Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Sąsiad

Sąsiad

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-742-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sąsiad

Książka roku według National Thriller Writers! Ta sprawa gwarantowała szum medialny – młoda atrakcyjna żona i matka znika bez śladu ze swego domu w Bostonie. Czteroletnia córeczka to jedyny świadek, a przystojny, tajemniczy mąż staje się głównym podejrzanym. Kiedy do niewielkiego, przytulnego domu rodziny Jones przybywa sierżant D. D. Warren, od razu wyczuwa coś niepokojącego w pozorach normalności, które para tak bardzo starała się stworzyć. Zegar tyka nieubłaganie, tymczasem Jason Jones zdaje się bardziej zaabsorbowany niszczeniem dowodów i izolowaniem swej córki niż poszukiwaniem „ukochanej” żony. Czy ten idealny mąż próbuje coś ukryć? I czy jedyny świadek zbrodni stanie się następną ofiarą zabójcy? Kolejny, nagrodzony wieloma wyróżnieniami thriller autorstwa amerykańskiej mistrzyni suspensu.

Polecane książki

Podnoszenie kwalifikacji odbywa się albo z inicjatywy pracodawcy, albo za jego zgodą. Ta druga sytuacja wystąpi, gdy to sam pracownik zgłosi się z inicjatywą kształcenia i zostanie to zaakceptowane przez pracodawcę. Zazwyczaj decyzja pracodawcy jest uzewnętrzniona w zawartej z pracownikiem umowie ok...
JEŚLI KIEDYKOLWIEK NIE MOGŁEŚ ZNALEŹĆ KLUCZY, ZAPOMNIAŁEŚ O WAŻNYM SPOTKANIU LUB POZWOLIŁEŚ, BY ROZPROSZYŁ CIĘ MAŁO WAŻNY E-MAIL, TA KSIĄŻKA JEST WŁAŚNIE DLA CIEBIE. Żyjemy w czasach nadmiaru informacji, a rozproszenie uwagi staje się niebezpieczną chorobą cywilizacyjną. Ubocznym efektem rewolu...
POWIEŚĆ WIBRUJĄCA SKRZYDEŁKAMI PSZCZÓŁ I PACHNĄCA MIODEM KAPIĄCYM Z ULI. PEŁNA EMOCJI. BO LAWENDOWY MIÓD USPOKOI TWOJĄ DUSZĘ, A AKACJOWY SPRAWI, ŻE ZNÓW SIĘ UŚMIECHNIESZ. Angelica nigdzie nie zdołała zapuścić korzeni. Nie chciała się z nikim wiązać. Po tym, co spotkało ją w przeszłości, jest n...
To już 11 tom "Zakazanej historii" dr. Leszka Pietrzaka.Znany publicysta szuka i znajduje ważne, ale mało znane lub niepopularne tematy z naszej historii. Zarówno tej nieco już odległej, jak i najnowszej. W tym zbiorze tekstów szczególnie wyróżnia się szkic pokazujący pra...
To opowieść, jakich mało: epos o wytrwałości w obliczu zniszczenia, umiejętności przeżycia w czasach prześladowań, radości w czasach żalu, smakowania życia wbrew wszelkim przeciwnościom. Opowieść, która rozciąga się na całe tysiąclecia i kontynenty. Od Indii po Andaluzję i od bazarów Kairu po ulicz...
Obecne wydanie zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-booki”. Utwór poddano modernizacji pisowni i opracowaniu edytorskiemu, by uczynić jego tekst przyjaznym dla współczesnego czytelnika.Powieść historyczna Michała Jezierskiego przenosi czytelnika w czasy rządó...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lisa Gardner

Tytuł oryginału:

THE NEIGHBOR

Copyright © 2009 by Lisa Gardner, Inc.

All rights reserved.

Copyright © 2011 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Mariusz Kulan, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-7999-742-8

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Rozdział 1

Zawsze mnie ciekawiło, co czują ludzie w kilku ostatnich godzinach swego życia. Czy wiedzą, że lada chwila wydarzy się coś strasznego? Wyczuwają rychłą tragedię, nie odstępują na krok swoich najbliższych? A może to jedna z tych rzeczy, które po prostu się dzieją? Matka czwórki dzieci kładąca je do łóżek, martwiąca się poranną podwózką do szkoły, czekającym na nią koszem brudnej bielizny i dziwnym dźwiękiem, jaki znowu wydaje piec, do której uszu dobiega pełne grozy skrzypnięcie z korytarza na parterze. Albo nastolatka snująca marzenia o sobotniej wyprawie na zakupy z najlepszą przyjaciółką, która otwiera oczy, by się przekonać, że nie jest już sama w pokoju. Albo ojciec wyrwany ze snu i myślący: „Co się, kurwa, dzieje?”, tuż przed tym, jak młotek trafia go między oczy.

W ciągu sześciu ostatnich godzin świata, jaki znam, daję Ree kolację. Makaron z serem firmy Kraft, a na wierzchu kawałeczki indyka. Kroję w plastry jabłko. Zjada chrupki, biały miąższ, zostawiając półksiężyce czerwonej skórki. Mówię jej, że to właśnie w skórce znajdują się wszystkie składniki odżywcze. Przewraca oczami – czterolatka, a zachowuje się, jakby miała lat czternaście. Kłócimy się już o ubrania – jej się podobają krótkie spódniczki, jej ojciec i ja wolimy długie sukienki, ona chce bikini, my upieramy się przy stroju jednoczęściowym. Tak sobie myślę, że to kwestia tygodni, nim zażąda kluczyków od samochodu.

Potem Ree chce się pobawić na strychu w „poszukiwanie skarbów”. Mówię jej, że pora na kąpiel. Wchodzimy razem do starej wanny na nóżkach w łazience na piętrze, tak jak to mamy w zwyczaju, odkąd była mała. Ree namydla dwie lalki Barbie i jedną gumową kaczuszkę. Ja namydlam ją. Na koniec obie pachniemy lawendą, a wszystko w czarno-białej łazience jest zaparowane.

Lubię nasz pokąpielowy rytuał. Otulamy się wielkimi ręcznikami, a potem wychodzimy na chłodny korytarz i ruszamy prosto w kierunku Wielkiego Łóżka w sypialni mojej i Jasona, gdzie z bosymi stopami kładziemy się obok siebie, lekko się dotykając. Nasz rudy pręgowany kot, Pan Smith, wskakuje na łóżko i przygląda się nam wielkimi bursztynowymi oczami, a jego długi ogon lekko drga.

– Co ci się najbardziej podobało w dzisiejszym dniu? – pytam córkę.

Ree marszczy nosek.

– Nie pamiętam.

Pan Smith odsuwa się od nas, znajduje sobie miłe, wygodne miejsce przy wezgłowiu i zaczyna się mościć. Wie, co będzie dalej.

– Mnie najbardziej podobał się powrót ze szkoły do domu i nasze przytulanki.

Jestem nauczycielką. Mamy dziś środę. W środy wracam około czwartej, Jason wychodzi o piątej. Ree zdążyła się już przyzwyczaić do takiego cyklu. Tatuś w ciągu dnia, mamusia wieczorem. Nie chcieliśmy, aby ktoś obcy wychowywał nasze dziecko, i udało się.

– Mogę zobaczyć film? – pyta Ree. Zawsze o to pyta. Nie odrywałaby się od telewizora, gdybyśmy jej na to pozwolili.

– Żadnego filmu – odpowiadam lekko. – Opowiedz mi, co w przedszkolu.

– Krótki film – ripostuje. Po czym dodaje triumfująco: – Veggie Tales!

– Żadnego filmu – powtarzam, wystawiając rękę spod ręcznika i łaskocząc ją pod brodą. Już prawie ósma i wiem, że Ree jest zmęczona, choć uparta. Nie chcę dopuścić do napadu złości tak krótko przed pójściem spać. – No to opowiedz, co w przedszkolu. Co dziś jadłaś na drugie śniadanie?

Też wystawia ręce i łaskocze mnie pod brodą.

– Marchewki!

– Tak? – Teraz łaskotanie za uchem. – Kto je przyniósł?

– Heidi!

Próbuje dosięgnąć moich pach. Zręcznie blokuję dostęp.

– Plastyka czy muzyka?

– Muzyka!

– Śpiewanie czy granie?

– Gitara!

Zrzuca z siebie ręcznik i skacze po mnie, łaskocząc szybkimi paluszkami, gdzie się tylko da, ostatni przypływ energii przed wieczornym padnięciem. Udaje mi się strząsnąć ją z siebie i ze śmiechem turlam się w stronę brzegu łóżka. Z głuchym odgłosem ląduję na drewnianej podłodze – Ree jeszcze głośniej chichocze, a Pan Smith miauczy w proteście. Czmycha z sypialni, nie mogąc się doczekać dokończenia naszego wieczornego rytuału.

Znajduję długi T-shirt dla siebie i koszulę nocną z księżniczką Ariel dla niej. Myjemy razem zęby przed owalnym lustrem. Ree lubi, gdy synchronicznie plujemy. Dwie bajki, jedną piosenkę i pół broadwayowskiego przedstawienia później w końcu otulam ją kołderką. Ree tuli do siebie króliczka maskotkę, a Pan Smith śpi skulony w nogach łóżka.

Ósma trzydzieści. Nasz mały dom należy oficjalnie do mnie. Rozsiadam się w kuchni. Sączę herbatę, oceniam prace uczniów, siedzę plecami do komputera, żeby mnie nie kusił. Zegar z kotkiem, który Jason kupił kiedyś Ree na Gwiazdkę, o pełnej godzinie wydaje z siebie miauknięcie. Dźwięk ten odbija się echem wśród ścian piętrowego budynku z lat pięćdziesiątych, przez co przestrzeń wydaje się jeszcze bardziej pusta, niż jest w rzeczywistości.

Mam zimne stopy. W marcu w Nowej Anglii dni są jeszcze chłodne. Powinnam założyć skarpetki, ale nie chce mi się wstawać.

Dziewiąta piętnaście. Robię zwyczajowy obchód. Rygluję drzwi od strony ogrodu, sprawdzam drewniane słupki wciśnięte w każdą ramę okienną. Na koniec podwójny rygiel przy stalowych drzwiach wejściowych. Nasz dom znajduje się w południowym Bostonie w skromnej okolicy zamieszkałej przez klasę średnią, gdzie są przyjazne rodzinom parki i ulice wysadzane drzewami. Mnóstwo dzieci, mnóstwo białych parkanów.

Sprawdzam zamki i mimo wszystko rygluję okna. Zarówno Jason, jak i ja mamy ku temu powody.

Następnie znowu staję przed komputerem i ręce mnie świerzbią. Mówię sobie, że pora iść do łóżka. Zabraniam sobie siadania przed nim. Ale wiem, że najpewniej i tak to zrobię. Tylko na chwilę. Przeczytam kilka e-maili. Co w tym złego?

W ostatniej chwili odnajduję w sobie siłę woli, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Wyłączam komputer. Kolejna zasada obowiązująca w naszej rodzinie: przed pójściem spać komputer musi być wyłączony.

Komputer to portal, wiecie, umożliwiający dostanie się do waszego domu. A może nie wiecie.

Niedługo to jednak zrozumiecie.

Dziesiąta. Zostawiam światło w kuchni dla Jasona. Nie zadzwonił, ma więc pewnie pracowitą noc. Nie szkodzi, mówię sobie. Praca to praca. Wygląda na to, że coraz więcej między nami milczenia. Tak już czasem bywa. Zwłaszcza, kiedy ma się małe dziecko.

Ponownie myślę o lutowych wakacjach. Rodzinnym wyjeździe, który był albo najlepszą rzeczą, jaka nam się przytrafiła, albo najgorszą, zależnie od punktu widzenia. Chcę to zrozumieć. Zrozumieć swojego męża, siebie. Bywa, że nie da się odkręcić tego, co się zrobiło, nie da się cofnąć raz wypowiedzianych słów.

Nie jestem w stanie rozwiązać tego dzisiejszego wieczoru. Prawda jest taka, że nie potrafię tego zrobić od tygodni, co zaczęło mnie napawać coraz większym przerażeniem. Kiedyś szczerze wierzyłam w to, że sama miłość jest w stanie wszystko naprawić. Teraz jestem mądrzejsza.

U szczytu schodów zatrzymuję się przed pokojem Ree, żeby ostatni raz rzucić na nią okiem. Ostrożnie uchylam drzwi i zaglądam do środka. Pan Smith odpowiada mi spojrzeniem złocistych oczu. Nie podnosi się, za co go wcale nie winię, bo jest mu tam całkiem przytulnie. Ree, skulona pod różowo-zieloną kołderką w kwiaty, ssie kciuk, na poduszce leżą rozsypane ciemne loki. Znowu wydaje się malutka jak dziecko, które przysięgłabym, że urodziłam zaledwie wczoraj, a jednak jakimś cudem od tamtego dnia minęły cztery lata i moja córka sama się ubiera, sama je i dzieli się z nami swoimi opiniami na temat życia.

Myślę, że ją kocham.

Myślę, że „miłość” to słowo nieadekwatne do tego, co czuję.

Drzwi są uchylone dla Ree. Światło na korytarzu włączone dla Jasona.

Wieczorny rytuał można uznać za zakończony. Wszystko jest tak, jak być powinno.

Kładę się na boku, z poduszką między kolanami, dłonią ułożoną na biodrze. Wpatruję się we wszystko i jednocześnie w nic. Myślę o tym, że jestem zmęczona i że schrzaniłam sprawę, i że szkoda, iż Jasona nie ma w domu, a może jednak dobrze, że go nie ma, i że muszę coś wymyślić, tyle że nie mam pojęcia co.

Kocham swoje dziecko. Kocham swego męża.

Jestem idiotką.

I przypomina mi się coś, o czym nie myślałam już od miesięcy. To nie tyle wspomnienie, a zapach: płatki róż, pogniecione, gnijące, rozkładające się pod oknem mojego pokoju w upale charakterystycznym dla Georgii. Gdy tymczasem zaciemnionym korytarzem płynie głos mamy: „Wiem coś, o czym wy nie wiecie…”.

– Ćśś, ćśś, ćśś – szepczę teraz. Obejmuję dłonią brzuch i zbyt intensywnie myślę o tym, o czym przez większą część życia próbowałam zapomnieć. – Ćśś, ćśś, ćśś – próbuję raz jeszcze.

I wtedy słyszę jakiś dźwięk u dołu schodów…

W ostatnich chwilach świata takiego, jaki znam, chciałabym móc wam powiedzieć, że usłyszałam w ciemnościach pohukiwanie sowy. Albo że zobaczyłam przeskakującego przez płot czarnego kota. Albo że poczułam, jak włoski na karku stają mi dęba.

Chciałabym móc wam powiedzieć, że dojrzałam niebezpieczeństwo i że stoczyłam zaciętą walkę. W końcu ze wszystkich ludzi na świecie to właśnie ja powinnam rozumieć, jak łatwo miłość przeradza się w nienawiść, pożądanie w obsesję. To właśnie ja powinnam to przewidzieć.

Tak się jednak nie stało. Naprawdę.

I niech Bóg ma mnie w swojej opiece, ale kiedy w pogrążonych w półmroku drzwiach sypialni zmaterializowała się jego twarz, moją pierwszą myślą było to, że jest równie przystojny jak wtedy, kiedy się poznaliśmy, i że nadal miałabym ochotę dotknąć jego twarzy, zanurzyć palce w gęstych włosach…

Następnie pomyślałam, dostrzegając, co się znajduje w jego ręce, że nie wolno mi krzyczeć. Muszę chronić swoją córkę, najdroższą córkę śpiącą spokojnie na drugim końcu korytarza.

Wszedł do sypialni. Uniósł obie ręce.

Przysięgam, że nie wydałam z siebie żadnego dźwięku.

Rozdział 2

Sierżant D. D. Warren uwielbiała porządny bar typu „jesz ile chcesz”. Nie chodziło jej o makaron – zwykły wypełniacz – jeśli można było zjeść pieczeń. Nie, na przestrzeni lat wypracowała strategię doskonałą: punkt pierwszy, bar sałatkowy. Nie żeby była zagorzałą fanką sałaty lodowej, ale jako trzydziestoparoletnia singielka i jednocześnie pracoholiczka nie napychała swojej lodówki łatwo psującym się jedzeniem. A więc owszem, pierwszym celem okazywały się zazwyczaj jakieś warzywa, w przeciwnym wypadku – zważywszy na jej nawyki żywieniowe – pewnie by się nabawiła szkorbutu.

Punkt drugi: cienko krojone mięso. Indyk był w porządku. Pieczona w miodzie szynka jeszcze lepsza. Ale dopiero krwista pieczeń wołowa zasługiwała na złoty medal. D. D. lubiła, kiedy środek był czerwony i mocno krwisty. Jeśli mięso nie podskakiwało lekko, kiedy kłuła je widelcem, znaczyło to, że ktoś w kuchni popełnił zbrodnię przeciwko wołowinie.

I tak by je oczywiście zjadła. W barze typu „jesz ile chcesz” wygórowane standardy należało zostawić przed drzwiami.

No więc mała sałatka, następnie kilka cienkich plasterków krwistej pieczeni. Teraz bezmyślny ćwok nieuchronnie dorzuciłby do mięsa ziemniaki. Nigdy! Lepiej wybrać smażonego w panierce łupacza, może trzy albo cztery pieczone małże, no i oczywiście krewetkę na zimno. Potem należy się zastanowić nad warzywami sauté albo może potrawką z fasolki szparagowej z chrupiącą cebulką na wierzchu. Dopiero to można nazwać posiłkiem.

Deser stanowił, rzecz jasna, bardzo ważną część procesu barowego. Sernik należał do tej samej kategorii co ziemniaki i makaron – taki błąd popełniały tylko żółtodzioby. Lepiej zacząć od puddingu albo chipsów owocowych. No i podobno zawsze się miało w żołądku miejsce na galaretkę. Albo czekoladowy mus. I crème brûlée. Z malinami, ekstra.

O tak, chętnie by spałaszowała crème brûlée.

To nieco smutne, jako że była dopiero siódma rano, a jedyną jadalną rzeczą, jaką miała w swoim lofcie w North End, była torebka mąki.

D. D. przekręciła się na drugi bok, czując, jak burczy jej w brzuchu, i udawała, że to jedyna część jej ciała, która jest głodna.

Poranek za oknem wyglądał na szary. Kolejny zimny marcowy dzień. Normalnie o tej porze znajdowałaby się już w drodze do pracy, ale wczoraj zakończyła intensywne, trwające dwa miesiące śledztwo w sprawie oddanych z jadącego samochodu strzałów – kule trafiły dobrze się zapowiadającego dilera narkotyków oraz matkę i dwójkę jej małych dzieci. Jakby tego było mało, do strzelaniny doszło zaledwie trzy przecznice od centralnego wydziału bostońskiej policji w Roxbury.

Prasa oszalała. Okoliczni mieszkańcy codziennie organizowali pikiety, żądając bezpieczniejszych ulic.

Komisarz natychmiast utworzył liczny oddział specjalny, dowodzony rzecz jasna przez D. D., ponieważ jakimś cudem na ładną białą blondynkę nie spadało aż tyle gromów, co na kolejnego nadętego faceta w garniturku.

D. D. to nie przeszkadzało. Kurczę, ona była wtedy w swoim żywiole. Błyski fleszy, rozhisteryzowani obywatele, czerwoni na twarzy politycy. Proszę bardzo. Poddawała się publicznej chłoście, a potem chowała za zamkniętymi drzwiami i dawała popalić swojej ekipie, ogarnięta prawdziwą gorączką śledczą. Jakiś dupek sądził, że może na jej służbie zmasakrować całą rodzinę? Nie ma, kurwa, mowy.

Sporządzili listę domniemanych podejrzanych i wzięli się ostro do roboty. No i proszę: sześć tygodni później wdarli się do przeznaczonego do rozbiórki magazynu niedaleko nadbrzeża i wyciągnęli swojego ptaszka z ciemnych zakamarków na ostre słońce, gdzie kamerzyści zwijali się jak w ukropie.

Ona i jej ekipa staną się bohaterami na jakieś dwadzieścia cztery godziny, potem pojawi się następny idiota i cały schemat się powtórzy. Taki już był ten świat. Nasrać, wytrzeć, spuścić wodę. Znowu nasrać.

D. D. westchnęła, przekręciła się na drugi bok, przejechała dłonią po pościeli o grubym splocie i znowu westchnęła. Powinna wstać. Wziąć prysznic. Poświęcić trochę czasu na zrobienie prania i ujarzmienie bałaganu, jaki panował obecnie w jej mieszkaniu.

Znowu pomyślała o barze. I seksie. Takim naprawdę ostrym, głośnym, wyczerpującym seksie. Miała ochotę na to, aby jej dłonie zaciskały się na twardym jak skała tyłku. Pragnęła, aby jej biodra otaczały stalowe ramiona. Chciała, aby jej uda drapał męski zarost, gdy tymczasem ona rozrywałaby paznokciami tę luksusową pościel na strzępy.

Niech to szlag trafi. Odrzuciła kołdrę i wyszła z sypialni, odziana jedynie w T-shirt, majtki i uczucie seksualnej frustracji.

Posprząta mieszkanie. Pójdzie pobiegać. Zje tuzin pączków.

Udała się do kuchni, wyjęła z lodówki puszkę z kawą w ziarnach, znalazła młynek i zabrała się do roboty.

Miała trzydzieści osiem lat, na litość boską. Była oddanym oficerem śledczym i zagorzałą pracoholiczką. Czuła się nieco samotna bez mężusia i dwójki biegających po domu bachorów? Teraz już za późno na zmianę reguł.

Wsypała świeżo zmieloną kawę do małego złotego filtra i pstryknęła włącznik. Włoska maszyna obudziła się do życia i unoszący się w powietrzu zapach espresso nieco ją uspokoił. Wyjęła mleko, żeby je spienić.

Ten loft w North End kupiła trzy miesiące temu. Zdecydowanie zbyt fajny jak dla gliniarza, ale takie były uroki załamania na bostońskim rynku mieszkaniowym. Deweloperzy go zbudowali, popytu nie było. Dzięki temu do pracusiów pokroju D. D. nagle uśmiechnęło się szczęście. Podobało jej się tutaj. Otwarta przestrzeń, przestronnie i widno, minimalistycznie. Kiedy znajdowała się w domu, to wystarczało, aby zaczynała myśleć, że powinna tu przebywać częściej. Co wcale nie znaczy, by tak właśnie robiła.

Skończyła parzyć latte i podeszła do rzędu okien wychodzących na całkiem ruchliwą ulicę. Nadal niespokojna, nadal podminowana. Lubiła ten widok. Ruchliwa ulica, spieszący się ludzie. Mnóstwo przechodniów ze swoimi naglącymi potrzebami, z których żaden jej nie widział, nie przejmował się nią i nic od niej nie chciał. Nie była na służbie, a życie i tak toczyło się dalej. Niezła lekcja dla kobiety jej pokroju.

Dmuchnięciem odsunęła na bok część pianki, wypiła kilka łyków aromatycznego napoju i poczuła, że część napięcia nieco odpuszcza.

W ogóle nie powinna była iść na ten ślub. O to właśnie chodziło. Kobieta w jej wieku powinna bojkotować wszystkie śluby i przyjęcia z okazji narodzin dzieci.

Cholerny Bobby Dodge. Autentycznie nie mógł wydobyć z siebie głosu, kiedy wygłaszał słowa przysięgi małżeńskiej. A Annabelle, taka śliczna w białej sukni bez ramiączek, się popłakała. No i jeszcze Bella, suka, przeszła przez kościół z dwiema złotymi obrączkami przywiązanymi do obroży z ogromną kokardą.

Jak człowiek, do licha, miał się choć trochę nie wzruszyć przy czymś takim? Zwłaszcza, kiedy rozbrzmiała muzyka i wszyscy zaczęli tańczyć w rytm At Last Etty James, oczywiście z wyjątkiem ciebie, ponieważ tak cholernie dużo pracowałaś, że nie miałaś czasu znaleźć osoby towarzyszącej?

D. D. przełknęła więcej kawy, przyjrzała się pędzącym w dole zajętym ludziom i zmarszczyła gniewnie brwi.

Bobby Dodge się ożenił. O to właśnie chodziło. Znalazł kogoś lepszego od niej i teraz był już po ślubie, a ona…

Jasna cholera, naprawdę potrzebowała porządnego seksu.

Zawiązywała sznurowadła przy butach do biegania, kiedy zadzwoniła jej komórka. D. D. zerknęła na wyświetlacz, zmarszczyła brwi i przyłożyła telefon do ucha.

– Sierżant Warren – rzuciła energicznie.

– Dzień dobry, pani sierżant. Z tej strony detektyw Brian Miller, dystrykt C-6. Przepraszam, że przeszkadzam.

D. D. wzruszyła ramionami i czekała. Detektyw jednak nie zaczął mówić dalej, zachęciła go więc:

– W czym mogę pomóc, detektywie Miller?

– Cóż, mam problem… – zaczął i ponownie umilkł, a D. D. czekała.

Dystrykt C-6, wydział bostońskiej policji, obejmował południowy Boston. Jako sierżant jednostki zajmującej się zabójstwami D. D. niezbyt często miała okazję pracować z detektywami z C-6. W południowym Bostonie, zwanym przez miejscowych Southie, raczej nie dochodziło do zabójstw. Kradzieże, włamania, napady – owszem. Zabójstwa – naprawdę rzadko.

– O piątej rano odebrano zgłoszenie – odezwał się wreszcie Miller. – Mąż po powrocie do domu odkrył, że zaginęła jego żona.

D. D. uniosła brew i usiadła wygodniej na krześle.

– Wrócił do domu o piątej nad ranem?

– Zgłosił jej zaginięcie o piątej. Mąż to Jason Jones. Coś to pani mówi?

– Powinno?

– Reporter z „Boston Daily”. Jego rewir obejmuje południowy Boston, pisuje też obszerniejsze artykuły o tematyce miejskiej. Podobno pracuje w większość wieczorów. Opisuje posiedzenia rady miejskiej i zarządu, tego typu rzeczy. Wczoraj otrzymał także polecenie zajęcia się pożarem. W każdym razie skończył koło drugiej w nocy i wrócił do domu, gdzie czteroletnia córka spała w swoim pokoju, żony jednak nie było.

– Okej.

– Najpierw podjęto rutynowe działania – kontynuował Miller. – Sprawdzono teren wokół domu. Samochód na ulicy, portfel tej kobiety i kluczyki na kuchennym blacie. Nie ma śladów włamania, ale w sypialni jest potłuczona nocna lampka i brakuje niebiesko-zielonego koca.

– Okej.

– Zważywszy na okoliczności, mama zostawiająca dziecko samo w domu itd., policjanci zadzwonili do swego przełożonego, który z kolei skontaktował się z moim szefem. Kilka ostatnich godzin spędziliśmy, rzecz jasna, na przeczesywaniu okolicy, sprawdzaniu miejscowych sklepów, odnajdywaniu przyjaciół i krewnych itd. Krótko mówiąc, nie mam żadnego tropu.

– Macie ciało?

– Nie.

– Ślady krwi? Odciski palców, zniszczenia?

– Tylko potłuczona lampa.

– Przeszukano cały dom? Poddasze, piwnicę, niskie korytarze od węzłów sanitarnych?

– Staramy się.

– Staracie się?

– Mąż… nie przeszkadza wprawdzie, ale nie można powiedzieć, żeby współpracował.

– Cholera. – I nagle D. D. zrozumiała, dlaczego detektyw okręgowy dzwoni do pani sierżant z wydziału zabójstw w sprawie zaginionej kobiety i dlaczego ta pani sierżant nie pójdzie teraz pobiegać. – Pani Jones… jest młoda, biała i piękna, prawda?

– Dwudziestotrzyletnia blondynka, nauczycielka. Ma tego rodzaju uśmiech, który rozjaśnia ekran telewizora.

– Nie mówcie mi tylko, że rozmawialiście o tym przez radio.

– A jak myślicie, dlaczego zadzwoniłem na komórkę?

– Co to za adres? Dajcie mi dziesięć minut, detektywie Miller. Już tam jadę.

D. D. zostawiła buty do biegania w pokoju dziennym, spodnie dresowe w korytarzu, a bluzę w sypialni. Dżinsy, biała koszula, zabójcze kozaki i była gotowa do wyjścia. Do paska przypięła pager, na szyi powiesiła identyfikatory, do tylnej kieszeni wsunęła telefon komórkowy.

Ostatnia rzecz to ulubiona kurtka ze skóry w kolorze toffi, wisząca na wieszaku przy drzwiach.

Sierżant Warren ochoczo ruszyła w drogę, aby wykonać swoją pracę.

Południowy Boston o długiej i bogatej historii, nawet jak na standardy bostońskie, z jednej strony otaczała tętniąca życiem dzielnica finansowa, z drugiej zaś oblewały wody oceanu. Posiadał cechy uroczego ośrodka portowego, a jednocześnie żyło się w nim jak w wielkim mieście. Teren ten początkowo zamieszkiwali ludzie usytuowani raczej na niższym poziomie skali socjoekonomicznej. Ledwo wiążący koniec z końcem imigranci, najczęściej Irlandczycy, upychający trzydzieścioro ludzi do jednego pokoju w pełnych insektów czynszówkach, gdzie wiadro służyło za latrynę, a kupka słomy pełniła funkcję zapchlonego materaca. Życie było ciężkie i każdemu dawały w kość choroby, robactwo i bieda.

Sto pięćdziesiąt lat później Southie oznaczało nie tyle miejsce, co styl życia. Tu przyszedł na świat Whitey Bulger, jeden z najbardziej osławionych baronów bostońskiego półświatka. W latach siedemdziesiątych zamienił tę dzielnicę we własny plac zabaw, jedną połowę populacji uzależniając od narkotyków, a drugą zatrudniając. Mimo to ludzie się nie poddawali, sąsiad opiekował się sąsiadem, każde pokolenie twardych, przemądrzałych dzieciaków produkowało następne pokolenie twardych, przemądrzałych dzieciaków. Osoby z zewnątrz tego nie kumały, a miejscowym w ogóle to nie przeszkadzało.

Niestety, wszystkie style życia prędzej czy później dawało się zmodyfikować. Pewnego roku wielka impreza portowa przyciągnęła tutaj hordy mieszkańców miasta. Przybyli, spodziewając się zapuszczonych ulic i rozlatujących się domów. Odkryli widok na ocean, mnóstwo parków i znakomite katolickie szkoły. Oto dzielnica, dziesięć minut od centrum Bostonu, gdzie najtrudniejszym wyborem w sobotni poranek było to, czy skręcić w prawo i iść do parku, czy skręcić w lewo i poleniuchować na plaży.

Rzecz jasna młodzi yuppie znaleźli agentów nieruchomości i w krótkim czasie stare osiedla przekształciły się w warte miliony apartamenty z widokiem na ocean, a trzypiętrowe domy, zamieszkiwane przez czwarte pokolenie, sprzedano deweloperom za pięć razy tyle, na ile wcześniej liczono.

Społeczność się wymieszała. Inna ekonomia i tożsamości etniczne. Te same wielkie parki i wysadzane drzewami ulice. Doszło kilka kafejek. Irlandzkie puby pozostały. Więcej profesjonalistów pnących się po szczeblach drabiny społecznej. Nadal mnóstwo rodzin z dziećmi. Dobrze było tu mieszkać, jeśli się zdążyło coś kupić, nim ceny powariowały.

D. D. dzięki GPS-owi dotarła pod adres podany przez detektywa Millera. Był to uroczy mały bungalow niedaleko nabrzeża, pomalowany na brązowo-kremowo, z trawnikiem wielkości znaczka pocztowego i pozbawionym liści klonem. W jej głowie pojawiły się dwie myśli naraz: ktoś zbudował bungalow w Bostonie? I druga: detektyw Miller był dobry. Pięć i pół godziny minęło od przyjęcia zgłoszenia, a jak na razie żadnej policyjnej taśmy odgradzającej, żadnych radiowozów i jeszcze lepiej – żadnych vanów z radia i telewizji. Dom wydawał się spokojny, tak samo ulica. Przysłowiowa cisza przed burzą.

D. D. trzy razy objechała okoliczne przecznice, nim w końcu zaparkowała kilka ulic dalej. Skoro Millerowi tak długo udało się utrzymać wszystko w tajemnicy, nie zamierzała tego psuć.

Idąc w stronę domu, zgarbiona i z rękami wciśniętymi do kieszeni, zobaczyła, że Miller już na nią czeka. Okazał się niższy, niż się spodziewała, miał rzednące brązowe włosy i wąsy w stylu lat siedemdziesiątych. Wyglądał jak gliniarz, który byłby świetnym tajniakiem – tak nijaki, że nikt by nie zwracał na niego uwagi, nie mówiąc o podejrzewaniu go o podsłuchiwanie ważnych rozmów. Miał także bladą cerę kogoś, kto większość czasu spędza w świetle fluorescencyjnym. Biurkowy didżej, pomyślała D. D. i natychmiast wstrzymała się z opiniami.

Miller przeciął trawnik i dołączył do niej. Szedł przed siebie, więc ona także. Czasami praca w policji wymagała nieco aktorstwa. Wyglądało na to, że dzisiaj odgrywali rolę pary, która wyszła na poranny spacer. Pomięty brązowy garnitur Millera był może nieco zbyt formalny, ale D. D., w wąskich dżinsach i skórzanej kurtce, prezentowała się świetnie.

– Sandra Jones pracuje w gimnazjum – zaczął Miller. Mówił cicho i szybko. Minęli pierwszą przecznicę, kierując się w stronę nabrzeża. – Ma z szóstymi klasami naukę o społeczeństwie. Jest tam teraz dwóch naszych, ale nikt jej nie widział, odkąd wczoraj o wpół do czwartej wyszła ze szkoły. Odwiedziliśmy miejscowe sklepy, knajpy i nic. W zlewie stoją naczynia po kolacji. Stosik sprawdzonych kartkówek obok torebki na kuchennym blacie. Według słów jej męża Sandra zazwyczaj zabierała się za pracę dopiero po położeniu o ósmej ich córki spać. Zakładamy więc, że była w domu razem z córką do jakiejś ósmej trzydzieści, dziewiątej. Telefon komórkowy nie wykazuje żadnej aktywności po szóstej; aktualnie wyciągamy z firmy telekomunikacyjnej rejestr połączeń z linii naziemnej.

– A co z rodziną? Dziadkowie, ciotki, wujkowie, kuzyni? – zapytała D. D. Słońce zaczęło się w końcu przebijać przez warstwę szarych chmur, temperatura się jednak nie zmieniła, a od wody wiał wiatr, wślizgujący się złośliwie pod jej skórzaną kurtkę.

– Żadnej rodziny na miejscu. Jedynie ojciec w Georgii, z którym nie utrzymują żadnych kontaktów. Mąż nie chciał skonkretyzować, oświadczył tylko, że to stare dzieje i nie mają nic wspólnego z obecną sytuacją.

– Jak to miło ze strony męża, że za nas myśli. Dzwoniliście do ojca?

– Zrobiłbym to, gdybym znał nazwisko.

– Mąż nie chce podać nazwiska? – W głosie D. D. słychać było niedowierzanie.

Miller pokręcił głową, wciskając dłonie do kieszeni spodni. Z jego ust wydobywała się para.

– Poczekaj tylko, aż go poznasz. Oglądałaś to kiedyś? Taki serial medyczny?

– Ostry dyżur?

– Nie, ten, gdzie jest więcej seksu.

– Chirurdzy?

– Właśnie ten. Jak się nazywa ten lekarz? McDuff, McDevon…?

– McDreamy?

– Właśnie ten. Pan Jones mógłby być jego bratem bliźniakiem. Te zmierzwione włosy, całodzienny zarost… Kurde, w chwili, gdy ta historia trafi do mediów, ten facet zacznie dostawać więcej listów od fanów niż Scott Peterson. Myślę, że mamy jeszcze jakieś dwadzieścia godzin i albo znajdziemy do tego czasu Sandy Jones, albo wpadniemy po uszy w gówno.

D. D. westchnęła głośno. Dotarli do nabrzeża, skręcili w prawo i dalej szli.

– Mężczyźni są głupi – mruknęła ze zniecierpliwieniem. – No bo, na litość boską, ileż można? Praktycznie co tydzień jakiś przystojny rozpieszczany przez los facet próbuje rozwiązać problemy małżeńskie, zabijając żonę i twierdząc, że zniknęła. I co tydzień media rzucają się na to…

– Przyjmowaliśmy zakłady. Pięć do jednego na Nancy Grace. Cztery do jednego na Gretę Van Susteren.

D. D. rzuciła mu spojrzenie z ukosa.

– I co tydzień – kontynuowała – policja powołuje oddział specjalny, ochotnicy przeczesują las, straż przybrzeżna przeszukuje port i wiesz co?

Miller miał minę pełną nadziei.

– Ciało żony zostaje znalezione, a mąż dostaje do odsiadki dwadzieścia lat, a nawet dożywocie. Mogłoby się wydawać, że od tej pory choć jeden z tych facetów wybrałby zwykły staromodny rozwód?

Miller nie miał nic do powiedzenia.

D. D. westchnęła, przeczesała palcami włosy i znowu westchnęła.

– No dobra, instynktowna reakcja. Myślisz, że żona nie żyje?

– Aha. – Miller powiedział to w sposób rzeczowy. Kiedy czekała, dodał: – Zbita lampa, brak koca. Rzekłbym, że ktoś owinął ciało i je usunął. W koc wsiąkła krew, co tłumaczy brak materialnych dowodów.

– No tak. Myślisz, że zrobił to mąż?

Miller z wewnętrznej kieszeni brązowej sportowej marynarki wyjął złożoną kartkę żółtego papieru i podał jej.

– To ci się spodoba. Choć mąż jest, powiedzmy, niechętny do udzielania odpowiedzi na nasze pytania, bez oporów przedstawił nam przebieg swego wieczoru, podał nawet nazwiska i numery telefonu osób, które mogą potwierdzić miejsce jego pobytu.

– Przedstawił listę alibi? – D. D. rozłożyła kartkę i przeczytała pierwsze nazwisko na liście, Larry Wade, szef służby przeciwpożarowej, następnie James McConnagal, policja stanowa Massachusetts, potem trzy kolejne, tym razem z policji bostońskiej. Czytała dalej. Jej oczy robiły się coraz większe, a dłonie zaczęły drżeć z ledwie powstrzymywanej wściekłości. – Powtórz, kim, u diabła, jest ten koleś?

– Reporter „Boston Daily”. Wczoraj wybuchł pożar. Twierdzi, że tam był razem z połową bostońskich stróżów prawa i opisywał wydarzenie.

– O żesz ty. Dzwoniliście już do kogoś?

– Nie, i tak wiem, co usłyszę.

– Widzieli go, ale go nie widzieli – stwierdziła D. D. – Jest pożar, wszyscy zasuwają. Może poprosił każdego z nich o słówko dla prasy, wtedy zwrócili na niego uwagę, potem się wymknął…

– Aha. Jeśli chodzi o alibi, to ten koleś jest nie do pobicia. Pół tuzina naszych ludzi potwierdzi, gdzie był wczoraj w nocy, nawet jeśli przez jakiś czas w ogóle go tam nie było. Znaczy to – Miller pogroził jej palcem – żebyś nie dała się nabrać na wygląd pana Jonesa. McDreamy to także McSpryciarz. To takie niesprawiedliwe.

D. D. oddała mu kartkę.

– Ma adwokata?

Dotarli do końca ulicy, odwrócili się i ruszyli z powrotem. Szli teraz pod wiatr, jego siła przyciskała okrycia do ich piersi, a twarze atakowały słone, kłujące kropelki.

– Jeszcze nie. Po prostu nie chce odpowiadać na nasze pytania.

– Zaprosiliście go na komisariat?

– Chciał, żeby mu pokazać nakaz aresztowania.

D. D. uniosła na te słowa brew. A więc McDreamy rzeczywiście był McSpryciarzem. A przynajmniej więcej wiedział na temat swoich konstytucyjnych praw niż przeciętny obywatel. Interesujące. Opuściła głowę, aby uniknąć wiatru.

– Żadnych śladów wtargnięcia z użyciem siły?

– Nie, a posłuchaj tylko, zarówno główne, jak i boczne drzwi są zrobione ze stali.

– Poważnie?

– Aha. Z zasuwami od wewnątrz i na zewnątrz. Och, i znaleźliśmy drewniane kołki powbijane w większość ram okiennych.

– Pierdzielisz. Co powiedział mąż?

– To jedno z tych pytań, na które odmówił odpowiedzi.

– Jest tam system alarmowy? Może kamera?

– Nie i nie. Nie ma nawet kamerki sprawdzającej nianie. Pytałem.

Zbliżali się teraz do domu, uroczego bungalowu z lat pięćdziesiątych – wyglądało na to, że posiada więcej zabezpieczeń niż Fort Knox.

– Zamki od wewnątrz i od zewnątrz – mruknęła D. D. – Żadnej kamery. Zastanawiam się, czy taka struktura jest po to, aby trzymać kogoś z dala od domu, czy aby trzymać kogoś w środku.

– Myślisz, że znęcał się nad żoną?

– Nie byłaby to żadna nowość. Wspominałeś coś o dziecku?

– Czteroletnia dziewczynka. Clarissa Jane Jones. Mówią na nią Ree.

– Rozmawialiście już z nią?

Miller zawahał się.

– Mała cały ranek przesiedziała na kolanach ojca, wyglądała na dość zaszokowaną. Nie przypuszczam, aby ten facet pozwolił nam porozmawiać z nią na osobności, więc nie naciskałem. Uznałem, że pogadamy z obojgiem, kiedy będziemy mieć nieco więcej amunicji.

D. D. pokiwała głową. Przepytywanie dzieci nie należało do przyjemnych zadań. Niektórzy detektywi mieli do tego dryg, inni nie. Po niechęci Millera wnioskowała, że on należy do tej drugiej grupy. I dlatego właśnie to D. D. będzie musiała się tym zająć.

– Mąż jest zamknięty? – zapytała.

Weszli po schodkach i stanęli przed jaskrawozieloną wycieraczką, na której niebieskie słowo „Witamy” otaczało mnóstwo zielonych i żółtych kwiatków. Według D. D. taką właśnie wycieraczkę mogła wybrać mała dziewczynka i jej matka.

– Ojciec i córka siedzą w pokoju dziennym. Zostawiłem z nimi funkcjonariusza. To jedyne, co mogę zrobić w tej chwili.

– W tej chwili – zgodziła się. – Przeszukaliście dom?

– W dziewięćdziesięciu procentach.

– Samochody?

– Aha.

– Budynki gospodarcze?

– Aha.

– Sprawdziliście miejscowe sklepy, sąsiadów, przyjaciół, krewnych i współpracowników?

– W toku.

– I nigdzie ani śladu Sandry Jones.

Miller zerknął na zegarek.

– Mniej więcej sześć godzin po zgłoszeniu męża nie ma śladu po dwudziestotrzyletniej białej kobiecie Sandrze Jones.

– Ale macie potencjalne miejsce zbrodni, czyli sypialnię państwa Jones, potencjalnego świadka w osobie czteroletniej córki Sandry i potencjalnego podejrzanego w osobie męża Sandry, dziennikarza. Takie jest podsumowanie?

– Takie jest podsumowanie. – Miller pokazał na drzwi, wykazując pierwsze objawy zniecierpliwienia. – Jak to chcesz rozegrać: dom, mąż czy dzieciak?

D. D. położyła dłoń na gałce u drzwi. Jej reakcja była instynktowna – znieruchomiała na moment, aby ją przemyśleć. Tych kilka pierwszych godzin, kiedy miało się zgłoszenie, ale jeszcze nie przestępstwo, zawsze było krytycznych dla śledztwa. Dysponowano podejrzeniami, ale nie było jeszcze mowy o prawdopodobnym motywie; istniała osoba, którą należało się zainteresować, ale jeszcze nie główny podejrzany. Właściwie mieli jedynie wystarczająco dużo sznurka, żeby się powiesić.

D. D. westchnęła, zrozumiała, że nieprędko wróci do domu, i dokonała wyboru.

Rozdział 3

Zawsze byłem dobry, jeśli chodzi o rozpoznawanie gliniarzy. Inni potrafią podczas gry w pokera blefować z parą dwójek. Ja niestety nie. Ale umiem rozpoznawać gliniarzy.

Pierwszego policjanta w cywilu zauważyłem podczas śniadania. Nasypałem do miski płatki Rice Krispies i oparłem się o zmatowiały blat, chcąc się zabrać za jedzenie. Wyjrzałem przez małe okno nad zlewem i dostrzegłem go przez koronkową firankę: biały mężczyzna, jakieś metr siedemdziesiąt cztery, metr siedemdziesiąt sześć wzrostu, ciemne włosy, ciemne oczy, idący chodnikiem w kierunku południowym. Ubrany był w zwykłe spodnie, sportową marynarkę z materiału wyglądającego na tweed i niebieską koszulę. Jego wypolerowane ciemnobrązowe buty miały grube czarne podeszwy. W prawej ręce trzymał niewielki notes w spiralnej oprawie.

Gliniarz.

Włożyłem do ust łyżkę płatków, pogryzłem, przełknąłem, całość powtórzyłem.

Mniej więcej półtorej minuty później pojawił się drugi facet. Wyższy – metr osiemdziesiąt dwa, metr osiemdziesiąt pięć, krótko obcięte jasne włosy i mięsista twarz, którą chuderlacy mojego pokroju automatycznie mają ochotę uderzyć. Miał na sobie podobne jasnobrązowe spodnie, inną sportową marynarkę i białą koszulę. Policjant Numer Dwa rozpracowywał prawą stronę ulicy, moją stronę.

Trzydzieści sekund później zapukał do moich drzwi.

Włożyłem do ust łyżkę płatków, pogryzłem, przełknąłem, całość powtórzyłem.

Mój budzik włącza się co rano o szóstej pięć, od poniedziałku do piątku. Wstaję, biorę prysznic, golę się i zakładam stare dżinsy i stary T-shirt. Jestem typem faceta, który nosi białe obcisłe slipki. Preferuję także białe skarpetki do kolan z trzema granatowymi paskami na górze. Jestem taki od zawsze i to się już nie zmieni.

O szóstej trzydzieści jem miskę płatków Rice Krispies, następnie myję miskę i łyżkę i zostawiam je do wyschnięcia na spranej zielonej ścierce do naczyń, rozłożonej obok zlewu ze stali nierdzewnej. O szóstej pięćdziesiąt wychodzę do pracy w miejscowym warsztacie samochodowym, gdzie zakładam upaćkane smarem niebieskie ogrodniczki i zajmuję swoje miejsce pod maską samochodu. Mam zręczne palce, co oznacza, że zawsze znajdę pracę. Ale zawsze będę tym gościem pod maską, nigdy tym, który ma kontakt z klientami. Nigdy nie dostanę tego typu roboty.

Pracuję do osiemnastej, z godzinną przerwą na lunch. To długo, ale w moim przypadku tylko nadgodziny są w miarę dobrze płatne, no i mówiłem już, że mam zręczne palce i niewiele się odzywam, co oznacza, że nie wadzę przełożonym. Po pracy wracam pieszo do domu. Na kolację najczęściej odgrzewam ravioli. Oglądam w telewizji Kroniki Seinfelda. O dziesiątej jestem już w łóżku.

Nigdzie nie wychodzę. Nie bywam w barach, nigdy nie wyskakuję ze znajomymi do kina. Śpię, jem, pracuję. Każdy kolejny dzień wygląda praktycznie tak samo. Nie można tego nazwać prawdziwym życiem. Już raczej egzystowaniem.

Psychiatrzy mają na to swoje określenie: udawanie normalności.

Tylko w taki sposób umiem żyć.

Biorę do ust kolejną łyżkę płatków, gryzę, przełykam i całą czynność powtarzam.

Znowu pukanie do drzwi.

Światło jest zgaszone. Moja gospodyni, pani H., pojechała na Florydę w odwiedziny do wnuków i nie ma sensu marnować prądu tylko na mnie.

W chwili, gdy odstawiam miskę rozmoczonych płatków, gliniarz decyduje się odwrócić na pięcie i zejść po schodkach. Przechodzę na drugi koniec kuchni, skąd mam widok na to, co robi. Kieruje się do moich sąsiadów i puka do ich drzwi.

Sprawdzanie. Gliniarze sprawdzają ulicę. I nadeszli od północy. Coś się więc stało, prawdopodobnie na tej ulicy, w części północnej.

Przypomina mi się coś, o czym naprawdę nie chciałem myśleć, ale co dryfuje na dnie mojej świadomości od chwili, kiedy rozdzwonił się budzik i poszedłem do łazienki, gdzie przejrzałem się w lustrze nad zlewem. Dźwięk, który usłyszałem zaraz po tym, jak wczoraj wieczorem wyłączyłem telewizor. Wiem, że nie chcę tego wiedzieć, ale nie potrafię wyrzucić tego z głowy.

Daję sobie spokój ze śniadaniem i zamiast tego siadam na krześle w kuchni.

Szósta czterdzieści dwie. Dzisiaj jednak nie będzie udawanej normalności.

Dzisiaj będzie coś prawdziwego.

Mam problemy z oddychaniem. Serce mocno mi wali, czuję, że dłonie zaczynają się pocić. I w mojej głowie pojawia się tyle myśli naraz, że to aż boli, i słyszę, jak ktoś jęczy, i wprawia mnie to w konsternację, dopóki nie uświadamiam sobie, że to ja sam.

Jej uśmiech, jej słodki, słodki uśmiech. To, jak na mnie patrzy, jakbym miał trzy metry wzrostu, jakby w jednej mojej dłoni mieścił się cały świat.

A potem po jej policzkach spływają łzy. „Nie, nie, nie. Proszę, Aidan, przestań. Nie…”

Gliniarze przyjdą po mnie. Prędzej czy później. Pod moimi drzwiami zjawi się dwóch gliniarzy, trzech, cała brygada antyterrorystyczna. Dlatego właśnie istnieją tacy ludzie jak ja. Ponieważ każda społeczność musi mieć swojego łajdaka i nie zmieni tego żadna ilość udawanej normalności.

Muszę pomyśleć. Muszę ułożyć plan. Muszę się stąd, kurwa, wynieść.

Ale dokąd? Na jak długo? Nie mam zbyt dużo kasy…

Próbuję kontrolować oddech. Trochę się uspokajam. Mówię sobie, że wszystko będzie dobrze. Trzymam się programu. Zero picia, zero palenia, zero Internetu. Chodzę na spotkania, trzymam się z daleka od kłopotów.

Żyć normalnie, być normalnym, no nie?

Jestem cholernie dobrym kłamcą, zwłaszcza gdy w grę wchodzi policja.

D. D. zaczęła od kuchni. Jeśli obróciła głowę w prawo i zerknęła w stronę drzwi, widziała sylwetkę mężczyzny na ciemnozielonej dwuosobowej sofie, której oparcie zakrywał afgan w kolorach tęczy. Jason Jones siedział nieruchomo, a pod brodę miał wciśniętą znieruchomiałą głowę z kręconymi włosami – jego córki, Ree, która chyba zasnęła.

D. D. celowo nie przyglądała się zbyt długo. Nie chciała tak od razu zwracać na siebie uwagi. Instynkt nie mylił Millera: mieli do czynienia z osobą inteligentną, która zdawała się wiedzieć, jak się poruszać wśród meandrów prawa. Co znaczyło, że musieli się spiąć i działać szybko, jeśli chcieli wydobyć jakieś sensowne odpowiedzi od męża albo czteroletniego potencjalnego świadka.

Skupiła się więc na kuchni.

W kuchni, tak jak i w pozostałej części domu, zachowało się nieco starodawnego czaru, a jednocześnie widoczny był jej wiek. Odklejające się linoleum w czarno-białą kratę. Sprzęt AGD, który niektórzy określiliby jako retro, a który D. D. uważała za po prostu stary. Pomieszczenie było bardzo małe. Przy zaokrąglonym blacie na czerwonych winylowych stołkach barowych mogły siedzieć dwie osoby. Pod oknem znajdował się mały stolik, stał na nim komputer.

D. D. uznała to za interesujące. Trzyosobowa rodzina i tylko dwa miejsca siedzące. Czy to mówiło coś na temat ich wzajemnych relacji?

Kuchnia była czysta – blaty powycierane, pod wyłożoną płytkami ścianą stał rzędem standardowy kuchenny sprzęt – ale nie do przesady: w zlewie stały brudne naczynia, a na suszarce czyste, czekające na powrót do właściwych szafek. Nad kuchenką wisiał zabawny stary zegar ze wskazówkami w kształcie widelca i łyżki, a część okien przysłaniały jasnożółte firanki z namalowanymi jajkami sadzonymi. Nienowocześnie, ale przytulnie. Widać, że ktoś się starał.

D. D. dostrzegła wiszącą na haczyku czerwoną kraciastą ścierkę do naczyń i nachyliła się, aby ją powąchać. Miller spojrzał na nią dziwnie, ale ona jedynie wzruszyła ramionami.

Jakiś czas temu spotkała się z przypadkiem przemocy domowej – Daleyowie, tak się nazywali – gdzie despotyczny mąż, Pat, zmuszał żonę, Joyce, do codziennego szorowania domu z żołnierską precyzją. D. D. nadal miała w pamięci dojmujący zapach amoniaku, przez który łzawiły jej oczy, gdy chodziła od pokoju do pokoju, dopóki, rzecz jasna, nie dotarła do pomieszczenia na tyłach domu, i woń amoniaku zastąpił mdły zapach wysychającej krwi. Okazało się, że dobra stara Joyce rankiem nie pościeliła należycie łóżka. Więc Pat uderzył ją pięścią w nerki. Joyce zaczęła sikać krwią i uznawszy, że umiera, wyciągnęła śrutówkę z furgonetki męża, chcąc dopilnować, by on odszedł z tego świata razem z nią.

Joyce przeżyła uraz nerek. Mąż, Pat, któremu śrut odstrzelił większą część twarzy, nie miał tyle szczęścia.

Jak na razie kuchnia wydała się D. D. przeciętna. Brak maniakalnego nawyku – albo przymusu – aby utrzymywać wszystko w sterylnej czystości. Po prostu miejsce, gdzie matka podawała kolację, z pokrytymi okruszkami talerzami czekającymi w zlewie na to, aż ktoś się nimi zajmie.

D. D. przeniosła uwagę na torebkę z czarnej skóry stojącą na blacie. Miller podał jej w milczeniu parę lateksowych rękawiczek. Kiwnęła głową i zaczęła przeglądać zawartość torby.

Na początek zajęła się telefonem komórkowym Sandry Jones. Mąż nie oczekiwał, że telefon jego żony pozostanie nietknięty, mogli więc go oglądać do woli. D. D. sprawdziła wiadomości tekstowe i listę połączeń. W oczy rzucił jej się tylko jeden numer, oznaczony jako DOM. Z pewnością mama dzwoniła, aby skontrolować córkę. Drugim najczęściej wybieranym numerem była KOMÓRKA JASONA, najpewniej żona dzwoniła, aby skontrolować męża.

D. D. nie mogła bez hasła odsłuchać wiadomości głosowych, ale się tym nie przejęła. Miller skontaktuje się z operatorem sieci i każe zapisać wiadomości oraz przedstawić ich wykaz. Operator w swojej bazie danych zachowywał kopie nawet wykasowanych wiadomości, co często okazywało się pomocne. Miller wyciągnie także od operatora wykaz ostatnich kilku rozmów wraz z numerami rozmówców, aby pomóc ustalić ostatnie działania zaginionej.

W torebce znalazła też trzy szminki w odcieniach zgaszonego różu, dwa długopisy, pilnik do paznokci, batonik muesli, czarną frotkę do włosów, okulary do czytania i portfel z czterdziestoma dwoma dolarami, ważnym prawem jazdy wydanym przez stan Massachusetts, dwiema kartami kredytowymi, trzema kartami z supermarketów i jedną z księgarni. Na końcu wyjęła niewielki kołonotatnik, pełen różnych list: rzeczy do kupienia, sprawy do załatwienia, umówione spotkania. Wydał jej się ważny, więc pozostawiła go na wierzchu, a Miller kiwnął głową.

Obok torebki leżał duży pęk kluczy. D. D. uniosła go pytająco.

– Kluczyk z pilotem jest od szarego volvo kombi zaparkowanego na podjeździe. Dwa to klucze od domu. Nie wiemy, od czego są cztery klucze, ale podejrzewamy, że przynajmniej jeden od jej klasy. Każę to sprawdzić jednemu z moich ludzi.

– Sprawdziliście bagażnik kombiaka? – zapytała ostro.

Miller posłał jej wymowne spojrzenie.

– Tak, psze pani. Żadnych niespodzianek.

D. D. nie zawracała sobie głowy przeprosinami. Odłożyła po prostu klucze i sięgnęła po stertę jakichś szkolnych papierów, opisanych starannie czerwonym długopisem. Sandra Jones zadała swojej klasie krótkie wypracowanie. Każdy uczeń musiał odpowiedzieć na pytanie: „Gdybym zakładał własną wioskę, pierwszą zasadą dla wszystkich kolonistów byłoby… i dlaczego”.

Niektórzy wymęczyli tylko zdanie albo dwa. Paru zapełniło prawie całą stronę. Na każdym wypracowaniu widniała przynajmniej jedna albo dwie uwagi, a na górze w kółku ocena. Pismo było kobiece. Niektórzy uczniowie zasłużyli nawet na uśmiechnięte buźki. D. D. uznała, że fałszerz nie pomyślałby o takich szczegółach. Tak więc jak na razie była przekonana, że Sandra Jones siedziała przy tym blacie, oceniając wypracowania, co według męża mogła zrobić dopiero po położeniu małej Ree spać.

Więc mniej więcej o dziewiątej wieczorem Sandra Jones żyła i przebywała we własnej kuchni. A potem…

Spojrzenie D. D. powędrowało w stronę komputera marki Dell, wyglądającego na względnie nowy. Westchnęła.

– Włączony? – zapytała z ledwie skrywanym pragnieniem.

– Nie chciałem wystawiać się na pokusę – odparł Miller.

Z komputerem nie było łatwo. To oczywiste, że chcieli do niego zajrzeć, ale potrzebowali zgody męża, jako że miał prawo do zachowania prywatności. Coś do negocjacji, zakładając, że znajdą jakąś amunicję przeciwko niemu.

D. D. odwróciła się w stronę wąskich schodów biegnących do góry na samym końcu kuchni.

– Technicy już tam są? – zapytała.

– Aha.

– Gdzie zaparkowali van?

– Pięć przecznic stąd, koło pubu. Jestem ostrożny.

– To dobrze. Zajęli się schodami?

– To pierwsze, co kazałem im zrobić – zapewnił ją Miller. Po czym dodał: – Posłuchaj, jesteśmy tu od szóstej rano. Dziesięciu funkcjonariuszy kręciło się po domu, sprawdzając piwnicę, pokoje, szafy i zarośla. Jedyne, co mamy, to jedną stłuczoną lampę i jeden brakujący koc w sypialni. Posłałem więc na górę techników od śladów, aby zajęli się swoją robotą, a resztę ludzi w teren, aby znaleźli albo Sandrę Jones, albo jakiś dowód na to, co się z nią, do diabła, stało. Znamy kwestie zasadnicze. Donikąd nas nie prowadzą.

D. D. ponownie westchnęła, chwyciła się poręczy i zaczęła wchodzić po pomalowanych na czekoladowo schodach.

Na górze było równie przytulnie jak na dole. D. D. zwalczyła w sobie odruch pochylenia się, gdy dwa stare żyrandole musnęły czubek jej głowy. Korytarz wyłożono drewnem w tym samym odcieniu ciemnej czekolady co schody. Na przestrzeni lat w kącikach desek zebrał się kurz. Na podłodze widniało kilka kłębków jasnych włosów. Jakieś zwierzę, uznała D. D., choć nikt o nim na razie nie wspominał.

Zatrzymała się na chwilę i obejrzała za siebie, na ciąg śladów butów, mieszających się i zlewających ze sobą na zakurzonej podłodze. Pomyślała, że to dobrze, iż podłogę już odfajkowano. Potem zmarszczyła brwi, gdyż w jej głowie pojawiła się inna myśl, która natychmiast ją zaniepokoiła.

Już, już miała otworzyć usta i coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Lepiej poczekać. Wszystko poskładać do kupy. Szybko.

Minęli ciasną łazienkę, urządzoną w podobnym stylu z lat pięćdziesiątych jak kuchnia. Naprzeciwko niej znajdował się niewielki pokój z wąskim, przykrytym różowym kocem łóżkiem, ustawionym pod ścianą ze skośnym dachem. Sufit i skosy pomalowano na jaskrawoniebiesko i ozdobiono chmurkami, ptakami i motylami. Zdecydowanie dziewczęcy pokój, na tyle uroczy, że D. D. poczuła ukłucie w sercu na myśl o małej Clarissie Jane Jones, która zasnęła w łóżku przycupniętym w tak ślicznym pokoiku, a którą obudziła koszmarna parada ubranych na ciemno funkcjonariuszy obchodzących cały jej dom.

D. D. nie została dłużej w tym pokoju, lecz udała się korytarzem do sypialni.

Pod oknami stało dwóch techników. Zdążyli już opuścić rolety, a teraz omiatali pomieszczenie niebieskim światłem. D. D. i Miller czekali grzecznie na korytarzu, gdy tymczasem jedna z odzianych na biało postaci skanowała ściany, sufit i podłogi w poszukiwaniu płynów organicznych. Gdy pojawiały się jakieś ślady, druga postać je zaznaczała do dalszej analizy. Trwało to jakieś dziesięć minut. Nie zajmowano się łóżkiem. Pościel i koce z całą pewnością zostały już poddane starannym oględzinom.

Pierwsza postać podniosła rolety, włączyła nienaruszoną lampkę nocną, po czym przywitała się z D. D. wesołym:

– Hejka, sierżancie.

– Jak tam batalia?

– Jak zawsze wygrana.

D. D. zrobiła krok naprzód, aby uścisnąć najpierw dłoń Marge, a następnie drugiego technika, Nicka Crawforda. Cała trójka znała się od dawna – aż za często się spotykali w tego rodzaju okolicznościach.

– I co sądzicie? – zapytała D. D.

Marge wzruszyła ramionami.

– Parę trafień. Sprawdzimy je, oczywiście, ale nic rażącego. W końcu w każdej amerykańskiej sypialni znajdują się gdzieś płyny organiczne.

D. D. kiwnęła głową. Podczas badania pomieszczenia pod kątem płynów organicznych w dwóch sytuacjach zapalało się czerwone światło: jedna to oczywistość w rodzaju jaśniejącej na ścianie plamy albo wielkiej, rozświetlającej podłogę kałuży; druga to całkowity brak płynów organicznych, co wskazywało na to, że ktoś nieźle się nasprzątał, przy pomocy chemikaliów. Jak powiedziała Marge, w każdej sypialni coś jest.

– Co z rozbitą lampą? – zapytała D. D.

– Pozbieraliśmy ją z podłogi – odezwał się Nick – ze wszystkimi leżącymi w pobliżu kawałkami. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że przewróciła się i rozbiła o podłogę, ale mogła też zostać użyta jako broń. Oględziny jej podstawy nie wykazały żadnych śladów krwi.

D. D. kiwnęła głową.

– Pościel?

– Brakuje niebiesko-zielonego koca, ale reszta wygląda na nienaruszoną.

– Prześwietliliście łazienkę? – zapytała D. D.

– Tak.

– Szczoteczki do zębów?

– Dwie były jeszcze wilgotne, kiedy się tu zjawiliśmy. Jedna to różowa szczoteczka elektryczna z Barbie należąca do dziecka. Druga to szczoteczka elektryczna Braun Oral-B, która według męża należała do jego żony.

– Piżama?

– Według słów męża żona sypiała w długim fioletowym T-shircie z rysunkiem małego kurczaka w koronie. Jego los jest na razie nieznany.

– Inne ubrania? Walizka?

– Wstępne oględziny męża nie wykazały, aby czegokolwiek brakowało.

– Biżuteria?

– Najważniejsze to zegarek i obrączka, nie ma jednego ani drugiego. Także jej ulubionych złotych kolczyków w kształcie kół, które, jak twierdzi mąż, nosiła codziennie. W kasetce na biżuterię znaleźliśmy jedynie jakieś łańcuszki i dwie ręcznie robione bransoletki, podobno prezent od dziecka. Mąż uznał, że niczego nie brakuje.

D. D. odwróciła się w stronę Millera.

– Zakładam, że brak aktywności na jej karcie kredytowej?

Miller ponownie obdarzył ją spojrzeniem w stylu „nie jestem idiotą”. Uznała, że to wystarczająca odpowiedź.

– No więc tak – zaczęła się głośno zastanawiać. – Wygląda na to, że Sandra Jones wróciła wczoraj po południu z pracy, nakarmiła dziecko, położyła je spać, następnie zabrała się za sprawdzanie wypracowań. W którymś momencie umyła zęby, przebrała się w koszulę nocną i udała do sypialni, gdzie…

– Miała miejsce jakaś przepychanka, podczas której potłukła się lampa? – wtrąciła Marge, wzruszając ramionami. – Może ktoś już tam był, urządził na nią zasadzkę. To by wyjaśniało brak plam krwi.

– Sprawca dokonał napaści – uzupełnił Miller. – Uduszenie.

– Sprawdźcie poszewki na poduszki – powiedziała D. D. – Mógł ją udusić we śnie.

– Udusić, przydusić. Coś cichego i niezbyt brudzącego – zgodził się Nick.

– Następnie owinął ciało kocem i wywlókł je z domu – zakończył Miller.

D. D. pokręciła głową.

– Nie, wleczenie odpada. I tu sprawy zaczynają się komplikować.

– Jak to wleczenie odpada? – zapytał z konsternacją Miller.

– Spójrzcie na ten zakurzony korytarz. Widzę na nim ślady naszych butów, i to jest problem, ponieważ gdyby ktoś wlókł zawinięte w duży koc ciało, powinnam teraz widzieć długi ślad prowadzący od tego pokoju aż do szczytu schodów. A nie widzę. Co znaczy, że ciała nie wleczono.

Miller zmarszczył brwi.

– Okej, więc sprawca ją wyniósł.

– Jeden człowiek wyniósł zwinięte jak burrito ciało dorosłej kobiety przez ten wąski korytarz? – D. D. uniosła sceptycznie brew. – Po pierwsze, musiałby to być naprawdę silny człowiek. Po drugie, nie ma takiej możliwości, żeby się wyrobił na zakręcie na schodach. Wszędzie byłoby widać ślady.

– Dwóch ludzi? – zasugerowała Marge.

– Dwa razy tyle hałasu, podwójna szansa na przyłapanie.

– No to co się, u licha, stało z tym kocem? – zapytał ostro Miller.

– Nie wiem – odparła D. D. – Chyba że… Chyba że nie zabito jej w tym pokoju. Może zeszła na dół. Może siedziała na sofie i oglądała telewizję, kiedy rozległ się dzwonek. A może do domu wrócił mąż… – Myślała intensywnie, analizując różne scenariusze. – Zabił ją gdzie indziej, potem przyszedł tutaj po koc i zrzucił lampę, gdy ściągał go z łóżka. W ten sposób było ciszej. Mniejsze prawdopodobieństwo obudzenia dziecka.

– Co znaczy, że nadal nie mamy miejsca zbrodni – mruknął Miller, marszcząc jednocześnie brwi. Według niego zajęli się kwestiami zasadniczymi, powinni więc znaleźć ślady krwi.

Cała czwórka popatrzyła na siebie.

– Głosuję za piwnicą – stwierdziła D. D. – Złe rzeczy dzieją się najczęściej właśnie w piwnicy. Idziemy?

Razem zeszli na dół, mijając pokój dzienny, w którego drzwiach stał umundurowany funkcjonariusz, niezmiennie mający baczenie na Jasona Jonesa i jego śpiące dziecko. Kiedy przechodzili przez hol, Jones uniósł głowę. D. D. przelotnie dojrzała brązowe oczy, a potem Miller otworzył drzwi, ukazując zdradliwe drewniane schodki prowadzące do pachnącej stęchlizną piwnicy, słabo oświetlonej czterema nagimi żarówkami. Zeszli powoli, zachowując ostrożność. Opinia publiczna nie miała pojęcia, jak często funkcjonariusze spadają ze schodów i robią sobie krzywdę. To było krępujące dla wszystkich zainteresowanych. Skoro już stanie ci się coś w trakcie służby, powinieneś mieć przynajmniej niezłą historyjkę do opowiadania.

D. D. omiotła miejsce wzrokiem. Wyglądało po prostu jak piwnica. Kamienne fundamenty. Cementowa popękana podłoga. Przed nimi stały pralka i suszarka, stara ława, na niej plastikowy kosz na pranie, a obok proszek. Oprócz tego pomieszczenie wypełniał zbiór podniszczonych krzeseł ogrodowych, stare, pozostałe po przeprowadzce kartony i różne meble, z których dziecko zdążyło wyrosnąć. Zaraz przy schodach stały plastikowe regały, na których poustawiano to, co nie zmieściło się w spiżarni. D. D. dostrzegła pudełka z płatkami zbożowymi, makaron z serem, krakersy, suchy makaron, puszki zupy, takie zwykłe kuchenne różności.

Piwnica była zakurzona, ale nie panował w niej bałagan. Rzeczy uporządkowano pod ścianą, a środek wykorzystywano do czynności związanych z praniem, być może do jazdy na rowerze, sądząc po fioletowym trójkołowym rowerku stojącym obok stromych schodków prowadzących bezpośrednio na zewnątrz domu.

D. D. podeszła do tych schodów i przyjrzała się uważnie pajęczynom w prawym rogu i grubej warstwie kurzu na ciemnej klamce sugerującym, że od jakiegoś czasu nie używano tych drzwi. Teraz jednak, kiedy znalazła się na dole, zaczynała zmieniać zdanie. Gdyby zabito kogoś w piwnicy, to czy naprawdę wleczono by ciało na górę? Czemu by nie ukryć go pod stertą kartonów albo zawinąć w stare prześcieradło i pod osłoną nocy wypchnąć przez te drzwiczki?

Przejrzała kolekcję wyrzuconych części kołyski, spacerówek i materacyków. Następnie przeszła do stojących pod ścianą kartonów i butwiejących mebli ogrodowych.

Za nią Nick i Marge oświetlali podłogę przy pomocy reflektora punktowego, gdy tymczasem Miller stał z boku z rękami w kieszeniach. Przeczesawszy już raz piwnicę, czekał jedynie, aż pozostała trójka dojdzie do takiego samego wniosku, jak wcześniej on.

Kilka minut później D. D. zaczynała do niego dochodzić. Piwnica przypominała jej kuchnię, nie za brudną, nie za czystą. Jak najbardziej odpowiednią dla trzyosobowej rodziny.

Dla spokoju sumienia zajrzała do pralki i suszarki. I wtedy zamarło jej serce.

– O cholera – powiedziała. Przez otwartą klapę pralki dostrzegła niebiesko-zielony koc.

Miller podszedł do niej szybko, a zaraz za nim technicy.

– Czy to…? Chyba żartujesz. Niech ja dorwę tych dwóch imbecyli, którzy obszukali to pomieszczenie…

– Hej, czy to nie ten koc? – zapytał raczej niemądrze Nick.

Marge zdążyła się już nachylić i właśnie wyciągała koc z ładowanej od góry pralki, starając się nie dotknąć nim podłogi.

– Wyprał go? – myślała głośno D. D. – Mąż wyprał koc, ale nie miał czasu na to, żeby przed zadzwonieniem na policję go wysuszyć? A może żona przez cały czas miała go w praniu, a my przez kilka godzin goniliśmy w piętkę?

Marge ostrożnie rozkładała koc, trzymając go za jeden koniec, drugi zaś podawszy Nickowi. Koc był pomarszczony, jak mokra rzecz, która trochę czasu przeleżała w pralce. Pachniał lekko proszkiem – świeżo, czysto. Strzepnęli go raz i na podłogę upadło coś fioletowego.

D. D. nie zdążyła jeszcze zdjąć lateksowych rękawiczek, więc ona to podniosła.

– Zakładam, że to koszula nocna Sandry Jones – powiedziała, rozkładając mokry T-shirt, który rzeczywiście miał z przodu kurczaka w koronie.

Przez chwilę przyglądali się uważnie obu przedmiotom, szukając jasnoróżowych plam, takich, jakie zostają po krwi, albo może rozdarć, które by sugerowały, że doszło do walki. Śladów czegoś.

D. D. ponownie ogarnęło to nieprzyjemne uczucie. Tak jakby widziała coś oczywistego, ale nie do końca łapała, o co w tym chodzi.

Kto się pofatygował, żeby wyprać koc i koszulkę, ale zostawił na widoku rozbitą lampę? Co za kobieta znika, ale zostawia dziecko, portfel, samochód?

I co za mąż po powrocie do domu, przekonawszy się, że żona zniknęła, dopiero po trzech godzinach powiadamia policję?

– Poddasze, kanał umożliwiający dostęp do rur? – zapytała głośno Millera.

Nick i Marge składali koc, aby go zabrać do laboratorium. Jeśli sprawca nie użył wybielacza, na kocu mogły się jeszcze znajdować jakieś dowody. Wzięli od D. D. fioletową koszulkę i włożyli ją do drugiej torby.

– Nie ma kanału. Poddasze jest małe i wypełnione głównie ozdobami bożonarodzeniowymi – wyjaśnił Miller.

– Szafy, lodówki, zamrażarki, budynki gospodarcze, dołki do grilla?

– Nie, nie, nie, nie i nie.

– Mamy jeszcze, oczywiście, ten wielki niebieski port.

– Aha.

D. D. głośno westchnęła. Spróbowała jeszcze z ostatnią teorią:

– Samochód męża?

– Pikap. Wyszedł razem z nami, żeby zajrzeć na pakę. Nie zgodził się jednak otworzyć przedniej części.

– Ostrożny sukinsyn.

– Zimny – poprawił Miller. – Żony nie ma już ładnych kilka godzin, a on nie wziął nawet do ręki telefonu, żeby zadzwonić do rodziny albo przyjaciół.

D. D. podjęła decyzję.

– No dobrze – powiedziała. – Chodźmy poznać pana Jonesa.

Rozdział 4

Kiedy byłam mała, wierzyłam w Boga. Mój ojciec co niedziela zabierał mnie do kościoła. Uczęszczałam do szkółki niedzielnej i słuchałam opowieści o Jego dziełach. Potem zbieraliśmy się pod kościołem na zrzutkowy posiłek, składający się ze smażonego kurczaka, potrawki z brokułów i placka z brzoskwiniami.

A później wracaliśmy do domu, gdzie moja matka goniła ojca po domu z tasakiem, krzycząc:

– Wiem, do czego jesteś zdolny! Mam uwierzyć, że te kościelne latawice siadają obok ciebie tylko po to, abyście korzystali razem z Księgi Psalmów?

I tak biegali po domu, a ja siedziałam skulona w szafie na płaszcze, skąd słyszałam każde wypowiadane przez nich słowo, ale nie musiałam patrzeć, co by się stało, gdyby mój ojciec któregoś razu się potknął, nie wyrobił na zakręcie czy wpadł na krzesło.

Kiedy byłam mała, wierzyłam w Boga. Każdego ranka, gdy się budziłam i mój ojciec nadal żył, uznawałam to za Jego dzieło. Dopiero, kiedy dorosłam, zaczęłam w pełni rozumieć niedzielne poranki w domu rodziców. Dotarło do mnie, że fakt, iż mój ojciec żył, nie miał nic wspólnego z wolą Boga. To była oznaka woli mamy. Nigdy nie zabiła ojca, ponieważ nie chciała, aby umarł.

Nie, celem mamy było dręczenie ojca. Sprawianie, aby każdą chwilę swego życia odczuwał niczym całą wieczność w piekle.

Mój ojciec żył, ponieważ według mamy śmierć byłaby dla niego zbyt dobra.

– Znaleźliście Pana Smitha?

– Słucham?

– Znaleźliście Pana Smitha? Mojego kota. Mamusia poszła go rano szukać, ale jeszcze nie wróciła.

D. D. zamrugała kilka razy oczami. Właśnie otworzyła drzwi na górze schodów prowadzących do piwnicy i przekonała się, że naprzeciwko niej stoi bardzo poważna czterolatka z kręconymi włosami. Wyglądało na to, że Clarissa Jones się obudziła i to ona prowadziła teraz śledztwo.

– Rozumiem.

– Ree?

Ciszę przerwał męski baryton. Ree posłusznie się odwróciła, a D. D. podniosła wzrok i zobaczyła, że w holu stoi Jason Jones i przygląda się uważnie im obu.

– Chcę Pana Smitha – powiedziała płaczliwie Ree.

Jason wyciągnął rękę i dziewczynka podeszła do niego. Nie odzywając się ani słowem do D. D., po prostu zniknął z powrotem razem z córką w pokoju dziennym.

D. D. i Miller weszli tam za nim. Miller skinął lekko głową, odprawiając umundurowanego funkcjonariusza stojącego na straży.

W niewielkim pomieszczeniu stała dwuosobowa mała sofa, dwa drewniane krzesła, skrzynia przykryta papierową serwetką w koronkowy wzór służąca także jako stolik, a w rogu niewielki telewizor. Resztę pokoju zajmowały dziecięcy stolik i rząd pojemników, w których mieściło się wszystko, od stu kredek do kilkunastu lalek Barbie. Sądząc po zabawkach, czteroletnia Ree lubiła kolor różowy.

D. D. nie spieszyła się. Rozglądała się uważnie po pokoju, zatrzymując wzrok na ustawionych na gzymsie kominka ziarnistych zdjęciach oprawionych w ramki: fotografia przedstawiająca niemowlę, tę samą dziewczynkę jedzącą, stawiającą pierwsze kroki, pierwszy raz jadącą na rowerku. Na zdjęciach nie było żadnych innych członków rodziny. Żadnych oczywistych śladów istnienia babć, dziadków, cioć, wujków. Jedynie Jason, Sandra i Ree.

Dostrzegła fotkę małego berbecia ściskającego w objęciach niezwykle tolerancyjnego rudego kota i uznała, że to zapewne sławny Pan Smith.

Przesunęła spojrzenie na kosze z zabawkami, zerkając na stolik, na którym leżała niedokończona kolorowanka z Kopciuszkiem i dwiema myszkami. Normalne rzeczy, pomyślała. Normalne zabawki, normalne przedmioty, normalne meble normalnej rodziny w normalnym domu w południowym Bostonie.

Tyle że ta rodzina nie była normalna, w przeciwnym razie jej, D.D, by tutaj teraz nie było.

Raz jeszcze przeszła obok koszy, starając się objąć spojrzeniem Jasona Jonesa i nie odwracając się przy tym w jego stronę. Większość mężczyzn byłaby w tej chwili mocno ożywiona. Jego żona zaginęła. Policja panoszy się w jego domu, naruszając jego prywatną przestrzeń, biorąc do ręki osobiste zdjęcia jego rodziny, a obecna jest przy tym czteroletnia córka.

Nie czuła z jego strony niczego. Absolutnie niczego.

Było niemal tak, jakby w ogóle nie znajdował się w tym pomieszczeniu.

W końcu się odwróciła. Jason Jones siedział na sofie, obejmując ramieniem córkę. Spojrzenie miał utkwione w ciemnym ekranie telewizora. Z bliska wyglądał dokładnie tak, jak go opisał Miller. Gęste, zmierzwione włosy, męski jednodniowy zarost, ładnie umięśniony tors podkreślony prostą bawełnianą koszulką w kolorze granatowym. Był kochankiem, ojcem i chłopakiem z sąsiedztwa – trzy w jednym. Był erotycznym snem prezenterki wieczornych wiadomości. Miller miał rację – jeśli nie znajdą Sandry Jones przed pojawieniem się pierwszego wozu transmisyjnego, będą mieli przechlapane.

D. D. uniosła jedno drewniane krzesło i ustawiła je naprzeciwko sofy, po czym usiadła na nim. Miller z kolei wtopił się w tło. Tak jest lepiej w przypadku zagajania rozmowy z dzieckiem. Dwóch policjantów mogło wywrzeć nacisk na opornego męża. Dla niespokojnego malucha byłoby to jednak zbyt wiele.

Spojrzenie Jasona Jonesa w końcu przesunęło się na nią i zatrzymało na jej twarzy. D. D. wbrew sobie niemal zadrżała.

Jego oczy były puste – miała wrażenie, że wpatruje się w pozbawione gwiazd niebo. Tylko dwa razy miała okazję widzieć takie spojrzenie. Raz podczas przesłuchania psychopaty, który przy użyciu kuszy położył kres nieudanej relacji biznesowej poprzez dokonanie egzekucji na swoim wspólniku i całej jego rodzinie. Drugi raz podczas przesłuchania dwudziestosiedmioletniej Portugalki, którą przez piętnaście lat zamożna para z Bostonu przetrzymywała jako seksualną niewolnicę w swej elitarnej kamienicy z elewacją z piaskowca. Dwa lata później ta kobieta już nie żyła. Wyszła na ulicę prosto pod nadjeżdżające samochody na Storrow Drive. Świadkowie twierdzili, że w ogóle się nie zawahała. Po prostu zeszła z krawężnika prosto pod koła toyoty highlander.

– Chcę mojego kota – odezwała się Ree. Wyprostowała się na sofie, odsuwając lekko od ojca. Nie próbował przyciągnąć jej z powrotem.

– Kiedy po raz ostatni widziałaś Pana Smitha? – zapytała D. D.

– Wczoraj wieczorem. Kiedy położyłam się spać. Pan Smith zawsze śpi ze mną. Najbardziej podoba mu się w moim pokoju.

D. D. uśmiechnęła się.

– Mnie też się podoba twój pokój. Te kwiatki i ładne motyle. Pomagałaś je malować?

– Nie. Nie umiem. Zrobili to mamusia z tatusiem. Mam cztery lata i dziewięć miesięcy, wiesz? – Ree dumnie się wyprostowała. – Jestem już duża, więc na czwarte urodziny dostałam pokój dużej dziewczynki.

– Masz cztery lata? No coś ty, powiedziałabym, że pięć albo nawet sześć. Ciekawa jestem, co jesz, bo jesteś strasznie wysoka jak na czterolatkę.

Ree zachichotała. Jej ojciec nie odezwał się ani słowem.

– Lubię makaron z serem. To moje najbardziej ulubione jedzonko na całym świecie. Mamusia pozwala mi to jeść, jeśli zjem też parówki z indyka. Mówi, że potrzebuję białka. Jeśli zjem dużo białka, to na deser dostaję ciasteczka Oreo.

– To właśnie jadłaś wczoraj wieczorem?

– Jadłam makaron z serem i jabłka. Bez ciasteczek. Tatuś nie miał czasu, żeby iść do sklepu.

Posłała ojcu wymowne spojrzenie i po raz pierwszy Jason Jones ożył. Zmierzwił córce włosy, a w jego spojrzeniu miłość mieszała się z instynktem opiekuńczym. Następnie odwrócił się od niej i, jakby włączono przycisk, powróciło to martwe spojrzenie.

– Kto dał ci wczoraj kolację, Ree?