ją jak nóż.

– Pani Mary, co się stało? – Matt złapał jej zaciskające się palce, jego twarz zmarszczył niepokój. – Proszę mi powiedzieć.

Mary zwróciła na niego swój niespokojny wzrok. Odziedziczył po dziadku słuszny wzrost i budowę. Był równie przystojny, ale urodą nieco bardziej surową. Zawsze wolała jego twarz od Per­cy’ego. Dawała ukojenie zamiast druzgotać i miała jedyny w swoim rodzaju wdzięk. Oprócz jasnobrązowych włosów i jasnych, niebieskich oczu nie widziała w nim nic, co przypominałoby jego babkę, żonę Percy’ego.

– Jak się miewa Lucy? – zapytała.

Zdezorientowany Matt uśmiechnął się uśmiechem swojego dziadka.

– No cóż, jak zwykle, wściekła na cały świat. Właśnie byłem u niej w Atlancie. Mam jej powiedzieć następnym razem, że pytała pani o nią?

Mary machnęła energicznie ręką.

– Nie, na Boga, nie! Jeszcze dostałaby zawału.

Matt zachichotał.

– Ech, jak zwykle. Pewnie nigdy się nie dowiem, co między wami zaszło.

Pewnie już wiesz, pomyślała Mary rozbawiona, zastanawiając się, czy Matt będzie wypytywał Percy’ego o to, co usłyszał. Ale raczej nie. Pozwoli strumykowi spokojnie płynąć, nie będzie w nim wędkował. Nie wiadomo, co mógłby wyciągnąć i jak zawstydzić dziadka. W końcu to bardzo stara historia.

– Widzę, że nie zaspokoi pani mojej ciekawości – zauważył Matt. – Więc wróćmy do Rachel. Kiedy możemy się jej spodziewać?

– Myślę, że za jakieś dwa, trzy tygodnie – odparła Mary, uwagę skupiając na swojej limuzynie, która podjeżdżała do krawężnika. Była biała, staromodna i w nienagannym stanie. Tak samo kiedyś Mary myślała o sobie. – Jest Henry, więc się pożegnam, Matt.

Spojrzała na niego przez swoje słoneczne okulary i nagle coś ją chwyciło za gardło. Matt zawsze był takim dobrym chłopcem. Pamiętała, kiedy wraz z matką, Claudią, synową Percy’ego, przeprowadzili się Warwick Hall. Matt miał zaledwie kilka miesięcy. Przypominał jej Matthew, swojego imiennika. Matt był dla nich jak tęcza po burzy. W piersi poczuła narastający ból.

– Matt – zaczęła, ale ku jej własnemu przerażeniu, z ust wydobył się jedynie szloch.

– Spokojnie… no już, już. Co się stało? – mówił Matt i otulił ją ramionami. – Jest pani zbyt piękna, żeby płakać.

Poszukała w torebce chusteczki.

– A twój garnitur jest zbyt elegancki, żeby go moczyć – odpowiedziała, wyciągając chustkę i przykładając ją do mokrej plamy na jego klapie, wstrząśnięta swoim zachowaniem. – Przepraszam cię, Matt. Nie wiem, co mnie naszło.

– Tak czasami bywa ze wspomnieniami – powiedział łagodnie Matt, jakby wiedział, o czym mówi. – A może zaprosi pani dziadka i mnie na drinka, powiedzmy, koło szóstej? Bardzo się za panią stęsknił – Tak bardzo, że wręcz trudno to wyrazić.

– Jeśli obiecasz nic mu nie wspominać o moim… zachowaniu.

– Jakim zachowaniu?

Podszedł do nich Henry.

– Ciocia Sassie czeka już z lunchem – powiedział. – Będzie szynka, fasolka z kapustą i placki kukurydziane. Od razu się pani lepiej poczuje.

– Niewątpliwie – odparł Matt, ale zauważyła, że wymienili spojrzenie, które przeczyło jego zapewnieniu. Przed zamknięciem drzwi samochodu, pochylił się i położył jej rękę na ramieniu. – Widzimy się dziś wieczorem, OK?

Poklepała jego dłoń.

– OK.

Ale nic oczywiście nie było OK. Później wymyśli jakąś wymówkę i każe Sassie zadzwonić do Warwick Hall z przeprosinami. Nie widzieli się przez miesiąc, więc Percy na pewno wpadnie w szał, ale nie była w stanie teraz się z nim spotkać. Musiała oszczędzać siły, te psychiczne i fizyczne, na jutrzejsze spotkanie z Rachel, no i ma jeszcze coś do załatwienia na strychu.

– Henry – powiedziała, podnosząc okulary, żeby wytrzeć resztki łez – chciałabym, żebyś zrobił coś dla mnie, kiedy przyjedziemy do domu.

Henry rzucił jej do lusterka zbolałe spojrzenie.

– Przed lunchem?

– Przed lunchem. Chcę, żebyś poszedł na strych i otworzył wojskowy kufer pana Olliego z pierwszej wojny światowej. Niech Sassie wyciągnie klucze z górnej szuflady mojego sekretarzyka. Zostaw je przy kufrze. Nie zabierze ci to wiele czasu i zaraz potem możesz zasiąść do swojej szynki i fasolki.

We wstecznym lusterku widziała, jak Henry mruży oczy.

– Dobrze się pani czuje?

– Wiem, co robię, jeśli o to mnie pytasz, Henry.

– Tak, proszę pani – odparł nieprzekonany.

Oczy miała już zupełnie suche, gdy wjechali pod szpaler drzew tworzących zielony baldachim nad szeroką Houston Avenue i jechali dalej, mijając ogromne domy pośród wspaniale utrzymanych trawników, cofnięte nieco od drogi, usadowione wśród falujących, zielonych pagórków.

– Podjedź od frontu – poinstruowała szofera.

Rzucił jej w lusterko kolejne zdziwione spojrzenie.

– Od frontu? Nie chce pani podjechać z tyłu?

– Nie, Henry, od frontu. I nie pomagaj mi, sama potrafię wysiąść.

– Jak pani uważa, pani Mary. A co do tego kufra pana Olliego. Skąd mam wiedzieć, który to?

– Ma nieciekawy, zielony kolor i stoi z tyłu, pod ścianą, po prawej stronie. Znajdziesz na nim napis: KAPITAN OLLIE DUMONT, ARMIAUSA. Jak tylko zetrzesz kurz, od razu zauważysz ten napis. Kufer dawno nie był otwierany, więc może ci się przydać łom.

– Dobrze, proszę pani. – Henry zatrzymał samochód przed szerokimi schodami prowadzącymi na werandę. Z niepokojem patrzył, jak jego pracodawczyni wysiada i zaczyna wspinaczkę na werandę schowaną za białą kolumnadą. W połowie drogi odprawiła go ruchem ręki, ale poczekał, aż wejdzie na górę. Chwilę później Sassie Druga, nazywana tak, ponieważ była drugą gospodynią rodziny Toliverów o tym imieniu, otwarła frontowe drzwi i wychodząc jej na spotkanie, od razu zażądała wyjaśnień.

– Proszę pani, a co to pani wyrabia? Toż wiadomo, że taki upał pani nie służy.

– Upał mi w ogóle nie przeszkadza, naprawdę, Sassie. – Mary mówiła już ze swojego głębokiego, białego fotela, jednego z wielu, które zdobiły werandę. – Powiedziałam Henry’emu, żeby zatrzymał się od frontu, bo miałam ochotę znów wejść po tych schodach, poczuć, jak to jest wchodzić do domu głównymi drzwiami. Nie robiłam tego od lat, a jeszcze dłużej nie siedziałam tutaj, podziwiając krajobraz.

– Bo też po prawdzie oprócz trawy nic tu do podziwiania nie ma. Wszyscy siedzą w środku, bo tam jest chłodno. A trawa jak to trawa, żadnych zmian pani nie zauważy od tamtego razu, co to ją ostatnio pani podziwiała. I czemuż to akuratnie teraz? Lunch zaraz będzie.

– Obiad, Sassie – poprawiła ją surowo Mary. – Zaraz będzie obiad. Kiedy to my, południowcy, zaczęliśmy nazywać nasz południowy posiłek lunchem?

– Chyba wtedy, co reszta świata.

– Reszta świata niech się wypcha. Od dziś w południe jemy tutaj obiad. Obiad, a potem kolację. A świat niech robi, co chce.

Z rękami na biodrach Sassie omiotła swoją panią tolerancyjnym spojrzeniem.

– Dla mnie tam może być. A teraz, co do obiadu. Gotowa pani będzie za dziesięć minut, jak Henry zejdzie ze strychu?

– Dobrze – zgodziła się Mary. – Dałaś mu klucze do kufra?

– No dałam. Ale po co, na Boga, go otwierać?

– Potrzebuję coś stamtąd. Po obiedzie pójdę tam i to wezmę.

– A Henry przynieść tego nie może?

– Nie! – warknęła Mary, w panice zaciskając dłonie na oparciach fotela, a widząc malujący się niepokój na czarnej twarzy Sassie, dodała zaraz pojednawczym tonem: – Tylko ja wiem, co to jest. To… to coś, co muszę zrobić sama.

– No dobrze – gospodyni pozostała sceptyczna. – A może przynieść pani mrożonej herbaty?

– Nie, dziękuję. Nie martw się o mnie, Sassie. Wiem, że zachowuję się dziś nieco dziwnie, ale dobrze jest czasem wyjść z ram.

– Aha – mruknęła gospodyni. – No nic, jak tylko Henry na strychu skończy, od razu panią stąd zabieram.

Mary czuła na sobie jej zatroskamy wzrok i pożałowała, że ją tak denerwuje. Bez wątpienia i Henry, i ona byli przekonani, że ich pani zaczyna tracić rozum. Przydałoby się coś zimnego. Szkoda, że nie poprosiła jednak Sassie o herbatę, ale bez sensu byłoby ją teraz znów kłopotać.

Usiadła wygodnie i skierowała wzrok na ulicę. Posiadłość Toliverów leżała na tyle wysoko, że z werandy rozciągał się widok na całą okolicę. Jej praprababka o to zadbała. Mary kochała ten dom i tę ulicę. Niewiele się tu zmieniło od czasów, gdy była małą dziewczynką. Powozownie zamieniono na garaże, systemy nawadniające zastąpiły ręczne podlewanie, które było niegdyś zadaniem służby, no i kilka najstarszych drzew wreszcie zakończyło swój żywot, ale ulica zachowała swój urok i atmosferę z dawnych lat – niewielka część Południa, która jeszcze nie przeminęła z wiatrem.

Czy Rachel kiedykolwiek zrozumie, ile kosztowało babkę pozbawienie jej tego miejsca? Czy to dziecko zdoła pojąć, jak trudno Mary było przeżyć ostatnie tygodnie życia ze świadomością, że jest ostatnią z Toliverów, która mieszka w rodzinnej rezydencji, w domu zbudowanym przez przodków? Najprawdopodobniej nie. Zbyt wiele wymagała od tej dziewczyny.

– Proszę pani, znów mówi pani do siebie.

– Słucham? – Mary, wyrwana ze swoich myśli, zmrużyła oczy, podnosząc wzrok na gospodynię.

Sassie Druga stała przed nią.

– Znowu mówi pani do siebie. I gdzie właściwie są perły? Przed wyjściem miała je pani na sobie.

Mary złapała się za szyję.

– A, zostawiłam je dla Rachel…