Strona główna » Obyczajowe i romanse » Scherzo capriccioso. Wesoła fantazja na temat Dvoraka

Scherzo capriccioso. Wesoła fantazja na temat Dvoraka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65595-26-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Scherzo capriccioso. Wesoła fantazja na temat Dvoraka

"Scherzo capriccioso", poza tym, że opowiada o pobycie Antonina Dvořáka w Stanach Zjednoczonych, wysuwa śmiałą hipotezę, jakoby najsłynniejszy czeski kompozytor wszechczasów wpłynął na akceptację jazzu przez wyższe sfery.

Na pierwszym planie jest jednak Mistrz i wszystko to, co doprowadziło do skomponowania przez niego genialnej symfonii „Z nowego Świata”, zagranej po raz pierwszy w Carnegie Hall w 1893 roku, czyli miłość Dvořáka do starszej siostry jego żony oraz folkowych brzmień odległego kontynentu. Scherzo capriccioso to także portret końca XIX wieku, brawurowo napisany raport ze zmierzchu epoki maszyn i jedyna okazja by usłyszeć jak brzmiały Stany Zjednoczone kilka lat przed zejściem z taśmy pierwszego modelu Forda „T”.

Polecane książki

Poradnik do Homefront zawiera porady ogólne, bogato ilustrowaną solucję opisującą szczegółowo, w jaki sposób przebrnąć przez wszystkie misje w kampanii, oraz dział zawierający lokalizację 61 wycinków prasowych, a także osiągnięcia.Homefront - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i...
Mikołaj Przewalski geograf i badacz, członek  Petersburskiej Akademii Nauk. Zasłynął głównie jako badacz środkowej i wschodniej Azji, zwłaszcza Mongolii, Chin i Tybetu i odkrywca ponad dwustu gatunków zwierząt i roślin. Niniejsza publikacja jest pierwszym polskim wydaniem pierwszej książki Mikoł...
Mel jak każda dziewczyna w jej wieku przygotowuje się do matury. Jednak w ciągu 27 minut całe jej życie zamienia się w ruinę. Coraz trudniejsze staje się odnalezienie siebie pośród koszmarów smutku i bólu, jaki ją otacza. Jedna chwila, czterech mężczyzn, brutalny gwałt. Czy będzie potrafiła odna...
Wicehrabina Klara de Beauséant, porzucona przez portugalskiego markiza d'Ajuda-Pinto, wyjeżdża do swojego zamku w Normandii, całkowicie wyłączając się z życia towarzyskiego. Na zachowanie incognito nie pozwala jej jednak dawna sława wielkiej damy paryskiej, prowadzącej jeden z najwykwintniejszych sa...
Publikacja poświęcona jest kluczowym zagadnieniom rachunkowości i sprawozdawczości finansowej spółek kapitałowych, wobec których przyjęcie założenia kontynuacji działalności nie jest zasadne. W opracowaniu skoncentrowano się na spółkach kapitałowych najczęściej występujących w Polsce, czyli spółkach...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Książka zawiera dwa znakomite opowiadania. „Pokusa Harringaya” to krótka historia opowiadająca o tym, jak artysta próbuje namalować portret, a ostatecznie maluje diabła, który oferuje mu sławę w zam...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Josef Skvorecky

Josef Škvorecký

scherzocapriccioso

(wesoła fantazja na temat Dvořáka)

 

 

andrzej s. jagodziński – ur. 1954, tłumacz literatury czeskiej isłowackiej, publicysta, dziennikarz Radia Wolna Europa i„Gazety Wyborczej”, korespondent „Gazety Wyborczej” wPradze iBratysławie, dyrektor Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego (2003–2006), dyrektor Instytutu Polskiego wPradze (1996–2001) iwBratysławie (2010–2015), redaktor „Literatury na świecie” (2007–2009), członek Polskiego PEN Clubu iStowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor przekładów książek m.in: Milana Kundery, Václava Havla, Josefa Škvoreckiego, Jiříego Grušy iBohumila Hrabala. W2009 roku nagrodzony Literacką Nagrodą Europy Środkowej „Angelus” za przekład Przypadków inżyniera ludzkich dusz Josefa Škvoreckiego.

Josef Škvorecký

scherzocapriccioso

(wesoła fantazja na temat Dvořáka)

PrzełożyłAndrzejS. Jagodziński

 

Wrocław 2016

Tytuł oryginału czeskiego:Scherzo capriccioso. Veselý sen o Dvořákovi

Redakcja: Ewa Żuk

Korekta: Damian Piechaczek, Elżbieta Regulska-Chlebowska

Konsultacja muzyczna: Adam Pierończyk

Projekt okładki i konwersja: Magdalena Kocińska|O!Studio, o-studio-dtp.com

© 1983 by Joseph Škvorecký. By arrangement with Westwood Creative Artists Ltd.

© for the Polish translation by Andrzej Jagodziński, 2016

© for the Polish edition by Książkowe Klimaty

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

 

e-ISBN: 978-83-65595-26-3

 

Człowiek może ucieleśniać prawdę,ale nie może jej znać.

WILLIAM BUTLER YEATS

Mojej Pepičce

murzyn

Łan zboża wpopołudniowym słońcu zalśnił jak bursztynowy sztylet, aż musiała zmrużyć oczy. Zpłonącej żółci wyfrunął turkusowy motyl, zataczając się niczym niebieski pijak nad lśniącymi kłosami, jakby jedynym sensem jego istnienia było zawieszenie trzepoczącego znaku życia pomiędzy niebem aziemią. Rozejrzała się po okolicy, kosmyki potarganych włosów rzuciły delikatną siatkę cienia na rozpaloną paletę kolorów.

Jest bardzo pobożny. Średniowiecze Jacoponego rozbrzmiewa ze Stabat Mater strasznym gotyckim echem. Bóg, diabeł, Chrystus, połamane kości łotrów. Wtedy wiedzieli, jak to boli, jakie to prawdziwe. Nie dzielił ich jeszcze zbyt długi czas, nie były to – jak wnaszym humanistycznym stuleciu – tylko abstrakcyjne pojęcia. Ze Stabat Mater przemawia dusza, ata widzi nie odbicie wlustrze, lecz stoi twarzą wtwarz zabsolutem. Człowiek ma chęć paść na kolana, by potem ścigany przez anioły idiabły zerwać się ipobiec do chrztu unajbliższego księżulka. Inflammatus et accensus per te, Virgo, sim defensus… Ten idiotyczny owad istnieje na świecie chyba tylko po to, aby do konfiguracji prostokątów bursztynowych pól, zielonych pasm naci buraczanej, czerwieni kwitnących maków iciemnozielonych klinów, jakie wbijają wten pejzaż romantyczne świerkowe zagajniki – wnajbliższym przed chwilą zniknął cierpiący Willi – głupawo dołączyć triumfalną kropkę niczym brzęknięcie trójkątów.

Coś zaświstało imignęło wpowietrzu, coś chrupnęło iczarny cień zmiótł turkusową kropkę zpalety krajobrazu. Dostrzegła ogonek, rozwidlony jak język węża. Potrząsnęła głową, ale zakłócająca widzenie siatka włosów wciąż filtrowała obraz. Musiała ją odgarnąć ręką, aby dostrzec blask otaczającego świata wjego pełnej krasie. Quae morebat et dolebat… Wmolowe pastorale ktoś nagle wrzucił dysonansowy akord durowy.Mistrz zamknął oczy świata iotworzył oczy wiary. Po prostu Petrus. Doctor angelicus. Wykształcony nie lepiej niż galilejscy rybacy.

Choć nie dotyczy to muzyki. Zamknęła oczy, żeby zszarego mroku lepiej zabrzmiała magiczna instrumentacja, od pierwszego zawołania waltorni aż po kodę, zaklętą wniewytłumaczalnym misterium muzyki, nieprzeniknionej tajemnicy talentu. Czarodziejska modulacja walczyka, tańcującego wśród harmonii, które rozpływają się do G-dur. Scherzo capriccioso. Dziecię Webera. Ale co to za dzieciątko! Gigant. Rozpierany energią Gargantua, który rozdziela dynamiczne ciosy, ulepsza harmoniczne żarciki, niespodzianki brzmienia. Dusza przez chwilę rozpływa się ze szczęścia, by zaraz wpaść wbezsilność niepewnych dróg wiodących ku tajemnicy – dróg, na których mogą zbłądzić nawet najlepiej wytrenowane palce.

Sibelius?

Door radził Jeannette brać pod uwagę przede wszystkim Sibeliusa. To jeszcze młokos, ale obdarzony bardzo namiętnym pocałunkiem muzy. Der beste Mann für das jüngste Land. Ale jak cię znam, wygodna Adelko, nie posłuchasz swego nauczyciela. Sibelius tkwi wzamglonych Helsinkach – to tak, jakby zcywilizowanego Manhattanu gnać do jakiegoś Hannibal wMissouri albo tego typu rybackiej wiochy. Jak cię znam, Marguliesko, ruszysz swoje leniwe (zarazem grzeszne, dobrze otym wiem!) ciało najwyżej do Pragi, bo dalej już nie będzie potrzeby. Chyba że Mistrz jest straszny piecuch, apokusa twoich gazelich oczu imoich dolarków trafi na bezpłodny ugór tej skały wiary, cnoty imuzyki.

Otwarła gazele oczy. Jeannette jak zwykle się myli. Bardzo chętnie pojechałaby do Helsinek. Zawsze miała upodobanie do egzotyki. Jakaż inna wiedeńska panna zdobrego domu wwieku siedemnastu lat wyruszyłaby za Wielką Wodę, do tej dżungli muzycznej, októrej wWiedniu powiada się – tak naprawdę nikt wto nie wierzy, ale ona dziś wie, że jest to święta prawda – że słuchając muzyki Beethovena, publiczność pali tam cygara!

Po dwunastu latach na ogromnym kontynencie europejskie odległości nie przerażają. Finlandia nawet mnie pociąga… długa podróż do kraju białych nocy… Ale bledziuchny kwintet Sibeliusa? Dla żydowskiej panny zdiabłem wciele, choć całkiem innym niż przerażający diabolus Jacoponego? Znów przymknęła oczy ina zakurzonej drodze wykonała kilka wolnych kroków walca. D-dur. „Przy piwie to mi się podoba”. Nadęty Brahms. Nic nie rozumie albo zazdrości. Pobożny czarodziej zaklął wtych walczykach historię knajpianych ogródków całego świata, spódnic wirujących zpodkładem siedmiu halek iromantykę pod dymiącymi lampionami. Też te cygara, obrażające Beethovena. Heretyk Brahms nigdy wżyciu nie potrafił tak zaszaleć jak ten pobożniś. Zakręciła pirueta. No ipoza tym – Sibelius jest odwa lata młodszy ode mnie.

Otwarła oczy. Zlasu wyszedł inny młodzieniec. Musiał widzieć jej taneczne improwizacje, bo szedł wjej stronę także krokiem walca, wprost obscenicznie kręcąc biodrami. Wypomadowane włosy lśniły wsłońcu jak lustro, apod hebanowym wąsikiem wydymały się pełne wargi. Niczym fircyk przetańczył przez całą łąkę idotarł do drogi.

– Madam! – amerykańska niemczyzna, śmiesznie wydobywająca się znosa, ale niemal bez gramatycznych błędów. – Pani łaskawość uratowała mnie przed losem wielkiego Tychona Brahe!

Zpowodu swej misji trochę się dokształcił, lecz oczywiście wsposób selektywny. – Will – powiedziała. – Przynosi pan wstyd swej rasie. Tfu! Panu chyba nawet Biblia otwiera się wnajmniej inspirujących miejscach.

– Moja Biblia, panno Margulies, otwiera się na akapicie: Jestem czarny, ale kochliwy…

Znów zakołysał biodrami. Zmarszczyła brwi. Zalśnił alabaster. Czarny galant podał jej rękę, pomagając wsiąść do powozu. Za jego głową widziała żółte, zielone, szkarłatne ibłękitne plamy krajobrazu, awnosie poczuła zapach żywicy, który przyniósł ze sobą zlasu.

– Weiterfahren! – poleciła woźnicy. Will wdrapał się za nią ioczywiście objął ją ręką wpasie. Niebiańsko-ziemski pejzaż, letni upał. Nareszcie. Mozart tutaj chyba tak samo bezwstydnie zachowywał się wobec Konstancji ponad sto lat temu. Jednak był jej mężem iwdodatku nie wyglądał jak wyrzeźbiony zhebanu. Aten wdodatku jeszcze taki młodzik! Ocałe trzy lata młodszy od Sibeliusa! Więc osześć ode mnie. Zmusiła go, żeby przesunął rękę na swoje uda idostrzegła pomiędzy nimi wielkie wybrzuszenie. OBoże!

– Jeśli będzie pan niegrzeczny, to następnym razem się nie zatrzymam.

– To zpowodu tego pilzneńskiego piwa do śniadania – odparł, udając skruchę. – Poważny błąd. Ale musiałem skosztować. Jak wiadomo, on je uwielbia.

– Itak się nie zatrzymam. – Potrząsnęła głową, jak na prawdziwą damę przystało. Roześmiał się iwychylił przez okienko, szczerząc zęby wstronę pstrokatego pejzażu. Potem zaczął tupać wwytarty dywanik imormorandem podśpiewywał wtym – egzotycznym zapewne dla niego kraju – egzotyczną piosenkę Joshua fit de battle ob Jericho…

Jak pięknie kopyta stukają do rytmu, pomyślała iwsłuchała się wdźwięki. Skórzany dach powozu pod wpływem wiatru kołatał odrewniany szkielet niczym perkusista uderzający dłonią wbęben. Konstrukcja wozu skrzypiała, wcale nie nieprzyjemnie. Delikatna harmonia drewna. Na tym tle strzelający od czasu do czasu bat woźnicy tworzył lekką dysharmonię, ałany zbóż szumiały jak przytłumione pianissimo smyczków. Do tego wszystkiego beztroski, zagraniczny głos Willa. You can talk about de man ob Gideon…

Na chwilę zamilkł, apotem mormorandem płynnie przeszedł do Eine kleine Nachtmusik.

Eine kleine Negermusik.

Pomyślała oRondzie allegro G-dur Beethovena, które grała znim przedwczoraj. Tak jakby słyszała je pierwszy raz wżyciu.

Door pewnie kręciłby głową. Ale ja już słyszałam Amerykę. Negermusik cicho płynęła dalej, czubki lśniących, modnych trzewików wybijały Mozartowi egzotyczny rytm. Bęben skórzanego dachu powozu, urokliwa dysharmonia drewna. Obok pojazdu przefrunął ptak ikrzyknął prowokująco do środka. – Hej – zawołał Will iznów spróbował wziąć ją za rękę. Zerknęła między jego nogi. To będzie niezły postrach konserwatorium Joachima, jak każdej szkoły muzycznej bardzo sfeminizowanego. Znów miał tam potężne wybrzuszenie. – To nie jest jedyna rzecz, która może się zdarzyć, kiedy człowiek tłumi wsobie różne…

Odtrąciła go. – Will! – krzyknęła ostro. – Tacy jak pan tworzą złą opinię pańskiej rasy! Chyba zasłużenie.

Do blasku hebanu dołączył blask alabastru jego zębów.

– Złą? – odparł. – Amoże dobrą?

Chyba świetną, pomyślała.

 

Czerwona tabliczka na białym kościółku widoczna była już zoddali. Po drugiej stronie doliny stał na górce zameczek, aobok niego rozpościerały się tereny łowieckie. Zboże iburaki kreśliły pasy krajobrazu, równe jak uzebry.

– Na pewno będzie wkościele – stwierdziła.

Dotarli na wiejski placyk, ale osada była całkiem wymarła. Jasne, na pewno wszyscy są na mszy. Powinnam była do niego napisać. Straciła pewność siebie. To wygodny człowiek, im sławniejszy, tym ma mniejszą ochotę, żeby gdzieś się ruszyć. Musiałby podjąć uciążliwą wyprawę przez ocean, daleko od jego wiejskiego kościółka – iniewątpliwie też od jego gospody. Ale oczywiście Jeannette wierzy wpersonal touch. Jest wtej dziedzinie mistrzem. Zmusić starego Belmonta od Rotschildów, żeby sypnął groszem na donkiszotowskie konserwatorium, to dopiero się nazywa chucpe! Choć jak to będzie dalej zrotschildowskimi dolarkami, tego nikt nie wie. Ale jeśli ich nie wyciśnie zRotschilda, to je da jego żoneczka. Jeannette powie kilka zdań weleganckiej francuszczyźnie idolarki popłyną.

Oderwała się od wspomnień iwróciła znów do wioski. Personaltouch plus piętnaście tysięcy… iMistrz ulegnie urokowi tej chromatyki. Ale czy to był dobry pomysł, żeby brać ze sobą Willa jako egzotyczną przynętę? Jest nadzieja, że tak. Spojrzała na skrzypce Willa wfuterale na przeciwległym siedzeniu. Jeśli Will znów tak się znakomicie zaprezentuje… Oto, Mistrzu, pański przyszły uczeń wKonserwatorium Narodowym! Jeszcze musi opanować utwór… Ale wżyciu do głowy by mi nie przyszło, że to taki bezczelny drań. Czy to dobry pomysł? Oby.

Ale może tak.

Woźnica wstrzymał konie. Zkościoła grzmiała muzyka. Will zeskoczył, nawet nie dotykając nogą stopni, istanął wpełnym słońcu. Opromieniło go niczym święty obrazek. Kanarkowy plastron poniżej jasnobrązowej twarzy, śnieżnobiała koszula, różowa kamizelka, tużurek zzielonego aksamitu, obcisłe czarne spodnie, ana nogach lakierki numer chyba piętnaście – cała ta kolekcja na tle śnieżnobiałej ściany, na której zegar słoneczny zrzymskim cyferblatem wskazywał dziesiątą. Podał jej rękę. Przytrzymała sobie suknię izeszła na ziemię.

– Proszę tu zaczekać – zwróciła się do woźnicy. – Albo, jeśli pan chce, może pan iść znami do kościoła.

– Dziękuję, jaśnie panienko. Jeśliby się panienka zgodziła, to wolałbym raczej do oberży. – Woźnica wskazał budynek, na którego fasadzie wśród kwiatów widniał namalowany napis GOSPODA UFENCLÓW. Kiedy wNowym Jorku zaczęto myśleć oDvořáku, Maretzek się roześmiał: Pobożny lud? Well, jak tylko załopocze mu nad głową gwiaździsty sztandar, zaraz przyłącza się do bezbożników. Spośród Czechów wAmeryce tylko my, Żydzi, pozostajemy wierni Panu Bogu, madam.

Ale oczywiście Mistrz to nie zmieszczaniały woźnica.

– Wie Sie wünschen – powiedziała. – Aber besaufen Sie sich nicht! – Odwróciła się do Willa. – Idziemy?

– Proszę, niech pani idzie sama, panno Margulies. Dla kongregacjonalisty byłoby to świętokradztwo. Proszę tylko spojrzeć na te bożki! – Wskazał ręką figury świętych na frontonie kościoła. Wokół głów mieli obręcze świeżo pomalowane złotą farbą, aich habity również świeciły nową farbą wkolorze tużurka Willa.

– Wszystkie piękne panny na pewno będą wkościele – odparła.

– Nie jestem zainteresowany wszystkimipięknymi dziewczętami, panno Margulies.

Zignorowała tę aluzję.

– Anie chce pan przynajmniej zobaczyć Mistrza, skoro jechał pan do niego taki świat drogi?

– Przecież go zobaczę – stwierdził bez zastanowienia. – Apoza tym już go widziałem.

– Na obrazku?

– Nie. In persona.

Gdzie go mógł widzieć? Ależ oczywiście! Mistrz jeździ dość często do Joachima, który obawia się jego koncertu skrzypcowego.

– UJoachima?

– Nie uJoachima. Ale to dłuższa historia, panno Margulies. Msza pani ucieknie. Aponadto widziałem go wsytuacji niezbyt odpowiedniej do wizyty wkościele.

– Widział go pan, jak wpiątek je mięso? – Skrzywiła się ironicznie.

– Nic aż tak strasznego, na Boga! Żadnych kaszanek!

– Idźże pan do diabła, Will!

Odwróciła się na pięcie iwkroczyła do świątyni Pańskiej.

 

Przywitały ją straszliwe trąby. Organista na chórze zerwał się na równe nogi, aż mu binokle spadły znosa, iprzeraźliwym głosem wrzasnął:

– Puzon milczy! Niech gra bas!

Wpierwszej chwili wydawało się jej, że ma halucynacje.Czyżby na organach produkował się tu współplemieniec Willa? Rozpłaszczony nos, czarne jak smoła wybałuszone oczy, poirytowany krótki wąsik à la wujek Remus. Ztaką cerą chyba nie wpuściliby go do żadnej lepszej restauracji wNowym Jorku.

Znów rozległ się głos tura. Księżulo, który właśnie szykował się do godnego zejścia zambony, tak się przestraszył, że na oczach wiernych omało nie spadł ze schodów.

– Apan czemu nie gra, panie Suk? – ryczał głos. – Czemu pan tylko siedzi? Wkościele panny nie potrzebują ochrony.

Głos brzmiał czysto. Pomagało to jej czeszczyźnie podsłuchanej umuzyków wWiedniu iNowym Jorku. Ksiądz tymczasem szczęśliwie zszedł na podłogę iruszył wkierunku ołtarza. Nowy wybuch głosu nim wstrząsnął ize strachem spojrzał na chór. Obok organów stanął wychudły skrzypek idawał smyczkiem znak któremuś zsiedzących muzyków, ale znad poręczy było im widać tylko głowy. Zławki na dole zerwał się wysoki młodzian zrzadkim wąsikiem. Jasnowłosa panienka wbiałej bluzce zrobiła mu miejsce, aon pobiegł do schodów na górę, czemu towarzyszyło nieustające trąbienie. Być może puzonista był głuchawy albo brzmienie instrumentu zagłuszyło mu nawet potężny głos wujka Remusa. Tak czy inaczej, nie zrozumiał sygnału skrzypka izamiast ścichnąć, dął wswój instrument, ile tylko miał siły wpłucach. Tak samo poczynał sobie muzyk na basie, który – jak zauważyła – grał unisono zpuzonem. Pod kanonadą obu instrumentów basowych beznadziejnie zwiędły głosiki skrzypiec, altówki iklarnetu. Skrzypek przy pulpicie dyrygenckim znów machnął smyczkiem, nuty mu się rozsypały iwystraszona sekcja smyczków całkiem zamarła. Basista ipuzonista opanowali już całe pole. Zdezorientowani zpowodu milczącego zespołu przeszli od fortissimo do forte fortissimo. Ministrant przy ołtarzu wypuścił zrąk kadzielnicę.

Tu znowu zakrzyknął potężny głos:

– Przestańcie wreszcie TRĄBIĆ!!!

Przy organach pojawił się młodzieniec zrzadkim wąsikiem ize skrzypcami pod brodą, zktórych zaczęły wydobywać się zaskakująco słodkie ipotężne dźwięki. Pierwszy skrzypek przestał zbierać nuty izaczął dyrygować. Mistrz, już zbinoklami na właściwym miejscu, oparł się rękoma na klawiaturze anogami na pedałach ipod wybielonym wapnem stropem – zktórego patrzyło na wiernych oko wtrójkącie zposzarzałym gołąbkiem na czubku – nagle zagrzmiała muzyka, wktórej dźwięki Kaplicy Sykstyńskiej mieszały się zdźwiękami wiejskiej knajpy. Ksiądz doszedł do siebie istanął przy ołtarzu. Ministrant polewał wodą znaczynia do ablucji tlący się na stopniach ołtarza dywan. Dziewczyna wbiałej bluzce uniosła zakochany wzrok ku młodzianowi, który wygrywał na strunach skrzypiec niczym trubadur, iwymierzyła klapsa siedzącej obok niej małej dziewczynce, bo ta uklękła na ławce tyłem do tabernakulum ize zgrozą wpatrywała się wboga zemsty przy organach. Znów dał się słyszeć jego potężny głos, choć tym razem przepełniony wprost nadludzką czcią: Po tysiąckroć cię wysławiamy – omatko Jezusa Chrystusa!

Głos ośmielił wiernych iwnawie kościoła rozległ się ludowy wielogłos.

Usiadła na wolnym miejscu wrogu ostatniej ławki. Poczuła zapach palonego kadzidła. Ręce inogi, które poruszały mizernymi organami, należały do czarodzieja. Ten ze skrzypcami był jego uczniem. Reszta to przywołane do porządku, pokorne, wiejskie diabełki. Tylko poczerwieniały puzonista przycupnął na końcu rzędu głów iniebieską chusteczką wycierał spoconą łysinę.

Całą przestrzeń kościółka wypełniła muzyka sfer iprzeniosła ją znów doScherzo capriccioso.

Zabawne melodie. Zabawne, choć uświęcone. Może jest wtej muzyce ów fałszywy Mesjasz, który krążył wśród zakonników ijawnogrzesznic, wśród rabinów icelników.

Potrząsnęła głową. To żydowska mistyka, Adelo. Potem, nie wiadomo dlaczego, pomyślała omuzyce, jaką wKarlgasse naukowo konstruuje heretyk iantypapista Brahms.

Wstała zaraz po Ite missa est, żeby zająć miejsce przy wyjściu. Will już tam czekał. Jeśli chodzi opanny, miała rację. Wostrym, przedpołudniowym słońcu czary dźwięków nieco straciły nad nią panowanie.

– Miała pani rację, panno Margulies – powiedział zpokorą Will. – Teraz już jednak wszystkichpięknych dziewcząt nie ma wkościele.

Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, zkościoła wyszły dwie panny wstrojach ludowych ispojrzawszy na Murzyna, kolorowego jak papuga, stanęły jak wryte. Will dwornie im się ukłonił, adziewczyny zachichotały.

Pojawiły się następne, za nimi kawalerowie. Murzyn zniknął wtłumie zdziwionych. Przestała się nim zajmować iwpatrzyła się wdrzwi wejściowe. Wychodzący moczyli palce wkropielnicy przy drzwiach iwykonując znak krzyża, chronili się przed pokusami nadchodzącego niedzielnego popołudnia. Otoczonego młodzieżą Murzyna nie było już widać iteraz ona znalazła się wcentrum uwagi. Uświadomiła sobie, że musi się bardzo wyróżniać. Wletniej sukni podróżnej jardinière od Altmana zrogu Szóstej Alei iOsiemnastej Ulicy, wkapelusikubird-of-paradise oraz złotych ikolorowych nausznicach od Tiffany’ego. Wiejscy dziadkowie wczarnych kapeluszach ibabki wwyszywanych czepcach przyglądali się jej bez cienia żenady. Jeden zdziadków chciał zapalić fajkę, ale na jej widok wstrzymał rękę wpołowie drogi ina dodatek zapomniał zamknąć ust.

Odsunęła się nieco. Wieśniacy też kawałek odeszli, ale wciąż była jak wwitrynie. Potem wychodzących zainteresował praski powóz stojący przed gospodą. Starała się wypatrzyć Willa. Zobaczyła tylko dziewczęcą rękę obnażoną po łokieć, jak ostrożnie dotyka pokrytych pomadą włosów.

Odwróciła się zpowrotem wstronę drzwi kościoła. Akurat wtym momencie uciekał znich chyłkiem, szybko znikając za rogiem, facet zpuzonem wszarym worku. Po nim pojawiło się dwóch staruszków zklarnetami pod pachą. Ci stanęli przed kościołem ina kogoś czekali. Dalej wyszedł mężczyzna zwiolonczelą idwóch skrzypków. Rozemocjonowani puścili się do dyskusji, ale nie trwała ona długo. Zcienia korytarza tyłem cofał się na ostre słońce pierwszy skrzypek; krople potu iskrzyły mu się na łysinie, azkieszeni archaicznego surduta wystawała czerwona chusteczka. Machał rękami ikiedy właśnie je rozłożył, wpołudniowym świetle pojawił się Mistrz. Siwe włosy podkreślały jego południową cerę, ta zaś akcentowała jego czarne jak węgle oczy. Usłyszała, jak pierwszy skrzypek usiłuje coś tłumaczyć:

– …było mu żal, że tam Raiman nie napisał żadnej partii dla puzonu, aza wszelką cenę chciał zpanem zagrać, więc mu przyszło do głowy, że podwoi basy…

– Ależ człowieku, nie słyszałeś tego?! Taki ryk wogóle nie pasuje do Raimana!

Głos mówił teraz ciszej, ale wciąż był to ten sam potężny głos. Do siwych włosów idzikiej brody Stwórca dodał mu też potężne ciało, które niezbyt pasowało do jego wprost wyzywająco młodego wyglądu. Pod zjeżoną bródką Mistrz miał szalony, jaskrawozielony krawat, pod jedwabną kamizelką delikatnie rysował mu się elegancki brzuszek, akiedy poczuł na czole ostre słońce, nasadził na głowę czarny melonik. Musiała się uśmiechnąć. Nosił go bowiem na ukos, jak dandys zPiątej Alei.

– Oczywiście, że słyszałem, Mistrzu, ale to bardzo poczciwy człowiek. Nie miałem serca mu psuć przyjemności. Grywa znami na wszystkich potańcówkach ito całkiem dobrze…

– Wknajpie też bym go chętnie posłuchał – odparł już spokojnie bóg dokonanej zemsty iwyciągnął zkieszeni ogromne cygaro. – Ja nie jestem przeciwnikiem tureckiej muzyki, ale wkościele? Drogi panie nauczycielu! Chyba tylko wczasie Sądu Ostatecznego. Mogliby go do tego wynająć, bo tak trąbi, na mą duszę!

– Dvořáčku! – przerwała mu korpulentna pani wstonowanych szarościach. – Jesteś jeszcze jedną nogą wświątyni!

– No, to chodźmy dalej – odparł udobruchany bóg, wsunął do ust cygaro iraźnie ruszył przed siebie. Za nim pojawił się młodzian zrzadkim wąsikiem ipanienka wbiałej bluzce, prowadząca za rękę skarconą wkościele dziewczynkę.

Wzięła głęboki oddech ipodeszła do mężczyzny wmeloniku, zwracając się do niego po niemiecku:

– Hab ich die Ehre mit Herrn Doktor Dvořák zu sprechen?

Trochę zmarszczył brwi, ale zawadził wzrokiem orajskiego ptaszka wgnieździe ciemnorudych włosów itwarz mu znów pojaśniała. Oczy korpulentnej pani też spoczęły na ptaszęciu.

– Das haben Sie – odezwał się Mistrz zciężkim akcentem. – Apani jest…?

– Jestem Adèle Margulies zWiednia.

– Ach, aus Wien! Wie geht es meinem geehrten Freund, dem grossen Brahms?

– Waży już ponad sto kilo, ciągle je imam wrażenie, że wciąż jeszcze rośnie – powiedziała. Kabaret wkościele dodał jej odwagi do lekkiej impertynencji. Przekonał ją, że boski Dvořák siedzi na dwóch stołkach: jeden jest wniebie, adrugi na ziemi. Mimo wszystko na moment zesztywniała, ale uspokoił ją jego homerycki śmiech.

– Ma pani rację, wciąż rośnie! Słyszała pani jego ostatni utwór? Trio a- moll?

– Wzeszłym tygodniu graliśmy go zpanem Doorem ipanem…

– O! To pani też jest zbranży? – Wczarnych oczach pojawił się przyjazny błysk. Szybko odpowiedziała:

– Uczę pianoforte wNarodowym Konserwatorium Muzyki.

– WNarodowym…?

– WNowym Jorku. Ale na wszystkie wakacje przyjeżdżam do domu, do Wiednia.

Chwycił ją obiema dłońmi za ręce iścisnął tak mocno, aż przestraszyła się, że to już koniec jej kariery muzycznej. Rajski ptaszek zsunął jej się na czoło.

– Witam wVysokiej! Co panią tu sprowadza?

Uwolniła ręce, wsunęła ptaszka zpowrotem do gniazda iodparła:

– Pan, Mistrzu. Mam dla pana propozycję od pani Thurber zNowego Jorku…

Ale on już przestał jej słuchać.

– Mamcia, gdzie jesteś? – Wziął za rękę korpulentną panią. – Moja małżonka, ato jest… – Wskazał panienkę wbiałej bluzce. – …Moja córka Otylka… moja córka Lojzička… moja… – Jednak wpobliżu nie było już nikogo innego. Rozejrzał się dookoła. – Dzieci! Gdzie jesteście? Cholewka, znowu gdzieś psocą! – Głos znów zagrzmiał potężnie, ale tym razem wtakich rejestrach, że nikogo nie przerażał. – Anka! Magda! Tonik! Otakar! Gdzie się podziewacie?

Odwróciła się wkierunku Murzyna, ale nie było go wpoprzednim miejscu. Wypomadowany heban wtowarzystwie panien imłodzieńców kierował się wstronę gospody. Na skraju tej grupki skakały dzieci różnego wzrostu.

– Anka! Magda! Tonik! Otakar! Chodźcie tu natychmiast! Co tam robicie?

– Obawiam się – odpowiedziała – że to jest mój… – tu umilkła speszona. Jak to ująć? Przyjaciel? Wspólnik? Przewodnik? Bo przecież moim uczniem nie jest.

Widziała, że Mistrz uprzejmie czeka na wyjaśnienie.

– …mój kolega zBerlina. Zresztą też chyba go pan zna. Studiuje uJoachima. WWiedniu jest na wakacjach.

– UJoachima? To musi być fachowiec! Panie Suk, chodź pan tu!

Młodzieniec zwąsikiem zwyraźną przykrością opuścił miejsce uboku panienki wbiałej bluzce.

– To jest Suk. Przepisuje mi nuty.

– Margulies – odparła. – Słyszałam pana wkościele. Pięknie pan gra.

Skłonił się do jej dłoni idwornie ją pocałował.

– No, ujdzie – potwierdził Mistrz. – Nie gra na pewno tak wspaniale jak ten pani kolega, skoro go uczy sam Joachim, ale… Ja niby mam go znać? Jak się nazywa?

Tymczasem Murzyn zcałym towarzystwem doszedł do gospody izniknął wśrodku. Tłum tłoczył się za nim. Odepchnięte dzieci też próbowały wejść. Mistrz znów użył potęgi swego głosu:

– Anka! Magda! Tonik! OTAKAR! NIE SŁYSZYCIE?

Niestety słyszały izawiedzione stanęły przed bramą raju, za którą zniknął człowiek zbajki. Po chwili odwróciły się inoga za nogą powlokły się do strasznego ojca.

– Nazywa się Will Marion Cook – odpowiedziała na pytanie. – Jest Amerykaninem.

Wogrodzie drzewa pachniały morelami imiodem. Wobejściu królował światowej sławy gołębnik, aprzed obiadem Mistrz zaprezentował jej jego cuda. Nie wiedziała zgoła niczego onieciekawych ptakach, ale zamiast ograniczyć się do pełnego podziwu zdumienia, próbowała wykazać się fachowym zainteresowaniem ispytała, czy szarobiały ptaszek – który na odgłos gruchania przyfrunął isiadł na wyciągniętej dłoni Mistrza, by po chwili, zapewne na znak przychylności, upstrzyć płynnym łajnem jego niedzielne sztyblety – potrafi się nadymać. Odpowiedź była jednosylabowa, aona zrozumiała, że jej akcje spadły. Ptaszek najwyraźniej nie był nadmuchiwany. Na szczęście gołąbka zaczął interesować jej kapelusik, podfrunął ipróbował nawiązać znajomość zkolegą. Po jego przyjaznym lądowaniu kolega znów zsunął się do przodu, aMistrz bez żadnych zahamowań roześmiał się na cały głos.

Poprawiła sobie kapelusik icelowo niczym pytia stwierdziła, że takie gołębie widzi po raz pierwszy. Mistrz przyjął to jako komplement. Kiedy wieczorem whotelu odkładała kapelusik na komodę, zauważyła, że gołąb okazał sympatię także jej rajskiemu ptaszkowi.

Obiad się opóźnił, ponieważ na czas nie doniesiono piwa. Panienka wysłana do knajpy zpotężnym dzbanem gdzieś po drodze zaginęła. Czyżby iona padła ofiarą uroku Willa? Och, biadaż kopiście nut! Zaraz jednak zauważyła, że młodzian zniknął wraz znią. Nie było trudno podsumować takie dwa plus dwa. Mistrz miał jednak inne podejrzenia:

– Czyli Otylka gdzieś podpija!

Jej czeszczyzna, zasłyszana bardziej od muzykantów zkapeli Thomasa niż od Wiedeńskich Filharmoników, była jednak bardzo marna. Zrozumiała to zdanie tak, że panienka się upija iaż zesztywniała.

– Tonik! – zwrócił się Mistrz do najstarszego chłopca. – Biegnij po Otylkę do gospody isprowadź ją do domu.

Chłopiec był bardziej niż posłuszny, lecz wnatychmiastowym spełnieniu polecenia przeszkodziła mu matka:

– Dvořáčku, czyżbyś nie pamiętał?!

– Oczym? – Zmarszczka pomiędzy jego brwiami zamieniła się wpotężny kanion. – Masz rację, mamcia. No, cholewka! – Znów użył namiastki przekleństwa. – Wysłać lisa do kurnika! Nie ty, Tonik! Pójdzie Otakar!

Sześciolatek ruszył na poszukiwanie siostry, która, jak jej się wydawało, noga za nogą niesie dzban razem zkopistą nut.

Ledwie chłopiec zniknął, kopista dyskretnie wsunął się do jadalni ze środka domu za plecami Mistrza. Ijak wdobrze wyreżyserowanej komedii wminutę później wdrzwiach wejściowych stanęła Otylka zdzbanem. Mistrz jednak nie zauważył tej zgodności wczasie izaczął badać piwo.

– Piana jakoś opadła. Otylio, nie upijałaś?

– Nie upijałam! – Panienka była co prawda zaróżowiona, ale na pijaną nie wyglądała.

– Jeśli kłamiesz, to masz grzech – stwierdził Mistrz. – Awjaki sposób, cholewka, mogłaś się minąć zOtikiem?

– Nie wiem – odparła panienka icała stanęła wpąsach.

Zkuchni dobiegł zapach wieprzowiny, knedlików ikapusty. Woń iście Brahmsowska. Tylko piwo chyba nie jest pilzneńskie. Jednak te zapachy rozzłościły Mistrza:

– Teraz trzeba posłać kogoś po Otakara, bo nam wystygnie obiad! Ale kogo?

Zlustrował dzikim wzrokiem pozostałe dzieci. Antonina, zapewne poprzednika Otylki wopilstwie, od razu wykluczył, podobnie jak niemowlę Aloisę, iwywołał dziesięcioletnią Magdę.

Dziewczynka wybiegła szybko jak strzała.

To szczególne uczucie. Wśród zapachu knedlików igruchania srających gołębi, wśród figli smarkatej Lojzički iślepoty na domowego uwodziciela niewinnych panienek, rodzą się tak wspaniałe melodie, jakie potrafił tworzyć chyba tylko Schubert, rajskie kombinacje dźwięków, muzyka niebios. Popatrzyła na Boskiego wybrańca. Smutno analizował opadającą pianę, wyjął zkieszeni chusteczkę – taką samą, jaką godzinę wcześniej miał puzonista – ipo chwili jego nos rodem zPołudniowej Karoliny przyćmił wyczyn tamtego nieszczęśnika. Quando corpus morietur, fac ut animae donetur paradisi gloria.

Paradisi gloria, powtarzała sobie, nie wiedząc dlaczego. Ale po chwili pojęła. Quia turpe amo. Papież myjący stopy zabłoconych starców. Niebo stykające się zgołębim łajnem.

Mistrz zaczął coś pokrzykiwać, ale na to jej nowojorska czeszczyzna okazała się już zdecydowanie za słaba. Zwyrazu twarzy małżonki wyciągnęła wniosek, że tym razem dziki święty zaczął kląć na serio, bo nie było już kogo wysłać wkarnej wyprawie na poszukiwanie zaginionych. Wkońcu wyruszyła sama pani Dvořáková. Kiedy doprowadziła winowajców, Mistrz bardzo się srożył, lecz Otakarek krzyknął na swą obronę:

– Ale tatusiu, tam wgospodzie jest żywy Murzyn!

Dostał klapsa izasiedli do stołu. Mistrz pobożnie odmówił modlitwę. Potem nalał piwa. Nim to jednak zrobił, ze smutkiem skonstatował, że po pianie nie ma już nawet śladu.

 

Hrabina była piękna. Nie wyglądała na czterdzieści lat. Była to dziewczyna ociemnych, lśniących włosach, które nad wysokim czołem tworzyły kilka loków ispływały po bokach regularnej twarzy aż do ramion. Ztej ramy duszy patrzyły smutne oczy. Widzieli ich już zdaleka, jak jadą powozem. Panienka wbiałej bluzce siedziała obok niej iwyglądały jak starsza imłodsza siostra. Zauważyła, że ta zaledwie czternastoletnia dziewczyna miała takie same smutne oczy hrabiny. To pewnie rodzinne. Elegancki czterdziestolatek siedzący obok woźnicy znogą założoną na nogę był mężem hrabiny.

– Mój szwagier, hrabia Kounic – przedstawił go Mistrz. Więc to stworzenie zHansa Christiana ikorpulentna pani siedząca nad knedlikami to są siostry.

Później, już wNowym Jorku, dowiedziała się, że to żona Mistrza jest młodsza. Siedzieli pod rozłożystą lipą, pachnącą niczym drugstore’y na Park Avenue iwzłotym popołudniu rzucającą żółtozielony cień. Wydawało jej się, że woczach hrabiny widać było żal. Loki drżały wlekkim powiewie weneckiego wachlarza. Po latach przypomniała sobie ooczach jej córki. Znów wCzechach. Wnich także był już ten blask żalu zpowodu czegoś, co się kończy.

AWill naturalnie wszystko zignorował, choć doskonale wie, że wzięła go na tę eskapadę jako przynętę. Zpewnością wgospodzie bałamuci miejscowe ślicznotki wyjątkowością swego jasnobrązowego uroku. Czy wtym grajdole dziewczyny wogóle potrafią mówić po niemiecku? Ale czy jakaś panna musiała kiedykolwiek znać niemiecki, żeby zrozumieć, czego od niej chce Will Marion? Przecież mogą być nawet głuche.

Rozmowa dotyczyła propozycji Jeannette.

– Powinieneś jechać, Toni. Powinieneś. – Głos hrabiny brzmiał całkiem jak wiolonczela wśrednich rejestrach. Rzadko kiedy słyszała głos otak szczególnym tembrze. Kiedy potem spytała hrabinę, czy nie jest śpiewaczką, ta roześmiała się, że nie; że jest tylko aktorką, ale już byłą, grającą jedynie wbulwarowych komediach iwdodatku kiepsko. Nawet łaskawy pan Neruda jej nie pochwalił. Nie wiedziała, kim jest łaskawy pan Neruda, ale zauważyła, że zoczu hrabiny na krótką chwilkę zniknął ów cień końca wesołego życia.

– No tak, Josefino – opierał się Mistrz. – Ale to Ameryka! Musielibyśmy jechać przez Ocean Atlantycki. Wszyscy byśmy nie mogli pojechać.

– Aczemu nie? – odezwał się hrabia. – Piętnaście tysięcy dolarów…

– Wnaszych szkołach takich pieniędzy nie zarobisz nawet wciągu piętnastu lat, Anton – stwierdziła małżonka.

Miała wrażenie, że wsielance niedzielnego popołudnia – dzieci zwyjątkiem córki hrabiostwa pobiegły bawić się wchowanego, ale jej to nie zwiodło – kryje się jakieś podskórne napięcie. Przeszłość? Przyszłość? Ogarnął ją niepokój. Aby go odpędzić, powiedziała szybko:

– Jest pan wAmeryce bardzo popularny, Mistrzu. Grają pana nie tylko wNowym Jorku. Także wBaltimore, wCincinnati, wChicago…

– Thomas, prawda? Nazywa się Thomas? On podobno ma własną orkiestrę. Wyobraź sobie, mamcia: prywatna orkiestra! Proszę mi powiedzieć, panno Margulies, ale uczciwie… – Wjego oczach zobaczyła, że ocean nie przysparza mu strachu. – …Czy ta kapela jest coś warta? Nie grają wniej Indianie?

Roześmiała się.

– Nie! Ale może wkrótce będą grać Murzyni. Kilku ich mamy wszkole…

– Murzyni? To uczycie wkonserwatorium gry na tam-tamach?

Wyobrażenia jak zbrukowych powieści oIndianach. Ale przecież kiedy ja sama jechałam tam po raz pierwszy, myślałam, że Murzyni rodzą się iumierają jako czyściciele butów. Teraz już wiem, że tylko tak umierają. Iteż nie wszyscy.

– Jednego nawet przywiozłam panu na pokaz – powiedziała. – To ten student Joachima. Jednak obawiam się, że… proszę się nie obrazić, Mistrzu… bardziej od pana interesują go miejscowe dziewczęta. Ale on już pana zna zBerlina, więc…

Pokręcił głową.

– Nie pamiętam, żebym widział wBerlinie jakiegoś Murzyna. Tylko że już jakiś czas tam nie byłem…

– Pewnie tylko widział pana gdzieś na koncercie iteraz się chwali. Nie powinien być tak nieuprzejmy. Gra naprawdę dobrze. Chcieliśmy panu zaprezentować jakiegoś Beethovena, żeby sam pan zobaczył – roześmiała się – że Murzyni nadają się nie tylko do bębnów. Ale… – Posmutniała. – Dziś już go chyba nie wyciągniemy zgospody, więc nie będzie koncertu.

Mistrz zerwał się na nogi iznów usiadł. Wjego oczach widać było niepohamowane pragnienie muzyki. Nie tylko nie jest wstanie wytrzymać bez komponowania, ale nawet pół dnia nie potrafi się obejść bez tych dźwięków, bez których nie możemy żyć: nawet ja, aco dopiero on. Nulla dies sine musica…

– Powiedziała pani, że jest pani absolwentką Doora?

– Magna cum laude…

Rozejrzał się. Hrabina się uśmiechnęła. Szybko się odwrócił, apara za nim jeszcze szybciej od siebie odskoczyła.

– Suk!

– Tak, Mistrzu?

– Skrzypce! Będzie się grać.

 

Ostatecznie zagrała Rondo allegro zkopistą nut – wpokoju na pierwszym piętrze, gdzie stał fortepian igdzie przez otwarte okna wpadał upajający zapach drzew, pszczół ipobliskiego lasu. Pod względem techniki kopista był równy Willowi, ale grał inaczej, zupełnie inaczej. Do precyzyjnej gry palców – podobnie jak uWilla – dochodził jeszcze nimb świętości, który robi zmuzyka wirtuoza. To pocałunek jakiejś muzy wpoliczek jeszcze niemal pozbawiony zarostu. Po prostu słodko śpiewał. Może nie całkiem wduchu partytury, ale to nie była jego wina. Panienka na krześle za plecami Mistrza wpatrywała się wdywan iczerwieniały jej uszy.

Dostali brawa.

– Pięknie pani gra – zwrócił się do niej Mistrz, apotem dodał: – Panie Suk! Za bardzo się pan wzrusza. Rzępoli pan jak jakąś serenadę!

Kopista szybko schował skrzypce do pokrowca. Zauważyła, że jemu też zaczerwieniły się uszy. Szybko wyraziła zuchwałą prośbę:

– Czy mogłabym prosić, Mistrzu…

Dostrzegła pytanie wjego czarnych oczach. Ale też dopiero one jej powiedziały, że zyskała większe uznanie, niż wyraził woszczędnych słowach.

– Pańskie Tańce słowiańskie na cztery ręce. Gdyby był pan tak łaskaw, to dla mnie stanowiłoby to wielki zaszczyt…

Zaczął machać rękami:

– Ja nie umiem tak grać, jak pani. Tylko bym to pani psuł. Może raczej… – Odwrócił się do swojej żony. – …Nie chcesz tego spróbować, Aničko? Ztą panienką zWiednia?

Odziwo, jego żona nie dała się długo prosić. Zrobiła jej miejsce obok siebie na ławeczce.

– Który?

– Pierwszy – odparła małżonka.

Po początkowym akordzie ipierwszych pięciu taktach przestała już myśleć onapięciach wtej rodzinie, oprzeczuwanym kłębowisku uczuć, które ją ciekawiły. Zapewne pod wpływem muzyki zaczęło jej się wydawać, że wszystko ikażdy pod tym dachem są oznaką czegoś wcale nie tak prostego jak dom, ogród, obiad, gospoda, zktórej zoddali cichutko zaczęła dobiegać muzyka. Energiczne basy na sekundę zdominowały wszystko inne na świecie izapędziły myśli wwesołą abstrakcję dźwięków. Dvořák pisze wesołe basy. Oryginalne basy, mawiał Ehlert. Prawdziwemu muzykowi aż się śmieje serce. Poczuła słodki dreszcz wciele, bo to istotnie była prawda. Patrzyła na palce jego żony, nagle piękne, żywe, oddzielone od nudnej twarzy, od wąskich warg ściśniętych jak końce półksiężyca; patrzyła na palce iramiona wykonujące łabędzie ruchy wirtuozowskiej szkoły europejskiej, miękko spadające na białą kość słoniową, lecz uderzające ją zoczywistością wielu lat ciężkiej pracy, dzięki której powoli osiąga się szczęście. Patrzyła na basującą małżonkę Mistrza, apotem wmyślach przeskoczyła do swoich szczenięcych lat wparku Prater. Jakby ją tam widziała: beztrosko skaczącą wśród niedzielnych służących, wesoło hopsającą, odbijającą się od ziemi przy akompaniamencie parkowej kapeli Schrammla, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa…

…furia przepuszczona przez pryzmat talentu rozłożyła się na siedem tęczowych promieni instrumentacji, które pamiętała iktórej podstawę chyba stanowiły basy. Energiczna pianistka. Nie jakaś podstarzała panienka, która dawno wmłodości chodziła na lekcje fortepianu. Prawdziwa partnerka dla nieokiełznanego mężczyzny, który to wszystko wyczarował.

Grały, aniechęć, jaką początkowo do niej czuła, powoli znikała. Roztapiała się, aż całkiem zniknęła.

Skończyły. Aplauz. Jej partnerka odwróciła się do hrabiny:

– Josefino… nie chcesz?

– Ależ skąd! – Jednak wachlarz opadł. – Wrodzinie ty jesteś wirtuozem, Anny. Ja wciągu ostatnich lat całkiem straciłam formę. Nikt nie jest ciekawy mojego brzdąkania, ajuż na pewno nie panna Margulies.

Hrabia się uśmiechnął.

– Panna Margulies uczy wszkole muzycznej, więc co nieco potrafi wytrzymać.

– Aautor? Tak przed obliczem autora?

– Daj spokój, Josefino – odezwał się Mistrz niepewnie. Czyżby się obawiał jej występu?

– Anton też powinien trochę wytrzymać. Przecież ion teraz uczy. Taki już jego los, żeby słuchać nawet najgorszych uczniów.

Hrabina się roześmiała, apo jej oczach było widać, jak bardzo kocha hrabiego. Wstała, odłożyła wachlarz na krzesło iwbiałej, zpewnością kosztownej sukni podeszła do fortepianu. Owiał ją sztuczny zapach konwalii. Energiczna pani już znów siedziała uboku swego męża.

– Ale ja muszę primo. – Skłoniła głowę, alok opadł na jej wysokie białe czoło. Ręka, która cofnęła jasny kosmyk na jego miejsce – biała iobnażona niemal do łokcia – bojaźliwie wyciągnęła się wstronę klawiatury ilekko jej dotknęła. Perłowe paznokcie. – Zawsze gram primo – dodała – aznut już za bardzo nie potrafię.

– Oczywiście! Jak pani sobie życzy. – Zrobiła jej miejsce. – Który taniec gramy?

Niemal szepnęła:

– Dziesiąty.

Zigeunermusik. Bezgłośnie podała tempo głową iperły rozsypały się na klawiaturze. Usłyszała teraz to, co od początku dostrzegła woczach hrabiny. Koniec czasu. Ismutne dźwięki, które nie mogą jej pomóc, niczym szklane krople wgórnych rejestrach klawiatury.

Stwierdziła, że wciąż czegoś się uczy. Wyszkolona wnajtwardszej szkole surowego Doora nagle usłyszała, że sztuka odtwórcza może mieć jeszcze inny wymiar. Hrabina wcale nie była wirtuozem. Wmazurku akordom uciekały nuty, ale dźwięki były bliższe nieba, melodie jakby wyzwoliły się od ostrych uderzeń fortepianowych młoteczków iupodobniły się do smyczka. Tak jak przedtem ukopisty, choć uniego bardziej śpiewne były początki. Dusza, odmalowana na twarzy hrabiny, teraz zprofilu – pięknym iznów waureoli czystości – była już gotowa do drogi. Wspomniano wcześniej, że hrabina ma słabe serce. Pojęła, że był to eufemizm.

Ogarnął ją smutek. Muzyka zawsze jest taka niedorzeczna inieprzetłumaczalna. Widziała młodą panienkę, Mistrza, jego murzyńską twarz ismutek kryjący się wwielkich, czarnych jak węgiel, żywych oczach. Spojrzała wbok. Żona Mistrza już znów była nieprzystępna, zwąskim sznureczkiem ust. Zwalisty hrabia wjasnoszarej kamizelce ze złotym łańcuszkiem badawczo wpatrywał się wrodowy pierścień na środkowym palcu. Wśród kasztanowych włosów ciągnęła się srebrna ścieżka, perłowy ślad tego smutku.

Spojrzała wdrugą stronę. Nie, przepisywacz nut tkwił nieruchomo jak zahipnotyzowany kołek uboku panienki. Ta jednak była wśrodku muzyki.

Wzdrygnęła się. Wtkliwą melodię, zktórej już akordy opadały niczym zbędne liście, wtrącił się nagle jakiś obcy rytm. Chwilę trwało, nim sobie uświadomiła, że to rytm gospody iże wcisnął się przez okno pod welon rodzinnej sielanki. Taki akustyczny żarcik słonecznego popołudnia, który włabędzią pieśń wjechał wozem drabiniastym polki.

Mistrz także to usłyszał. Wstał zzamiarem zamknięcia okna, ale się rozmyślił. Odwrócił się isylwetka eleganckiego mężczyzny zgłową komicznego dziadka zaczerniła się na żółtozielonym tableau drzew isłońca. Grały kodę, ale całkowicie im ją rozbił niezwykle ostry dźwięk trąbki.

Hrabia, żona Mistrza, panienka izahipnotyzowany kopista uprzejmie zaklaskali.

Hrabina wstała.

– Teraz muszę natychmiast zniknąć. Taki wstyd! – Odwróciła się wstronę dzikiego mężczyzny. – Prawda, Tony?

Pomyliła się? Coś niebywałego. Mistrz nie usłyszał. Między jego brwiami rysowała się głęboka bruzda niczym szrama po szabli – on się wcoś wsłuchiwał.

– Widzi pani? – szepnęła hrabina. – Widzi pani, jak cierpi? Ja przecież nie chciałam…

Wzrok Mistrza powrócił ze świata wewnętrznego iświata za oknem do pokoju fortepianowego.

– Co oni tam grają? – pytał ze zgrozą. Jej wytrenowany słuch wyczuł jednak, że słowa te nie odnoszą się do popisów trębacza. Mistrz się irytował, bo nie rozumiał.

– Ito ma być polka??? – Wsłuchał się też wdźwięki odległej trąbki. Mistrz powtórzył pytanie ze znacząco innym akcentem. – To jest polka???

To była polka. Tylko że bawił się nią Murzyn. Puls jego fortissima nie pokrywał się zuderzeniami bębna, zakcentami klarnetu Es. Oczywiście. Oczywiście.

Musiała się roześmiać.

– Obawiam się, Mistrzu – odezwała się – że Will Marion wtrąca się panu wsłowiańskie tańce.

Dostrzegła go przez zasłonę dymną, która unosiła się od stołu starych dziadków wrogu obok kapeli. Stał wsamej koszuli, białej idość przepoconej, więc dopiero wtej chwili uświadomiła sobie, jak bardzo ciemną ma skórę. Wgospodzie muzyka Mistrza ujawniała swoje korzenie. Na drewnianych stołach kufle zprzykrywkami, zapach drewna przesiąkniętego piwem, chmury dymu tytoniowego idziadkowie zdługimi cybuchami fajek. Od wydeptanych desek podłogi odbijały się panny wkrótkich spódnicach, apartnerzy pomagali im latać, ale trzymali wpasie, aby nie odfrunęły. Puzonista, który rano się skompromitował, teraz grzmiał zprawej strony, apierwszy skrzypek dzielnie mu sekundował. Przed kapelą wśnieżnobiałej koszuli Will Marion dorzynał polkę.

Czoło Mistrza znów przepołowiła głęboka zmarszczka. Uszy próbowały rozwiązać zagadkę tego przesłania, małych tercji Willa. Ona już je znała. Rytm, który jakby mijał się zpiruetami szalonego basisty iwprawiał wpopłoch faceta zklarnetem Es…

…amoże weuforię? Woczach stanęły jej dwa światy, obydwa jej – wiedeńskiej panience zdobrego domu – właściwie nieznane, tylko przelotnie zaobserwowane podczas niedzielnego spaceru zrodzicami wPraterze, albo kiedy podchmielony Huneker wziął ją powozem wzdłuż East River izjakiejś irlandzkiej knajpki też nadleciała petarda szalonego jiga. Dziewczyny fruwały wgórę ina dół, aWill dodawał do polki dźwięki… właściwie skąd? Skąd on pochodzi? Igdzie się tego nauczył? Bo raczej nie uJoachima.

Skończyli. Piękne zęby Willa zaświeciły jaśniej niż jego koszula. Wylał ztrąbki strużkę śliny ioddał instrument właścicielowi. Dziewczyny stojące już na ziemi zgotowały im aplauz. Will jako koncertmistrz, wciąż szczerząc zęby iwystawiając je na pokaz, nisko się kłaniał.

Nagle alabaster przygasł. Puzonista zerwał się na równe nogi, krzesłem przewrócił kufel piwa na podłodze iwydawało się, że chce uciec. Jednak nie było dokąd, bo gospoda była wręcz nabita. Pierwszy skrzypek zniezdecydowaniem też starał się cofnąć, ale ion nie dał rady. Wśród par spoconych tancerzy zwalisty Mistrz przepychał się wprost do Willa.

Wszyscy zszacunkiem usuwali mu się zdrogi. Wgrupce dzieci wokół Willa zaciekawiona nagłą ciszą jedna ztwarzyczek odwróciła się wstronę nadchodzącego izaraz potem kilka drobnych postaci próbowało ucieczki, lecz daremnie. Zobaczyła, że wstronę najmniejszego znich idzie małżonka Mistrza.

Dvořák stanął przed Willem, aczarny koleżka wyprężył się jak struna. Pruski trening Joachima.

– Słuchaj pan! – odezwał się groźnie Mistrz po niemiecku. – Co wy tu gracie?

Will zrobił się popielaty.

– Polkę… jak mi się wydaje, Mistrzu.

– To wAmeryce tak ją gracie?

Znów rozpoznała, że ta groźba wjego głosie to wistocie pragnienie iciekawość. Tego człowieka, który pozbierał już wszystkie tembry, rytmy, modulacje iprzenikania akordów nagle opanowała pasja kolekcjonera.

– No, tak… – Will bezgłośnie przełknął ślinę. Wduchu bardzo ją to rozbawiło. Pewny siebie przystojniak twarzą wtwarz zpotężnym mężczyzną ofizjonomii boga zemsty nagle skurczył się jak przyłapany na gorącym uczynku uczniak. – Tak… czasami…

– Hmm… – Nieartykułowany pomruk, jaki wyrwał się zpiersi Mistrza, był już całkiem pozbawiony groźby, tylko pełen zadumy. Miała wrażenie, że łamańce rytmiczne Willa już mu utkwiły wgłowie. Co ztym zrobi, tego na razie nie wiedział jeszcze nawet sam Mistrz arcymistrz, którego przed chwilą przygnębiła opadła piana zpiwa. – Niech pan gra! – rozkazał.

– Ich habe… – Wtym momencie jego niemal perfekcyjna niemczyzna go zdradziła ipopełnił błąd gramatyczny. – …Meine Geige in dem Kutche… Herr Doktor…

– Daj pan spokój! – Mistrz machnął ręką iwyglądał znów przerażająco. – Człowieku, pan gra… no ja nie wiem… – Zwrócił się wjej stronę. – Nie wiem, czemu mi to przyszło do głowy. Kiedy miałem dziewięć lat ibałem się, że będę musiał zostać rzeźnikiem… to wdes-peracji skomponowałem polkę.

Postawił oczy wsłup ijak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zrobił się zniego Murzyn. Albo może biały zzaczernioną twarzą jak zteatru minstreli? Nie! Rysy jego twarzy b y ł y lekko negroidalne.

– Pan nawet wwieku dziewięciu lat nie mógł skomponować nic złego, Mistrzu – próbowała mu się przypodchlebić.

– No, była to polka… Inawet całkiem by uszła. Tylko że ja nie miałem pojęcia oinstrumentacji, panno Margulies. Ja tam napisałem trąbki ztym samym znakiem chromatycznym co skrzypce! Nie potrafi sobie pani wyobrazić, jak to brzmiało!

Uśmiechnęła się lizusowsko.

– Zcałą pewnością ciekawie!

– Brzmiało to, cholewka… dziwnie, żeby użyć przyzwoitego określenia. Byłem czerwony, jak… jak… – Kątem oka zerknęła na Willa, który już nie miał koloru popiołu, tylko powoli nabierał barwy kawy po wiedeńsku zdużą ilością bitej śmietany. – …Jak ugotowany rak! Ale kiedy dziś otym myślę… aniech to… – Jakby nagle zapomniał, co chciał powiedzieć. – Czemu właściwie otym opowiadam? – Odwrócił się do Willa. – No, graj pan! Graj, człowieku. My sobie chętnie posłuchamy.

Przy stole zrobiono dla niego miejsce. Karczmarz wfartuchu ztłustą plamą wkształcie krowy postawił przed nim kufel. Mistrz zdmuchnął pianę ipociągnął łyk. Jego żona wyprowadzała zawstydzone dzieci, które tak długo bawiły się wchowanego, aż się schowały wkarczmie. Panienka przywiodła do stołu omamionego kopistę. Hrabia ihrabina wtej eskapadzie nie wzięli udziału.

Will oblizał zaschnięte ze strachu wargi, wyciągnął ręce i… zaczął kiksem.

Jednak po chwili się opanował. Zorientował się, czego Mistrz chciałby słuchać isprytnie włączył wwiedeński walczyk złośliwe odgłosy jakiejś innej muzyki. Sama nie wiedziała jakiej.

 

– Posłuchajcie, człowieku, mówił pan, że ja pana znam zBerlina. Ale przecież wżyciu pana nie widziałem! Pana akurat bym zapamiętał.

Will przełknął aluzję, na jaką zwykle reagował alergicznie. Mistrz był niewinny. Zapewne pierwszy raz wżyciu widział żywego Murzyna. Ponadto Will czuł się winny kłamstwa.

– Przepraszam bardzo, ale ja nie mówiłem, że pan mnie zna, tylko że ja pana znam.

– Od Joachima?

– Nie, proszę pana. Widziałem pana raz wrestauracji.

– No oczywiście – wtrąciła się żona, która tymczasem wróciła bez dzieci. – Jak gdzieś jest gospoda, to musi wniej być Anton.

– To była koncertowa kawiarnia – odparł zszacunkiem Will.

– A, to się dziwię – stwierdziła. – Dvořák chodzi do knajpy na piwo, anie dla muzyki.

Bóg raczy wiedzieć. Odniosła jednak wrażenie, że nie tylko rysy twarzy, ale też jej kolor nagle upodobniły Mistrza do współplemieńców Willa. Nie żeby pobrązowiał, ale wyraźnie pociemniał.

 

– Co widziałeś wtej kawiarni koncertowej, Will?

Obejmował ją wokół talii, aona nie protestowała, zaś wjej głowie krążyły myśli zupełnie niepasujące do profesorki konserwatorium. Panno Margulies! Flirt zuczniem! To po prostu niedopuszczalne! Nawet Jeannette, która ma tolerancję dla różnych ludzkich defektów, na to by się nie zgodziła. Ale co tam. Jesteśmy na wakacjach. Inie wNowym Jorku.

Powóz skrzypiał na zakurzonej drodze, która niczym narysowana kredą rozdzielała wonny krajobraz na dwie ciemne połówki. Nad nimi wisiał księżyc, niemal tak samo magiczny jak jego artystyczny odpowiednik woperze Jeannette.

– Co widziałeś wtej kawiarni koncertowej, Will?

– Już nie pamiętam – zamruczał wjej włosy, całując ją przy tym wkark.

– Nie kłam! Byłeś tam zjakąś kurtyzaną!

– Oto mnie nie pytałaś.

– Teraz pytam.

Położył dłoń na jej piersi. Pomyślała, że łóżko wjej pokoju strasznie skrzypi. Może powinna iść do Willa? Ale może wtym hotelu skrzypią wszystkie łóżka?

– Byłeś?

– Byłem.

– Ico widziałeś?

Przez otwarte okno powozu wleciała do środka ćma irozpłaszczyła się na obiciu przeciwległego siedzenia. – Poczekaj! – powiedziała, uwolniła się zjego ramion ipochyliła nad owadem. Teatralny księżyc wisiał pionowo nad dachem powozu, wzdłuż drogi pojawiły się pierwsze domki na przedmieściu, aich rozświecone okna wlały do środka blady odblask. Wzdrygnęła się. Owad przerywanie, bezsilnie poruszał skrzydłami, jakby ztrudem oddychał. Na kosmatym grzbiecie miał jasny rysunek ludzkiej czaszki.

Zmroziło ją. Przypomniała sobie języczek węża.

– Powiem ci innym razem – usłyszała Willa, który ciągnął ją zpowrotem wswoje objęcia. Ale trupia główka wybiła jej zgłowy pomysł, by zgrzeszyć.

Świateł było coraz więcej, awraz znimi melodramatyczny księżyc stawał się coraz bledszy. Adela Margulies, urodziwa młoda wirtuozka iprofesorka na początku kariery, októrej nie było powodów, by sądzić, że może nie odnieść sukcesu – ztym wszystkim, co oznacza sukces – nagle miała poczucie, że czasu jest coraz mniej. Hrabina zchorym sercem, ulotna dusza osadzona wramach kruczych włosów. Dziewczynka zoczami swojej ciotki. Wreszcie sam Mistrz, irytujący się iczerwieniejący bóg wściekłości, zwalisty, elegancki – ale dlaczego wwieku pięćdziesięciu lat obdarzony głową nadąsanego starca? Przypomniała sobie, jak Huneker, często podpity izłośliwy, ale mądry, filozofował… Pomyślałaś czasem, Adelko, jakie to życie jest krótkie? Mam na myśli wpełni świadome życie. Dwadzieścia lat aktywnej pracy ijuż jest wielkie klimakterium. Przed trzydziestką jesteś duchowym zerem, bezkształtną masą. Apo pięćdziesiątce zaczyna się jazda wdół. Coraz bardziej stajesz się podobna do swej rodziny, swego plemienia. Żniwa? Tylko między trzydziestką apięćdziesiątką.

Amnie wtym roku stuknie trzydziestka. To bezmyślne zwierzę obok mnie, wwieku swych dwudziestu lat pełne soków iprzekonane oswej rzekomej nieskończoności. Dvořáček, dzięki trikom Willa przemieniony wszalonego boga zdziwienia. Kiedy ciało doścignie głowę, już wkrótce, to zniknie, awraz znim wszystkie jego czary, numer opusu zostanie na zawsze zamknięty inie przybędzie już nic, nic… nic… Opanował ją straszny smutek, że takie źródło też musi wyschnąć… Quando corpus morietur…

Koła powozu zaturkotały na nierównym bruku. Skądś słychać było chór pijanych głosów, trzasnęły drzwi gospody.

– Czekaj, Will! Nie wygłupiaj się! – broniła się. Przecież muszę wyglądać jak pani profesor! – Poprawiła sobie kapelusik iwygładziła suknię. – Anie jak jakaś… jakaś…

Nie przyszło jej do głowy żadne odpowiednie określenie.

Paradisi gloria…

solo na tubę

– Nie chcecie wierzyć, to nie wierzcie – powiedział facecik. Mierzył niecałe pięć stóp, adługie życie zmieniło mu twarz wplastyczną mapę kraju rozrytego wyschniętymi korytami rzek. Kierowały się ku delcie ust, która jednak nie była podobna do zapadłego krateru, jak można by oczekiwać na podstawie otaczającej ją tektoniki. Kiedy facecik wyszczerzył zęby, zalśniło niezwykle kosztowne, sztuczne uzębienie. Frak – który wostatnim rzędzie orkiestry, na skraju instrumentów dętych blaszanych, mógł jeszcze uchodzić za całkiem przyzwoity, bo ztakiej odległości nie było widać dziur zacerowanych czarną iniebieską nicią czy nawet dwóch łat – to jednak już wbarze domagał się wyjaśnień, zwłaszcza wkontraście do majątku ukrytego wustach. Aowo wyjaśnienie znajdowało się za człowieczkiem: na wolnym krzesełku opierała się opulpit baru ogromna, wagnerowska tuba basowa. Gdyby miała nogi, byłaby odwie głowy wyższa od jej właściciela. – Zmojego powodu – obstawał przy swoim człowieczek. – Choć niby początkowo zpowodu opilstwa Hunekera.

– Przecież Huneker wcale nie darzył go sympatią! – odezwał się mężczyzna, który uboku tubisty pił rozrzedzonego burbona iodłożył na bar futerał zfletem. Był też we fraku, ale znacznie lepiej zachowanym.

– To prawda – odparł człowieczek. – Huneker nie był wstanie znieść przy sobie nieśmiertelności, bo sam jej straszliwie pragnął. – Dopił piwo iwysłał barmanowi pusty kufel po marmurowym blacie niczym po lodowisku.

– Siódme – powiedział barman.

– Zgadza się – potwierdził człowieczek. – Tylko że stary Boraks dawał mu się na wszystko nabierać. Nigdy nie zrozumiał, że Hune-kerowi po prostu wisi, czy Pan Bóg istnieje, czy nie istnieje. Iże tylko ma przyjemność, jak mu się uda wyprowadzić wpole nieśmiertelność. Właśnie dlatego rozpowiadał te plotki. Że niby stary Boraks już dawno miał napisane motywy iże początkowo miał to być uroczysty marsz dla Franciszka Józefa, ale mu go zwrócili, bo żadne dęciaki nie potrafiły tego zagrać.

Po blacie do tubisty dotoczył się nowy kufel. Uchwycił go natychmiast.

– Już dawno powinieneś być szerszy niż dłuższy – wtrącił się następny pijak, którego futerał ze skrzypcami stał oparty ostolik. – Atakich głupot to nawet Huneker nie mógł wygadywać!

– Jak nie chcecie, to nie wierzcie – mruknął człowieczek, sprawdził ręką, czy potężny instrument jest nadal na swoim miejscu, iodesłał barmanowi pusty kufel.

– Ósme – zaśpiewał Murzyn. Ustawione wrządku za jego plecami butelki zmiłą dla duszy zawartością odbijały blask karbidowych świateł samochodów zBroadwayu.

– Cała moc idzie wtubę – stwierdził człowieczek. – Ona zużywa sporo siły. Aten marsz dla Franciszka Józefa to jest drobiazg. Huneker opowiadał jeszcze inne głupoty. Wkawiarni Wiedeńskiej zanudzał Boraksa różnymi mądrościami, aBoraks miał tego serdecznie dosyć. Huneker oczywiście świetnie wiedział dlaczego. Pili szampana, aten znacznie bardziej działał na Hunekera niż na Boraksa. Więc wymądrzał się, wtrącając co drugie słowo po łacinie, anawet ośmielił się twierdzić, że Boraks de facto nie zna się na orkiestracji. Boraks, słyszycie! Huneker wie omuzyce wszystko, tylko że Boraks potrafi ją komponować!

– How true – przytaknęła kobieta, która do tej pory się nie odzywała. Była to czterdziestolatka ociemnorudych włosach, misternie uplecionych wptasie gniazdo, wśrodku którego siedział rajski ptaszek. Na kontuarze przed nią stała czarka zbitą śmietaną.

– Słusznie! – przytaknął człowieczek. – Tego popołudnia, októrym myślicie, że pewnie je sobie wymyślam, wiercił Boraksowi dziurę wbrzuchu na temat pikola. Dokładnie to pamiętam iteż pamiętam, do czego to doprowadziło. Ale jak mi nie wierzycie, to nie wierzcie! – Nowy kufel zatrzymał się obok jego dłoni, ale tym razem nie wychylił go jednym haustem. – Gadał, że niby Boraks używa pikola wyłącznie spazmatycznie. Mistrz nie miał pojęcia, co to znaczy, aja wtedy też nie, bo spytałem oto dopiero znacznie później. Zrozumiał jednak, że stawia mu się jakieś zarzuty, więc spytał neutralnie: „Na przykład?”. „Na przykład wpańskich czterech symfoniach, jeśli dobrze liczę, jest wsumie ledwie dwadzieścia taktów pikola, zczego równe dwanaście to fermata na D na początku czwartej”. „Tak to musi być!”, mówi Boraks. „Adlaczego?”, pyta Huneker iironicznie się krzywi. „Musi”, na to Boraks ipyta: „Co pan ma przeciw pikolom?”. Na szczęście on mizernie mówił po angielsku. Po cygańsku pewnie kazałby się Hunekerowi pocałować wdupę…

– Po czesku – zaoponowała rudowłosa kobieta.

– Że co?

– Mistrz mówił po czesku – wyjaśniła mu idodała: – Ate wyrazy niech pan sobie schowa na spotkanie wmęskim towarzystwie!

– Bardzo przepraszam, madame – odparł człowieczek. – Po czesku to on pewnie by go posłał do diabła. Ale Hunekerowi często powinno się odpowiadać takimi słowami, jakich użyłem. – Napił się. – Chciałem Boraksowi pomóc, więc pytam go: Mistrzu, zna pan Gran Sinfonia Apoplectica Atlantica?

– Nie ma niczego takiego – odezwał się skrzypek.

– Ależ jest! – stwierdził człowieczek. – Nazywa to się jakoś inaczej, ale równie głupio. Aja wiedziałem, dlaczego to mówię. Bo Boraks był wielkim cygańskim patriotą.

– Czeskim – wtrącił facet zfletem.

– Może też – zgodził się człowieczek. – Zpowodu swojego nazwiska strasznie dręczył studentów. To była groza! Kiedyś Thurberowa szła po korytarzu isłyszy, jak za drzwiami Boraksa cała klasa sepleniących bawi się wpociąg. Otworzyła drzwi iwidzi, że stary Boraks dyryguje studentami isam podśpiewuje: rż – rż – rż – rż – rż – rż – rż – rż – człowieczek zaśpiewał do, re, mi, fa, sol, la, si, do wgórę ina dół. – „Przepraszam, panie doktorze”, mówi Thurberowa, „pomyliłam drzwi”. Aon na to: „Umie pani mówić rż?”. Ona, że nie. „To proszę dalej!”. No iThurberowa musiała usiąść wławce iśpiewać zuczniami „rż – rż – rż” itak dalej. Dlatego potem tak pięknie umiała to wymawiać. To „rż”. – Człowieczek napił się piwa izogromnym wysiłkiem zaczął powtarzać: – Dvorżak – Dvorżak – Dvorżak…

– Nie tylko dlatego – oświadczył flecista. – Fakt, że się starała, ale też leciała na niego.

– Nonsens! – zaprotestowała rudowłosa.

– Jeśli leciała, to daleko nie zaleciała – stwierdził facet ze skrzypcami. – Stary Boraks babami się nie interesował.

– Wtej sprawie nie potrafię się wypowiedzieć – odparł człowieczek. – Wtedy jednak popatrzył na mnie podejrzliwie, bo myślał, że też go podpuszczam, jak Huneker. Więc ja natychmiast powiedziałem: „To skomponował pański rodak, Anton Philip Heinrich. Gran Sinfonia Apoplectica Atlantica albo coś wtym rodzaju”. Woczach Boraksa pojawił się błysk imówi: „Ja go znam! On miał wPradze koncert akurat, jak mnie wzięli do szkoły organowej. Ktoś mi dał za darmo bilet. To chyba był pierwszy koncert, na którym byłem wPradze. Wie pan, to była szczególna muzyka. Nie była wiele warta, ale ten człowiek miał tam takie pomysły… czasem nawet nie dało się tego zagrać…”. No właśnie, mówię. Właśnie pomysły. Zjednym to miałem niezłe jaja.

Pusty kufel przeleciał tuż obok fletu idobił do dłoni Murzyna.

– Co to za słownictwo! – odezwała się rudowłosa kobieta.

– Dziewiąte – zaśpiewał Murzyn.

– Zgadza się – przytaknął człowieczek. – Madame, jeszcze raz proszę owybaczenie! Rozmawialiśmy opikolach. „Mistrzu”, mówię, „Heinrich wtej kompozycji ma duet na pikolo itubę”. Awjego oczach znów pojawił się błysk. „Charaktersztyk? Anie mówił pan, że to symfonia?”. „Tak”, odpowiadam, „tylko że programowa. Ten duet nosi tytuł Grizzly rozmawia ze słowikiem wksiężycową noc przez Grand Canyon Yellowstone”.

– Wjaki sposób kanion Yellowstone znalazł się watlantyckiej symfonii? – spytała kobieta.

– Albo słowik na pustyni wNevadzie? – dodał skrzypek.

– Heinrich nie zajmował się takimi detalami – odpowiedział człowieczek. – Po prostu był to jedyny fragment tej apoplektycznej symfonii, który Teddy wybrał igraliśmy to pomiędzy Marszem nowojorskich strażaków apierwszą częścią Niedokończonej. Teddy miał nadzieję, że prymitywy, które latem chodziły wieczorami bawić się na Terrace Garden, przy tak dramatycznym duecie ucichną ita cisza wytrzyma przynajmniej do połowy Niedokończonej, więc dzięki niej zorientują się, że Niedokończona ma niemal taki sam szwung jak Marsz nowojorskich strażaków. Tak, panowie idroga pani… to były czasy! Boraksa bardzo to wszystko interesowało. Czasem mnie brał na spacer – abył zniego niezły piechur – iszlifowaliśmy bruk Lower East Side, słuchając kataryniarzy, aja musiałem opowiadać, jak to było, kiedy grałem pod dyrekcją Gilmore’a, gdzie nas wsumie było osiemdziesięciu trzech tubistów… – napił się, akufel pokonał tradycyjną drogę. Murzyn wyszczerzył zęby wuśmiechu iotworzył następną butelkę. Nad głową miał zegar wskazujący wpół do dwunastej. Apod nim kalendarz zwypisanym rokiem 1904. Człowieczek westchnął:

– Biedny Boraks. On na pewno jest wniebie. Jeśli nieba przedtem nie było, to na pewno stworzyli je dla niego. Przecież nie mogli mu tego zrobić, żeby umarł izorientował się, że nie ma żadnego Pana Boga!

– Kto? – spytał skrzypek.

– Dziesiąte – zaśpiewał barman podwyższonym głosem.

– Zgadza się – potwierdził człowieczek. – Co kto?

– Kto nie mógł mu tego zrobić?

– Aczy ja wiem? – odparł. – No, oni. Ci, którzy są ponad Panem Bogiem.

– Ty chyba dostałeś apopleksji od tych apoplektycznych symfonii! – mruknął flecista.

– Aczemu nie? – odezwał się człowieczek. – Boraks też przecież był nieźle stuknięty, ajaki to był gigant! – Napił się. – Albo ten Heinrich… On miał wpartyturze napisane: Wnastępującym fragmencie dyrygent posadzi tubę na jednym, apikolo na drugim najbardziej odległym końcu sceny, aby należycie wywołać iluzję dwóch głosów zwierzęcych, prowadzących rozmowę ponad kanionem Yellowstone. ATeddy wziął to sobie do serca ipostanowił ten głupi pomysł jeszcze ulepszyć…

Szafranowy wieczór niemal pół wieku temu – rozmarzył się człowieczek iwlał wsiebie piwo – …zielony trawnik wokół podium iTeddy we fraku, chyba zainspirowany niesamowitym księżycem, który wisiał nisko nad parkiem. Rozstawione stoły, kelnerzy wmroku biegający zkuflami niczym robaczki świętojańskie, migotanie świeczek. Dziewczęta wsłomkowych kapeluszach zbłękitnymi wstążkami zwisającymi aż na plecy, warkocze, cylindry, dandysi zlaseczkami, złotymi łańcuszkami, wkamizelkach imonoklach woku. Wesoły gwar, brzęk szkła, przestraszony głos panny, którą ktoś uszczypnął wtyłek. Wieczorny tłumek zdecydowany bawić się, ale od czasu do czasu tolerować Europę Teddy’ego. Wstronę lamp gazowych ilampionów rozwieszonych na sznurach między drzewami unosił się gęsty dym zcygar ifajek, synkopowany szarymi obłoczkami dymu papierosowego, wokół lampionów krążyły komary iróżne nocne owady, awspaniała, niemal pięćdziesięcioosobowa orkiestra Marszem strażaków torowała drogę Schubertowi. Skończyli. Ogromna owacja. Muzyka pasowała do tego zestawu rozkoszy: dziewczęta, chłopcy, alkohol, nikotyna, rozmowy opolityce. Nie szczędzili braw. Iwtedy na znak Teddy’ego muzyk zpikolo przecisnął się pomiędzy stołami aż na sam skraj wielkiej, parkowej restauracji iwdrapał się na drzewo. Jemu zaś nie udało się odejść tak niezauważalnie. Torował sobie drogę pomiędzy kelnerami, dziewczętami igośćmi, których już alkohol mocno rozluźnił, więc poklepywali pełne, kobiece kształty instrumentu iudzielali mu rad, jakich można się było spodziewać. Wkońcu dotarł do zarośli po zachodniej stronie parku. Za nim widać było drogę do centrum miasta ikilka domków, zokien których sączyło się mętne światło lamp naftowych. Wyszedł na drogę iod tyłu wcisnął się wkrzaki, rozgarnął liście iprzez migocącą zasłonę nikotyny ponad głowami wsłomkowych kapeluszach dostrzegł morsopodobne wąsy Teddy’ego oraz usłyszał werbel, zawsze poprzedzający zapowiedź utworu. Gwar tłumu leciutko się zmniejszył, aTeddy mocnym głosem wyrecytował: „Drugi fragment symfonii naszego amerykańskiego kompozytora Antona Philipa Heinricha pod tytułem… – Rozmowy jeszcze bardziej ucichły, bo tłum był patriotyczny. –»Grizzly rozmawia ze słowikiem podczas księżycowej nocy ponad Grand Canyonem Yellowstone«”! Teddy odwrócił się do orkiestry, aod strony publiczności słychać było trzask wielu zapałek podpalających cygara. Teddy uniósł dłoń zbatutą, podał tempo ismyczki wspierane echem leśnych rogów zaczęły malować krajobraz natury Yellowstone. Nie była to zła harmonia, ajuż na pewno nie brzmiała na przykład jak Beethoven, bo wśród umiejętności, jakich ten dawny handlowiec nie opanował, był też plagiat. Po sześciu powolnych taktach powinien zaśpiewać słowik iefekt wyszedł dokładnie tak, jak go zaplanował Teddy – znał swoich rodaków. Słowik odezwał się zprawej strony, zkorony kasztanu. Cylindry, słomkowe kapelusze imeloniki natychmiast odwróciły się wtamtą stronę, bo efekt zaciekawił wszystkich bardziej niż najpiękniejszy kontrapunkt. Od niektórych stolików rozległy się nawet oklaski, ale szybko je zakrzyczano iucichły. Bo panny chciały słyszeć słowika. Ten piszczał co prawda trochę jak pisklę, ale ostry dźwięk od strony wonnego drzewa, leciutko podkreślany przez romantyczne smyczki ztłumikiem, nagle nabrał jakiejś szamańskiej magii. Pomyślał, że teraz, wtym transie, Teddy powinien przestawić orkiestrę na pierwszą część Niedokończonej, aoczarowana publiczność nie zauważyłaby zmiany isiedziałaby nadal cicho wprzekonaniu, że słucha amerykańskiej muzyki skomponowanej na cześć wspaniałej amerykańskiej przyrody. Teddy by chyba to potrafił. W