Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Samotny wilk

Samotny wilk

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7985-322-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Samotny wilk

Mistrz thrillera prawniczego w najwyższej formie:
trzydziesta powieść w blisko trzydziestoletniej karierze pisarskiej Johna Grishama!
Sebastian Rudd nie jest typowym prawnikiem. Rolę jego biura pełni kuloodporna furgonetka z dostępem do bezprzewodowego internetu, wyposażona w barek, małą lodówkę, wygodne skórzane fotele, broń ukrytą w schowku i solidnie uzbrojonego kierowcę. Nie ma kancelarii, partnerów, współpracowników i tylko jednego podwładnego, który pełni funkcję kierowcy, ochroniarza, urzędnika sądowego i powiernika. Mieszka samotnie w małym, ale niezwykle bezpiecznym mieszkaniu na ostatnim piętrze, którego głównym meblem jest zabytkowy stół bilardowy. Popija burbona i nosi broń.
Sebastian broni tych, których inni prawnicy omijają szerokim łukiem. Dlaczego właśnie ich? Ponieważ uważa, że każdy ma prawo do sprawiedliwego procesu, nawet jeśli on sam musi grać nieczysto, by osiągnąć ten cel. Równie mocno jak niesprawiedliwości, nie znosi firm ubezpieczeniowych, banków i korporacji. I nie ufa władzy, choć w jakimś sensie ją reprezentuje.

Sebastian Rudd to jedna z najbarwniejszych, najbardziej wyrazistych i jednocześnie kontrowersyjnych postaci wykreowanych przez Johna Grishama.
Autor nie starzeje się i nie traci "pazura", mimo ogromnego dorobku literackiego i sukcesów.
Jego nowy bohater jest bardzo nowoczesny, bliski Jackowi Reacherowi, charakterem i metodami działania.


Najlepszy z żyjących autorów thrillerów.
Ken Follett

Fantastyczna książka!
Grisham wciąż potrafi wymyślać bohaterów z charakterem, intrygujące zagadnienia prawne i splatać je w porywającą historię łotrzykowską.
The Washington Post

Sebastian Rudd jest swego rodzaju wojownikiem sprawiedliwości społecznej, który wbija szpilę systemowi sądownictwa.
Jego bezceremonialność i brak ogłady połączone z mądrością sądów i niemal poetycką aurą, jaką wokół siebie roztacza,
czynią z niego Philipa Marlowe’a dwudziestego pierwszego wieku.
The New York Times Book Review

John Grisham jest wyrafinowanym i inteligentnym pisarzem, a każda jego książka to to eksperyment…
Lee Childem w wywiadzie dla „Playboya”

Polecane książki

Marzeniem każdego posiadacza ogrodu lub działki jest, by był on produktywny, piękny, rodził zdrowe warzywa i owoce, by wymagał niskich nakładów, a przy okazji był zgodny z naturą. Wielu ludzi uważa, że to opis czterech rożnych ogrodów. Na szczęście możliwe jest połączenie tych wszystkich cech. By os...
W publikacji wskazano nową konwencję poznawczą prawa, pozwalającą opisać teoretyczny problem podziału prawa na publiczne i prywatne w innym aspekcie, niż dotychczas powszechnie próbowano to czynić na gruncie nauk prawnych. Rozgraniczenie prawa publicznego od prawa prywatnego jest bowiem kwestią pozn...
Siedziba królewska w Haukaby, lato roku 1077. Szesnastoletnia Margret, córka szwedzkiego króla Ingego, jest ambitna i rozważna. Gdy nadchodzi czas jej zamążpójścia, rozumie, że od niej wymaga się znacznie więcej niż od zwykłej dziewczyny. Jej małżeństwo z Magnusem Berrføt, synem króla Norwegii ...
Prezentowana monografia jest poświęcona wszystkim środkom prawnym stosowanym w administracyjnym postępowaniu egzekucyjnym niezależnie od tego, w jakim akcie zostały one uregulowane. Problem środków prawnych w egzekucji administracyjnej jest doniosły teoretycznie, ma również ogromne znaczenie praktyc...
"Szokujący reportaż śledczy! Chcąc poznać mechanizmy rekrutacyjne Państwa Islamskiego, dziennikarka decyduje się na wcielenie w rolę naiwnej, młodej dziewczyny gotowej do przyłączenia się do dżihadu. Kontynuując mistyfikację, zakłada hidżab i powoli przeistacza w uległą muzułmankę. Do kontaktów z i...
Jest to pierwsza w Polsce publikacja przedstawiająca praktyczne aspekty badań naukowych prowadzonych nad polityką pieniężna w banku centralnym. W książce ograniczono, w stosunku do artykułów źródłowych, stronę formalną, tak by stała się bardziej przystępna dla czytelnika. Książka zawiera zarówno sze...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa John Grisham

zakupiono w sklepie:

Legimi

identyfikator transakcji:

4302210

znak wodny:

O książce

Sebastian Rudd to prawnik, który kancelarię ma w kuloodpornym vanie i nigdzie nie rusza się bez broni. Jego jedynym przyjacielem jest ochroniarz, kierowca i asystent w tej samej osobie, z kryminalną przeszłością, ale bezwarunkowo lojalny. Rudd, adwokat ulicy, bierze sprawy, których nie wziąłby żaden inny prawnik. A ktoś, kto wpada w prawdziwe kłopoty, powinien się cieszyć, że ma go po swojej stronie. Nie każdy jednak zdaje sobie z tego sprawę.

Sebastian Rudd – nieznoszący korporacji, banków i ubezpieczycieli, nieufający władzom, zwłaszcza systemowi sprawiedliwości – to najbarwniejsza postać ze wszystkich powieści Grishama.

John Grisham

Współczesny amerykański pisarz, autor 32 powieści (w tym pięciu dla młodzieży), fabularyzowanego reportażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w 40 językach, a ich łączny nakład przekroczył 300 milionów egzemplarzy. W 2011 r. otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee. Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy, takiej miary jak Sydney Pollack, Francis Ford Coppola, Robert Altman czy Alan J. Pakula, a ekranizacje jego powieści, m.in. Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Klient z Susan Sarandon czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem, stały się megahitami.

www.facebook.com/JohnGrisham

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

FIRMAKANCELARIAZAKLINACZ DESZCZUKRÓL ODSZKODOWAŃWIĘZIENNY PRAWNIKOSTATNI SPRAWIEDLIWYCALICO JOEKOMORADARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTAUŁASKAWIENIENIEWINNY CZŁOWIEKRAPORT PELIKANAGÓRA BEZPRAWIACHŁOPCY EDDIEGOKLIENTSAMOTNY WILKJake BriganceCZAS ZABIJANIACZAS ZAPŁATYTheodore BooneOSKARŻONYAKTYWISTA

Tytuł oryginału:ROGUE LAWYER

Copyright © Belfry Holdings, Inc. 2015All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2016

Polish translation copyright © Anna Dobrzańska 2016

Redakcja: Monika Strzelczyk

Zdjęcie na okładce: Silas Manhood

Projekt graficzny okładki i serii: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-322-9

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu

CZĘŚĆ PIERWSZAPOGARDA1

Nazywam się Sebastian Rudd i choć jestem znanym adwokatem ulicy, nie zobaczycie mojego nazwiska na billboardach, przystankach autobusowych ani w branżowym wykazie firm i instytucji. Nie płacę za to, żeby pokazywano mnie w telewizji, choć jestem tam częstym gościem. Moje nazwisko nie figuruje w żadnej książce telefonicznej. Nie prowadzę tradycyjnego biura. Legalnie noszę broń, ponieważ moje nazwisko i twarz ściągają uwagę ludzi, którzy również noszą broń i nie wahają się jej używać. Mieszkam sam, zwykle również sam sypiam, brak mi cierpliwości i wyrozumiałości potrzebnych do podtrzymywania przyjaźni. Prawo to moje życie – pochłania całą moją energię i – czasami – daje satysfakcję. W przeciwieństwie do pewnej zapomnianej osoby nie nazwałbym go „zazdrosną kochanką”1. Przypomina raczej apodyktyczną żonę, która sprawuje kontrolę nad książeczką czekową. Człowiek nie może się od niej uwolnić.

Sypiam w tanich motelach, które zmieniam co tydzień. Nie staram się oszczędzać, po prostu próbuję przeżyć. Wielu ludzi chętnie posłałoby mnie do piachu; niektórzy z nich głośno i dobitnie wyrażają swoją opinię. Na studiach prawniczych nie mówią ci, że pewnego dnia być może będziesz bronił człowieka oskarżonego o zbrodnię tak ohydną, że słysząc o niej, spokojni obywatele mają ochotę chwycić za broń i grozić, że zabiją oskarżonego, jego obrońcę i sędziego.

Mnie już grożono. Dla adwokata ulicy, który od dziesięciu lat zajmuje się tym co ja, to normalka.

Kiedy kończyłem studia prawnicze, pracy było jak na lekarstwo. Niechętnie zgodziłem się pracować w niepełnym wymiarze godzin jako obrońca z urzędu. Potem trafiłem do małej, niedochodowej firmy zajmującej się wyłącznie sprawami karnymi. Po kilku latach firma padła, a ja – podobnie jak inni – skończyłem na bruku i walczyłem o przetrwanie.

Jedna sprawa przyniosła mi rozgłos. Nie powiem, że stałem się sławny, bo – bądźmy szczerzy – jak można powiedzieć, że prawnik jest sławny w mieście, w którym mieszka milion ludzi? Wiele miejscowych papug myśli, że są sławne. Modląc się w duchu o to, żebyś zbankrutował, uśmiechają się z billboardów i głęboko zaniepokojeni twoimi krzywdami, zadzierają nosa w reklamach telewizyjnych. Sami płacą za swój rozgłos. Ja nie.

Jak co tydzień zmieniam motel. Jestem w trakcie procesu w posępnej, konserwatywnej mieścinie o nazwie Milo, dwie godziny drogi od miasta. Bronię upośledzonego umysłowo, osiemnastoletniego wyrzutka oskarżonego o zamordowanie dwóch dziewczynek. To jedna z najokrutniejszych zbrodni, z jakimi miałem do czynienia, a miałem do czynienia z wieloma. Moi klienci są prawie zawsze winni, więc nie tracę czasu na załamywanie rąk i zastanawianie się, czy dostaną to, na co zasługują. Gardy jest jednak niewinny. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie, bo nie ma. Dla mieszkańców Milo liczy się to, że sąd uzna go za winnego i skaże na karę śmierci, która zostanie wykonana najszybciej, jak się da, żeby cała mieścina poczuła się lepiej, a życie mogło toczyć się dalej. Tylko dokąd? Słowo honoru, że nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. To miejsce od pięćdziesięciu lat kisi się we własnym sosie i jeden parszywy werdykt niczego tu nie zmieni. Czytałem i słyszałem, że sprawa z Milo potrzebuje „zamknięcia”, cokolwiek to znaczy. Trzeba być idiotą, by uwierzyć, że ta mieścina rozkwitnie i stanie się bardziej tolerancyjna po tym, jak na Gardym zostanie wykonana kara śmierci.

Moja praca jest złożona i skomplikowana, a zarazem dość prosta. Państwo płaci mi za to, żebym jak najlepiej bronił oskarżonych o zabójstwa, za które grozi kara śmierci, a to oznacza, że dwoję się i troję, próbując rozpętać piekło w sali sądowej, gdzie nikt mnie nie słucha. W zasadzie Gardy został skazany w dniu, kiedy go aresztowano, a jego proces to czysta formalność. Tępi, zdesperowani gliniarze spreparowali zarzuty i sfabrykowali dowody. Prokurator wie o tym, ale to facet bez kręgosłupa moralnego, który w przyszłym roku będzie się ubiegał o reelekcję. Sędzia śpi. Ławnicy to mili, prości ludzie, którzy ze zdumieniem obserwują proces i naiwnie wierzą w kłamstwa, którymi karmią ich dumne władze.

W Milo nie brakuje tanich moteli, nie mogę się jednak w nich zatrzymać. Zostałbym zlinczowany, obdarty ze skóry lub spalony na stosie; albo wszystko skończyłoby się jeszcze szybciej, gdyby – przy odrobinie szczęścia – snajper wpakował mi kulkę między oczy. Policja stanowa zapewnia mi ochronę na czas procesu, ale mam wrażenie, że ci kolesie niespecjalnie się do tego przykładają. Postrzegają mnie tak jak większość ludzi. Dla nich jestem długowłosym oszołomem, na tyle chorym, żeby walczyć o prawa dzieciobójców i im podobnych.

Mieszkam w motelu Hampton Inn oddalonym o dwadzieścia pięć minut jazdy od Milo. Kosztuje sześćdziesiąt dolarów za noc i państwo zwróci mi te pieniądze. W pokoju obok mieszka Partner – potężny, uzbrojony po zęby facet, który nosi czarne garnitury i wszędzie mnie wozi. Jest moim szoferem, ochroniarzem, powiernikiem, uczniem, pomagierem i jedynym przyjacielem. Zdobyłem jego lojalność, kiedy ława przysięgłych uznała, że nie jest winny zabójstwa działającego pod przykryciem członka brygady antynarkotykowej. Wyszliśmy razem z sali sądowej i od tamtej pory jesteśmy nierozłączni. Kilka razy gliniarze po służbie próbowali go sprzątnąć. Raz chcieli sprzątnąć mnie.

A jednak wciąż trzymamy się na nogach. Choć może powinienem powiedzieć, że wciąż uchylamy się od kul.

2

O ósmej rano Partner puka do moich drzwi. Czas na nas. Mówimy sobie „Dzień dobry” i wsiadamy do mojego samochodu – dużej czarnej furgonetki Forda, przystosowanej do moich potrzeb. Ponieważ to także moje biuro, tylne siedzenia zostały ustawione wokół przykręconego do ściany małego, składanego stolika. Jest tu też kanapa, na której często spędzam noce. Wszystkie szyby są przyciemniane i kuloodporne. Mamy telewizję, system stereo, internet, lodówkę, barek, kilka sztuk broni i ubrania na zmianę. Siedzimy z przodu i wyjeżdżając z parkingu, rozpakowujemy kupione w fast foodzie bułeczki z kiełbaskami. Przed nami jedzie nieoznakowany samochód policyjny, który eskortuje nas do Milo. Drugi jedzie z tyłu. Ostatni raz grożono mi śmiercią dwa dni temu, a pogróżki wysłano e-mailem.

Partner nie odzywa się nieproszony. Nie ja wymyśliłem tę zasadę, ale ją uwielbiam. Ani jemu, ani mnie nie przeszkadzają długie przerwy w rozmowie. Po latach odzywania się wyłącznie wtedy, kiedy jest to konieczne, nauczyliśmy się porozumiewać za pomocą kiwnięć głową i milczenia. W połowie drogi do Milo otwieram teczkę i zaczynam robić notatki.

Podwójne morderstwo było tak makabryczne, że żaden z miejscowych prawników nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Potem aresztowano Gardy’ego. Wystarczy na niego spojrzeć, by wiedzieć, że jest winny. Długie, farbowane na czarno włosy, zdumiewająca kolekcja kolczyków na twarzy i tatuaży na reszcie ciała, stalowe kolczyki w uszach, zimne, wyblakłe oczy i uśmieszek, który mówi: „Dobra, zrobiłem to, i co z tego?”. W pierwszym artykule, który pojawił się w lokalnej gazecie, opisywano go jako: „Członka kultu szatana, już wcześniej notowanego za molestowanie dzieci”.

To tyle w kwestii rzetelnego i bezstronnego dziennikarstwa. Gardy nigdy nie był wyznawcą kultu szatana, a sprawa o molestowanie opiera się na samych domysłach. Jednakże od momentu ukazania się artykułu Gardy był winny i nadal się zastanawiam, jak to się stało, że wciąż żyje. Chcieli go powiesić kilka miesięcy temu.

Nie muszę mówić, że wszyscy prawnicy w Milo pozatrzaskiwali drzwi i powyłączali telefony. W miasteczku nie ma obrońców z urzędu – jest zbyt małe – i nieliczne sprawy, jakie się tu trafiają, są rozdzielane przez sędziego wśród miejscowych adwokatów. Istnieje niepisane prawo, które mówi, że najmłodsi prawnicy w mieście biorą nisko płatne sprawy, bo – po pierwsze – ktoś to musi zrobić, a – po drugie – ich starsi koledzy robili to, gdy byli młodsi. Nikt jednak nie chciał bronić Gardy’ego i, prawdę powiedziawszy, wcale się im nie dziwię. To ich mieścina i ich życie, a kontakty z takim popaprańcem mogłyby poważnie zaszkodzić ich karierze.

Jako społeczeństwo wierzymy, że nawet najgorszy przestępca zasługuje na uczciwy proces, ale są wśród nas tacy, którzy twierdzą, że nie każdy zasługuje na kompetentnego prawnika gwarantującego uczciwość procesu. Często słyszę pytanie: „Jak to jest reprezentować taką szumowinę?”.

„Ktoś musi”, odpowiadam i czym prędzej odchodzę.

Czy rzeczywiście zależy nam na uczciwych procesach? Oczywiście, że nie. Chcemy sprawiedliwości i chcemy jej szybko. A sprawiedliwe jest to, co sami za takie uznajemy.

No i dobrze, że nie wierzymy w sprawiedliwe procesy, bo z całą pewnością takich nie ma. Domniemanie niewinności zastępuje domniemanie winy. Obowiązek dostarczenia dowodów jest parodią, bo dowody to często stek kłamstw. Przekonanie o winie oznacza, że oskarżony dopuścił się zarzucanego mu czynu, więc należy go zapuszkować.

Tak czy siak, prawnicy dali nogę, zostawiając Gardy’ego na pastwę losu. I tak oto dostałem telefon. W kręgach prawnych w tej części stanu mówi się, że jeśli nie możesz znaleźć nikogo innego, dzwonisz do Sebastiana Rudda. On podejmie się obrony każdego!

Kiedy aresztowano Gardy’ego, przed więzieniem zgromadził się tłum, który domagał się sprawiedliwości. Gdy szedł pod policyjną eskortą do furgonetki, która miała go zawieźć pod gmach sądu, ludzie obrzucali go wyzwiskami, pomidorami i kamieniami. Pisano o tym w lokalnej gazecie, a wiadomość pojawiła się nawet w regionalnych wieczornych wiadomościach (w Milo nie ma przyzwoitej sieci telewizyjnej, jest tylko kiepskiej jakości kablówka). Wnosiłem o zmianę miejsca, błagałem sędziego, żeby przeniósł proces co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów od Milo, gdzie – być może – znaleźlibyśmy przysięgłych, którzy nie rzucali czymś w oskarżonego albo nie przeklinali go przy obiedzie. Odmówiono mi jednak. Wszystkie wnioski przedprocesowe zostały odrzucone.

Po raz kolejny miasteczko chce sprawiedliwości. Chce zamknięcia sprawy.

Kiedy wjeżdżamy na krótki podjazd przed budynki sądu, nie czeka na mnie rozwścieczony tłum, ale rozpoznaję znajome twarze. Zbijają się w gromadę za policyjną barykadą i podnoszą tabliczki, które głoszą: „Powiesić dzieciobójcę!”, „Szatan czeka!” i „Rudd, won z Milo!”. Kilkanaście żałosnych dusz czeka tylko, żeby wygwizdać mnie i, przede wszystkim, okazać nienawiść Gardy’emu, który przyjedzie tu za mniej więcej pięć minut. Na początku procesu ten niewielki tłum skupił na sobie uwagę kamer; niektórzy z tych ludzi pojawili się w gazetach, razem ze swoimi tabliczkami. To, oczywiście, zachęciło ich, i od tej pory przychodzą tu co rano. Gruba Susie trzyma tabliczkę „Won z Ruddem!” i wygląda, jakby chciała mnie zastrzelić. Wybuchowy Bob twierdzi, że jest krewnym jednej z dziewczynek, i jego słowa, że „proces to strata czasu”, cytowano w gazecie.

Obawiam się, że w tej kwestii ma akurat rację.

Kiedy furgonetka się zatrzymuje, Partner wyskakuje i podbiega do moich drzwi, gdzie dołącza do niego trzech krzepkich zastępców szeryfa. Wysiadam i idę pod eskortą do tylnych drzwi sądu, podczas gdy Wybuchowy Bob wyzywa mnie od dziwek. Również tym razem udaje mi się bezpiecznie wejść do środka. Nie przypominam sobie, żeby w ostatnim czasie jakiś prawnik został zastrzelony w trakcie procesu, wchodząc do budynku sądu. Niemniej jednak pogodziłem się z myślą, że mogę być tym pierwszym.

Jako jedyni wchodzimy po wąskich schodach i dalej, do małego pokoiku bez okien, w którym niegdyś więźniowie czekali na spotkanie z sędzią. Gardy dociera na miejsce kilka minut później, cały i zdrowy. Partner wychodzi i zamyka za sobą drzwi.

– Jak leci? – pytam, kiedy zostajemy z Gardym sami.

Uśmiecha się i masuje nadgarstki, z których kilka godzin temu zdjęto kajdanki.

– Chyba nieźle. Nie wyspałem się. – Nie wziął też prysznica, bo się boi. Od czasu do czasu próbuje, ale strażnicy więzienni nie włączają mu ciepłej wody. Tak więc Gardy cuchnie nieświeżym potem i brudną pościelą; na szczęście siedzi daleko od ławy przysięgłych. Czarna farba powoli schodzi mu z włosów; z każdym dniem robią się jaśniejsze, tak samo jak jego skóra, która wydaje się coraz bledsza. Gardy zmienia kolory na oczach sędziów przysięgłych – kolejny dowód jego zwierzęcych zdolności i oddania szatanowi.

– Co się dziś stanie? – pyta z niemal dziecięcą ciekawością. Jego iloraz inteligencji wynosi 70 i ledwie wystarcza, żeby go skazać i uśmiercić.

– Obawiam się, że mniej więcej to samo, Gardy. Mniej więcej to samo.

– Możesz coś zrobić, żeby przestali kłamać?

– Nie, nie mogę.

Władze stanu nie mają żadnych dowodów rzeczowych, które łączyłyby Gardy’ego z morderstwami. Żadnych. Tak więc, zamiast dokonać oceny dowodów i ponownie rozpatrzyć sprawę, robią to, co zwykle w takiej sytuacji. Brną dalej w kłamstwa i podpierają się sfabrykowanymi dowodami.

Gardy spędził w sali rozpraw dwa tygodnie, wysłuchując kłamstw, zamykając oczy i powoli kręcąc głową. Potrafi godzinami kręcić głową i przysięgli mają go za wariata. Mówiłem mu, żeby przestał, żeby usiadł prosto, wziął długopis i bazgrał coś w notatniku, jak ktoś, kto posiada mózg i chce walczyć, wygrać. On jednak nie chce tego robić, a ja nie mogę wykłócać się z klientem w sali sądowej. Powiedziałem mu też, żeby zasłonił ramiona i szyję, żeby ukryć tatuaże, ale dla niego są powodem do dumy. Powtarzałem, żeby zdjął kolczyki, lecz on twierdzi, że chce zostać sobą. Bystrzaki z więzienia w Milo zabraniają noszenia kolczyków, chyba że nazywasz się Gardy i właśnie wybierasz się do sali sądowej. W tym przypadku możesz je sobie zatrzymać. Wyglądaj tak upiornie i demonicznie, jak to tylko możliwe, Gardy, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jesteś winny.

Na gwoździu wisi wieszak z tą samą białą koszulą i spodniami khaki, które wkłada codziennie. Zapłaciłem za ten tani zestaw z własnej kieszeni. Gardy powoli rozpina pomarańczowy więzienny kombinezon i staje obok mnie. Nie nosi bielizny. Zauważyłem to już pierwszego dnia procesu i od tamtej pory staram się ignorować. Ubiera się powoli.

– Tyle kłamstw – mówi.

Ma rację. Prokurator powołał do tej pory dziewiętnastu świadków i żaden z nich nie oparł się pokusie, żeby delikatnie podkoloryzować zeznania albo kłamać w żywe oczy. Anatomopatolog, który przeprowadzał obie autopsje w stanowym laboratorium kryminalistycznym, zeznał, że ofiary utonęły, ale dodał również, że pośrednią przyczyną utonięcia były „ciosy tępym narzędziem” zadane w głowę. Dla prokuratora byłoby lepiej, gdyby ława przysięgłych uwierzyła, że dziewczynki zostały zgwałcone i pobite do nieprzytomności, zanim wrzucono je do stawu. Nie ma dowodów na to, że ofiary zostały wykorzystane seksualnie, ale oskarżyciel i tak włączył to do sprawy. Trzy godziny spierałem się z anatomopatologiem, ale trudno wykłócać się z ekspertem, nawet jeśli jest on niekompetentny.

Z braku dowodów prokuratura musiała je sfabrykować. Najbardziej obciążające zeznania złożył więzienny szpicel, którego słusznie nazywają Cwelem. Cwel to wytrawny kłamca, który w sali sądowej powie wszystko, czego zażąda od niego prokuratura. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zgarnięto Gardy’ego, Cwel wrócił do pierdla pod zarzutem posiadania narkotyków, za co groziło mu dziesięć lat. Gliniarze potrzebowali zeznań i, jak można się było spodziewać, koleś zaoferował im swoje usługi. Wtajemniczyli go w szczegóły morderstw, a następnie przewieźli Gardy’ego z więzienia okręgowego do więzienia hrabstwa, w którym siedział Cwel. Gardy nie miał pojęcia, dlaczego zostaje przeniesiony, tak jak nie wiedział, że pakuje się prosto w pułapkę (To było, zanim zostałem jego obrońcą). Zamknęli go w małej celi razem z Cwelem, który aż się palił do rozmów i pomocy. Twierdził, że nienawidzi gliniarzy i zna kilku dobrych prawników. Podobno czytał o morderstwie dziewczynek i miał przeczucie, że wie, kto to zrobił. A że Gardy nie wiedział nic o morderstwie, nie pozostało mu nic do dodania. Mimo to dwadzieścia cztery godziny później Cwel przysięgał, że słyszał, jak przyznaje się do winy. Gliniarze wyprowadzili go z celi i Gardy nie widział go aż do procesu. Jako świadek Cwel prezentował się nienagannie w koszuli, która zakrywała tatuaże, pod krawatem i z ostrzyżonymi włosami. W najdrobniejszych szczegółach odtworzył opowieść Gardy’ego o tym, jak poszedł za dziewczynkami do lasu, zrzucił je z rowerów, zakneblował i związał, a następnie torturował, wykorzystał seksualnie, pobił i nieprzytomne wrzucił do stawu. W jego wersji Gardy był naćpany i słuchał heavy metalu.

To dopiero było przedstawienie! Wiedziałem, że to kłamstwo, tak jak wiedzieli o tym Gardy, Cwel, gliniarze i prokuratorzy. Podejrzewam nawet, że i sędzia miał pewne wątpliwości. A jednak przysięgli połknęli haczyk i z odrazą i nienawiścią patrzyli na mojego klienta, który zamknął oczy i kręcił głową – nie, nie, nie. Zeznania Cwela były tak makabryczne i szczegółowe, że czasami trudno było uwierzyć, że zmyśla. Nikt nie potrafi tak kłamać!

Maglowałem tę kanalię przez pełne osiem godzin. To był bardzo długi i bardzo męczący dzień. Sędzia okazywał rozdrażnienie, przysięgli mieli czerwone, zapuchnięte oczy, ale ja mogłem tak przez tydzień. Pytałem Cwela, ile razy zeznawał w procesach karnych. Odparł, że może dwa. Wyciągnąłem akta, odświeżyłem mu pamięć i wymieniłem dziewięć innych procesów, w których dokonywał podobnych cudów dla naszych uczciwych i bezstronnych prokuratorów. Kiedy okazało się, że odzyskał pamięć, zapytałem, ile razy prokuratura złagodziła mu wyrok po tym, jak kłamał dla nich w sądzie. Odparł, że nigdy, więc po raz kolejny musiałem przejrzeć akta dziewięciu spraw. Przedstawiłem dowody. Udowodniłem wszystkim, zwłaszcza ławnikom, że koleś to kłamliwy donosiciel, który dostarcza fałszywych zeznań w zamian za złagodzenie wyroku.

Przyznaję – w sądzie często wpadam w złość, co działa na moją niekorzyść. Wkurzyłem się na Cwela i maglowałem go tak bezlitośnie, że niektórzy przysięgli zaczęli mu współczuć. W końcu sędzia kazał mi przejść dalej, ale ja wcale nie miałem takiego zamiaru. Nienawidzę kłamców, zwłaszcza takich, którzy przysięgają, że będą mówili całą prawdę i tylko prawdę, a później kłamią jak z nut, żeby pogrążyć mojego klienta. Krzyczałem na Cwela, a sędzia krzyczał na mnie i były chwile, kiedy wydawało się, że w sali sądowej wszyscy krzyczą. To nie pomogło Gardy’emu.

Można by sądzić, że prokurator przerwie tę paradę kłamstw i powoła choćby jednego wiarygodnego świadka, ale takie posunięcie wymagałoby inteligencji. I tak następnym świadkiem był kolejny osadzony – ćpun, który zeznał, że był na korytarzu pod celą Gardy’ego i słyszał, jak ten zwierza się Cwelowi.

Kolejne kłamstwa.

– Proszę, zrób coś, żeby przestali – mówi Gardy.

– Próbuję, Gardy. Robię, co mogę. Musimy iść.

3

Zastępca szeryfa prowadzi nas do sali sądowej, która, jak podczas całego procesu, jest pełna ludzi i wyczuwa się pełne napięcia wyczekiwanie. To dziesiąty dzień procesu i jestem przekonany, że poza tym w mieścinie nie dzieje się absolutnie nic. Jesteśmy tu jedyną atrakcją! Sala rozpraw jest wypełniona po brzegi, ludzie stoją nawet pod ścianami. Dzięki Bogu, że na zewnątrz jest chłodno, bo utonęlibyśmy we własnym pocie.

Każdy proces o zabójstwo, za które grozi kara śmierci, wymaga obecności co najmniej dwóch adwokatów. Moim kolegą po fachu, albo „pomagierem”, jest Trots – tępy, apatyczny chłopak, który powinien spalić dyplom prawnika i przekląć dzień, w którym zaczął marzyć o tym, żeby pokazać swoją twarz w sali sądowej. Pochodzi z małego miasta dwadzieścia kilometrów od Milo. Myślał, że to wystarczająco daleko, żeby uniknąć nieprzyjemności związanych z reprezentowaniem Gardy’ego. Zaproponował, że zajmie się czynnościami wstępnymi, licząc na to, że da nogę, kiedy dojdzie do procesu. Niestety, nie wszystko poszło po jego myśli. Zawalił czynności wstępne, tak jak może zawalić tylko nowicjusz, a następnie próbował się wykręcić. Nie da rady, powiedział sędzia. Trots pomyślał więc, że posiedzi obok mnie, nabędzie doświadczenia, poczuje atmosferę prawdziwego procesu i tak dalej, ale po tym, jak kilka razy grożono mu śmiercią, odpuścił. Grożenie śmiercią to dla mnie chleb powszedni, jak poranna kawa i kłamliwi gliniarze.

Składałem trzy wnioski o usunięcie Trotsa z sali rozpraw. Oczywiście wszystkie zostały odrzucone, tak więc Gardy i ja utknęliśmy przy jednym stole z kretynem, który bardziej nam szkodzi, niż pomaga. Trots siedzi najdalej, jak może, choć zważywszy na bijący od mojego klienta smród, wcale mu się nie dziwię.

Kilka miesięcy temu Gardy powiedział mi, że kiedy Trots przesłuchiwał go po raz pierwszy w więzieniu hrabstwa, był zszokowany, gdy Gardy wyznał, że jest niewinny. Nawet się o to pokłócili. To się nazywa żarliwy obrońca!

Tak więc Trots siedzi przy drugim końcu stołu z nosem w notatkach. Niczego nie widzi i niczego nie słyszy, ale czuje na sobie spojrzenia siedzących za nami ludzi, którzy nas nienawidzą i najchętniej powiesiliby mnie i jego razem z naszym klientem. Trots ma nadzieję, że kiedyś to minie i wraz z końcem procesu wróci do normalnego życia. Myli się. Zaraz po procesie napiszę skargę do sądu stanowego o to, że Trots „dopuścił się zaniedbań” zarówno przed procesem, jak i w trakcie niego. Robiłem to już i wiem, jak to udowodnić. Toczę własne wojny z palestrą i rozumiem, jak to działa. Kiedy skończę z Trotsem, sam będzie chciał zrezygnować z prawa do wykonywania zawodu i podjąć pracę w autokomisie.

Gardy siedzi pośrodku stołu. Trots nawet na niego nie patrzy, nie mówiąc o tym, żeby z nim rozmawiał.

Huver, prokurator, podchodzi do mnie i wręcza kartkę papieru. Nie mówimy sobie „Dzień dobry” ani nie wymieniamy uprzejmości. Jesteśmy od tego tak dalecy, że jakikolwiek cywilizowany pomruk byłby nie lada niespodzianką. Nienawidzę tego człowieka, a on nienawidzi mnie, ale mam w tej rozgrywce pewną przewagę. Niemal co miesiąc użeram się z zadufanymi w sobie prokuratorami, którzy kłamią, oszukują, unikają odpowiedzi, tuszują sprawy, pogwałcają zasady etyki i robią co w ich mocy, żeby doprowadzić do skazania, nawet jeśli znają prawdę, która całkowicie mija się z tym, co chcą udowodnić. Znam ten gatunek, ten rodzaj prawników, którym wydaje się, że stoją ponad prawem, bo to oni je stanowią. Tymczasem Huver nieczęsto ma do czynienia z takimi jak ja, bo rzadko uczestniczy w głośnych procesach, a jeszcze rzadziej w takich, w których obrońcą oskarżonego jest pitbul. Gdyby częściej miał do czynienia z adwokatami mojego pokroju, może nienawidziłby nas z większą wprawą. Dla mnie to sposób życia.

Biorę kartkę i pytam:

– Kto jest twoim kłamcą dnia?

Nie odpowiada i wraca do swojego stołu, przy którym ubrani na czarno asystenci debatują nad czymś z wielką powagą, robiąc przedstawienie przed publicznością. To najważniejsze wydarzenie w ich marnych, zaściankowych karierach, i mam wrażenie, że wszyscy z biura prokuratora okręgowego, którzy potrafią chodzić, mówić, nosić tanie garnitury i nowe aktówki, zgromadzili się wokół tego stołu, żeby zapewnić triumf sprawiedliwości.

Woźny sądowy krzyczy, ja wstaję, do sali rozpraw wchodzi sędzia Kaufman. Potem siadamy. Gardy odmawia wstawania. Początkowo jego zachowanie irytowało Wysoki Sąd. W pierwszy dzień procesu – mam wrażenie, że od tej pory minęły miesiące – Kaufman warknął do mnie: „Panie Rudd, czy może pan poprosić swojego klienta o to, żeby wstał?”.

Zrobiłem, o co mnie prosił, jednak Gardy odmówił. Jego zachowanie na tyle zbulwersowało sędziego, że wrócił do tematu w swoim gabinecie. Zagroził, że ukarze mojego klienta i na cały dzień rozprawy pozostawi go w więzieniu. Chciałem mu nawet przyklasnąć, ale wiedziałem, że taka nadmierna reakcja nie pozostałaby bez echa w trakcie apelacji.

Jak słusznie zauważył Gardy: „Co mogą mi zrobić, czego mi jeszcze nie zrobili?”.

I tak codziennie rano sędzia Kaufman rozpoczyna rozprawę, gromiąc wzrokiem mojego klienta, który zwykle siedzi zgarbiony na krześle i albo bawi się kolczykiem w nosie, albo leniwie kiwa głową. Nie potrafię powiedzieć, którym z nas, mną czy nim, Kaufman gardzi bardziej. Jak reszta mieszkańców Milo przez długi czas żył w przekonaniu, że Gardy jest winny. I jak wszyscy w sali sądowej nienawidzi mnie od dnia, kiedy się w niej pojawiłem.

To bez znaczenia. W tej branży człowiek rzadko zyskuje przyjaciół, ale szybko robi sobie wrogów.

Ponieważ, podobnie jak Huver, sędzia Kaufman w przyszłym roku będzie ubiegał się o reelekcję, rozciąga usta w sztucznym uśmiechu polityka, wita wszystkich w sali rozpraw i zapowiada kolejny ciekawy dzień pogoni za prawdą. Na podstawie obliczeń, których dokonałem kiedyś podczas lunchu, gdy w sali sądowej nie było żywej duszy, mam powody przypuszczać, że za moimi plecami siedzi jakieś trzysta dziesięć osób. Oprócz matki Gardy’ego i jego siostry, wszyscy modlą się o wyrok skazujący na śmierć i szybką egzekucję, a to zależy od sędziego Kaufmana. Sędziego, który zezwalał na składanie fałszywych zeznań. Czasami jednak sprawia wrażenie, jakby się bał, że jeśli podtrzyma któryś z moich sprzeciwów, straci kilka głosów.

Kiedy wszyscy są już na miejscach, do sali wchodzą sędziowie przysięgli. Na ławach tłoczy się czternaście osób – wybrana dwunastka i dwoje zastępców, na wypadek gdyby ktoś się rozchorował albo zrobił coś złego. Nie są odizolowani (choć wnosiłem o to), tak więc co wieczór wracają do domów i wieszają psy na Gardym i na mnie. Codziennie po południu Wysoki Sąd ostrzega ich, żeby nie rozmawiali na temat procesu, ale jeszcze dobrze nie wyjdą z gmachu sądu, a już zaczynają paplać. Oni podjęli już decyzję. Gdyby głosowali teraz, zanim powołamy któregokolwiek ze świadków obrony, uznaliby Gardy’ego za winnego zarzucanych mu czynów i zażądali kary śmierci. Po wszystkim wróciliby do domów jako bohaterowie i do końca życia rozprawialiby o procesie. Kiedy mój klient dostanie zastrzyk, będą się szczycić rolą, jaką odegrali w walce o sprawiedliwość. Staną się gwiazdami Milo. Ludzie będą im gratulować, zatrzymywać na ulicach i rozpoznawać w kościele.

Kaufman wita ich, dziękuje za wypełnianie obowiązku obywatelskiego i pyta z powagą, czy ktokolwiek kontaktował się z nimi albo próbował wpłynąć na ich decyzję. Słysząc to pytanie, niektórzy zerkają w moją stronę, jakbym miał czas, siłę i był na tyle głupi, żeby przemykać ulicami Milo i tropić przysięgłych, żeby ich (1) przekupić, (2) zastraszyć, (3) błagać. Mimo potoku grzechów popełnionych przez drugą stronę, chodzą słuchy, że jestem jedynym kanciarzem w sali rozpraw. Prawda jest taka, że gdybym miał pieniądze, czas i personel, przekupiłbym lub zastraszył – albo zrobił jedno i drugie – każdego z przysięgłych. Kiedy państwo z jego nieograniczonymi środkami prowadzi nieuczciwą grę i oszukuje na każdym kroku, to te oszustwa są w pełni uzasadnione. Nie ma równych szans. Nie ma sprawiedliwości. Jedyną alternatywą dla prawnika walczącego o to, by ocalić Bogu ducha winnego klienta, jest oszukiwanie i uciekanie się do kłamstw.

Jeśli jednak obrońca zostanie przyłapany na kłamstwie, sąd nakłada na niego sankcje, izba adwokacka udziela mu reprymendy, a w najgorszym razie stawia w stan oskarżenia. Jeśli prokurator zostanie przyłapany na kłamstwie, wybierają go ponownie albo mianują sędzią. W naszym systemie prokurator nigdy nie ponosi odpowiedzialności.

Sędziowie przysięgli zapewniają Wysoki Sąd, że wszystko jest, jak należy.

– Panie Huver – zaczyna z powagą Kaufman – proszę wezwać kolejnego świadka.

W sali pojawia się fundamentalistyczny pastor: przekształcił dawny salon Chryslera w Kościół Żniwa Bożego, do którego ściągają tłumy. Widziałem go raz w miejscowej kablówce, i to mi wystarczyło. Jego zasługa polega na tym, że – jak twierdzi – spotkał Gardy’ego podczas wieczornego nabożeństwa dla młodzieży. Zgodnie z jego wersją wydarzeń, Gardy miał na sobie koszulkę z logo zespołu heavymetalowego o dość zawoalowanym, satanistycznym przesłaniu. To dzięki niej szatan przeniknął do kościoła. W powietrzu wyczuwało się duchowy niepokój i Bóg był wyraźnie niezadowolony z obrotu spraw. Z bożą pomocą pastor zlokalizował źródło zła, przerwał mszę, podszedł do miejsca, w którym siedział Gardy, i wyrzucił go z kościoła.

Mój klient twierdzi, że nigdy nie zbliżał się do Kościoła Żniwa Bożego. Co więcej, utrzymuje, że nigdy w ciągu swojego osiemnastoletniego życia nie był w żadnym kościele. Potwierdza to jego matka. Jak to mówią na wsi, rodzina Gardy’ego jest głęboko „niekościelna”.

Nie bardzo rozumiem, jak to się ma do sprawy o morderstwo. Przecież to niedorzeczne i graniczy z głupotą. Zakładając, że mój klient zostanie skazany na śmierć, za dwa lata wszystkie te bzdury będą analizowane przez bezstronny sąd apelacyjny, trzysta kilometrów stąd. Tamci sędziowie, ledwie odrobinę mądrzejsi od Kaufmana, nieprzychylnym okiem spojrzą na wioskowego kaznodzieję i jego zmyśloną historyjkę o sprzeczce, do której doszło trzynaście miesięcy przed morderstwami.

Wnoszę sprzeciw, ale zostaje oddalony. Wściekły, wnoszę kolejny, i ten również zostaje oddalony.

Tymczasem Huver za wszelką cenę chce, by jego szatańska teoria stała się częścią sprawy. Dwa dni temu sędzia Kaufman otworzył wrota, przez które do sali rozpraw może wejść dosłownie wszystko. Zatrzasnę je, gdy powołam pierwszego świadka obrony. Będziemy mieli szczęście, jeśli protokolantka poświęci nam sto słów.

Pastor zalega z podatkami w innym stanie. Nie wie, że o tym wiem, i dlatego, przesłuchując go, będę miał niezły ubaw. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Ława przysięgłych podjęła już decyzję. Gardy to potwór, który zasługuje na to, żeby trafić do piekła. Ich zadaniem jest tę podróż przyspieszyć.

Gardy pochyla się w moją stronę i szepcze:

– Panie Rudd, przysięgam, że nigdy nie byłem w kościele.

Kiwam głową i uśmiecham się, bo to wszystko, co mogę zrobić. Obrońca nie może zawsze wierzyć klientowi, ale kiedy Gardy mówi, że nie był w kościele, wierzę mu.

Kaznodzieja łatwo wpada w złość i zamierzam zrobić z tego użytek. Wykorzystuję zaległe podatki, żeby go wkurzyć, a kiedy się zdenerwuje, niełatwo mu się uspokoić. Wciągam go w dyskusję o nieomylności Pisma Świętego, Trójcy Świętej, Apokalipsie, mówieniu wieloma językami, wężach, piciu trucizny i szerzącym się w Milo kulcie szatana. Huver zgłasza sprzeciwy, a Kaufman je podtrzymuje. W pewnym momencie duchowny – świętoszkowaty człowiek o czerwonej twarzy – zamyka oczy i unosi ręce nad głowę. Widząc to, zamieram, kulę się ze strachu i zerkam na sufit, w obawie że zaraz spadnie na mnie grom. Pastor nazywa mnie ateistą i mówi, że pójdę do piekła.

– A więc jest pan władny posyłać ludzi do piekła? – odgryzam się.

– Bóg mówi mi, że pójdzie pan do piekła.

– To proszę przełączyć go na głośnik, żebyśmy wszyscy usłyszeli.

Dwóch sędziów przysięgłych chichocze pod nosem. Kaufman ma dość. Wali młotkiem i ogłasza przerwę na lunch. Zmarnowaliśmy poranek na świętoszkowatego kutafona i jego wyssane z palca zeznania, ale nie on pierwszy pcha się do sali sądowej. Mieścina pełna jest niedoszłych bohaterów.

4

Lunch to prawdziwa przyjemność. Ponieważ niebezpiecznie jest opuszczać gmach sądu, a nawet salę rozpraw, Gardy i ja jemy kanapki przy stole dla obrony. Takie same lunch boxy dostają sędziowie przysięgli. Przynoszą szesnaście pojemników, z których my wybieramy dwa, a reszta trafia do sali obrad. To był mój pomysł, bo nie chciałem zostać otruty. Gardy o niczym nie wie; po prostu jest głodny. Mówi, że jedzenie w więzieniu jest takie, jak można się spodziewać, i twierdzi, że nie ufa strażnikom. Nic tam nie je, a ponieważ jedynym posiłkiem, który spożywa w ciągu dnia, jest lunch, zapytałem sędziego Kaufmana, czy hrabstwo mogłoby podwoić porcje i dać chłopakowi dwie kanapki z kurczakiem, dodatkowe frytki i pikle. Innymi słowy, dwa lunch boxy zamiast jednego. Odmówił.

Tak więc Gardy dostaje połowę mojej kanapki i wszystkie pikle. Gdybym sam nie był głodny, oddałbym mu całą swoją porcję.

W ciągu dnia Partner pojawia się i znika. Boi się zostawiać samochód w jednym miejscu, bo istnieje ryzyko, że ktoś poprzebija nam opony albo wybije szyby. Ma kilka obowiązków, do których należą sporadyczne spotkania z Biskupem.

W przypadkach, gdy jestem wzywany do strefy walki, do mieściny, której mieszkańcy zwarli szeregi i są gotowi zabić jednego ze swoich za potworną zbrodnię, jakiej rzekomo się dopuścił, znalezienie kontaktu zajmuje trochę czasu. Tym kontaktem jest zawsze inny prawnik, miejscowy, który – podobnie jak ja – broni przestępców i co tydzień ściera się z gliniarzami i prokuraturą. W końcu taki człowiek kontaktuje się z nami, po kryjomu, żeby nikt nie zdemaskował go jako zdrajcy. Zna prawdę albo coś zbliżonego do prawdy. Zna graczy, kiepskich aktorów, a bywa, że i tych dobrych. Ponieważ jego przetrwanie zależy od kontaktów z gliniarzami, urzędnikami sądowymi i zastępcami prokuratorów, ma rozeznanie w systemie.

W przypadku Gardy’ego moim informatorem jest Jimmy Bressup. Nazywamy go Biskupem. Nigdy go nie spotkałem. Partner mówi, że to facet pod sześćdziesiątkę, z długimi, rzednącymi, siwymi włosami. Kiepsko się ubiera, jest głośny, ordynarny, uszczypliwy i ma słabość do butelki. „Dawna wersja mnie samego?”, spytałem. „Niezupełnie”, padła odpowiedź. Mimo przechwałek i wielkich słów, Biskup boi się zbyt bliskich kontaktów z obrońcami Gardy’ego.

Mówi, że Huver i jego banda wiedzą, że mają niewłaściwego człowieka, ale poświęcili zbyt wiele, żeby teraz przyznać się do błędu. Twierdzi, że od samego początku w miasteczku szepcze się o tym, kto naprawdę zabił dziewczynki.

5

Jest piątek i wszyscy w sali rozpraw są wykończeni. Przez godzinę prawiłem kazania pryszczatemu, głupiemu smarkaczowi, który twierdzi, że był w kościele, kiedy Gardy przywołał swoje demony i narobił zamieszania. Szczerze? Widziałem fatalnie sfabrykowane dowody, ale jeszcze nigdy nie spotkałem się z czymś tak kiepskim. Oprócz tego, że zeznania są fałszywe, kompletnie nie mają związku ze sprawą. Żaden inny prokurator nie zawracałby sobie głowy czymś takim. Żaden inny sędzia nie zezwoliłby na coś takiego w sali rozpraw. W końcu Kaufman ogłasza odroczenie sprawy do poniedziałku.

Gardy i ja spotykamy się w pokoju zatrzymań; on przebiera się w więzienny kombinezon, a ja plotę banały o miłym weekendzie. Daję mu dziesięć dolców na automaty z jedzeniem i piciem. Mówi, że jutro matka przyniesie mu jego ulubione ciasteczka cytrynowe. Czasami strażnicy przepuszczają je, czasami zatrzymują dla siebie. Nigdy nie wiadomo. Przeciętny strażnik więzienny waży sto czterdzieści kilogramów, więc chyba rzeczywiście potrzebują tych skradzionych kalorii. Mówię Gardy’emu, żeby w weekend wziął prysznic i umył włosy.

– Panie Rudd – mówi – jeśli znajdę maszynkę do golenia, już po mnie. – Palcem wskazującym przeciąga po nadgarstku.

– Nie mów tak, Gardy. – Powtarzał to już wcześniej i wiem, że nie żartuje. Dzieciak nie ma po co żyć i jest wystarczająco bystry, by wiedzieć, co go czeka. Cholera, nawet ślepy by to przewidział. Ściskamy sobie dłonie i wychodzę w pośpiechu tylnym wyjściem. Przy drzwiach czekają na mnie Partner i zastępcy szeryfa, którzy eskortują mnie do samochodu. Po raz kolejny bezpiecznie opuszczam gmach sądu.

Kiedy wyjeżdżamy z Milo, głowa zaczyna mi opadać i niebawem zasypiam. Dziesięć minut później budzi mnie wibrujący w kieszeni telefon. Odbieram. Jedziemy za funkcjonariuszem policji stanowej do naszego motelu, bierzemy bagaże i wymeldowujemy się. Wkrótce zostajemy sami i ruszamy do miasta.

– Widziałeś się z Biskupem? – pytam Partnera.

– O, tak. Jest piątek i jeśli się nie mylę, w piątki zaczyna pić około południa. Ale, jak sam twierdzi, tylko piwo. Kupiłem więc sześciopak i pojeździliśmy trochę po okolicy. Ten lokal to niezła speluna. Jest na wschodzie, tuż za miastem. Biskup mówi, że Peeley jest tam stałym bywalcem.

– Czyli trochę wypiłeś? Mam usiąść za kółkiem?

– Tylko jedno, szefie. Sączyłem je, aż zrobiło się ciepłe. Biskup wypił swoje, zanim się zagrzało. Wlał w siebie trzy puszki.

– Możemy mu wierzyć?

– Wykonuję tylko swoją robotę. Z jednej strony, wydaje się wiarygodny, bo mieszka tu całe życie i zna każdego. Z drugiej, facet gada takie pierdoły, że człowiek nie ma ochoty go słuchać.

– Zobaczymy. – Zamykam oczy i próbuję się zdrzemnąć. W trakcie procesu o przestępstwo, za które grozi kara śmierci, sen jest praktycznie niemożliwy, więc nauczyłem się przysypiać przy każdej nadarzającej się okazji. Udało mi się przymknąć oko na dziesięć minut podczas lunchu, na twardej ławce w pustej sali rozpraw, po tym, jak o trzeciej rano krążyłem po pokoju w obskurnym motelu. Zdarza się, że przysypiam w połowie zdania, kiedy Partner siedzi za kółkiem mruczącego cicho vana.

W pewnym momencie, kiedy wracamy do naszej wersji cywilizacji, po prostu odpływam.

6

Jest trzeci piątek miesiąca, a ja mam randkę, jeśli dwa drinki można nazwać randką. Bardziej przypomina leczenie kanałowe u dentysty. Prawda jest taka, że ta kobieta nie umówiłaby się ze mną nawet pod groźbą rewolweru i moje uczucia względem niej są identyczne. Spotykamy się w tym samym barze i siadamy w tym samym boksie, w którym wieki temu, w innym życiu, zjedliśmy pierwszy wspólny posiłek. Nie chodzi tu o nostalgię, to tylko kwestia wygody. To jeden z tych barów w centrum miasta, do których ściągają pracownicy korporacji, ale atmosfera jest niezła, a w piątkowe wieczory miejsce tętni życiem.

Judith Whitly przychodzi pierwsza i zajmuje boks. Ja zjawiam się kilka minut później, na chwilę przed tym, zanim zacznie się denerwować. Nigdy nigdzie się nie spóźniła i niepunktualność postrzega jako oznakę słabości. Jej zdaniem, mam wiele cech, które świadczą o słabości. Ona również jest prawnikiem – tak się poznaliśmy.

– Wyglądasz na zmęczonego – mówi bez cienia współczucia. Po niej też widać zmęczenie, chociaż jak na trzydziestodziewięciolatkę wciąż jest uderzająco piękna. Za każdym razem, gdy ją widzę, przypominam sobie, dlaczego się w niej zakochałem.

– Dziękuję. Ty za to jak zawsze wyglądasz kwitnąco.

– Dzięki.

– Dziesięć dni i wszyscy opadamy z sił.

– Udało się? – pyta.

– Jeszcze nie. – Zna pobieżnie sprawę Gardy’ego i wie co nieco o procesie. No i zna mnie. Jeśli wierzę, że dzieciak jest niewinny, to jej wystarcza. Ma jednak swoich klientów, na których traci nerwy i sen. Zamawiamy drinki – ona jak zwykle kieliszek chardonnay, ja whisky z sokiem z limonki.

W niecałą godzinę wypijamy po dwa – to wystarczy na kolejny miesiąc.

– Jak tam Starcher? – pytam. Mam nadzieję, że pewnego dnia wymówię imię syna bez irytacji, ale ten dzień jeszcze nie nadszedł. Na świadectwie urodzenia figuruję jako ojciec, ale nie było mnie przy nim, kiedy przyszedł na świat. Dlatego Judith miała pełną kontrolę nad imieniem. Jeśli już ktoś miałby go używać, to raczej w charakterze nazwiska.

– Nieźle – odpowiada z wyższością, bo w przeciwieństwie do mnie w pełni angażuje się w życie dzieciaka. – W ubiegłym tygodniu spotkałam się z jego nauczycielką i jest zadowolona z postępów. Jej zdaniem, to normalny drugoklasista, który doskonale radzi sobie z czytaniem i cieszy się życiem.

– To dobrze – mówię. Zważywszy na naszą historię, słowo „normalny” jest tu kluczowe. Starcher nie wychowuje się w normalny sposób. Połowę czasu spędza z Judith i jej obecną partnerką, a drugą połowę z jej rodzicami. Prosto ze szpitala zabrała go do mieszkania dzielonego z Gwyneth, kobietą, dla której mnie zostawiła. Przez kolejne trzy lata starały się legalnie zaadoptować Starchera, ale walczyłem z nimi jak wściekłe zwierzę. Nie mam nic przeciwko lesbijkom, które adoptują dzieci. Po prostu nie mogłem znieść Gwyneth. I miałem rację. Niedługo potem rozstały się po burzliwej awanturze, która sprawiła mi wręcz nieopisaną radość.

Sytuacja się komplikuje. Kelner przynosi drinki, a my nawet nie zawracamy sobie głowy zwykłym „Na zdrowie”. Dla takich ludzi jak my to zwyczajna strata czasu. Potrzebujemy alkoholu najszybciej, jak się da.

– Moja matka przyjeżdża do miasta w przyszły weekend i chciałaby zobaczyć Starchera – przekazuję złe wieści. – W końcu to jej jedyny wnuk.

– Wiem – warczy Judith. – To twój weekend. Możesz robić, co chcesz.

– Tak, ale ty zawsze wszystko komplikujesz. Po prostu nie chcę żadnych problemów, i tyle.

– Twoja matka to jeden wielki problem.

To najprawdziwsza prawda i kiwnięciem głowy przyznaję Judith rację. Stwierdzenie, że ona i moja matka od samego początku pałały do siebie nienawiścią, to mało powiedziane. Matka zagroziła, że pominie mnie w testamencie, jeśli się z nią ożenię – do tego stopnia się nie cierpiały. Już wtedy miałem poważne wątpliwości co do naszego związku i wspólnej przyszłości, ale matczyna groźba była kroplą, która przepełniła czarę. Choć mam nadzieję, że mama dożyje setki, z radością odziedziczę jej majątek. Facet z moimi dochodami potrzebuje marzeń. Wątkiem pobocznym tej smutnej historii jest to, że matka często wykorzystuje testament, żeby zastraszać własne dzieci. Moja siostra wyszła za republikanina i została wykluczona z testamentu. Dwa lata później ten sam republikanin, który jest naprawdę równym gościem, został ojcem najcudowniejszej wnuczki w historii i moja siostra wróciła do łask. Tak nam się przynajmniej wydaje.

Tak czy inaczej, zamierzałem zerwać z Judith, kiedy poinformowała mnie, że jest w ciąży. Założyłem, że to ja jestem ojcem, chociaż nigdy nie zadałem jej tego pytania. Później dowiedziałem się, że już wtedy spotykała się z Gwyneth. To było jak cios w plecy. Jestem pewien, że istniały wskazówki, które sugerowały, że moja ukochana jest lesbijką, ale wszystkie je przeoczyłem.

Pobraliśmy się. Mama oświadczyła, że zmieniła testament i że nie dostanę ani centa. Ja i Judith mieszkaliśmy ze sobą z przerwami przez pięć przeklętych miesięcy, a przez kolejnych piętnaście, technicznie rzecz biorąc, byliśmy małżeństwem. Ostatecznie rozstaliśmy się, żeby nie oszaleć. Starcher przyszedł na świat w środku wojny i od samego początku był jej ofiarą. Od tego czasu nieustannie sobie dogryzamy. Rytuał spotykania się raz w miesiącu na drinka jest wymuszoną próbą wymieniania uprzejmości.

Mam nadzieję, że moje nazwisko wróciło do testamentu.

– I co twoja mamuśka planuje robić z moim dzieckiem? – pyta Judith. Nigdy nie mówi o nim „nasze” dziecko. Nie jest w stanie darować sobie tych drobnych przytyków, niedojrzałych, kiepskich złośliwości. Trudno je ignorować, ale przezornie gryzę się w język. Gryzę się tak mocno, że mam na nim blizny.

– Chyba pójdą do zoo.

– Zawsze zabiera go do zoo.

– A co w tym złego?

– Ostatnim razem miał koszmary o pytonach.

– Dobrze, poproszę ją, żeby zabrała go gdzieś indziej. – Znowu zaczyna się czepiać. Cóż w tym złego, że w miarę normalny siedmiolatek pójdzie z babcią do zoo? Naprawdę nie wiem, po co się spotykamy.

– A jak sprawy w firmie? – pytam, choć, prawdę mówiąc, w ogóle mnie to nie interesuje. Nie mogę się jednak pohamować.

– W porządku – odpowiada. – Chaos jak zawsze.

– Potrzeba wam tam facetów.

– I bez nich mamy dość problemów. – Kelner zauważa puste kieliszki i spieszy je napełnić. Pierwsze drinki zawsze znikają szybko.

Judith jest jedną z czterech wspólniczek w firmie, w której pracuje dziesięć kobiet, zdeklarowanych lesbijek. Kancelaria specjalizuje się w prawach mniejszości seksualnych – w dyskryminacji w pracy, problemach mieszkaniowych, edukacji, opiece zdrowotnej, a ostatnio także w rozwodach. To dobre prawniczki, twarde negocjatorki i oskarżycielki, zawsze gotowe do ataku i często pokazujące się w telewizji. Sprawiają wrażenie, jak gdyby szły na wojnę z całym społeczeństwem i nie zamierzały się poddawać. Kłótnie zewnętrzne są jednak często mniej kolorowe niż awantury, do których dochodzi wewnątrz firmy.

– Mógłbym zostać starszym wspólnikiem – próbuję żartować.

– Nie przetrwałbyś dziesięciu minut. – Żaden facet nie przetrwałby w takich warunkach dziesięciu minut. Prawdę mówiąc, mężczyźni unikają ich jak zarazy. Wystarczy wspomnieć nazwę kancelarii, a uciekają, gdzie pieprz rośnie. Co mniej odporni skaczą z mostów.

– Pewnie masz rację. Brakuje ci czasem seksu z facetem?

– Naprawdę, Sebastianie, chcesz gadać o heteroseksualnym seksie po kiepskim małżeństwie i niechcianym dziecku?

– Ja tam lubię seks z kobietami. A ty, lubiłaś seks z facetami? Miałem wrażenie, że tak.

– Udawałam.

– Kłamiesz. Z tego, co pamiętam, byłaś w te klocki naprawdę świetna. – Wiem o dwóch facetach, z którymi spała przede mną. Później uciekła do Gwyneth. Często się zastanawiam, czy byłem aż tak kiepski w łóżku, że postanowiła przejść do przeciwnej drużyny? Wątpię. Muszę powiedzieć, że Judith ma dobre oko. Nienawidziłem Gwyneth, nadal jej nienawidzę, ale nie było takiego, który by się za nią nie obejrzał. Obecna partnerka Judith, Ava, reklamowała kiedyś bieliznę dla lokalnego domu towarowego. Pamiętam jej zdjęcia w niedzielnej prasie.

Na stole pojawiają się kolejne drinki i sięgamy po nie w pośpiechu.

– Jeśli chcesz rozmawiać o seksie, ja wychodzę – zapowiada Judith, ale widzę, że nie jest zła.

– Przepraszam. Posłuchaj, zawsze na twój widok myślę o seksie. To mój problem, nie twój.

– Idź do specjalisty.

– Nie potrzebuję specjalisty. Potrzebuję seksu.

– Składasz mi niestosowną propozycję?

– Czy to coś zmieni?

– Nie.

– Tak myślałem.

– Masz dzisiaj walki? – Nie sprzeciwiam się, gdy zmienia temat.

– Tak.

– Jesteś chory, wiesz? To taki brutalny sport.

– Starcher mówi, że też chce pójść.

– Jeśli go weźmiesz na walki w klatkach, nigdy więcej go nie zobaczysz.

– Wyluzuj. Tylko żartuję.

– Możesz sobie żartować, ale i tak uważam, że jesteś chory.

– Dzięki. Napij się jeszcze. – Obok naszego stolika przechodzi zgrabna Azjatka w krótkiej, obcisłej spódniczce i oboje rzucamy na nią okiem. – Zaklepuję – rzucam pospiesznie.

Alkohol uderza nam do głów – Judith potrzebuje więcej czasu, bo z natury jest spięta – i moja była żona uśmiecha się, pierwszy raz tego wieczoru. Może nawet pierwszy raz w tym tygodniu.

– Spotykasz się z kimś? – pyta znacznie łagodniejszym tonem.

– Nie, odkąd widzieliśmy się ostatni raz – mówię. – Nic tylko praca. – Ostatnia dziewczyna zostawiła mnie trzy lata temu. Od czasu do czasu mam farta, ale skłamałbym, twierdząc, że szukam poważnego związku. Nastaje długa chwila niezręcznej ciszy i oboje zaczynamy się nudzić. Dopijając drinki, wracamy do tematu Strachera, mojej matki i następnego weekendu, którego oboje się obawiamy.

Razem wychodzimy z baru, cmokamy się w policzki, jak należy, i mówimy sobie „Do zobaczenia”. Kolejna pozycja na liście rzeczy do zrobienia odfajkowana.

Kiedyś kochałem Judith, potem ją szczerze znienawidziłem. Teraz prawie ją lubię i jeśli nadal będziemy spotykać się co miesiąc, może nawet zostaniemy przyjaciółmi. Taki mam plan, bo naprawdę potrzebuję przyjaciela. Kogoś, kto zrozumie, co robię i dlaczego to robię.

Zresztą tak będzie lepiej dla naszego syna.

7

Mieszkam na dwudziestym piątym piętrze śródmiejskiego apartamentowca, z widokiem na rzekę z części pokoi. Podoba mi się tu, bo jest spokojnie i bezpiecznie. Gdyby ktoś chciał wysadzić w powietrze albo spalić moje mieszkanie, musiałby zniszczyć cały budynek. W centrum zdarzają się przestępstwa, więc mamy tu monitoring i uzbrojonych strażników. Może dlatego czuję się bezpiecznie.

Moje stare dwupoziomowe mieszkanie na parterze zostało ostrzelane, a pięć lat temu do dawnego biura wrzucono mi bombę zapalającą. Nigdy nikogo nie zatrzymano i mam wrażenie, że gliniarzom niespecjalnie zależy na złapaniu sprawców. Jak już wspomniałem, w tej branży nietrudno zrobić sobie wrogów i wiem, że są ludzie, którzy chętnie patrzyliby, jak cierpię. Niektórzy z nich ukrywają się za policyjnymi odznakami.

Mieszkanie ma dziewięćdziesiąt trzy metry kwadratowe, dwie małe sypialnie, jeszcze mniejszą kuchnię, praktycznie nieużywaną, i część dzienną, która z ledwością mieści jedyny ważny dla mnie mebel. Nie jestem pewien, czy stół bilardowy do gry w pool zasługuje na miano mebla, ale w swoim mieszkaniu nazywam go, jak chcę. Ma trzy metry długości, standardową szerokość i wysokość i został zbudowany w 1884 roku przez bostońską firmę Oliver L. Briggs. Wygrałem go w procesie sądowym, odrestaurowałem i postawiłem na środku mieszkania. W zwykły dzień albo gdy nie przesiaduję w tanich hotelach, ukrywając się przed ludźmi, którzy grożą mi śmiercią, układam kule i ćwiczę godzinami. Granie przeciwko sobie samemu jest ucieczką, pomaga rozładować stres i działa jak tania terapia. To również powrót do czasów młodości, gdy w liceum przesiadywałem w miejscu zwanym Rack – miejscowej spelunce, która istnieje od dziesięcioleci. To staromodny klub bilardowy z rzędami stołów, kłębami dymu papierosowego, spluwaczkami, tanim piwem, drobnym hazardem i klientami, którzy zgrywają twardzieli, ale wiedzą, jak się zachowywać. Właściciel, Curly, mój stary przyjaciel, zawsze jest na miejscu i dba o to, żeby wszystko było tam, jak należy.

Kiedy nie mogę spać i ściany zaczynają na mnie napierać, jadę do Rack i o drugiej nad ranem sam ze sobą rozgrywam partyjkę dziewiątki.

Ale nie dziś. Odurzony whisky wchodzę do mieszkania i szybko przebieram się w strój do walki – dżinsy, czarną koszulkę i jaskrawożółtą kurtkę, która praktycznie świeci w ciemnościach i ma na plecach napis „Tadeo Zapate”. Związuję lekko siwiejące włosy w ciasną kitkę na karku i chowam je pod koszulką. Zmieniam okulary i wybieram te w jasnoniebieskich oprawkach. Poprawiam bejsbolówkę, jaskrawożółtą jak kurtka, z nazwiskiem Zapate wyhaftowanym z przodu. Dochodzę do wniosku, że jestem wystarczająco dobrze przebrany, i zaczynam liczyć na udany wieczór. Tam, dokąd idę, ludzi nie interesują prawnicy odmieńcy. Pełno tam oprychów, osób, które miały, mają albo będą mieć konflikty z prawem, ale tacy jak oni mnie nie zauważają.

To kolejny smutny fakt z mojego życia – często wychodzę z mieszkania po zmroku, a do tego w przebraniu – inna czapka, okulary, spięte włosy, a czasem nawet kapelusz fedora.

Partner podwozi mnie do starej sali koncertowej, osiem przecznic od mojego mieszkania, i wysadza mnie w wąskiej alejce nieopodal budynku. Przed wejściem tłoczy się sporo ludzi. W głośnikach dudni rap. Światła reflektorów przeskakują gwałtownie z budynku na budynek. Jasne neony reklamują wydarzenie wieczoru i towarzyszące mu atrakcje.

Tadeo walczy jako czwarty. To ostatnia rozgrzewka przed gwoździem programu, którym tego wieczoru jest walka zawodników wagi ciężkiej. Bilety sprzedają się jak ciepłe bułeczki, bo faworytem jest znany lokalnej społeczności były zawodnik NFL. Mam dwadzieścia pięć procent udziałów w kontrakcie Tadeo, co kosztuje mnie trzydzieści tysięcy dolarów rocznie, ale koleś nie przegrał jeszcze żadnej walki. Obstawiam też na boku i nieźle na tym wychodzę. Jeśli wygra dziś wieczorem, jego dola wyniesie sześć tysięcy zielonych. Jeśli przegra – połowę tego.

W korytarzu, głęboko pod areną, słyszę rozmowę dwóch ochroniarzy. Jeden z nich twierdzi, że walka jest wyprzedana. Pięć tysięcy ludzi. Okazuję dowód i machnięciem ręki zostaję przeprawiony przez jedne, a zaraz potem drugie drzwi. Wchodzę do ciemnej szatni, gdzie atmosfera jest tak gęsta, że można ją kroić nożem. Dziś wieczór oddano nam do dyspozycji połowę pomieszczenia. Tadeo pnie się na szczyt w świecie mieszanych sztuk walki i wszyscy wyczuwamy, że szykuje się coś wielkiego. Leży na brzuchu na stole, w samych bokserkach; na jego sześćdziesięciokilogramowym ciele nie ma grama tłuszczu. Jego kuzyn, Leo, rozmasowuje mu łopatki. Pod wpływem balsamu oliwkowa skóra nabiera blasku. Krążę po pokoju i rozmawiam z jego menedżerem Norbertem, trenerem Oscarem i Miguelem, bratem i sparingpartnerem Tadeo. Uśmiechają się do mnie, bo ja, samotny gringo, jestem dla nich „facetem z kasą”. Jestem też agentem, kolesiem, który ma kontakty i głowę na karku i który załatwi miejsce w UFC, jeśli Tadeo nadal będzie wygrywał. Gdzieś z tyłu pałętają się inni krewni, pieczeniarze, którzy odegrali istotną rolę w jego życiu. Nie lubię tych statystów, bo w pewnym momencie trzeba będzie zacząć im płacić, ale Tadeo uważa, że po siedmiu zwycięstwach z rzędu potrzebuje świty. Oni wszyscy tak myślą.

Oprócz Oscara wszyscy należą do tego samego gangu ulicznego: pośledniej organizacji El Salvadorans, która zajmuje się handlem kokainą. Tadeo jest jej członkiem, odkąd w wieku piętnastu lat przeszedł inicjację, ale nigdy nie aspirował do miana przywódcy. Zamiast tego znalazł stare rękawice bokserskie, zaczął chodzić na siłownię i odkrył, że ma piekielnie szybkie ręce. Jego brat Miguel również boksował, ale nie tak dobrze. Miguel jest przywódcą gangu i ma wyjątkowo paskudną reputację.

Im częściej Tadeo zwycięża, tym więcej zarabia i tym bardziej obawiam się problemów z jego gangiem.

Pochylam się nad nim i szepczę:

– Jak tam mój człowiek?

Tadeo otwiera oczy, podnosi wzrok, uśmiecha się i wyciąga z uszu słuchawki. Masaż dobiega końca i Tadeo siada na skraju stołu. Rozmawiamy przez chwilę i zapewnia mnie, że jest gotów kogoś zabić. Tak trzymać! Przed walką nie goli się przez tydzień i z postrzępioną brodą i czupryną czarnych włosów przypomina mi wielkiego Roberta Durana. Tyle że Tadeo ma salwadorskie korzenie, nie panamskie. Jest dwudziestodwuletnim obywatelem Stanów Zjednoczonych, a jego angielski jest prawie tak dobry jak hiszpański. Jego matka ma papiery i pracuje w barze szybkiej obsługi. Ma też mieszkanie pełne dzieciaków i krewnych, i wydaje mi się, że wszystko, co zarobi Tadeo, jest do podziału.

Za każdym razem, kiedy z nim rozmawiam, jestem wdzięczny, że nie muszę stawać naprzeciw niego na ringu. Jego przeszywające czarne źrenice zdają się krzyczeć: „Pokaż mi chaos! Pokaż mi krew!”. Tadeo dorastał na ulicach, walcząc z każdym, kto stanął mu na drodze. Jego starszy brat zginął w bójce ugodzony nożem, i Tadeo boi się, że skończy tak jak on. Kiedy wychodzi na ring, jest przekonany, że ktoś zostanie zabity, i nie będzie to on. Trzy razy przegrał na punkty, ale, jak dotąd, nikt naprawdę nie skopał mu tyłka. Trenuje cztery godziny dziennie i jest bliski opanowania jujitsu.

Ma niski głos i mówi powoli – zwykła nerwówka przed walką, kiedy strach przyćmiewa umysł, a żołądek podjeżdża do gardła. Wiem coś o tym. Brałem w tym udział. Dawno temu stoczyłem pięć walk w turnieju Golden Gloves. Przegrałem cztery z nich, a kiedy matka dowiedziała się o mojej sekretnej karierze, litościwie położyła jej kres. Niemniej jednak zrobiłem to. Miałem odwagę wejść na ring i pozwolić, żeby ktoś spuścił mi łomot.

A jednak nie wyobrażam sobie, jakie trzeba mieć jaja, żeby dać się zamknąć w klatce z innym bokserem, który ma niesamowite przygotowanie, umiejętności, jest wyćwiczony, głodny zwycięstwa, silny i przerażony i myśli wyłącznie o tym, żeby wyrwać ci rękę ze stawu, zmiażdżyć ci kolana, rozwalić łuk brwiowy albo wyprowadzić cios w szczękę, który zwali cię z nóg i pozbawi przytomności. Dlatego uwielbiam ten sport. Wymaga więcej odwagi niż jakakolwiek dyscyplina od czasów, gdy gladiatorzy walczyli na śmierć i życie. Pewnie, że są też inne niebezpieczne sporty – narciarstwo zjazdowe, piłka nożna, hokej, boks, wyścigi samochodowe. Co roku więcej ludzi ginie, spadając z koni, niż w jakimkolwiek innym sporcie. Ale w żadnym innym nie wchodzisz z własnej woli do gry, wiedząc, że stanie ci się krzywda. Kiedy wchodzisz do klatki, jest pewne, że wyjdziesz z niej poobijany – pytanie tylko, jak bardzo – albo nie wyjdziesz wcale. Następna runda może być twoją ostatnią.

Dlatego odliczanie jest takie brutalne. Minuty wloką się w nieskończoność, podczas gdy zawodnik stara się opanować strach, nerwy i nudności. Czekanie jest najgorsze. Wychodzę po kilku minutach, żeby Tadeo mógł się skupić. Powiedział mi raz, że potrafi wyobrazić sobie walkę i widzieć przeciwnika na macie, krwawiącego i błagającego o litość.

Klucząc w labiryncie korytarzy w podziemiach areny, słyszę ryk żądnego krwi tłumu, który odbija się echem od kamiennych ścian. Odnajduję właściwe drzwi i wchodzę do środka. To niewielkie biuro, zaanektowane przez mój własny, mały uliczny gang. To tu spotykamy się przed walkami i obstawiamy. Jest nas sześciu i stanowimy zamkniętą grupę, bo nie chcemy przecieków. Niektórzy z nas używają prawdziwych nazwisk, inni posługują się fałszywymi. Slide ubiera się jak uliczny alfons i odsiedział swoje za morderstwo. Nino to drobny importer metamfetaminy, który siedział za handel narkotykami. Johnny nie był karany (jeszcze) i ma pięćdziesiąt procent udziałów w kontrakcie gościa, z którym dziś wieczorem walczy Tadeo. Denardo napomyka o kontaktach z mafią, ale wątpię, czy jego działalność kryminalna jest aż tak dobrze zorganizowana. Marzy o tym, żeby promować gale MMA i zamieszkać w Las Vegas. Frankie to staruszek od dziesiątków lat związany z miejscową areną walk. Przyznaje, że urzekła go brutalność walk w klatkach i znudził stary tradycyjny boks.

Oto moi chłopcy. W legalnym biznesie nie zaufałbym żadnemu z tych klaunów, ale to, co robimy, dalekie jest od legalności. Gromadzimy się wokół kartki i zaczynamy obstawiać. Wiem, że Tadeo zabije chłopaka Johnny’ego, i to najwyraźniej martwi Johnny’ego. Stawiam pięć tysięcy na Tadeo, ale nikt nie przyjmuje zakładu. Trzy tysiące, i nic. Kpię z nich i przeklinam, ale dobrze wiedzą, że Tadeo jest na fali. Johnny musi coś postawić i w końcu przekonuję go, żeby postawił cztery tysiące na to, że jego zawodnik dotrwa do trzeciej rundy. Denardo chce coś ugrać i dorzuca kolejne cztery tysiące. Pieniądze sypią się na stół, a Frankie, skryba, zapisuje wszystko skrupulatnie. Opuszczam pokój, postawiwszy dwanaście tysięcy na cztery różne walki. Spotkamy się tu później, kiedy wszystko będzie jasne, i podzielimy się kasą.

Wraz z rozpoczęciem walk snuję się po arenie, starając się zabić czas. Napięcie w szatni jest nie do wytrzymania i nie jestem w stanie tego znieść. Wiem, że Tadeo leży teraz bez ruchu na stole, okryty grubym kocem, modli się do Maryi Dziewicy i słucha koszmarnego latynoskiego rapu. Nie mogę nic zrobić, więc znajduję sobie miejsce na wyższym poziomie, wysoko ponad ringiem, i obserwuję wydarzenia. Impreza rzeczywiście się wyprzedała i tłum jest głośny i oszalały jak zawsze. Walki w klatkach budzą w niektórych ludziach najbardziej prymitywne, brutalne instynkty – we mnie również – i wszyscy jesteśmy tu z tego samego powodu: żeby zobaczyć, jak jeden zawodnik wykańcza drugiego. Chcemy oglądać zalane krwią oczy, rozcięte łuki brwiowe, duszenie, dramatyczne poddania się i brutalne nokauty, po których na ring wpadają lekarze. Dodajcie do tego morze taniego piwa i dostaniecie pięć tysięcy szaleńców domagających się rozlewu krwi.

W końcu wracam do szatni, gdzie atmosfera zaczyna się ożywiać. Dwie pierwsze walki zakończyły się nokautami, więc czas mija szybko. Norberto, Oscar i Miguel zakładają błyszczące, żółte kurtki, takie same jak moja, i Team Zapate jest gotowy do długiej drogi do klatki. Będę stał w narożniku razem z Norbertem i Oscarem, chociaż moja rola nie jest tak ważna jak ich. Dbam o to, żeby Tadeo miał pod ręką wodę, podczas gdy Norberto niczym karabin maszynowy wykrzykuje po hiszpańsku polecenia. Oscar opatruje rany twarzy, jeśli jakieś się zdarzą. Z chwilą gdy opuszczamy szatnię, świat wokół nas zmienia się w rozmazaną smugę. W tunelu pijani fani wyciągają ręce do Tadeo i wykrzykują jego imię. Gliniarze odpychają ludzi na bok. Ryk tłumu jest ogłuszający, nie wszyscy jednak kibicują mojemu zawodnikowi. Ludzie chcą więcej, domagają się kolejnej walki, najlepiej takiej, która zakończy się śmiercią.

Przed wejściem do klatki sędzia sprawdza rękawice Tadeo, smaruje jego twarz wazeliną i daje mu zielone światło. Konferansjer wykrzykuje jego imię i nasz człowiek wpada do klatki w jaskrawożółtych spodenkach i kusym szlafroku. Tego wieczoru jego przeciwnikiem jest niejaki Szakal. Nie znam jego prawdziwego imienia i nie jest ono dla mnie ważne. To specjalista od walki w parterze, wysoki biały koleś, niezbyt napakowany, ale pozory mogą mylić. Trzy razy widziałem, jak walczy, i wiem, że jest przebiegły i sprytny. Potrafi się bronić, ale tylko czeka, żeby rzucić przeciwnika na matę. Swojego ostatniego rywala powykręcał jak precel i kazał mu błagać o litość. W tej chwili nienawidzę Szakala, ale w głębi duszy cholernie go podziwiam. Każdy, kto wchodzi do klatki, ma większe jaja niż przeciętny facet.