Strona główna » Obyczajowe i romanse » Rozmerdane święta

Rozmerdane święta

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66436-78-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Rozmerdane święta

Szukasz bożonarodzeniowej powieści o miłości? Jesteś na najlepszym tropie!

Olgierd oddaje się pracy polonisty.

Krystyna ubolewa nad kawalerskim życiem swojego syna.

Świat Sary kompletnie się zawalił.

Stanisława opuściła żona, a Małgorzata odczuwa trudy samotnego macierzyństwa.

Pewne zbiegi okoliczności całkowicie odmienią losy tych pozornie przypadkowych osób i sprawią, że nadchodzący czas nabierze prawdziwie świątecznego blasku. Szczególnie gdy na horyzoncie pojawi się wychudzona, schorowana znajda – kundelek Ziyo, który całkowicie odmieni los… nie tylko swojego właściciela.

__

O autorce

Agnieszka Olejnik – znana w Polsce autorka powieści obyczajowych, która wydała do tej pory 17 książek. Z wykształcenia polonistka i anglistka, a prywatnie mama trzech synów. Uciekając przed zgiełkiem miasta, zamieszkała w domu na skraju lasu. Uwielbia podróże, dawniej chodziła po jaskiniach i latała szybowcem. W jej książkach poruszane są ważne i trudne problemy zarówno nastolatków jak i całkiem pogubionych dorosłych.

Polecane książki

Pośród kresowych ziem I Rzeczpospolitej Podole było najbogatsze pod względem etnicznym i obyczajowym, a losy jego mieszkańców najtragiczniejsze w całym królestwie. Historycy i literaci zgodnie pisali, że tam „u wrót tatarskiej paszczęki” wszystko było większe i dramatyczniejsze. Ziemia urodzajni...
Niniejszy poradnik do gry Kingdoms of Amalur: Reckoning opisuje krainę Dalentarth. Zawiera opis wszystkich zadań głównych oraz pobocznych, a także dział poświęcony ukrytym w Dalentarth Kamieniom opowieści (Lorestone). Całość wzbogacają liczne mapki.Kingdoms of Amalur: Reckoning - kraina Dalentarth -...
„Nie pijesz – nie grasz. Pijesz – może zagrasz” – usłyszał wchodząc jako 17-latek do szatni pierwszej drużyny Łódzkiego Klubu Sportowego. Uznał wtedy, że ma duże szanse na karierę, bo przecież o jego talencie już wtedy zaczynały krążyć legendy, a pić zaczął w wieku 9 lat… Igor Sypniewski miał w życi...
Franek wyciągnął z kieszeni szklane jajko. Obły przedmiot wyślizgnął się z wilgotnej od deszczu dłoni, zatoczył wysoki łuk, odbił się od płotu, pnia, kamienia i wylądował w głębokiej dziurze, w której prowadzono wykopaliska. O odzyskaniu zguby na razie nie mogło być mowy. Franek musiał przeczekać we...
Ernst Theodor Amadeus Hoffmann: Majorat - Das Majorat -  Le Majorat - tekst: polski / deutsch / français. Przełożył Józef Pracki. Traduit par Henry Egmont. Książka w 3 wersjach językowych – polskiej, niemieckiej i francuskiej.Fragmenty tekstu tego znakomitego, po mistrzowsku napisanego powiadania z ...
Poradnik omawia zagadnienia związane z systemem ubezpieczeń społecznych i świadczeniami ubezpieczeniowymi, mając na uwadze przede wszystkim praktyczne, przystępne przedstawienie tematu. Nie jest to więc komentarz do ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych, ale swoisty poradnik przybliżający w spos...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Olejnik

Dla mojej wspaniałej Mamy,
która pewnego dnia
przygarnęła szczeniaka o imieniu Ziyo
i chociaż był nieuleczalnie chory
(a może właśnie dlatego),
pokochała

Olgierd

Sobotni poranek, druga kawa, krzyżówka w gazecie telewizyjnej – jednym słowem pora na relaks. Na biurku w równych stosikach leżały wypracowania, które zostały mi do sprawdzenia. Klasa ósma, forma: rozprawka, temat: czy w dzisiejszych czasach ludzie potrzebują przyjaźni. Cztery razy po pięć. Moja metoda była bardzo prosta: sprawdzałem jedno wypracowanie, machałem parę razy hantlami, żeby rozładować frustrację, sprawdzałem drugie, robiłem kilka pompek – i tak dalej. Kiedy uporałem się z całą kupką, pozwalałem sobie na przerwę, którą zazwyczaj przeznaczałem na jakieś drobne przyjemności. Na przykład właśnie na krzyżówkę. W ten sposób zapewniałem sobie trening zarówno ciała, jak i umysłu. A przy okazji odwalałem najczarniejszą, najbardziej znienawidzoną robotę: sprawdzanie prac pisemnych.

Z rozmyślań nad hasłem „imię z wigorem” wyrwał mnie dzwonek telefonu. To musiały być mama albo siostra, bo tylko one miały numer stacjonarny. No, jeszcze Adam, mój przyjaciel, ale wiedziałem doskonale, że on w soboty o tej porze śpi. Zwłaszcza że był szary, ponury, deszczowy koniec listopada, a nie spodziewałem się, żeby w Dublinie, gdzie mieszkał od kilku lat, pogoda była dużo lepsza. W takie dni, byłem tego niemal pewien, Adam w ogóle nie wstawał z łóżka.

Dzwoniła moja siostra Judyta. Poszczęściło jej się w życiu, poznała fantastycznego faceta, który przypadkiem był diabelnie bogatym Szwajcarem i miał dom z widokiem na Alpy. Zamieszkała z nim i z każdym dniem odkrywała, jak cudowne staje się życie, kiedy człowiek nie musi myśleć o pieniądzach, ma u boku dobrego towarzysza i generalnie wyznaje zasadę carpe diem.

W pewnym sensie poszczęściło się także mnie. Wprawdzie zarabiałem marnie, nie miałem nikogo u boku, a carpe diem niezupełnie mi wychodziło, ale dzięki zamążpójściu Judyty dostałem w prezencie jej mieszkanie, a to dla nędznie zarabiającego nauczyciela, który chciał się wyrwać spod skrzydeł matki, naprawdę nie lada gratka.

– Hej! Mama mówi, że nie odbierasz – zagaiła Judyta i zawiesiła głos. – Martwi się, że od tej samotności wpadłeś w depresję.

– Ależ odbieram – zaprotestowałem. – Tyle że nie za każdym razem. Mama potrafi zadzwonić trzy razy w ciągu godziny.

– Ma jakieś problemy? Coś jej dolega? – zaniepokoiła się.

Przyszło mi do głowy, że mieszkając tak daleko, łatwo jest być troskliwym dzieckiem. Staje się to trochę trudniejsze, gdy człowiek zdołał uciec tylko do sąsiedniej dzielnicy.

– Nie, nie ma problemów, nie martw się. Dzwoni w różnych sprawach, ale żadnej z nich nie nazwałbym problemem. Na przykład wczoraj chciała się upewnić, czy pamiętam, żeby wyprać niebieską koszulę osobno, bo chyba farbuje. To nowa koszula, mama kupiła ją na ryneczku. Właściwie kupiła dwie jednakowe, ponieważ uznała, że są niedrogie i dobre gatunkowo.

– Nie podobają ci się? – zapytała domyślnie Judyta.

– Nie w tym rzecz. Po prostu dwie takie same… Ale nie, właściwie nie mam nic przeciwko. W każdym razie pamiętałem, żeby wyprać osobno. Potem zadzwoniła jeszcze, żeby mi powiedzieć, że gdyby mi nie szło prasowanie rękawów, to ona może mi wyprasować.

– Nie umiesz prasować koszul?!

– Umiem. Robię to, odkąd wyprowadziłem się od mamy. Mimo to ona przynajmniej raz w tygodniu dzwoni, aby mi powiedzieć, że jakby co, to może mi pomóc z tymi rękawami.

– Chce się czuć potrzebna – rozczuliła się moja siostra. – Dobrze wiesz, że byłeś dla niej całym światem. Została sama i nie może sobie znaleźć celu w życiu. Gdybyś chociaż miał dzieci…

– Sama ich nie masz – zauważyłem – więc odczep się ode mnie. A poza tym nie przesadzajmy, mama ma dopiero pięćdziesiąt pięć lat. Mam w pracy starsze koleżanki. Chodzą na zumbę, jeżdżą w góry, uczą się hiszpańskiego i w ogóle zachowują się, jakby były młodsze ode mnie.

– Bo ty żyjesz jak staruszek. Nigdzie nie wychodzisz, nikogo nie spotykasz…

Poczułem, jak kiełkuje we mnie bunt. Tylko nie to! Nie mogłem pozwolić, żeby moja siostra, która w gruncie rzeczy nic nie wiedziała o moim obecnym życiu, wymądrzała się i pouczała mnie niczym jakiegoś smarkacza.

– Słuchaj, przepraszam cię, ale ktoś właśnie do mnie dzwoni na komórkę. – Kłamstwo gładko przeszło mi przez gardło. – Zadzwonię za parę dni. Pozdrów Christiana. Pa!

Rozłączyłem się, nie czekając na jej „pa”, i z ulgą spojrzałem sobie w oczy w wielkim lustrze wiszącym nad komodą w holu. Mimowolnie wciągnąłem brzuch i wypiąłem klatkę piersiową. „Nigdzie nie wychodzisz, nikogo nie spotykasz”. No i co z tego? Zacząłem ćwiczyć, kupiłem sobie rower stacjonarny, miałem karnet na basen, mniej jeżdżę, a więcej chodzę pieszo. Jeśli to nie był krok w dobrym kierunku, to co miałoby nim być? Obiecałem sobie, że pewnego dnia zrobię także drugi krok: zaproszę Sarę do eleganckiej restauracji na kolację. A wówczas nasza znajomość wreszcie skręci w stronę, w którą powinna zmierzać od początku.

Sara była najpiękniejszą kobietą, jaką znałem. Piękniejszą niż gwiazdy filmowe i modelki, piękniejszą niż moja jedyna młodzieńcza miłość, ba, piękniejszą nawet niż moje wyobrażenia o pięknie! Miała leciutko skośne brązowe oczy, okolone firankami bardzo długich czarnych rzęs… Jej kości policzkowe były odrobinę wystające, usta pełne, włosy złociste, cera aksamitna niczym skórka moreli… A najpiękniejszą miała sylwetkę. Wąska talia, krągła pupa, smukłe uda, piersi niczym mandarynki (nigdy nie lubiłem obfitych biustów), ramiona z lekko zarysowanymi mięśniami… Mógłbym patrzeć na nią godzinami i wyobrażać sobie, że jest moja, że wolno mi tego wszystkiego dotknąć. Nie byłem w niej zakochany, broń Boże! Żadnej miłości, żadnych ckliwych, romantycznych głupot! Zwłaszcza że Sara miała faceta, a ja byłem wtajemniczony we wszystkie szczegóły tego związku. Więc nie, zakochany absolutnie nie. Byłem tylko (albo aż) kompletnie zafiksowany na jej punkcie. W sensie cielesnym. Sprawy erotyczne interesowały mnie ogromnie, jako że byłem zdrowym trzydziestolatkiem, a szczególnego doświadczenia w sprawach seksu dotąd nie nabyłem. Jakoś się nie złożyło.

*

Wyszedłem na balkon, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i sprawdzić, czy jest zimno. Trzeba będzie odwiedzić mamę, bo dawno u niej nie byłem, pomyślałem. W soboty pracuje tylko do czternastej, więc wpadnę do niej do sklepu i pomogę jej zrobić zakupy. Przynajmniej do końca weekendu nie będzie dzwonić, aby się upewnić, czy nie mam depresji.

Gdy przekręcałem klucz w drzwiach, doznałem olśnienia. Imię z wigorem: oczywiście, Igor! Co za patałach wymyśla te zagadki?! Nie chciało mi się zdejmować butów, więc wszedłem na palcach, bo przyjemność z wpisania trudnego hasła do krzyżówki przewyższała przykrość związaną z koniecznością późniejszego poodkurzania. Taki już byłem. Nie znosiłem nierozwiązanych spraw, nawet gdy była to jedynie krzyżówka.

Krystyna

Westchnęłam, spoglądając na zegar: Oluś na pewno jeszcze śpi. Sobotnie poranki spędzał w takim rozmemłaniu, że aż serce bolało, gdy człowiek na to patrzył. Dopóki mieszkał ze mną, siłą rzeczy się jakoś organizował. O tej porze miałby już dawno uprzątnięty pokój, skoczyłby na zakupy, a więc zażyłby i świeżego powietrza, i trochę ruchu… A potem przygotowałabym mu śniadanie. Pewnie nic nie je do południa.

Matczyne serce ściskało się z żalu za każdym razem, gdy uświadamiałam sobie, że on spędza wolne dni zupełnie sam… Co mu z takiego weekendu? Weekend człowiek powinien spędzać z rodziną, zabrać żonę do kina, pobawić się z dziećmi, uczyć je jazdy na rowerku albo pływania. Chociaż teraz, na przełomie listopada i grudnia, to ani jedno, ani drugie, jeszcze by się przeziębiły.

Że też Judytka nie ma dzieci… Gdyby miała córeczkę, mogłaby dać jej na imię Zuzia. Takie ładne i uniwersalne: w dzieciństwie można zdrabniać, a z kolei dla dorosłej kobiety Zuzanna brzmi bardzo elegancko i dostojnie. Natomiast na starość – babcia Zuzia, znów miękko i ciepło. Tak samo jak moje: babcia Krysia. Pasowało idealnie, tylko wnuków nie miałam. Ale pojawią się, powtarzałam sobie. Wierzyłam, że wtedy w moim życiu znowu zapanuje radość. Będę im dziergała czapki i szaliki, nauczę się robić na szydełku kolorowe maskotki, może nawet wyciągnę z dna szafy maszynę do szycia i czasem coś uszyję.

I żeby Oluś sobie kogoś znalazł. Samotne życie jest takie jałowe… Człowiek jedynie trwa niczym roślina, odlicza dni, chodzi do pracy i wraca do domu, nie ma żadnego celu. Bo przecież jedyne, co się w życiu liczy, to drugi człowiek, miłość, rodzina. Mój syn tego wszystkiego nie miał. Judytka zamieszkała za granicą, nie mieli już takiego dobrego kontaktu jak dawniej. Tylko ja mu zostałam.

Postanowiłam, że zadzwonię do niego z pracy, może zaproszę go na obiad, bo pewnie sam nic sobie nie ugotuje. Od dawna jadał na mieście, ale kiedyś przynajmniej zachodził do pani Janeczki na pierogi. Teraz pierogarnia była zamknięta, bo obok wybudowali McDonald’s i oczywiście, jak znam życie, mój Oluś je te wszystkie fast foody. Na szczęście jest jeszcze matka, która o niego zadba. Mam zamrożony bigos, ugotuję łazanki – on uwielbia to połączenie. Proste, domowe jedzenie jest najlepsze.

Wyciągnęłam porcję bigosu z zamrażarki i spojrzałam na zegar – pora szykować się do pracy. Czekał mnie kolejny nudny dzień wśród torebek, pasków i portfeli. Cztery godziny odpowiadania na pytania o cenę, słuchania narzekań, że tak drogo, a te tańsze to z byle jakiego tworzywa, nie ze skóry.

Kiedy wyszłam z domu, w twarz uderzył mnie podmuch wilgotnego wiatru. Nie sądziłam, że jest tak zimno. Otuliłam szyję kołnierzem płaszcza. Należałoby kupić sobie ciepłą kurtkę, ale w sklepach nie było nic w odpowiednim fasonie – same młodzieżowe, w dodatku w okropnie krzykliwych kolorach. Ja nosiłam stonowane beże, brązy, szarości, no i elegancką czerń. Choć w moim przypadku niezupełnie pasowało słowo „elegancka”, bo od dawna nie dbałam o elegancję, raczej o wygodę. W moim wieku kobieta nie zwraca już uwagi na wygląd.

Gdy otwierałam sklep, przywitałam się z Małgosią, chudziną z obuwniczego, która jak zwykle przed otwarciem myła okno. Biedactwo. Dokładnie przed ich witryną znajdowało się wgłębienie w asfalcie i ilekroć spadł deszcz, przejeżdżające auta chlapały błotem prosto w szybę. Szefowa była wymagająca, by nie rzec: złośliwa, zauważyłaby każdą plamkę, każdy zaciek.

W sklepie przywitał mnie zapach skóry i tworzywa sztucznego. Wiedziałam, że po kilkunastu minutach przestanę go czuć, ale pierwsze chwile zawsze były nieprzyjemne. Przez tyle lat nie zdołałam się przyzwyczaić. Kiedyś sprzedawałam w księgarni i tamten zapach bardzo mi odpowiadał. Jednak właścicielka była nieznośną plotkarą i intrygantką, wszyscy pracownicy uciekali, gdy tylko pojawiła się taka możliwość. Wreszcie i ja zrobiłam to samo. Teraz było mi znacznie lepiej. Moim szefem był pan Stanisław – człowiek spokojny, konkretny i uczciwy. Właściwie niewiele miałam z nim dotąd do czynienia, bo wszystkim zajmowała się jego żona, dopiero od jakiegoś miesiąca on sam pojawiał się w sklepie. Niewiele mówił, nie miewał pretensji, po prostu odbierał raport, przeliczał pieniądze, raz w tygodniu przywoził nowy towar i nawet pomagał przy rozpakowywaniu. Wydawał się jakby zatroskany. Pewnie powinnam go zapytać, co się stało, czy żona zachorowała… Tylko nie byłam pewna, czy wypada, w końcu byłoby to wtrącanie się w jego prywatne sprawy. Zresztą może wyjechała do jakiegoś sanatorium, czasem narzekała na kręgosłup.

Postanowiłam zmienić dekoracje w witrynie. W większości sklepów pojawiły się już ozdoby świąteczne, choć był dopiero ostatni dzień listopada. Zastanawiałam się, czy to nie odbierze Bożemu Narodzeniu odrobiny czaru. Zanim nadejdą świąteczne dni, wszystkie te reniferki i Mikołaje zdążą się już nam wszystkim opatrzyć. Skoro jednak sąsiednie sklepy przystroiły się w złoto, zieleń i czerwień, mój nie mógł się odróżniać, bo to mogłoby zniechęcić klientów.

Wpadłam na pomysł, aby wystawić na witrynie torebki w tradycyjnych kolorach Bożego Narodzenia. Przez chwilę rozglądałam się po półkach i w końcu znalazłam kilka naprawdę pięknych toreb w odcieniu ciemnej czerwieni. Problem był tylko z zielonymi, bo rzadko je ktoś kupował, więc nie miałam zbyt wielu na stanie. W końcu jednak wybrałam dwie skórzane listonoszki i zgrabny plecak z ekoskóry. Teraz pozostało mi to ładnie skomponować i dobrać jakieś skromne ozdoby. Miałam już nawet na oku niby-bombki z kremowej koronki, sprzedawała je na ryneczku sympatyczna staruszka. Pomyślałam, że kupię kilka i ułożę między torebkami.

Olgierd

Do dwunastej zdążyłem sprawdzić wszystkie rozprawki. Szybko ogarnąłem dziennik elektroniczny: wklepałem oceny, napisałem parę wiadomości do rodziców, zaprosiłem ich na wtorkową wywiadówkę, zaplanowałem tematy na nadchodzący tydzień i wreszcie zabrałem się za to, co najgorsze – za układanie pytań z lektury. Dobrze wiedziałem, że ponad połowa klasy nie przeczytała Zemsty i że będą próbowali mnie oszukać, oglądając film. Pytania musiały być więc takie, aby udało mi się wyłuskać tych uczniów, którzy naprawdę przeczytali – i to nie bryk, jakieś opracowanie w internecie albo tak zwaną ściągę, lecz tekst Fredry.

Czasem miałem ochotę się poddać. Najpierw usiłowałem przekonać dzieciaki, że czytanie rozwija, że bez książek nie osiągną tego, co mogą w życiu osiągnąć, nie wykorzystają w pełni swojego potencjału – po czym zamiast podsuwać im teksty, które zawładną ich wyobraźnią, wciągną i nie pozwolą się oderwać od lektury, zmuszałem je do czytania archaicznej komedii, która kompletnie ich nie śmieszyła. Co więcej, mnie samego przestała śmieszyć. Podczas lekcji odczytywałem na głos scenę dyktowania listu przez Cześnika, angażując w to cały mój zapomniany talent aktorski – i nic! To przestało być śmieszne! Papkin też przestał śmieszyć! Dlaczego?! Nie miałem pojęcia. Zresztą jakakolwiek była tego przyczyna, fakt pozostawał faktem: kanon lektur zachęcał do wszystkiego, tylko nie do czytania, a ja musiałem udawać, że jest inaczej.

*

Ubrałem się i wyszedłem w kapuśniaczkowy chłód. Zgodnie z moim niedawnym postanowieniem, że zadbam o kondycję – wybrałem się do mamy pieszo. Zresztą rezygnacja z samochodu to spora oszczędność, a przy tym – wbrew pozorom – nie traciłem wcale tak dużo czasu, bo odpadało szukanie miejsca do parkowania. Poza tym, nie oszukujmy się, chyba chciałem zaimponować Sarze, która uwielbiała aktywność fizyczną.

Moja znajomość z Sarą trwała od dnia, kiedy podjąłem pracę w szkole, czyli od sześciu lat. Było to pod koniec sierpnia. Zapamiętałem dokładnie, że miała na sobie obcisłą różową sukienkę i sandały na niebotycznych szpilkach. Spotkaliśmy się w szkolnym sekretariacie.

– Też nowy? – upewniła się, siadając na krześle i zakładając nogę na nogę w taki sposób, że brzeg sukienki uniósł się, odsłaniając jej opalone uda, a pode mną ugięły się kolana. – Pozwól mi zgadnąć… Germanista.

– Kulą w płot – wtrąciła się sekretarka, gruba pani Benia, której już wtedy odrobinę się bałem. Potem okazało się, że boi się jej calutkie grono pedagogiczne. – Nasz rodzynek jest polonistą.

– Aaa, polonista – powtórzyła Sara ze źle skrywanym rozczarowaniem.

Ja jednak w owej chwili nie zwróciłem na to uwagi. Zmartwiły mnie natomiast słowa pani Beni. Rodzynek? Czy to oznaczało, że miałem być jedynym mężczyzną w gronie?

Nigdy nie miałem śmiałości do kobiet. Nie byłem nieśmiały z natury, zupełnie nie o to chodzi. Łatwo zawierałem znajomości, miałem kilku dobrych kumpli i jednego zaufanego przyjaciela – Adama – z którym od czasów przedszkolnych łączył mnie stosunek niemal braterski. Jednak dziewczyny wprawiały mnie zawsze w lekki popłoch. Były rozchichotane, zwłaszcza w dużej grupie stawały się wręcz nie do zniesienia. Pojedynczo podobały mi się znacznie bardziej. Obawiałem się, że nie dam sobie rady w gronie pedagogicznym składającym się wyłącznie z kobiet.

Jedynym moim doświadczeniem natury miłosnej był dwuletni związek z Mileną. Poznaliśmy się na scenie naszego szkolnego teatru, który porwał się z motyką na słońce – a konkretnie na Serenadę Mrożka. Początkowo miałem grać rolę Lisa, jednak nasza polonistka przekonała się, że czego jak czego, ale umiejętności uwodzenia nie posiadam za grosz i grając lisiego Casanovę, jestem drętwy jak kawałek drewna. Zostałem więc Kogutem – naiwnym, bezradnym, miotanym zazdrością mężem.

Być może właśnie dlatego zwróciła na mnie uwagę Milena, która otrzymała rolę Rudej. Najwyraźniej miała słabość do facetów potrzebujących pomocy i opieki. Zupełnie nie robił na niej wrażenia przystojny Adam, brawurowo grający Lisa. Na wycieczce do Krakowa, na którą po premierze zabrała nas pani Wiesia, polonistka i opiekunka szkolnego teatru, Milena nauczyła mnie prawdziwych pocałunków. Wcześniej zresztą nie znałem nawet tych nieprawdziwych.

Była ode mnie dwa lata starsza, ale dzięki drobnej sylwetce zupełnie nie było tego widać. Nie malowała się, ubierała z jakąś artystyczną niedbałością – nosiła hippisowskie sukienki, rozciągnięte swetry i wielobarwne chusty. Dobrze nam było razem, choć dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że niewiele miałem w tym związku do gadania. Robiłem wszystko, co chciała, doradzałem jej przy zakupach, odpytywałem przed klasówkami, wymieniałem jej książki w bibliotece… Trochę jakbyśmy byli rodziną, tyle że w naszej relacji był całkiem wyraźny akcent erotyczny, bo choć Milena chciała pozostać dziewicą aż do ślubu, miała jednak dość rozbudzone libido. Potrafiliśmy się całować i pieścić godzinami, pilnując jednak tej nieprzekraczalnej granicy, jaką było jej dziewictwo.

Taki był mój jedyny jak dotąd związek. Zakochany po uszy pierwszak, szesnastoletni zaledwie, i pełnoletnia dziewczyna, której marzyło się prawdziwe aktorstwo. Kochałem ją przez całe dwa lata. Ostatecznie poszła na dziennikarstwo, ponieważ tuż przed maturą odkryła, że w gruncie rzeczy teatr ją nudzi. Jeszcze przed jej pierwszą sesją widywaliśmy się od czasu do czasu, jednak wyraźnie wyczuwałem, że Milena jest myślami gdzie indziej. Sądziłem, że przejmuje się nadchodzącymi egzaminami, rychło jednak okazało się, że po prostu byłem elementem świata, który dla niej skończył się bezpowrotnie. Chwila, w której to zrozumiałem, była końcem pewnej epoki w moim życiu. Umarł romantyk, narodził się cynik. Miłość rozczarowała mnie, okazała się czymś ulotnym, nietrwałym, niewartym zachodu. Postanowiłem nie zakochiwać się więcej, nie szukać znajomości, nawet tych przelotnych, na jedną noc. Moi koledzy spędzali czas na domówkach, które miały dostarczyć im „okazji” – mnie to mierziło. Chciałem być sam.

Niejako na pożegnanie Milena dała mi pierwszy (i jak dotąd jedyny) seks, bo czekanie do ślubu także okazało się elementem świata minionego, nieaktualnego.

Czy było spektakularnie? Czy otworzyły się przede mną bramy niebios? Poznałem, co to rozkosz i szczęście? Nie, nie określiłbym tego w ten sposób. Poczułem coś w rodzaju ulgi, a zarazem smutku. Że to tylko tyle. Że jedna z tych wielkich tajemnic, o których odkryciu marzyłem od kilku lat (w końcu byłem zdrowym, prawidłowo rozwijającym się nastolatkiem), okazała się czymś tak trywialnym. I już.

*

Pierwszą rzeczą, której dowiedziałem się o Sarze, było to, że postanowiła jak najszybciej uniezależnić się od rodziców. Już sama ta informacja sprawiła, że zacząłem patrzeć na nią z podziwem. Dla mnie, wtedy jeszcze mieszkającego z nadopiekuńczą matką i niemającego żadnych widoków na odmianę losu, było to coś niesłychanie imponującego. Wyczyn wymagający odwagi i godny najwyższego szacunku.

Bo niby jakie miałem możliwości, by zacząć żyć na własny rachunek? Co właściwie posiadałem? Żenującą pensję początkującego nauczyciela. Głowę pełną przeczytanych lektur, terminów teoretycznoliterackich, łaciny, gramatyki historycznej i dialektologii. A na dokładkę marzenia o tym, jak to zapalę moich uczniów, jak pociągnę ich za sobą, założę teatr szkolny (może ze względu na sentyment do tamtych wspomnień o Mrożku i Milenie), klub czytelniczy, a na dodatek – turystyczny, bo pomyślałem, że można by zwiedzać Polskę śladami naszych wielkich pisarzy.

Czy cokolwiek zostało z tamtych marzeń? Teraz, po ponad pięciu latach pracy w szkole, moja pensja wzrosła jedynie nieznacznie. Nadal miałem głowę nabitą wiedzą, ale już wiedziałem, że nie przekażę jej uczniom, bo aby tak się stało, oni musieliby chcieć ją ode mnie przyjąć. A tymczasem nie chcieli. Teatr szkolny upadł z braku aktorów, klubu turystycznego nie udało się założyć, ponieważ dzieci chciały wyjeżdżać za granicę, a nie do leśniczówki Pranie w poszukiwaniu inspiracji Gałczyńskiego – klub czytelniczy zaś został obśmiany przez Basię z biblioteki szkolnej, zanim jeszcze wyskoczyłem z tym pomysłem na lekcji. Jeśli coś pozostało bez zmian – to moje pragnienie, by uniezależnić się od matki (bo choć od dwóch lat mieszkałem w mieszkaniu Judyty, mama nadal wtrącała się w dosłownie każdą moją sprawę), oraz erotyczne uwielbienie dla Sary.

Sama Sara także się nie zmieniła. Przypominała nieco młodą Kalinę Jędrusik, ale w znacznie szczuplejszym i delikatniejszym wydaniu. Nie było w niej wulgarności, tylko wdzięk i seks. Uwielbiałem nie tylko jej wygląd, ale też usposobienie. Była pogodna, śmiała się niemal ze wszystkiego. Adam, któremu zwierzyłem się z tej fascynacji, twierdził, że owym śmiechem maskuje niedostatki inteligencji, ale niby skąd on miałby o tym wiedzieć, skoro nigdy z nią nie rozmawiał. Znał ją jedynie z moich relacji.

Co do mnie, towarzyszyłem jej niemal na każdym kroku, poza lekcjami oczywiście, choć mówiąc szczerze, gdybym mógł, siedziałbym w kącie sali gimnastycznej i podawał piłki, aby tylko móc na nią bezkarnie patrzeć. Wyobrażałem sobie, jak wygląda, kiedy demonstruje swoim uczennicom przerzut bokiem albo mostek. Wiedziałem, że mnie lubi, traktuje jak przyjaciela, ba, niemal jak brata! Cóż z tego, skoro ja nie chciałem być dla niej bratem. Pragnąłem, aby nasza znajomość przerodziła się w coś zupełnie niepodobnego do przyjaźni, a już tym bardziej – braterstwa!

*

Nigdy nie byłem duszą towarzystwa, nie da się ukryć. Oczywiście wśród starych znajomych, kiedy czułem się swobodnie, potrafiłem błysnąć dowcipem, byłem także nie najgorszym rozmówcą. Sara powtarzała zawsze, że potrafię słuchać – ten komplement obracałem potem w myślach na wszystkie strony, bo był to jedyny punkt zaczepienia, dzięki któremu mogłem wierzyć w happy end tej mojej historii erotycznej. Czyż w relacji między kobietą i mężczyzną nie jest istotne, aby lubili ze sobą rozmawiać? Czytałem kiedyś artykuł dowodzący, że pary, które ze sobą szczerze rozmawiają, mają większe szanse na udane życie seksualne. A mnie przecież dokładnie o to chodziło.

*

– Dzień dobry, synku. Prosiłam, żebyś nie chodził bez szalika! – Z zamyślenia wyrwał mnie głos mamy. Nawet nie zauważyłem, kiedy przebyłem dystans dzielący moje osiedle od sklepu z galanterią skórzaną i bezwiednie wszedłem do środka. – Nie dość, że codziennie nadwerężasz głos, to jeszcze się przeziębisz…

– Mamo, tłumaczyłem ci już, że przeziębienie nie ma tu nic do rzeczy. Bezgłos to kwestia przemęczenia krtani…

– Ja wiem swoje, Olusiu. Wiem swoje. Niby bezgłos, niby że za dużo mówisz, krzyczysz, nadużywasz głosu, ale jak się człowiek przeziębi, to nawet zwyczajne dolegliwości stają się poważne. To przez spadek odporności, synku!

Może miała rację, tak, nawet bardzo prawdopodobne. Ale taka przemowa w wykonaniu mojej mamy, w dodatku wygłoszona zbolałym tonem z nutką nieomylności, po prostu doprowadzała mnie do szaleństwa. Za każdym razem miałem ochotę zrobić coś dokładnie odwrotnego, niż mi radziła – w tym wypadku rozebrać się do bielizny i pomaszerować ulicą, na bosaka wdeptując w kałuże i marznąc straszliwie. Jak to mawiała mama: „na złość babci odmrozić sobie uszy” – tyle że rolę marudnej babci odgrywała właśnie ona.

Uśmiechnąłem się nieszczerze, zaciskając zęby. Dobrze, będę nosił szalik.

Sara

Wygrzebałam się z pościeli dopiero po dziesiątej. Zrzuciłam koszulkę i nago stanęłam na wadze – na wyświetlaczu pojawiła się liczba pięćdziesiąt pięć, o pół kilo więcej niż w piątek. Takie wahania były normalne, co oczywiście nie znaczyło, że nie chciałam ich zrozumieć. Bardzo chciałam. Nie miałam pojęcia, dlaczego jednego dnia ważę o kilogram albo pół więcej, a innego – mniej. Cała moja wiedza dietetyczna była w tym wypadku bezużyteczna. Wiedziałam, że Henryk lubi bardzo szczupłe kobiety, dlatego kontrolowałam wagę i za wszelką cenę pragnęłam ją utrzymać.

Zaparzyłam sobie cudownie aromatyczną kawę i z żalem dodałam do niej łyżeczkę oleju kokosowego. Kochałam kawę, ale nie znosiłam tego cholernego tłuszczu unoszącego się na powierzchni – jednak takie było zalecenie znajomego dietetyka: według niego tłuszcz dodawany do napojów sprawiał, że nie tyłam mimo wieczornych uczt w towarzystwie Henryka.

Nie tak miało wyglądać moje życie uczuciowe, pomyślałam, siadając z kawą przy komputerze i otwierając skrzynkę pocztową, aby sprawdzić, czy przyszedł e-mail od mojego faceta. Zwykle pisał przed weekendem, aby powiadomić mnie, gdzie i kiedy się spotkamy. Na ogół były to wyjazdowe randki, raz nad morze, innym razem w góry – musiałam to wiedzieć z wyprzedzeniem, aby się przygotować. Raz tylko sprawił mi niespodziankę: umówiliśmy się w kawiarni, a przy deserze wyciągnął z kieszeni marynarki bilety do Paryża.

– Zabieram cię na zakupy – powiedział wtedy.

Starałam się okazać radość, bo przecież tego właśnie oczekiwał, ale wcale nie poczułam się dobrze. Nie chciałam, aby kupował mi prezenty. Wolałam, gdy zabierał mnie do cichych pensjonatów i kochał się ze mną, gładził moją skórę i szeptał, że nigdy przedtem nie był taki spokojny i szczęśliwy.

Ja też nigdy przedtem się tak nie czułam. Moja koleżanka, psycholożka Beata, której kiedyś – po całej butelce wina – opowiedziałam o związku z dojrzałym biznesmenem, wyjaśniła mi, że to bardzo typowy mechanizm: wzorem osobowym każdej dziewczyny jest ukochany tatuś, więc jako dorosłe kobiety szukamy go w partnerze. Cóż, nie byłam pewna, czy o to chodzi. Przed Henrykiem był przecież Krystian, także sporo ode mnie starszy. Ale w jego ramionach nie czułam się tak bezpieczna, nie znalazłam u jego boku błogiego spokoju, tej cudownej pewności, że jestem z właściwym człowiekiem.

Jeśli czegoś mi w związku z Henrykiem brakowało, to rozmów. Takich wielogodzinnych, jakie powinno się prowadzić z kimś najbliższym na świecie. Właściwie jedyną osobą, z którą potrafiłam tak rozmawiać, był Oluś. Mój jedyny przyjaciel. Gdyby można jakąś część mózgu Olusia przeszczepić Henrykowi, powstałby mężczyzna idealny. Kiedy powiedziałam o tym Beacie, roześmiała się.

– Tylko geje potrafią tak słuchać kobiet – odpowiedziała. – A przecież nie chciałabyś, żeby twój biznesmen zaczął rozglądać się za chłopakami.

– Olgierd jest gejem? – upewniłam się. – No popatrz, a ja nic nie zauważyłam.

– Jeszcze nie wyszedł z szafy – odparła bardzo przemądrzałym tonem. – Ale to tylko kwestia czasu. Zwróć uwagę, jaki jest wrażliwy, jakie książki czyta, jakiej słucha muzyki. Delikatny jak kobieta.

– W pewnym sensie idealny facet – zauważyłam. – Pierwszorzędny kandydat na męża.

– Toteż kilka dziewczyn ostrzyło sobie na niego pazurki. Patrycja i Ela na przykład… No i Joaśka miała nadzieję, że ją pocieszy po rozwodzie.

– I co?

– Nic. Nawet nie to, że odrzucał ich awanse, gorzej: on ich nawet nie zauważał.

– Może jest nieśmiały i brak mu wiary w siebie? – podsunęłam, ale Beata spojrzała na mnie jak na pierwszą naiwną.

W zasadzie nie miałam nic przeciwko gejom, toteż wiadomość o tym, że Olgierd jest homoseksualistą, niespecjalnie mnie obeszła. Może jedynie ukłuła nieco moją kobiecą ambicję, bo czasem wydawało mi się, że on patrzy na mnie w jakiś szczególny sposób. Uznałam jednak, że musiało mi się wydawać, a Beata jako psycholog z pewnością wie, co mówi.

*

E-maila od Henryka wciąż nie było. Stęskniłam się za nim. Nie widzieliśmy się od czterech tygodni – jego żona wymyśliła sobie urlop na Dominikanie, bo – jak twierdziła – nienawidzi polskiej zimy. To była pierwsza tak długa rozłąka od początku tego romansu, rodzaj sprawdzianu dla naszej miłości. Moje serce zdało śpiewająco. Nie byłam tylko pewna uczuć Henryka.

Usunęłam kilka ofert handlowych, jednej dałam się skusić – kliknęłam w reklamę sklepu z sukienkami i przez kilkanaście minut przeglądałam przecenione modele. Ostatecznie włożyłam do koszyka trzy kiecki i dwie bluzki, w tym jedną prześliczną, granatową z białą lamówką – po czym z żalem zamknęłam stronę. Przyjdzie taki czas – obiecałam sobie – kiedy moja pensja wystarczy na każdą modową zachciankę. Miałam jasno sprecyzowany plan: ukończę internetowy kurs dietetyki i suplementacji w sporcie. Byłam magistrem wychowania fizycznego – tym, czego teraz potrzebowałam, aby otworzyć swoje wymarzone studio „Metamorfozy”, były pieniądze na start. Dużo pieniędzy. Potrzebny był mi także lokal z dobrym adresem, gdzieś blisko centrum, ale z dogodnym parkingiem w pobliżu. Co najmniej dwa pomieszczenia: jedno niewielkie na gabinet dietetyka, a drugie większe – sala do treningów, z lustrem na całą ścianę i paroma podstawowymi przyrządami do ćwiczeń.

Marzyło mi się, że będę miała stałe klientki. Porad dietetycznych udzielałabym oczywiście indywidualnie, ale oprócz tego podobałoby mi się prowadzenie dwóch lub trzech niewielkich grup ćwiczeniowych. Opracowałam specjalne zestawy ćwiczeń przy muzyce, niezbyt forsowne. Przetestowałam je na uczennicach starszych klas w mojej szkole. Dziewczyny to uwielbiały, często prosiły, abyśmy zamiast rozgrzewki robiły moje układy. Wierzyłam, że klientki także by je polubiły. I byłam przekonana, że odniosłabym sukces jako dietetyk. W końcu od liceum nieustannie walczyłam z własną skłonnością do tycia. I wygrywałam tę walkę.

Henryk – zwłaszcza w takie wieczory, kiedy podlewaliśmy naszą miłość szampanem – proponował mi pomoc.

– Wynajmę ci taki lokal – mówił, gładząc moje pośladki. – Albo kupię. Chcesz? Ty go sobie wyremontujesz, jak ci się zamarzy. Tylko znajdź miejsce, które ci odpowiada.

– Daj spokój! – odpowiadałam, choć w głębi duszy, ale tak naprawdę na samiutkim dnie, marzyłam, że któregoś dnia on spełni te swoje obietnice, że na urodziny wręczy mi czek na potężną sumę albo klucz do gotowego już lokalu.

Jednak przede wszystkim marzyłam, że pewnego dnia Henryk zdecyduje się odejść od żony. Że powie „dość tego udawania” i wystąpi o rozwód, a potem przyjdzie do mnie do szkoły z wielkim bukietem białych róż. Kiedy skończę lekcje, wejdzie do kantorka, padnie na kolana i powie: „Odszedłem od żony. Wyjdź za mnie, Saro”.

Krystyna

Właśnie miałam zamiar zatelefonować do Olusia i zaprosić go na bigos z łazankami, kiedy mój syn zrobił mi niespodziankę i wszedł do sklepu. Jak zwykle pociągnął nosem, marszcząc go jak wtedy, kiedy był małym chłopcem. Upomniałam go, że znów nie założył szalika.

Podszedł do półki z plecakami i przez chwilę oglądał jeden z nich, czerwony z brązowymi naszywkami z zamszu.

– Podoba ci się? – zapytałam.

Należało rozejrzeć się za prezentami na Gwiazdkę. Od dawna miałam upatrzony niebieski sweter, będzie mu pasował do błękitnych tęczówek. Ale sam sweter to za mało.

– Niespecjalnie – odpowiedział, sprawiając mi tym taką przykrość, jakbym to ja sama wyprodukowała ten plecak.

– Wybierasz się na zakupy i zajrzałeś do mnie po drodze? – zapytałam, ponieważ w jego głosie zabrzmiało coś w rodzaju zniecierpliwienia albo znudzenia. – Bo może byś został. Zamykam za czterdzieści minut, wpadłbyś do mnie na obiad. Rozmroziłam bigos… – Urwałam kusząco. – …i ugotuję łazanki.

– Nie… To znaczy tak. Tak, że chętnie wpadnę na obiad. Nie, że nie zajrzałem po drodze. Pomyślałem, że pomogę ci z jakimiś zakupami, dawno u ciebie nie byłem. Zrób listę, szybko skoczę do supermarketu i kupię, co ci potrzebne. Zanim zamkniesz sklep, już będę z powrotem.

Łzy napłynęły mi do oczu, zaczęłam więc szybko mrugać, aby zwalczyć wzruszenie. A więc mój syn czuł się samotny, tak jak myślałam! Nie umiał się przyznać do tego, że tęskni za domowym ciepłem, więc taką okrężną drogą prosił o pomoc!

– Skończę pracę i pojedziemy razem do marketu.

– Ale ja przyszedłem pieszo, mamo. Pamiętasz? Ograniczam jazdę samochodem. Na większe zakupy to może w tygodniu…

– A, no dobrze, no dobrze.

Przypomniało mi się, wspominał coś o swoim postanowieniu, aby więcej chodzić. Nawet mi się to podobało.

– W takim razie już ci robię listę zakupów – odpowiedziałam. – Jeśli masz ochotę na sernik, to tak: kilo sera…

*

Wiedziałam, że sernikiem kupię go w stu procentach. Nie wyjdzie z mojego mieszkania, dopóki nie zje połowy blaszki. Od dziecka uwielbiał to ciasto, a już z przepisu babci Stefy to szczególnie. Sernik babci był puszysty, z dwunastu jaj, obowiązkowo z mąką kartoflaną, na spodzie miał pokruszone herbatniki, a na wierzchu polewę czekoladową i wiórki kokosowe…

Kiedy Oluś wychodził do pobliskiego dyskontu spożywczego, w drzwiach minął się z chudziutką Małgosią z obuwniczego. Byłam zaskoczona, że zdołała wyrwać się w godzinach pracy – ta jej szefowa była strasznie zasadnicza.

– Dzień dobry! – Zdziwiła się na widok mojego syna.

Musieli się znać. Nie miałam o tym pojęcia.

– Dzień dobry – odpowiedział jej Olgierd po chwili wahania. – A, to pani! Przepraszam, przez chwilę nie mogłem dopasować twarzy do sytuacji.

– No tak, dotąd zawsze widywaliśmy się w szkole. Pracuję tu obok.

– Rozumiem. A ja właśnie wychodzę. To do widzenia.

Z tego, co wywnioskowałam, musiał być nauczycielem jej dziecka. Ale czy to możliwe? Małgosia wydawała się bardzo młoda, a mój syn nie uczył maluchów, raczej starsze dzieci. Postanowiłam wybadać sprawę.

– Pani zna Olgierda? – zapytałam, podczas gdy ona w nerwowym pośpiechu przeglądała małe dziecięce torebki.

– A pani? – odbiła pytanie, najwyraźniej bardzo zdziwiona. – Pan Zawada jest polonistą mojego synka.

– A to zbieg okoliczności – roześmiałam się. – Bo jest też moim synem.

Chciałam ją podpytać, jak się mój Oluś sprawuje jako nauczyciel. To tak przyjemnie słuchać pochwał na temat własnego dziecka. Jednak nie dała mi dojść do słowa, pytając o niedużą, w miarę tanią torebkę dla dziewczynki.

– Ma pani także córeczkę? – zapytałam domyślnie, wykładając towar. – O, ta jest naprawdę śliczna.

– Rzeczywiście ładna. A coś tańszego?

Nie odpowiedziała na moje pytanie. Była wyraźnie zdenerwowana.

Podsunęłam jej tandetną torebkę dziecięcą z czegoś udającego nubuk.

– Jednak wezmę tamtą czerwoną ze skórki – zadecydowała po chwili i wyciągnęła pieniądze z portmonetki. – Nie, nie mam córki. To ma być prezent dla bratanicy.

Czym prędzej zapłaciła i wyszła. Domyśliłam się, że próbuje zdążyć przed powrotem szefowej. Było to jedyne wytłumaczenie jej nerwowości i pośpiechu.

Poukładałam na półkach wyciągnięty wcześniej towar i zabrałam się za sprzątanie. Dochodziła druga, zaraz pojawi się pan Stanisław i odbierze utarg. Potem tylko umyję podłogę i już będę mogła wrócić do domu, odgrzać Olusiowi bigos i upiec sernik. Przez to jedno popołudnie będzie jak dawniej, kiedy mieszkał ze mną: posiedzimy razem w dużym pokoju, obejrzymy jakiś program publicystyczny, napijemy się herbaty, zjemy ciasto, potem on zacznie ziewać i wreszcie zdrzemnie się chwilę na kanapie, a ja posprzątam, żeby na niedzielę było czysto. Tak nam się żyło, zanim się uparł, aby zamieszkać w mieszkaniu Judytki. I po co to? Przecież dbałam o niego, niczego mu nie brakowało. Tamto mieszkanie można było sprzedać, Olgierd nie zarabia dużo, mógłby sobie kupić lepsze auto. Albo nawet niechby zostawił na koncie, zainwestował w coś, nie znam się na tym, zapewne można znaleźć jakieś korzystne lokaty.

Westchnęłam i zerknęłam w lustro. Poprawiłam włosy oraz kołnierzyk bluzki. Żona pana Stanisława zawsze zwracała uwagę na schludny wygląd sprzedawcy. I choć pan Stanisław nigdy tego nie robił, pozostał mi nawyk: sprawdziłam, czy z ciasno upiętego koka nie wymknęły mi się niesforne kosmyki. Miałam okropne loki, które – gdy im na to pozwolić – tworzyły wokół mojej głowy zupełnie zwariowaną koronę, niestosowną do wieku. Włosy powinny się starzeć razem z całą resztą, pomyślałam. A przynajmniej poważnieć. Kiedy byłam młoda, cieszyłam się z gęstych, puszystych pukli. Teraz chętnie bym je zamieniła na gładkie, proste włosy, nad którymi łatwo byłoby zapanować.

Dzwoneczek u drzwi oznajmił mi, że do sklepu ktoś wszedł. Tak jak się spodziewałam, był to właściciel.

– Dzień dobry – powiedział. – Ależ zimno dzisiaj. Jak tam? Klienci dopisali?

Otworzyłam usta, aby odpowiedzieć, ale nie zdążyłam, bo mówił dalej.

– To jeszcze pewnie nie czas na prezenty gwiazdkowe. Ale widzę, że już pani pięknie przygotowała witrynę. Lada dzień się zacznie. We wtorek przywiozę trochę portfeli i pasków, żona twierdziła, że to zawsze dobrze schodzi na święta.

– Tak – potwierdziłam. – Żona ma rację. Ludzie często szukają drobiazgów, rozumie pan, jako dodatku do głównego prezentu.

– Tak, tak. – Potarł dłonią czoło, pewnie swędziało go pod czapką. – Pani ma liczną rodzinę, pani Krystyno?

– Nie, tylko dwoje dorosłych dzieci, ale córka mieszka za granicą. Nigdy nie przyjeżdża na święta.

– A mąż?

Zdziwiło mnie, że o to pyta. Jego żona doskonale wiedziała, że jestem wdową. Widocznie nie rozmawiali o mnie w domu. Zresztą cóż w tym dziwnego, zapewne mieli ciekawsze tematy niż moje życie osobiste. W zasadzie dobrze o nich świadczyło, że nie omawiają takich spraw, nie plotkują o pracownikach…

– Mąż nie żyje – odparłam.

– Przykro mi. Przepraszam.

– Nie szkodzi, od bardzo dawna jestem wdową… – Zamierzałam powiedzieć, że ten temat nie budzi już we mnie smutku, ale urwałam, ponieważ widziałam wyraźnie, że pan Stanisław wcale nie chce rozmawiać o mnie.

– A ode mnie żona odeszła – wypalił nagle. – Wie pani, nigdy bym się nie spodziewał. Wydawało się, że ona żyje tylko interesami, taka była zawzięta na pieniądze… – Ku mojemu przerażeniu szef rozpłakał się nagle jak dziecko. – A tymczasem okazuje się, pani Krystyno, że wcale jej nie znałem.

Zaniemówiłam na chwilę, ale już po kilku sekundach dotarło do mnie, co się dzieje. Ten człowiek rozpaczliwie potrzebował pomocy. Stał tak, oparty łokciami o ladę, chował twarz w dłoniach i płakał bezgłośnie, a ja byłam w tym momencie jedyną osobą, która mogła mu jakoś pomóc.

– Chodźmy na zaplecze – powiedziałam cicho. – Zaparzę herbatę i wszystko mi pan opowie.

Posłusznie wszedł i pozwolił się usadzić na krzesełku, a potem siedział w milczeniu, przysłuchując się szumowi wody w czajniku. Kiedy rozległ się dzwoneczek zwiastujący powrót Olusia, szybko dałam mu klucze od mieszkania i szepnęłam, żeby poszedł do domu i odgrzał sobie bigos, bo ja tu muszę jeszcze przez chwilę zostać. Po czym zamknęłam za nim drzwi na klucz, aby nie wszedł jakiś spóźniony klient, i wróciłam do pana Stanisława.

Stanisław

Sam przed sobą udawałem, że świetnie sobie radzę. Właściwie aż do momentu, kiedy poszedłem do sklepu po raport i utarg, wierzyłem, że jestem dzielny i męski. Bożena odeszła, to prawda, powtarzałem sobie, ale przecież nie świadczy to o mojej wartości, stanowi raczej jej wizytówkę, jej miarę jako kobiety i jako człowieka.

Kto zrywa przysięgę wierności w jesieni życia?! Ma pięćdziesiąt osiem lat! Kobiety w tym wieku myślą o wnukach, nie o kochankach! I w ogóle kim musi być ten jej „przyjaciel”, jak go określiła, żeby zainteresować się kobietą z siateczką zmarszczek i srebrnymi włosami na skroni?!

Ja zapewniałem jej poczucie bezpieczeństwa, dostatek, pewność, święty spokój, a ona wzgardziła tym wszystkim! Wybrała jakiegoś lowelasa, który zapewne szeptał czułe słówka, komplementował ją i brał pod włos, ale któremu chodziło wyłącznie o pieniądze! O cóż innego mogłoby mu chodzić?

*

Pani Krystyna potrafiła słuchać, to pewne. Kiedy wylał się ze mnie ten niemęski płacz, którego okropnie się wstydziłem, po prostu posadziła mnie na krześle i zaparzyła herbatę. Tego mi było trzeba. I jeszcze tej milczącej aprobaty dla moich słów. Nic nie musiała mówić, w wyrazie jej twarzy, sposobie przechylenia głowy i spojrzeniu widziałem wyraźnie: ta kobieta mnie rozumie i jest tak samo zszokowana. Bardzo tego potrzebowałem.

– Ile lat ma pani Bożena? – zapytała, kiedy już wyrzuciłem z siebie wszystkie żale i zamilkłem, popijając aromatyczny napar, do którego dodała chyba jakiejś konfitury, bo był kwaskowaty.

– Pięćdziesiąt osiem.

Wyglądała na wstrząśniętą.

– A on? Ten…? – Urwała.

Widocznie nie wiedziała, jak go nazwać. To też świadczyło o jej delikatności. „Kochanek” brzmiałoby zbyt obcesowo.

– Nie wiem – odparłem. – Wie pani, ja z nią nawet nie rozmawiałem. Nie dała mi szansy… Nam. Nam nie dała szansy, naszemu małżeństwu. Harowałem dzień i noc, Bożena chciała mieć kolejne sklepy, a ja załatwiałem, wynajmowałem, przywoziłem towar… Mamy jeszcze dwa butiki odzieżowe, domyśla się pani, że trzeba trochę pojeździć za tymi szmatkami, aby zawsze było coś nowego na wieszakach… I właśnie pojechałem po towar, a po powrocie zastałem rozbebeszone mieszkanie i list na ławie w salonie. „Odchodzę, kocham kogoś, ten ktoś kocha mnie. Z tobą żyłam tylko dla pracy, dla pieniędzy, a przecież nie na tym polega życie…” Same bzdury, pani Krystyno. Nic konkretnego. Gdyby napisała, co mi zarzuca, co jej nie odpowiadało… Jakoś bym się do tego ustosunkował. Może rzeczywiście ostatnio za bardzo zająłem się interesami, ale przecież sama tego chciała. Mnie już te pieniądze niepotrzebne, co ja z nimi zrobię? Do trumny zabiorę?

Pani Krystyna wyglądała, jakby połknęła coś kwaśnego, więc urwałem. Może to było nietaktowne mówić przy niej o pieniądzach, bo w sumie nie płaciliśmy jej jakoś szczególnie dużo…

– Mamy tylko jednego syna, już dorosłego, na swoim – dodałem jeszcze, a ona pokiwała głową. – Bardzo dobrze zarabia, jest programistą. Pracuje w Holandii i nic nie wskazuje na to, żeby zamierzał wrócić.

– A kiedy żona odeszła? – zapytała. – Bo nie było jej tu w sklepie od dość dawna. Sądziłam, że może jest chora. Pan wydawał się taki smutny…

Rozkleiłem się znowu. Tyle czasu się trzymałem, a teraz beczę jak dziecko. Jak to jednak zwykła dobroć zmiękcza człowieka, pomyślałem.

– Cztery tygodnie temu – wyjaśniłem. – Nie chciałem przedtem nic mówić, bo… W zasadzie wcale nie zamierzałem mówić. Ani dziś, ani nigdy. To przecież nie pani problemy, ja nie powinienem pani obciążać… Tylko jakoś tak… Może przez to, że zbliżają się święta, ta dekoracja na witrynie… Ale ja sobie przecież poradzę.

– Na pewno – uspokoiła mnie. – Boże Narodzenie na każdego tak działa. Robimy się sentymentalni i zaczynamy inaczej patrzeć na życie. To minie.

– Tak, minie. Wszystko wróci do normy.

Widziałem po jej minie, że chciała dodać coś w rodzaju „i żona też wróci”, ale z jakiegoś powodu się powstrzymała. Podziękowałem jej, wziąłem raport i pieniądze, po czym wyszedłem ze sklepu na zimny, wilgotny wiatr, który natychmiast wywiał z mojego serca tę odrobinę ciepła, którą zdołała podzielić się ze mną pani Krystyna.

*

Po powrocie do pustego domu przez kolejne dwie godziny nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Czym właściwie zajmowałem się przed odejściem Bożeny? Jak spędzałem sobotnie popołudnia i wieczory? Przyszło mi do głowy, że chyba nigdy nie robiłem nic interesującego ani nawet szczególnie przyjemnego. I właściwie nie spędzałem czasu z żoną. Każde z nas robiło coś osobno.

Co do mnie, na ogół nalewałem sobie szklaneczkę czegoś mocniejszego i siadałem przed telewizorem. Niby zerkałem jednym okiem, trochę też przeglądałem gazetę, ale zwykle kończyło się to tak, że przenosiłem się na sofę i drzemałem spokojnie aż do wieczora.

Bożena najczęściej siedziała przy komputerze, czasem buszowała w drogeriach i innych sklepach internetowych – niemal wszystkie zakupy robiła ostatnio przez internet. Niekiedy oglądała serial, miała wykupiony dostęp do jakichś platform, uwielbiała filmy. Może powinienem był zabierać ją do kina? Ale przecież sama narzekała, że teraz kino to już nie to co dawniej, że wiecznie śmierdzi prażoną kukurydzą, ludzie szeleszczą jakimiś papierami, mlaskają, nie umieją się zachować.

Czasem robiła sobie domowe spa i wtedy łazienka była wyłączona z użytku na kilka godzin, musiałem chodzić na piętro, do tej mniejszej. Ale to mi nie przeszkadzało, niech się kobieta bawi, ona potrzebowała tych wszystkich maseczek i balsamów. Jedyne, czego nie rozumiałem, to po co jej te świeczki wokół wanny i butelka czerwonego wina. Bałem się, że zaśnie, zapalą jej się włosy albo stłucze kieliszek i się pokaleczy… Raz czy dwa zaglądałem do niej, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Miała nienaturalne rumieńce, była cała błyszcząca od tych kremów… Nawet ponętnie wyglądała.