Strona główna » Obyczajowe i romanse » Schodami w górę, schodami w dół

Schodami w górę, schodami w dół

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-06-03400-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Schodami w górę, schodami w dół

 

 

Powieść Schodami w gorę, schodami w dół powstała w 1965 roku. Obecne wydanie jest pierwszą edycją po przeszło trzydziestu latach.

Autentyczne dzieła się nie starzeją. Ta powieść, brawurowo skonstruowana przed półwieczem, jest na wskroś nowoczesna. Proza psychologiczna, z malowniczymi akcentami fantastyki, dziś okazuje się frapującą lekturą.

 

Kurort z powieści przypomina przedwojenne Zakopane, Dom na Baziach – Kasprowiczowską „Harendę”. […]

Idąc Schodami w gorę, schodami w dół, napotykamy ślady zakopiańskich przyjaciół, kompanów Choromańskiego oraz jego opiekunów w chorobie: Kazimierza Wierzyńskiego, Karola Szymanowskiego, Stanisława Ignacego Witkiewicza, Juliusza Zborowskiego, znakomitych ftyzjatrów: doktora Olgierda Sokołowskiego, doktora majora Teodora Białynickiego-Biruli oraz oczywiście Marii Kasprowiczowej, która w opublikowanych Dziennikach wyznała, że Choromański (krypto Jerzy) był największą miłością jej życia.

Z Posłowia Marka Sołtysika

 

 

Michał Choromański (1904−1972) – prozaik, dramatopisarz, poeta i tłumacz. Autor m.in. Zazdrości i medycyny (1933), Szpitala Czerwonego Krzyża (1937), Prolegomeny do wszelkich nauk hermetycznych (1958), Słowackiego wysp tropikalnych (1969).

 

Polecane książki

"...tragizm losów i klęsk osobistych obu bohaterów konfliktu pociągnął za sobą fatalne skutki i dla państwa polskiego, i dla Kościoła. W ich wyniku Polska na ponad 200 lat utraciła koronę i przestała być monarchią, którą po krótkim epizodzie z koronacją Przemysła II w 1295 r...
Przypadek sprawił, że ich drogi się przecięły. Jedna noc sprawiła, że zostali razem na zawsze. Mijając się wśród tłumu ludzi na zatłoczonej ulicy w jednej z europejskich stolic, Zoe i Mason jeszcze nie zdawali sobie sprawy z tego, jak silna więź ich połączy. On, zawsze elegancki, bogaty poli...
Masz możliwość uzyskania indywidualnej porady eksperta, będziesz pewien, że podejmowane decyzje będą prawidłowe i zgodne z ustawą Pzp, poznasz problemy innych specjalistów oraz sposoby radzenia sobie z nimi, zyskasz pomoc przy rozstrzyganiu wątpliwości pojawiających się w trakcie interpretacji przep...
Książka opowiada o życiu jednego z najbardziej znanych przeciwników zła i brudu w Kościele Zachodnim. Jeśli Savonarola nie był heretykiem, ani schizmatykiem, to kim był właściwie? Można go chyba nazwać reformatorem, co poróżniło go z papiestwem do tego stopnia, iż musiał stracić życie... Hieronim (G...
Poradnik do misji Assassin's Creed IV: Black Flag – opis przejścia, to kompletne źródło wiedzy na temat głównego wątku fabularnego gry. Poradnik krok po kroku opisuje następujące po sobie elementy poszczególnych zadań kładąc szczególny nacisk na dokładny opis najtrudniejszych momentów. Zawiera także...
Od ponad czterdziestu lat w czasie wakacji kilka milionów ludzi słucha Programu Pierwszego Polskiego Radia i Lato z Radiem! Audycja bije rekordy radiowej popularności. Na koncertach w plenerze gromadzi kilkaset tysięcy widzów. Rok w rok. Od dwudziestu pięciu lat jej kierownikiem i prawdziwą gwiazdą...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michał Choromański

BYŁ KONIEC KWIETNIA, ale w górach dzięki wyjątkowo ciepłym tegorocznym wiatrom już wiosna była w pełni: kwitły krokusy, kiedy zjawiła się tam niesympatyczna, ale ze wszech miar ciekawa postać Ryszarda, o którym w przyszłości plotkowano, że był niemieckim szpiegiem, i którego w najlepszym razie nazywano spódniczkarzem lub donżuanem. To ostatnie przezwisko przesączyło się w ślad za nim z Czechosłowacji, w której podobno przebywał przez pewien czas. Natomiast o jego rzekomo ciemnej przeszłości politycznej dowiedziano się u nas dzięki niedyskrecji popełnionej przez komisarza policji krakowskiej, dra Bolesława Szmurłę. Napomknął coś o tym, że w pewnym notesiku, notesiku szczególnie poufnym, figurowało niegdyś nazwisko Ryszarda wśród nazwisk podwójnych konfidentów. Natychmiast po tym niewątpliwie świadomym przejęzyczeniu dr B. Szmurło zamilkł jakby zażenowany. Komisarz policji nie lubił Ryszarda, ale bynajmniej nie szło mu o jego przeszłość – do której dobrze wychowany człowiek odnosi się co najmniej z pewną dozą obrzydzenia. Szło mu tylko i po prostu o kobietę. Każdy, nawet dziecko małe domyślało się, o kim w tym wypadku myślał.

Otóż wspomniałem, że komisarz wymienił nazwisko Ryszarda jako figurujące itp. Rzecz w tym, jakie to było naprawdę nazwisko. Przyjechał Ryszard i zameldował się w naszej wysokogórskiej miejscowości jako inżynier budowlany Ordęga trojga imion Ryszard Luty Eustachy – nazwisko znane i szanowane, ale jak się okazało, pod które się nieprawnie podszywał. Po co? w jakim celu? Dopiero potem usłyszałem jednym uchem, że i tutaj należało doszukiwać się romansu: po prostu nie chciał, żeby ta lub inna żona wreszcie go odnalazła. W rzeczywistości nazywał się jakoby Furdala.

Obiecałem opowiedzieć, w związku z jaką kobietą komisarz nie lubił Ryszarda, i czynię to skwapliwie. Tym bardziej że stanowi ona o rdzeniu opowieści. A właściwie nawet nie o rdzeniu. Była czymś w rodzaju pnącza, oplatającego pień rozłożystego drzewa, za jakie uważam swego prawdziwego bohatera czyli Ryszarda. Pnącz do tego stopnia rozrośnięty, że niekiedy z trudem da się pod nim namacać główny temat książki. Innymi słowami ornamentyka literacka głusząca przewodnią nić. Jednak kobieta ta warta grzechu, nie tylko książki. Bo i naprawdę była nadzwyczajna. Szmurło nie był odosobniony w swym niedzisiejszym do niej uwielbieniu. Wszyscy, którzy kochali się w niej, byli jej wierni od wieku niemal mutacji aż po grobową deskę. Tylko że nie była to miłość taka, do jakiej po wojnie myśmy się już przyzwyczaili. Nie było to zwykłe miłosne pożądanie. Miłość do pani Draginy była zawsze miłością do władzy. Spotkawszy się z nią, mężczyzna zawsze wołał: – Albo ja nic nie jestem wart, albo ona będzie moja! – Więc była, jeżeli można tak rzec, probierzem mocy ducha męskiego, coś w rodzaju żywego siłomierza. Komisarz, figura na krakowskim gruncie dość ponura i nędzna, twierdził, że ma zwichniętą karierę polityczną tylko dlatego, że nie potrafił jej zdobyć. Coś z jego dążeniem do władzy więc było nie w porządku.

Jednakowoż trudno na wstępie poruszyć naraz wszystkie te tematy. Powróćmy do najważniejszego. Jedyną kobietą, która mogła stawiać czoło zakusom donżuańskim Ryszarda, była właśnie pani Dragina. Jeżeli zaś zdążyłem już opowiedzieć i o komisarzu Szmurle, i o plotkach na temat szpiegostwa, itp., to bynajmniej nie po to, by w sposób wulgarny zaciekawić czytelnika na samym początku. Co będzie dalej? Jak tam było naprawdę z tym poufnym notesikiem i czy nie zakrawa to na zemstę zawiedzionego komisarza? Z góry proszę nie dawać wodzy fantazji w tym kierunku. Nie jest to opowieść sensacyjna i sęk jej bynajmniej nie tkwi w tych lub innych przygodach kryminalnych lub miłosnych. Całkiem gdzie indziej! Prawdziwy klucz tematu trzymam mocno w garści i dopiero pod koniec tomu zobaczymy zamek, do którego pasuje.

Dlaczegóż w takim razie tyle się mówiło o ciemnej przeszłości, o notesiku, przybranym nazwisku, o zawiedzionych, być może, nieprawnych żonach? Wyznam z ręką na sercu, że zależało mi na wywołaniu w wyobraźni czytelnika czegoś w rodzaju dwuznacznego zamętu – chwyt nieszlachetny, być może, ale zupełnie nieodzowny, skoro się chce (nie znając Ryszarda osobiście) – oczyma duszy go sobie wyobrazić. Dwuznaczność! Był to ten sam legendarny pan z zegarkiem, o którym się mówi: nie wiem, czy jemu ktoś skradł zegarek, czy on komuś – ale w każdym razie coś tam było!… Bez tego wstępu o Ryszardzie nawet nie warto zaczynać. I jeszcze jedną rzecz dodam: Szmurło jest postacią raczej epizodyczną. Znacznie ważniejszą rolę w rzekomym zdemaskowaniu Ryszarda – o ile znów powrócimy do nieważnej w tym wypadku strony fabularnej – odegrał były kelner, Barski, obecnie właściciel domku na Baziach.

Na którymś tam kilometrze za miasteczkiem, gdy się szlakiem podbaziańskim szło w stronę szosy krakowskiej, przekraczało się zazwyczaj potoczek (skromny dopływ Dunajca) – i tam taternik przystawał z okrzykiem niekłamanego zachwytu. Zasnutym mgłą wzrokiem spoglądał we wzniosłej zadumie na zieleniejące wzgórze, otoczone wokół wierzbami o puszystych baziach i uwieńczone wspaniałą chińską pagodą: werandy na górze, werandy na dole, cała kongregacja daszków i poddaszy o wypukłych i zagiętych do góry rynnach – jednym słowem willa pani Draginy, wdowy po znanym, a zarazem zapoznanym architekcie tudzież rzeźbiarzu, o którym trochę poniżej.

Na werandach, niczym w tropikach zewsząd dom otaczających, kwitły wiosną i latem pnące się z korytek liliowe, błękitne, pomarańczowe kwiatki – z oddali wyglądało to tak, jak gdyby cała willa tonęła w mglistych płomieniach, a kiedy na zboczach wytryskiwały krokusy, miało się naprawdę wrażenie, że wzgórze oblano spirytusem i podpalono. Za życia męża pani Draginy było to możliwe, nieboszczyk architekt chlał czystą aż miło.

Miał poza tym trochę niedobrze w głowie i dowodził, że tylko wzmożona potencja seksualna jest podłożem wszelkiej sztuki. Impotent Partenonu nie zbudował, o nie, moi panowie! Sądząc po komplementach, których samemu sobie i swym architektonicznym projektom nie szczędził – za impotenta samego siebie nie uważał.

Ponoć praprzyczyną wszystkiego i złym duchem tego żałosnego nieporozumienia był Stanisław Przybyszewski. To on pewnej burzliwej nocy spotkał w kawiarni młodego krakowskiego architekta, Antka Łuckiego, i pełen szatańskiego niemal patosu, nazwał go budowniczym Solnesem. Do miasteczka naszego w sezonie zjeżdżało moc starych krakowian i nieraz słyszałem to opowiadanie. Pogoda była pod psem, można powiedzieć zupełnie pod Przybyszewskiego. Ochłapy mokrego śniegu waliły w szyby nocnej knajpki, prostytutki na Floriańskiej i Św. Jana aż płakały z chłodu i żalu. Nie wiedzieć skąd, ni to spod szynkwasu, ni to spod nóg samotnej pani w czerni i w kapeluszu ze strusich piór, siedzącej na kanapie, wylazł przybłęda, czarny pudel na strzyżonych nóżkach, i podszedł do Przybyszewskiego, by otrzeć się o jego kolano. Sam czart! Cha cha! Przybyszewski przechylił się przez stolik, chwycił za rękaw Antka Łuckiego i szepnął: – Robaczku! Ja tylko wiem, co w tobie śpi. Geniusz na pierzynie. Talent przy­kryty watowaną kołdrą. Obok ciebie leży albo nabity rewolwer i samobójstwo, robaczku, albo genialność. Budowniczy Solnes, wybieraj! Cha cha! Ale pamiętaj – na tej ziemi oczom swoim nie wierz i buduj prachucią!

Kundel stanął na tylne nóżki i wyciągnął do Antka Łuckiego łapę. Oczy podobno błyszczały mu czerwonym blaskiem. Sam czart!

Nie wiadomo, jak przy pomocy chuci zbudował budowniczy Solnes dwie secesyjne kamieniczki w Krakowie, już obecnie nieistniejące – ale kariatyda na jednej z nich miała takie piersi, że podobno pani Dragina (osoba pod tym względem raczej szczupła) nie mogła ich mężowi darować nawet na jego łożu śmierci.

Tak, Przybyszewski odegrał swoją rolę. Jak wiadomo, pierwszą żoną Mocnego Człowieka była Dagny, Norweżka. Łucki, który chodził za nim jak cień, nie chciał pozostać w tyle. Już na Plantach krakowskich go poznawano i mówiono do niego: mistrzuniu. Już nazwa budowniczy Solnes przylgnęła do jego peleryny i młodopolskiej rudej brody, w czym trochę przypominał Wyspiańskiego. Prawdopodobnie dlatego Antek Łucki nie mógł już się ożenić z Polką i po powrocie z Bułgarii, gdzie spędził lato szkicując sklepienia zabytkowych klasztorów, przywiózł z sobą panią Draginę.

Na szczęście Przybyszewskiego już nie było w Krakowie, i pani Draginy nie poznał. Nietrudno byłoby się domyślić, co by się w przeciwnym wypadku stało. Kraków natenczas przeżywał początek swego upadku. O Antku Łuckim prawie zupełnie zapomniano, najprawdopodobniej sam Przybyszewski o nim nie pamiętał, bo w Moich Współczesnych o nim nawet nie wspomniał. Ale Budowniczy Solnes pamiętał o swej wielkości, żyły w nim wciąż niepokój i tęsknoty przez Przybyszewskiego obudzone. Zdawało mu się, że powiedzieć światu, co miał do powiedzenia, przy pomocy kamieniczek nie mógł. Przerzucił się na rzeźbę. Z pewnością nie obeszło się tu bez wpływów jego żony, pani Draginy.

Umarłszy w młodym względnie wieku, bo mając zaledwie lat pięćdziesiąt, pozostawił żonie w testamencie tę właśnie pagodę otoczoną krokusami oraz testament polecający wykończenie tamże dzieła jego żywota: znakomitej Męki Pańskiej, wyrzeźbionej w kieleckim różowym marmurze. Właściwie Męka była wykończona jeszcze na długo przed feralną nocą, kiedy w mózgu budowniczego po przepiciu pękło naczyńko – brakowało tylko granitowych schodów, do niej prowadzących. Wdowie nie starczyło pieniędzy na ich wykończenie.

Mieszkała, niby to osamotniona, na swym zieleniejącym wzgórzu, o widoku jedynym w Polsce (a może w całej Europie Wschodniej) o panoramie Tatr niezapomnianej – zeszpeconej co prawda odrobinę przez czerwony dach małej wstrętnej chałupki, mieszczącej się tuż na stoku, po prawej ręce pagody. Dach ten był powodem nieustannych zgryzot nieboszczyka i jego żony – wyjątkowo szpecił dziką okolicę.

Pod dachem tym, w ciszy domowego ogniska, a właściwie w cieple buchającym spod blachy kuchennej, wygrze­wała się w kłębek zwinięta lokajska dusza Barskiego.

Byłem podówczas 19-letnim studentem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i wyjechałem w góry na plenery. Zwabiony urokiem Podbazia, wynająłem u Barskiego stryszek, do którego się wchodziło po średniowiecznej, skleconej bez żadnego gwoździa, drabince. Przez okienko w dachu widać było taras, szereg okien (z których dwa od sypialni pani Draginy Łuckiej) oraz szklane francuskie drzwi. Pewnego późnego wieczoru drzwi te otworzyły się i wyszła kucharka Antosiowa z elektryczną latarką w ręku. Był słaby halniak i wiało akurat w moją stronę. Przed paroma godzinami padał deszcz i widziałem, jak Antosiowa jedną ręką wysoko podtrzymywała swą bufiastą spódnicę. Nie zważając na krokusy, deptała po nich, idąc wprost ku naszemu gankowi. Po chwili zapukała i zapytała sennym, niezadowolonym głosem: – Panie Barski, czy wy już śpicie?

– Bo co? – odpowiedział z dołu Barski.

– Ona pana woła, bo jej się coś przyśniło.

Domyśliłem się, czemu tym słowom towarzyszył chichot. A właściwie dwa chichoty. Coś niecoś wiedziałem o tym, jak się okoliczni górale odnoszą do wdowy po budowniczym Solnesie. Z pewnością to ten bułgarski akcent tak ich bawi, pomyślałem.

– To niech pani Antosiowa jej powie, że jestem w szelkach – odpowiedział głos Barskiego. – Włożę tużurek, to przyjdę.

– Ach, niech pan idzie w szelkach, czy ona szelek nie widziała? Gdybym chciała i zaczęła liczyć te szelki, tobym się na palcach rąk nie doliczyła. A nie, panie Barski? – Antoniowa wciąż była senna i nawet plotkowała śpiącym głosem.

– A co jej znowu się przyśniło? – spytał Barski.

– Że nieboszczyk pan Łucki zrywa tulipany. Jej się wciąż śni, że zrywa tulipany, a u nas akurat nie rosną. Pan nie wie, co tulipany znaczą?

Co za brednie! pomyślałem. I wychyliwszy się przez okienko, oparłem się o parapet.

– Ja, proszę pani Antoniowej, wcześnie kładę się spać, bo pani wi, jaką mam nogę, i doktor kazał mi jej nie nadwerężać, żeby w fotelu siedzieć lub na łóżku na materacu leżeć. Ja jestem obraźliwym człowiekiem, pani Antoniowo, i pamiętam długo, jak kto ze mnie żarty stroi. Ja, prawda, mam sennik, egipski sennik, ale po nocach jej go nosić nie będę, nawet tużurku wkładać swego nie chcę.

– Kiedyż ja nie dlategom przyszła, że jej się coś przyśniło, panie Ksawery. Ale jej się przyśniło o tulipanach akurat wtedy, kiedy listonosz telegram przyniósł. Dla mnie sen to ważniejsze niż telegram, więc dlatego z początku o śnie powiedziałam. Kazała powiedzieć, żeby pan zaraz przyszedł, bo ten telegram pana dotyczy. Architekt jakiś telegrafował, a ona chce, żeby u pana zamieszkał.

– To dlaczego Antosiowa od końca zaczyna? Już idę, już idę, niech to, psiakrew, cholera ciężka… – Ostatnie słowa wyszeptał, a potem stuknęły na dole drzwi

Widziałem promyk latarki i dwie ciemne postacie, jedna męska, kulejąca jak to nieszczęście, druga z babską podetkaną spódnicą. Znikły w drzwiach Domu na Baziach.

– Ja, proszę pana malarza, lubię piękne obrazy i w ogóle przedmioty ze wzorami i kosztowne – mówił do mnie nazajutrz Barski, gdy zlazłszy po swej drabince, przechodziłem przez kuchnię. – Pan moim towarzystwem nie pogardzi, kiedy pokażę panu swe herbowe talerze, serwis obiadowy i podwieczorkowy, i trzy tuziny sztućców srebrnych też z herbami, tylko zdekompletowane.

– Bardzo to mnie ciekawi – powiedziałem – czy ładna porcelana, lubię ładną porcelanę, chociaż na niej się nie znam. Trzeba umieć czytać te znaczki na spodzie…

– Niechże pan malarz na chwilę ze mną usiądzie. Ja ze swą skaleczoną nogą stać długo nie mogę, ale sam siedzieć, kiedy pan szanowny stoi, nie chcę. No, niech pan powie i pomyśli, czy z taką nogą jak moja ktoś może być kelnerem? Śmiech na sali.

Kuchnia śmierdziała biedą, ale stały w niej dwa biedermayerowskie fotele z trochę wytartym jedwabnym obiciem. Siadłem na jednym, postawiwszy między kolanami złożone sztalugi.

– Jakim kelnerem? – spytałem zdziwiony. – Nie bardzo zrozumiałem, o czym pan mówił?

– A czy pani Dragina Łucka jeszcze nic panu o mnie nie mówiła?

– W ogóle miałem przyjemność poznać tę panią dopiero przedwczoraj. Na mostku przez potoczek. Ukłoniłem się jej tylko.

Barski siedział, podkurczywszy lewą nogę pod fotel, a prawą wyciągnąwszy przed siebie. Zauważyłem, że nie mógł jej wyprostować, lecz trzymał jakoś półłukiem, przekrzywioną w bok. Miał czarny wąsik, bardzo charakterystyczny czarny wąsik, który swym kształtem coraz bardziej straszył całą ludzkość.

– Na pewno zaprosi pana na obiad, bo ona lubi młodych ludzi. Zwłaszcza z takimi oczami jak pan. Pan się dziwi? Ja też się dziwię. Ale zauważyłem, że ona zawsze otacza się ludźmi z błyszczącymi oczami.

– Jakie to dziwne! – zawołałem z zaciekawieniem i trochę ubawiony.

– A panu oczy błyszczą. Ja, jak patrzę na siebie w lustro, to od razu widzę jakby sadzawkę z rzęsą. Ale niech pan nie wierzy jej, że byłem kelnerem!

Odniosłem wrażenie, że chciał mi się przypodobać, bo pochylił się w krześle do przodu z trochę przychlebiającym i właśnie… niech go diabli! właśnie z trochę kelnerskim uśmiechem. Ale noga? Czy z taką pokraką można podawać do stołu? Najwidoczniej mówił prawdę. Albo pół.

– Owszem – powiedział – miałem zakład gastronomiczny, temu nie przeczę. Ale być właścicielem zakładu, a kelnerem to dwie, panie, różnice. Chce pan, ja zaraz panu pokażę, niech pan nie odchodzi.

Ze zwinnością kaleki poderwał się z fotela i pokuśtykał do drewnianego niemalowanego kredensu. Otworzył szufladę i wyciągnął parę widelców i noży. – Niech pan popatrzy – powiedział – inicjały i herb. Pięć pałek, szlachecki. Ot, tu. Proszę: J. K. B. Jerzy Ksawery Barski.

– Piękne widelce – powiedziałem. – Bardzo mi się podobają.

– Och, proszę pana, co tam widelce, czego ja nie miałem! A teraz do czego doszło? Proszę sobie wyobrazić, że od dziś będę nocował w tej kuchni, bo nawet własny pokój musiałem wczoraj wieczorem podnająć, żeby pani Draginie Łuckiej zrobić uprzejmość. Nie wiem, jaka jest bułgarska szlachta, ale wątpię, żeby była taka gościnna jak nasza. Oczywiście, każę sobie za to zapłacić, bo pan wie, że mam czworo dzieci w szkole. Ale chciałem pana zapytać: czy nazwisko Ordęga coś panu mówi?

– Nic specjalnego. Ale już spotkałem się z tym nazwiskiem.

– A architekta Ryszarda Ordęgi pan nie zna? Nie? Bo proszę sobie wystawić, wczoraj zatelegrafował do pani Draginy, że wieczorem przyjeżdża. Pani Łucka pomyślała, że zechce się u niej zatrzymać, ale dba o swoją reputację, pan rozumie – nawet w szelkach nie mogę do niej wejść – bo jest samotną wdową, więc wynajęła dla niego pokój u mnie.

– Ach tak?

– Właśnie. Odstąpiłem mu swą sypialnię; myślałem, że nocnym pociągiem przyjedzie, i za przeproszeniem gu. Na pewno zatrzymał się u Drukowskiego w hotelu.

– A po co on przyjechał?

– Bo wszystkiego jej za mało! Widział pan tę Mękę Pańską?

– A jakże, widziałem!

– Ona chce pod nią grotę zbudować. Coś jakby katakumby chrześcijańskie. Rzym chce starożytny na Baziach wybudować. Takie są jej intencje. Tylko nie wiem, skąd ona forsę na taką grotę dostanie. Bo o forsie ja coś niecoś wiem. Ja na kilometr, proszę drogiego pana, czuję, jak kto ma forsę. To zresztą od razu po twarzy widać, niech pan mi wierzy. I po ramionach. Ja, proszę pana, kiedy sam na siebie do lustra teraz patrzę, to od razu widzę, że nie śmierdzę groszem. To w rysach siedzi. Kiedy kto do mej restauracji przychodził, to ja mu zaraz na twarzy tego rysu szukałem. A teraz niech pan popatrzy na moje ramiona. Proszę!

Barski wyprostował się w fotelu i podniósł jedno ramię do góry. Wyglądał jak czupiradło. Potem podniósł drugie, aż głowa mu jakby się w plecy obsunęła. Zauważyłem, że miał sterczące uszy. Nie wytrzymałem i parsknąłem.

– Gdyby pan tyle lat miał do czynienia z klientelą, to pan by się nie śmiał – zauważył trochę płaczliwym tonem. Ale zupełnie się nie obraził. Nawet zobaczyłem na jego wargach jakby odbicie mego własnego uśmiechu. – Jeżeli idzie o flotę, to słowo honoru daję, że jak wyżeł ją czuję. Ludzka twarz mnie zawsze interesowała. Teraz patrzę w pańskie oczy i też się interesuję.

– To chyba dlatego mówił pan o tym, że panią Łucką otaczają ludzie z błyszczącymi oczami? – spytałem. – Ale co w tym takiego nadzwyczajnego? Błyszczą, bo widać, ona im się podoba. Ja jako malarz też trochę na twarzy ludzkiej się wyznaję.

– Młody pan jeszcze jest, panie Nitonicki – rzekł do mnie. – Ja z jej znajomymi nieraz rozmawiałem, to też błyszczeli na mnie oczami. A czy ja im się podobam, czy co! A panu! Czy pan do mnie w konkury chodzi, czy co? Dlaczego ma pan taki błyszczący wzrok?

– Ja? – zdziwiłem się. – Co ja? Dlaczego pan mnie do tego wplątał?

– Znowu się pan śmieje? Do widzenia się z panem. Dziękuję, że pan ze mną posiedział. Pan idzie malować przyrodę czy portrety? Słyszałem, że maluje pan córkę Drukowskiego.

– Tak, maluję pannę Lusię siedzącą przy pianinie.

– I co ma pan za to? Stołuje się pan u nich?

– Owszem, jadam za to w restauracji Drukowskiego obiady.

– Mógł dawać i kolacje. To mój kolega, chociaż udaje, że mnie nigdy na żywe oczy nie widział. Nosi pierścionek z bryliantem na palcu, a w krawacie ma perłę. Niech pan nie wierzy ani jednemu jego słowu. A o inżynierze Ordędze niech się pan tam przepyta jakby przypadkiem.

– A po co?

– Jeżeli zatrzymał się u nich, to z pewnością jadł u nich kolację. Ciekawy jestem, co sobie z jadłospisu wybrał. Proszę pana, niech pan mi pokaże, jak gość czyta kartę z menu, ja zaraz panu powiem, co to za jeden. Z zamkniętymi oczami powiem. Niech pan nigdy się nie przyjaźni z człowiekiem, który przeczyta kartę od deski do deski, a potem zawsze wybiera sznycel po wiedeńsku. Taki człowiek nie jest wart uwagi.

– A dlaczego on pana tak interesuje?

– No bo po sąsiedzku. Chcę wiedzieć, kto u mnie będzie mieszkał i za kreta tu pracował. Grotołaz czy jak to się nazywa. Groty jej się zachciewa, katakumby.

– Ale, panie Barski, pan wciąż tak mówi, że ja właściwie nic nie rozumiem. Po co miałaby pani Łucka sprowadzać architekta i w zboczu kopać jakieś katakumby, jak pan to nazywa?

– Chce zwłoki nieboszczyka pana Antoniego Łuckiego, święć Panie Boże nad jego pamięcią, przenieść pod samą Mękę Pańską. Jeżeli pan pozwoli, to panu zaraz opowiem.

– Kiedyż już nie mogę, drogi gospodarzu! – powiedziałem, wstając. – Nie chcę, żeby panna Lusia na mnie czekała. Bo kiedy modelka się przeczeka, to to zawsze odbija się na wyrazie twarzy. Ja też jestem fizjonomistą.

Wziąłem złożone sztalugi i pudło z farbami i zbiegłem po schodkach na zbocze.

Byłem na czczo, bo miałem tylko parę groszy na farby i właściwie jadałem tylko raz dziennie, kiedy po skończonym seansie schodziłem do restauracji Drukowskiego. Liliowe pole krokusów rozpościerało się u moich nóg. Chociaż nigdy jeszcze nie piłem szampana i nie wiedziałem, jak on smakuje, pomyślałem, że powietrze było jak szampan. Nawet z lekka musowało. Odwrócony do mnie prawie stopami i widoczny w skrócie Giewont był ciemnogranatowy i wydawał się tak blisko! Przy każdym kroku rósł mi w oczach. Do miasteczka było tych kilka kilometrów.

Gdy wszedłem do oszklonej werandy restauracji Drukowskiego, Lusia siedziała za kontuarem. Była w moim wieku, ale odznaczała się znienawidzoną przez malarzy banalną urodą: miała nosek, oczki, usteczka. Dalibóg, miała nawet loczki! Kiedy brałem pędzle do ręki, mnie się nawet chciało płakać. Poszliśmy na górę. Chciała koniecznie pozować przy pianinie, na którym stała doniczka z alpejskimi fiołkami. Chciała poza tym, żeby na portrecie była podobna do siebie jak dwie krople wody i żeby pod nosem i pod oczami nie było żadnych cieni. Przysłoniłem firanką jedno okno, żeby światło w jej pokoju było bardziej rozproszone, i włożyłem kciuk w otwór palety. W czasie seansów pozwalałem jej rozmawiać, aby zachowała możliwie naturalny wygląd. Ale dziś jej głupio sympatyczna twarzyczka wyrażała wzburzenie.

– Niech pan sobie wyobrazi, panie Karolku, że prawie całą noc dziś nie spałam, bo przyjechał jakiś gość i zatrzymał się u nas pod siódemką. To pokój najgorszy, bo akurat nad dansingiem. Myśmy z mamusią już poszły spać, a tu nagle krzyk na całe piętro. A to, okazuje się, krzyczy ten gość spod siódemki.

– Był na pewno pijany?

– Tatuś mówi, że zjadł na kolację filet mignon z tartym chrzanem i z jajkiem i wypił tylko pół butelki Bordeaux. Był trzeźwy jak but.

Przypomniał mi się Barski i roześmiałem się. – Gdyby zjadł sznycla po wiedeńsku, na pewno byłby nie krzyczał  – powiedziałem. Wtem coś jeszcze głupszego przyszło mi do głowy i zastygłem z pędzlem w ręku. – Ale, ale, panno Lusiu! Czy pani wie, że pani Dragina Łucka ma zamiar kopać katakumby i zaprosiła w tym celu ni to inżyniera, ni to architekta?

– A jak się nazywa?

– Ryszard Ordęga.

– Chryste Panie! – Lusia z wrażenia oparła się łokciem o klawiaturę i pianino jękło. – Ten sam – powiedziała. – Ten sam wariat. Niech pan posłucha, czy normalny człowiek może się przestraszyć saksofonu? Niech pan pomyśli.

– Zależy od okoliczności – powiedziałem, wciąż malując. – Zależy, to zależy. A czy on się przestraszył?

– Nic nie zależy. Pan po prostu maluje i nie słucha, co mówię. Każde góralskie nawet dziecko wie, co to saksofon, jak to wygląda i jak to brzmi.

– To zależy – powtórzyłem – to zależy. Niech pani trzyma głowę trochę bardziej na prawo. Ot tak, dziękuję.

Trajkotała przez cały czas, bite półtorej godziny usteczka jej się nie zamykały. Oto, czegom się dowiedział z wielkimi szczegółami, którym, wyznam, nie dałem wiary. Bo i skąd by Lusia o takich szczegółach mogła wiedzieć? Soi-disant inżynier Ordęga przybył w istocie poprzedniej nocy i po zjedzeniu kolacji udał się na piętro, gdzie razem było dziesięć pokoi do wynajęcia. Hotelik, jak widzimy, nie był wielki, ale konkurencyjny Bristol nie dorównywał Drukowskiemu ani pod względem kuchni, ani obsługą. Pokoiki jednak miały ten defekt, że posiadały wyjątkowo cienkie drewniane podłogi, będące niekiedy nawet powodem zażaleń. Zwłaszcza jeżeli miłujący spokój gość otrzymywał numer siódmy, który znajdował się akurat nad salą dansingową.

Ordęga wszedł za służącym do tego pokoju, tak opowiadała Lusia, podziękował za ciepłą wodę i wyjrzawszy przez okno, zapytał:

– A czy daleko stąd na Bazie? – Głos miał nijaki, nie­zwracający na siebie uwagi, ot taki sobie głos jak każdy inny.

Służący postawił w kącie walizkę i torbę.

– To zależy, czy liczyć od poczty, czy od szpitala.

– Od poczty? Hm. A poczta?

– Akurat naprzeciwko! – Służący podniósł storę drugiego okna i oczom Ryszarda Ordęgi ukazał się dwupiętrowy gmaszek z oświetlonymi gdzieniegdzie oknami. Wtem służący odwrócił się z zakłopotaniem…

Tu Lusia urwała i patrzyła na mnie poszerzonymi oczkami z wyraźnym osłupieniem.

– Niech pani patrzy na doniczkę z fiołkami, proszę pani, panno Lusiu. Proszę nie odwracać głowy w moją stronę. Ale opowiadać pani może. Co się stało służącemu, że się odwrócił z zakłopotaniem? Który to służący? Czy to ten nocny portier Wincenty?

– Tak, Wincenty. Wie pan, co mu się wydało?

– Nie, nie wiem. Skąd bym mógł wiedzieć. Może wydał mu się znajomy?

– Nie, panie Karolku. Wincenty mówi, że pan Ordęga wydał mu się hipnotyzerem!

W tej chwili zauważyłem, że światełko na czubku jej nosa było znacznie bardziej matowe, niż to mi się z początku wydawało. Wziąłem trochę kadmium i zmieszałem go z karminem.

– Hipnotyzerem? – powtórzyłem. – Patrzcie. Hipnotyzerem? A czy Wincenty kiedy widział hipnotyzera? Niech pani troszeczkę się uśmiechnie. Nie, mniej. Ot, tak.

– Widział w cyrku.

– Co? Kogo widział w cyrku? – spytałem w roztargnieniu, wciąż malując.

– Ach, mój Boże, pan wciąż nie słucha. Wincentego kiedyś jakiś iluzjonista hipnotyzował w cyrku. Mówił mu: „Na panu marynarka się pali!” Albo mówił: „Idzie pan po kolana w wodzie!” I Wincenty we wszystko to wierzył i nawet czuł, że się pali i jest po pas mokry.

– Bardzo ciekawe – powiedziałem – bardzo ciekawe. Albo właściwie, to w tym nie ma nic ciekawego. Fortel. Stary trik. Ale dlaczego mi pani o tym opowiada?

– Bo iluzjonista położył przedtem Wincentemu rękę na ramieniu. Jakże pan tego nie rozumie! Położył rękę zupełnie tak samo jak pan Ordęga…

Znowu zaczęła trajkotać bez żadnego sensu. Zrozumiałem, że potem nocny portier i nowo przybyły inżynier ucięli sobie wcale długą pogawędkę. Podobno rozmawiali o drożyźnie, o polityce, o letnikach, a nawet o Bogu. Ordędze bardzo się podobało, że nocny portier był człowiekiem wierzącym. – To bardzo wygodnie! – skomentował. Portier zaczął się kłaniać i już odszedł do drzwi, gdy nagle posłyszał jeszcze jedno pytanie:

– A czy posterunek stąd daleko?

Wincenty, chociaż zrozumiał, że przyjezdny żartuje, uczuł się trochę nieswojo.

– Posterunek? Pan szanowny o policję się pyta?

– Ano tak. Zawsze lepiej wiedzieć, czy mamy ją gdzieś pod bokiem.

Obaj roześmiali się. Ale panna Lusia, gdy o tym opowiadała, znowu łokciem zawadziła o klawiaturę: bim, bom, bam!

– To jeszcze nie koniec, panie Karolku – mówiła. – Wincenty oczywiście powtórzył to tacie, ale tata zna się na ludziach i mówi, że ten Ordęga musi być człowiekiem z towarzystwa, bo ma paszport zagraniczny z różnymi wizami. Tylko nie może zrozumieć, dlaczego jest taki nerwowy.

– A po czym to widać?

– Po saksofonie.

– Znowu ten saksofon! Jaki saksofon?

– Przecież już panu opowiadałam!

– Pierwszy raz słyszę, słowo daję.

– Czy mogę spocząć na chwilkę, bo mnie szyja boli?

– Proszę.

– To ja panu znowu opowiem.

A było to tak. W samym środku nocy, mniej więcej o drugiej, w końcu korytarza na piętrze zaturkotał dzwonek i w pudełku z numerkami wyskoczyła siódemka. Kiedy dzwonienie się powtórzyło, a śpiący w portierce Wincenty się obudził, z drugiego piętra zeszła pokojówka Frania w naprędce narzuconej sukience. Znałem tę wiedźmę z widzenia; gdy przechodziłem obok niej ze swymi sztalugami, nigdy nawet nie odpowiadała na moje dzień dobry. Rzadko kiedy pod powabną skądinąd powłoką trzydziestoletniej krakowianki mieściła się dosłownie taka cholera. Obsługując gościa, czyniła mu wielką łaskę. Obcasy wpijały się w czerwony chodnik i ramionami poruszała raz naprzód, raz do tyłu. Tymi poruszeniami chciała jak gdyby obrazić cały świat.

Zapukała do drzwi siódemki. Ku jej zdziwieniu nikt nie odpowiedział: proszę. Natomiast po chwili drzwi bezszelestnie się uchyliły i na próg wyszła męska postać w piżamie i w hotelowej kołdrze narzuconej na ramiona. Był to inżynier Ordęga.

Zgodnie ze słowami Frani wyglądał jak człowiek, który ujrzał koniec świata. Pot mu się perlił na czole. Oczy przesuwały się z przedmiotu na przedmiot, nie zatrzymując się na żadnym.

– Co to jest? co się stało? na Boga? – zapytał głosem urywanym i niemal drżącym.

Frania uśmiechnęła się z impertynenckim spokojem. Odpowiedziała, że nie bardzo rozumie, o co ją pyta. Ale że jeżeli domyśla się słusznie, to widocznie idzie mu o saksofon. Tak, po prostu nowy saksofon. Inauguracja kupionej w przededniu srebrnej trąby. Czy pan tylko po to dzwonił o godzinie drugiej w nocy, żeby się tego dowiedzieć? I dlaczego pan tak krzyczał?

Palcem o lakierowanym olbrzymim paznokciu wskazała gdzieś sobie pod nogi. Przerażony inżynier również spojrzał w dół.

– Tam? – spytał. – Czy tam, co? Dansing?

Oczywista rzecz. Aż się podłoga, ta wyjątkowo cienka podłoga, trzęsła i uginała od odbywającego się na sali dansingowej szału. Zdawało się, że szczyty Tatr wraz z zawrotnymi turniami zsunęły się z miejsc i teraz partycypują w tanecznej zabawie naszego miasteczka.

Bo umiało się bawić lepiej niż Davos lub portowa dzielnica Marsylii. Niedoszłe umrzyki (jak nazywano kuracjuszy) oraz wykolejeńcy, od których na ulicach aż się roiło, odnosili się do życia jak do zabawy trwającej o tyle nieprzerwanie, o ile nieprzerwanie ciekły w kraju rzeki Baczewskiego i Kantorowicza (ówczesne wódki). Notabene na brzegach tych rzek odbywały się jeżeli nie orgie, to pikniki i widać było półnagie ciała kobiet grających w brydża. Ale, Boże ty mój, jaki katzenjammer czekał ich – tych wszystkich letników i kuracjuszy – na tamtym świecie!

– Ach to tylko to? To tylko muzyka? – z pewnym zdziwieniem uśmiechnął się Ordęga i otarł czoło kołdrą.

A czegóż się w takim razie spodziewał? Czy naprawdę trąby jerychońskiej? Dziwne. W średniowiecznej wiedźmie, ulokowanej w ciele pokojówki, wszystko aż zakotłowało. Podniosła oczy jak dwie szpilki i wpiła się nimi w twarz gościa hotelowego. Przez chwilę oboje milczeli. I potem nagle Frania zaczęła się czerwienić.

– To bardzo zajmujące, panno Lusiu – powiedziałem i zajadle zacząłem mieszać pędzlem farby na palecie. – Ale tatuś zaraz może wejść i zauważy, że ja jeszcze nie zacząłem malować pani sukienki. Może pani mówić i nawet się ruszać, ale nie łokciami. Proszę tej fałdy nie prostować.

– Kiedyż, panie Karolku, ja nie chcę, żeby były fałdy. Pan musi mi obiecać, że fałdy nie będzie. Obiecuje pan? Bo inaczej nie opowiem, jak się z Franią skończyło. Wie pan, ja mam wrażenie, że ona się zakochała…

– Zdaje mi się, że ona się w każdym kocha!

– Pan jej nie zna! Tatuś by takiej nie trzymał. Tatuś chce, żeby ona była ufryzowana i żeby się podobała, bo tak powinno być w hotelu, ale nie chce, żeby się zanadto komukolwiek podobała. Pan rozumie.

– Pan Drukowski, pani tatuś, może być o to spokojny. Znam takich, których ona wręcz straszy, a nie pociąga. Ale dlaczego się Frania zaczerwieniła?

– Nie potrafiła mi tego opisać. Powiedziała, że nagle uczuła, jak gdyby ona również stała otulona w watowaną kołdrę. „Czy ci się zrobiło gorąco, czy co?” spytałam. „Nie wiem, czy ja panience mogę takie rzeczy opowiadać, odrzekła. Ale panienka już jest dorosłą panienką, może się domyśli. Popatrzył na mnie tak, jak… że mnie ciepło wokoło talii i piersi się zrobiło.”

– Wielkie rzeczy – powiedziałem. – Po prostu zrobił do niej oko.

– Hm hm. Nie wiem, Frania nie taka. Frania na perskie oko tylko fuka. Powiada, że spotulniała nagle i pyta gościa, czy nic mu więcej nie potrzeba. Może jest chory, skoro saksofonu się przestraszył. Zaproponowała mu nawet, że przyniesie herbaty.

– Sielanka – powiedziałem. – Chciałbym to widzieć. Frania w kagańcu.

– Ale pan wciąż nie wie, jak to się skończyło.

– A jak? Pocałował ją?

– Powiedział do niej: „Ja się nie saksofonu przestraszyłem, proszę panny, ja się przestraszyłem Boga!” i zamknął drzwi.

Podrapałem się za uchem i nie wiedziałem, jak to skomentować.

Zresztą była już pora obiadowa i umywszy w toalecie terpentyną i mydłem ręce, usiadłem w ciemnym kącie bufetu przy małym stoliku dla mnie przeznaczonym. Obiad zawsze był ten sam: krupnik i kotleciki z krajaną w kostki marchewką. Przez szklane drzwi widziałem część werandy, na której o tej porze zbierała się najlepsza sosieta miasteczka.

Werandę tę, umeblowaną kanapkami obitymi czerwonym pluszem, nazywano pępkiem naszego światka. Niemal wszystkie dramaty, a mieliśmy ich całą kupę, zwłaszcza w martwym sezonie, wszystkie romanse i wielodniowe popijawy zaczynały się i kończyły w gąszczu jej doniczkowych palm i w cieniu pająków zwisających z sufitu. Lub jeżeli to się odbywało nocą, w świetle różnokolorowych papierowych lampionów. Bywalce mogli dokładnie wskazać, przy którym stoliku ten się z owym pokłócił i na jakiej kanapce tamci się pokochali ku nieszczęściu prawowitych małżonków. Pokazywali nawet pod parapetem okna ślad kuli utkwionej w ścianie, jak również tłumaczyli pochodzenie rysy na marmurowym blacie trzeciego od brzegu stolika.

Drzwi za szynkwasem otworzyły się i do bufetu przyszedł sam pan Drukowski. Pośpiesznie otarłem sobie usta serwetką, wstałem i ukłoniłem się. Odkłonił się łaskawie i ku memu zdumieniu przysiadł się do mego stolika.

Były ziemianin, osobisty przyjaciel niemal wszystkich polskich artystów, będący ponoć na ty z samym Sienkiewiczem, pan Drukowski ważył co najmniej dwieście funtów. Policzki jego przypominały pąsowe poduszeczki, a białe wąsy były do tego stopnia staropolskie, że aż się wydawały teatralnym rekwizytem. Małe, bardzo błękitne oczki były podpuchnięte i przyglądały się każdemu dobrotliwie a sprytnie. Dopiero co wstał z łóżka, bo zwykle kładł się spać, gdy już dniało. W klapie jego czarnej marynarki był jak zawsze czerwony goździk.

– Chciałem się o coś pana zapytać – zaczął. – Dziś słyszałem nowość, która mnie bardzo obeszła. Nie wiem, czy to prawda. Ale podobno pani Dragina Łucka chce swemu Antkowi budować na Baziach tumbę.

– Owszem – odpowiedziałem ze zdziwieniem – coś mi się już dziś obiło o uszy. A czy pan go dobrze znał?

– Kogo? Antka? Jak stare kalosze. Ja, panie, wszystkich ich znałem. Ale wyznam, że Antek zrobił mi niespodziankę.

– Jaką?

– No, że się ożenił. W Krakowie, przykro powiedzieć, żadna panna z dobrego domu nie mogła z nim kwadransu usiedzieć. Flaczek. Jak zaczynał coś opowiadać, to za nic nie umiał tego skończyć. Poza tym miał taki tęskny, przymilający wzrok, jak tylko pies ma, gdy merda ogonem.

– A oczy? To mnie bardzo ciekawi? Czy mu one błyszczały, czy też były mętne? Mam pewien powód, dla którego się pytam.

– Oczy miał piwne i jakby z łezką. Gdyby się skrzyły czy błyszczały, tobym pamiętał. Widzę, że już skończył pan swe kotleciki. Napijemy się po kieliszku wiśniówki, zapraszam pana, bo zawsze do artystów miałem słabość. – Klasnął w dłonie i rzekł do kelnera: – Dwie wiśniówki z tej odkorkowanej flaszki, wie pan?

– Dziękuję panu – rzekłem. – A jak właściwie doszło do tego ożenku?

– Mare Tenebrarum, proszę pana. Romans na księżycu. Nie wiem, jak się wyrazić. Puste miejsce na mapie świata. Wszyscy mają swoją biografię od początku do końca. A Antoś Łucki miał swoją biografię, swój życiorys aż do 47. roku życia, do wyjazdu do Bułgarii. I nagle stop. Urwał się jak taśma kinowa. I rób co chcesz – żył bez życiorysu jeszcze przez trzy lata, aż mając pięćdziesiątkę kipnął. Pan już poznał panią Draginę Łucką?

– Niezupełnie. Spotkałem ją tylko raz przy szlaku koło mostku, kiedy zrywała kaczeńce. Ukłoniła mi się pierwsza i spytała, co dziś namalowałem. Wie, że mieszkam od pewnego czasu obok Domu na Baziach.

– Zrywała kaczeńce? Ach, psianoga! A czy zauważył pan, jak ona się przy tym naginała?

– Jak to, naginała się? Nie rozumiem. Naginała się zupełnie normalnie.

– Przecież to garbata!

– Że kto? Przepraszam? Nie rozumiem! – zawołałem zaskoczony. – Chyba się przesłyszałem? Że kto garbata?

– To pan nie wie?

– Co?

Pan Drukowski nagle jakby się opamiętał i z dostojeństwem poprawił wąsa oraz goździk w butonierce. Pochylił nawet szyję, jakby chciał go powąchać.

– Pan rozumie, drogi młody przyjacielu – zaczął zupełnie innym głosem, prawie o oktawę niższym – jestem szarmanckim człowiekiem w stosunku do pań, nikt jeszcze nigdy nie powiedział, że Drukowski o jakiejś damie odezwał się niewłaściwie. Dla mnie moja Frania nawet jest kobietą, a także ta gaździna, co przynosi do zakładu mleko. Człowiek z towarzystwa nie może być dziwakiem i nie przystoi mu otoczenia szokować, ale gdyby to ode mnie zależało, tobym całował rączki i Frani, i gaździnie. Mam we krwi ten stosunek do białogłowy, panidzieju. Ja byłem przeświadczony, że pan wie, iż pani Dragina jest cokolwiek odmiennie zbudowana, więc dlatego się pana spytałem. Ale to oczywiście zostanie między nami, honorowymi ludźmi. Smakuje panu wiśniówka? Ma pięćdziesiąt lat. Nie mogę patrzeć, jak tu inni chlają ją niczym czystą, wówczas gdy należy ją smakować pod językiem. Napijemy się jeszcze po jednym. A panu radzę, niech pan jej złoży kurtuazyjną wizytę.

– Kiedyż jestem bardzo nieśmiały i nie śmiem naprawdę nikomu zabierać czasu swą osobą – zająknąłem się, czując się w istocie dość głupio. Miałem tylko jedno płócienne ubranie, i to poplamione farbami – Pani Dragina może pomyśleć, że to impertynencja z mej strony.

– Na moją odpowiedzialność, panie Nitonicki. Niech pan zapuka do niej chociażby dzisiejszego wieczoru. Zobaczy pan, że coś dobrego z tego jeszcze wyjdzie dla pana.

Wciąż byłem naiwny i rzeczowy.

– Ale czegoż dobrego mogę się spodziewać?

– A niech pan na przykład spróbuje namalować Dom na Baziach otoczony polem krokusów. Nigdy nie wiadomo, może kupić. Tylko wie pan, niech pan tak krokusy maluje, żeby widać było, że to kwiatki. Zresztą nie będę pana uczył.

– Nie wiem, czy ja to potrafię, proszę pana. Zapukam do drzwi i co powiem? Przyniosłem pani obrazek? To będzie głupio wyglądało, że się napraszam.

– Nie, pan tego nie powinien od razu mówić. Pan musi zacząć od jej męża.

– Jak to zacząć?

– A po prostu. Szanowna pani, przepraszam, że się ośmieliłem zapukać, ale tyle słyszałem o małżonku pani, że chciałem obejrzeć miejsce, gdzie on mieszkał i tworzył. Zobaczy pan, co wtedy będzie. Po ile sprzedaje pan swoje akwarele?

– Ja jeszcze w tym roku nie sprzedałem żadnej.

Wypiłem drugi kieliszek wiśniówki i uczułem się nagle znacznie zaradniejszy. – A może w istocie spróbuję – powiedziałem.

– Będzie pan miał ze dwadzieścia pięć złotych, za to ręczę. Albo w każdym razie piętnaście.

– Ale ja akurat dziś słyszałem, że jest w tarapatach finansowych.

Drukowski popatrzył na mnie bystro, coś sobie pomyślał i potem znowu z lekka schylił się ku swemu goździkowi.

– Była. Była w tarapatach. Ale teraz nie wiem jak – odpowiedział. – Wszystko zależy. Skąd by miała pieniądze na architekta? Wciąż zapominam: jak panu na imię? Pan Włodek? Karol? Panie Karolku, niech pan coś dla mnie zrobi.

– Bardzo proszę. Słucham.

– Niech pan, jak będzie z nią rozmawiał, zapyta, co ona pisze.

– A czy ona coś pisze?

– A cholera ją wie, przepraszam za wyrażenie. Chciałem powiedzieć, że z paniami nigdy nie wiadomo. Wie pan, różne fanaberie, różne kaprysy. Literackie eseje. Jej służąca Antosiowa mówiła mej gaździnie, co z Baziów mleko przynosi, że pani Dragina całe rano w peniuarze stoi przed wysokim kantorkiem i wciąż coś pisze. Niekiedy po pięć godzin z rzędu. Gdyby to miały być rachunki, to chyba robi pracę za trzech buchalterów.

– Zapytam, obiecuję to panu – odpowiedziałem. – Nie wi­dzę w tym nic złego, więc spytam, co pisze. Może pamiętniki?

– Ej, chyba nie! Bo była tu kiedyś na obiedzie z pewnym wydawcą i słyszałem, jak się wyśmiewała z bab, które piszą pamiętniki… Życzę panu powodzenia, panie Nitonicki. Cieszę się, że pan Lusię maluje i oczy jej ładnie wypadły. Tylko, przepraszam, że tak szczerze mówię, dlaczego się krzywo uśmiecha. Ale wiem, wiem, obraz jeszcze nieskończony. Zobaczy pan, że oprawię go w wielką złoconą ramę.

Niech mnie diabli wezmą, jeżeli on nie ma racji, myślałem, idąc szlakiem podbaziańskim. Trzeba będzie namalować tę pagodę i jej przynieść. Namaluję akwarelę, bo olej długo schnie. Szedłem rozmarzony i w podniosłym nastroju i prawie nie zauważyłem, jak doszedłem do domku Barskiego. Słońce już zbliżało się ku zachodowi. Odwróciłem głowę i na tarasie Domu na Baziach zauważyłem panią Draginę. Była w jakiejś bardzo pstrej sukience przypominającej jawajski batik. Zdjąłem czapkę i ukłoniłem się.

– Proszę pana! – zawołała.

Starając się nie stąpać po krokusach i trzymając się zawiłej ścieżki, wznoszącej się ku pagodzie zygzakiem, pośpieszyłem ku niej. Sztalugi i pudło z farbami postawiłem na ziemi, sam zaś przystanąłem przed schodami na werandę.

– Słucham – powiedziałem. – Dzień dobry.

Zza balustrady była widoczna tylko górna część jej ciała, tylko popiersie. Miała wschodnią urodę i z lekka przypominała familijny portret, sczerniały i trochę popękany, który nie wiedzieć czemu wywleczono ze strychu i ustawiono na balustradzie werandy.

– Czy pan był w mieście?

– Tak.

– Słyszałam, że pan maluje portret Lusi Drukowskiej. Może pan był u nich w hotelu?

– Właśnie stamtąd wracam.

– Czy nie widział pan tam Barskiego? Kazałam mu pojechać dorożką góralską po jednego znajomego, który właśnie przyjechał, i nie wiem, dlaczego dotąd nie wraca.

– Czy może idzie o inżyniera Ordęgę? – spytałem.

– A pan już wie?

– Pani wie, jak jest w naszym miasteczku. Wszyscy o wszystkim od razu wiedzą wszystko.

– To prawda.

– Słyszałem od Lusi, że inżynier Ordęga wybierał się do miejskiej biblioteki. Może Barski go teraz tam szuka.

– Wybierał się do biblioteki? To dziwne. Czy nie mógł tego zrobić jutro?

– A nie wiem, proszę pani. Nie chcę plotkować, ale podobno w nocy był bardzo zdenerwowany. Nie znosi hałasu jazzowego i zrobił awanturę, że saksofon przeszkadza mu spać. Nie wiem, czy mogę mówić otwarcie wszystko, co o nim słyszałem. Pan inżynier może jest pani przyjacielem?

– Nie znam go nawet z widzenia – odpowiedziała. – Tylko mi się przyśnił wczoraj.

– Co? – zawołałem bardzo zdziwiony. – Jak on mógł się pani przyśnić, skoro nie wie pani nawet, jak wygląda?

– To nic nie znaczy – odpowiedziała jakimś głosem, trochę do jej poprzedniego głosu niepodobnym i jakby bardzo rozmarzonym. – To absolutnie nic nie znaczy. Takie rzeczy są zupełnie możliwe, może nawet codzienne. Ale co pan mi chciał o nim powiedzieć? Pan coś zaczął i urwał.

– To musi być bardzo dziwny pan, proszę pani, przepraszam raz jeszcze, że plotkuję. Bo kiedy pokojówka Frania zapytała go w nocy, czemu się tak tego saksofonu przestraszył, to on odpowiedział… Nie, proszę mi wybaczyć, ale jakoś nie przechodzi mi to przez gardło. Taki jakiś nonsens.

Stała nade mną, ja pod nią i po raz pierwszy oczy nasze się spotkały. I nagle uczułem się sztubakiem. Przypomniałem sobie, jak mając lat osiem kochałem się w mej ciotce Agacie i nie śmiałem zaglądać jej do oczu, bo się wstydziłem. Trwało to oczywiście sekundę. Ba, jeszcze krócej. I w ciągu tej sekundy wydało mi się, że posłyszałem zdziwiony głos ciotki: „Dlaczego ty mi nigdy w oczy nie patrzysz, Lolku?” A niech cię! pomyślałem, głupiejąc.

– Taki jakiś nonsens – powtórzyłem i już patrzyłem na jej usta. – Śmiesznie powtarzać.

– Ależ przeciwnie, proszę pana. To mnie bardzo zainteresowało. Nie wolno czegoś zaczynać, a potem nie kończyć, tak się nie robi.

– A więc dobrze – rzekłem trochę zgniewanym głosem. – A więc dobrze. Na pytanie pokojówki, dlaczego się przestraszył, pan Ordęga odpowiedział, że nie szło o saksofon. Że się przestraszył Boga!

Zaraz potem przeżyłem coś w rodzaju małego wstrząsu. Wciąż stałem pod nią, ona nade mną. I oto przy moich ostatnich słowach zobaczyłem na jej ustach uśmiech. Do tej pory wspominam ten uśmiech z dreszczem ni to podziwu, ni to… obrzydzenia. Bo jakby to powiedzieć, był to uśmiech wysoce łakomy, prawie żarłoczny. W ten sposób uśmiecha się gruba kobieta na widok ciastek z kremem.

Zresztą wnet spoważniała. Ale mam szybkie i dość wprawne oko malarskie i wiedziałem, że mnie ono nie zawiodło.

Trochę się poruszyła i popiersie schyliło się nad balustradą. Bardzo ciepłym, niskim głosem ni stąd, ni zowąd zaczęła mi dziękować: – Pan jest bardzo miły, że pofatygował się tu podejść. Dziękuję panu za szczerość. Wie pan, są ludzie, którzy nie mogą żyć bez szczerości. Jak ścięty kwiat bez wody. Zaraz więdną. Dziękuję panu jak za wodę, za czystą źródlaną wodę.

Wyznam, że to mnie trochę rozśmieszyło, bo akurat przygotowałem się do następnej tyrady:

– To ja szanownej pani jestem bardzo wdzięczny. Wdzięczny za zaproszenie. Dawno już chciałem prosić o zezwolenie przyjścia, bo niczego tak nie pragnę, jak zobaczyć otoczenie, te meble i przedmioty, których dotykał pani mąż. Tego ambiansu, w którym on żył i tworzył.

– To na cóż pan czeka? Proszę wejść po tych schodach.

Na werandzie stała przede mną jakaś Malajka czy Jawajka, jakaś postać z Conrada. Szlafrok jej przypominał sarong. Podała mi rękę, na której był co najmniej tuzin pierścionków i którą dość niezgrabnie ucałowałem. Miała krucze bułgarskie włosy i rozrosłe, trochę męskie bary, które trzymała bardzo sztywnie wyprostowane – tak że zdawało się, iż dotyka łopatką o łopatkę. Wskutek tego trzymania się klatka piersiowa wznosiła się dość wysoko, ale moje malarskie oko dostrzegło, że piersi były nikłe. Niemalarz prawdopodobnie byłby tego nie dostrzegł i poplątał wystającą klatkę piersiową z samą piersią.

– Posiedzimy na werandzie – powiedziała i wskazała na dwa leżaki i wyplatany wiklinowy fotel. Chciałem usiąść w tym fotelu, przypuszczając, że w leżaku będzie jej wygodniej. Ale widocznie się omyliłem. Bardzo zgrabnym ruchem i jakby przypadkiem odsunęła ode mnie fotel. – Chcę pana posadzić twarzą do słońca. A sama usiądę w cieniu. Czy pan pali?

Wstydziłem się wyjąć z kieszeni paczuszkę machorki, żeby skręcić sobie papierosa – więc odpowiedziałem, że przed chwilą paliłem. Nagle przypomniałem sobie Drukowskiego i pewna natrętna myśl zaczęła mi brzęczeć w uchu: co ona pisze? o czym ona pisze?

– Czuję się bardzo skrępowany – zacząłem. – Zawsze mi się wydaje, że zabieram ludziom cenny czas. Pani może jest zajęta?

– Nie, zajęta bywam tylko rano. Wstaję bardzo wcześnie i od siódmej do dwunastej zazwyczaj pracuję.

– Słyszałem o tym. Pani coś pisze?

– A pan już i o tym wie? Ciekawam od kogo?

– Mówił mi dziś stary Drukowski.

Uśmiechnęła się. Ale był to jakiś zupełnie nieczytelny uśmiech. Albo też wyrażał jakieś uczucie zupełnie mi nieznane. Zresztą może nie tylko mnie: na żadnym portrecie nie widziałem czegoś podobnego.

– A czy on wie, co piszę?

– Nie – odpowiedziałem szczerze.

– Niech pan zgadnie!

– Powiedziałem mu, że pani prawdopodobnie pisze wspomnienia, a on twierdzi, że pani się z pamiętników wyśmiewa.

– No bo każdy pamiętnik to kłamstwo.

– Trochę może to i prawda.

– Nie trochę, a zupełnie. Ja piszę co innego.

– Nie zgadnę, proszę pani.

– Listy do męża! – odpowiedziała.

Uczułem, że leżak pode mną zachybotał, i o mało nie straciłem równowagi i nie przewróciłem się na bok. Do jakiego męża? Do nieboszczyka Antka Łuckiego? Ale przecież nie jesteśmy w Tworkach. A może Łucki był jej drugim mężem i ja o tym nie wiedziałem. Spytałem ją o to po prostu.

– To pani była już kiedyś zamężna? A gdzie przebywa pierwszy mąż pani? W Bułgarii?

Wyprostowała się jeszcze bardziej i nikłe jej piersi słabo zarysowały się pod sarongiem. Odpowiedziała głosem jakimś bardzo dziwnym: mieszaniną powagi i zalotności:

– Miałam tylko jednego męża, Antoniego, i właśnie do niego pisuję!

Tworki! Stanowczo Tworki. Nawet chłodek przebiegł mi po grzbiecie. Potem pomyślałem o mistycyzmie, o seansach spirytystycznych i trochę odzyskałem równowagę. Ale głos mój brzmiał jakoś głucho i dość głupio, kiedy zapytałem: 

– Wierzy pani w duchy?

– Jaki pan śmieszny – odpowiedziała z leciutkim śmieszkiem. – Po co duchy? Jakie duchy? Ja po prostu nie wierzę w śmierć.

– Jak można nie wierzyć w śmierć? – spytałem jak echo.

– Mój mąż żyje w mojej głowie w tej chwili tak samo, jak gdyby siedział na miejscu pana na leżaku. Cudzej śmierci nie ma, jest śmierć nasza, własna. Antoni umrze naprawdę dopiero wtedy, kiedy i ja umrę.

– Rozumiem – powiedziałem. – Ale wspomnienie nie jest życiem.

– Nie ma żadnego życia, proszę pana, są tylko wspomnienia.

Trochę się zezłościłem i wtrąciłem: – A co, jeżeli ktoś ma złą pamięć? Kiedy wszelkie wspomnienia wylatują mu z głowy?

Oczy nasze przez sekundę znowu się spotkały i znów wydało mi się, że zachowuję się sztubacko. Ale muszę przyznać, że coś mnie zaczynało do niej ciągnąć. Zauważyłem, że oblizuje sobie wargi koniuszkiem języka.

– Antoni Łucki był wielkim człowiekiem – powiedziała – i tylko ja go znałam. Jego odkrył Przybyszewski, to prawda. Ale ja go zrobię dostępnym współczesności i pan zobaczy, że będzie żył w głowach tych, którzy go nawet osobiście nie znali.

– Pani mówi o jego Męce Pańskiej? – spytałem.

– Mógłby nawet jej nie stworzyć, to by nic nie ujęło jego przyszłej sławie.

– Jak może artysta pozostać sławny bez dzieła?

– A Przybyszewski? Nikt go teraz nie czyta i nikt go czytać więcej nie będzie. A mimo to po wieki wieków wszyscy będą wiedzieli, kto to był Przybyszewski. Pan może mi odpowiedzieć, że Przybyszewski miał szczególną biografię, umiał wpływać na otoczenie, komponował swoje własne życie, wówczas gdy mąż mój… Niech pan nie przeczy, wiem, co pan myśli. Wówczas gdy życie męża mego niczym się nie odznaczało. Ale pan zapomina czy też nie wie jednej rzeczy. On miał mnie!

A któż pani jest? chciałem zapytać. Naturalnie nie ośmieliłem się. Nie wiem, jak to się stało, lecz już nie patrzyłem ani w jej oczy, ani na wargi. Wzrok mój zatrzymał się na grzbiecie Tatr i czułem, że wyraża niemal idiotyczne osłupienie. Toteż proszę sobie wyobrazić, co uczułem i jaką to było dla mnie niespodzianką, kiedy pani Dragina po pewnej pauzie wyrzekła: – O, teraz dopiero wiem, że będziemy przyjaciółmi. Widzę to po oczach, widzę to po pańskich oczach. Pan musi być bardzo szczęśliwym człowiekiem, bo rzadko komu oczy się tak iskrzą.

Masz tobie! już! Barski jednak miał rację, pomyślałem. Uczułem ochotę porozmawiać z nią na ten temat, zaczęło mnie to piekielnie interesować – bzik czy nie bzik? myślałem, ale w tejże chwili na dole rozległ się turkot kół i góralska dorożka zatrzymała się przed gankiem Barskiego.

Wstałem szybko z leżaka i podszedłem do balustrady. Ale pani Dragina nie poruszyła się w swym fotelu. Siedziała trochę za sztywno, jak w gorsecie, i twarz jej wyrażała napięcie, a zarazem jakby jakąś nieobecność. Zdawało się, że myślami była daleko.

Z dorożki najpierw wysiadła krzywa nózia Barskiego, potem podźwignął się on sam i wreszcie elastycznie i zgrabnie zeskoczył jakiś pan w tak jasnym, kremowym ubraniu, że można go było wziąć za tenisistę. Na głowie miał słomkowy kapelusz tego typu, co nosił Maurice Chevalier. Widziałem, jak uścisnął dłoń Barskiemu, coś powiedział dorożkarzowi, a potem raźnym krokiem wstąpił na ścieżynę, wiodącą do pagody zmarłego Solnesa. Barski, podskakując przy każdym kroku i wlokąc za sobą lewą nogę, wygramolił się na swój ganeczek. Tam zupełnie bezceremonialnie odwrócił się i przyłożywszy dłoń daszkiem nad brwiami, zaczął spoglądać w naszą stronę. Ku memu zdziwieniu góral zamiast odjechać, przesiadł się do bryczki i zapalił swą miedzianą fajeczkę.

– Proszę pani, zdaje się, że przyjechał pan Ordęga i już tu idzie! – rzekłem przez ramię.

Odpowiedzi nie było. Wtedy dopiero zobaczyłem, że fotel, w którym siedziała pani Dragina, był pusty. Zostałem na werandzie sam. Dziwna gospodyni! pomyślałem. Czułem się trochę dotknięty.

Zresztą, co to mnie obchodzi! pomyślałem potem i pochyliłem się, żeby podnieść swe przyrządy malarskie. Ale już na schodach rozległy się szybkie kroki i zobaczyłem czubek kapelusza Ordęgi. Dobrze wygimnastykowany mężczyzna! pomyślałem.

Niekiedy możemy niechcący naszym pomyśleniem coś jakby zapeszyć. Jak on dobrze mówi, myślimy na przykład o jakimś prelegencie, i cóż! zaledwie to nam przyszło do głowy, a już prelegent się zająknął i przejęzyczył. Tak było i teraz: zaledwiem pomyślał: cóż za wygimnastykowany pan! gdy nagle posłyszałem potknięcie i wyjrzawszy za balustradę, zauważyłem, że Ordęga o mało jak długi nie upadł na schody. Widocznie się na czymś pośliznął. Podniósł jedną nogę i popatrzył sobie na obcas. Trwało to oczywiście parę chwil zaledwie. Zaraz potem tak samo rześko wbiegł na werandę.

– Dzień dobry! – powiedział.

– Dzień dobry – odpowiedziałem.

Nie chcę go opisywać w tej chwili. Zrobię to stopniowo.

Powiem teraz tylko tyle, że w wyglądzie swoim, jeżeli można tak się wyrazić, był bardzo nierówny. Lub raczej niestały. Wiem, że malarz mnie zrozumie, ale nie wiem, jak to wytłumaczyć zwykłemu czytelnikowi. Można było namalować kilka jego portretów, wszystkie podobne i wszystkie odmienne. Jeden wyraz twarzy następował po drugim, po drugim trzeci. I żaden z nich nie wydawał się dla niego charakterystyczny.

– Ja do pani Draginy Łuckiej. Czy zastałem ją w domu?

– Właśnie tylko co tu siedziała. Prawdopodobnie na chwilę weszła do domu. Ale spróbuję ją zawołać. Pan będzie łaskaw tymczasem spocząć – i wskazałem leżak. Potem podszedłem do otwartych drzwi i półgłosem rzekłem: – Czy jest tu kto?

Przez drzwi zobaczyłem rodzaj salonu i mignęły mi w oczach stłoczone w nim meble, na które nie zdążyłem zwrócić uwagi. Wydało mi się, że jawajski czy malajski sarong mignął w głębi i zniknął za kotarą na lewo. Widocznie pani Dragina przeszła do swej sypialni. Okna tej sypialni były otwarte i zasłonięte muślinowymi firankami. Oczywiście nie ośmieliłem się stanąć przy oknie, ale podszedłem do framugi.

– Pani Dragino! Przepraszam bardzo, to ja. Przyjechał pan inżynier Ordęga i pytał się o panią. Jest teraz na werandzie.

Z sypialni doszedł głos, którego zupełnie nie poznałem. Był trochę zbolały i brzmiały w nim jakieś niedbałe, niemal obraźliwe nutki. Tak mówiły na scenie przedwojenne aktorki grające role arystokratek cierpiących na migrenę. Ale był to niewątpliwie głos pani Draginy.

– Proszę przeprosić pana inżyniera i poprosić, aby trochę poczekał. Wyjdę, jak tylko będę mogła – powiedziała. – A pan, jeżeli pan mnie trochę lubi, to może dotrzyma mu towarzystwa. Dobrze?

To ostatnie „dobrze” przypominało już nie tyle czyjąś migrenę, lecz było wypowiedziane przez człowieka, którego chwycił ostry atak ślepej kiszki. Oczywiście tak sobie wtedy nie pomyślałem. Nic z cynika wówczas w sobie nie miałem. W prostocie ducha przeraziłem się jednak, że jest chora.

– Czy pani się niedobrze czuje? – spytałem.

– Nie, niech się pan o mnie nie troszczy, bardzo jest pan miły, bardzo – odpowiedziała tymże głosem, ale już bez obraźliwych nutek. – Niech pan poprosi pana Ordęgę, by usiadł.

Inżynier Ordęga stał tymczasem w drugim kącie tarasu i patrzył na panoramę Tatr. Szczególnego zachwytu przy tym nie okazał.

– Pani Łucka przeprasza pana, ale wyjdzie dopiero za chwilę – rzekłem i ukłoniłem się.

Wyciągnął do mnie rękę, nie zginając jej w łokciu i trochę przy tym uniósłszy ramię do góry. W ten sposób witali się wówczas niektórzy szykowni panowie.

– Ordęga – powiedział.

– Nitonicki – odpowiedziałem.

Tu zaszedł mały kazus, jeżeli można tak po staroświecku się wyrazić. Nieporozumienie. Głupi kalambur. Ale jak się potem okazało, ten anegdotyczny epizod był bardzo charakterystyczny dla Ordęgi, dla stanu jego ducha. Więc dlatego o nim wspomnę.

Posłyszawszy moje nazwisko, szybko zwrócił się ku mnie twarzą en face i coś drgnęło na jego policzku.

– Jak to? To pan też? – spytał.

– Co też? – zdziwiłem się.

– No bo myślałem, że pan jak i ja… – tu urwał i z ciekawością zajrzał mi do oczu, jakby czekając na jakieś wyznanie.

– O nie – odpowiedziałem. – Ja nie jestem architektem. Chociaż architekturę bardzo lubię. Noakowski – dodałem – mój Boże, Noakowski!… Ale właściwie jestem malarzem, na ostatnim roku Warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.

– Ale pan przedtem coś powiedział, co mnie zaintrygowało. Co trochę pokrywa się z mymi myślami, które akurat miałem, kiedy patrzyłem na ten zarys gór. To mnie bardzo uderzyło. Dziwny zbieg okoliczności.

– Zapewniam pana, że się pan przesłyszał. Nic takiego nie mówiłem. A o górach nie wspominałem.

– Nie, wydało mi się, że pan powiedział: ni to nic. Jak to, ni to nic? Dlaczego ni to nic?

Wyznam, że się wyprężyłem i o mało się nie obraziłem. Koledzy w Akademii stroili zawsze głupie żarty z moim nazwiskiem. Ale nie mogłem pozwolić, żeby jakiś pan, którego po raz pierwszy w życiu widzę, bawił się mym kosztem w grę słów. Poza tym gdzieś w głębi wciąż myślałem o otwartym oknie sypialni, skąd pani Dragina mogła słyszeć każde słowo. To mnie ukłuło jakby ostrogą. Chciałem powiedzieć: nie pozwolę nikomu bawić się moim nazwiskiem, proszę pana! Chciałem zabrać sztalugi i pudło, odwrócić się na pięcie i bez pożegnania odejść.

Był to jednak słomiany ogień oburzenia. Zapłonął przez sekundę i zgasł. Moje malarskie oko nie przyłapało na twarzy inżyniera ani cienia ironicznego wyrazu. Nietaktownego żartownisia bynajmniej nie przypominał.

– Qui pro quo! – powiedziałem. – Pan inżynier po prostu nie dosłyszał mego nazwiska. Nie powiedziałem ni to nic. Po prostu się panu przedstawiłem. Moje nazwisko Nitonicki.

– O, przepraszam pana bardzo – wyrzekł pośpiesznie. – Może mimo woli pana uraziłem. Ale ostatnio jestem roztargniony.

– Może pan spocznie – powtórzyłem, podsuwając leżak. – Pani Dragina prosiła, abym bawił pana rozmową.

Usiadł i podciągnął nogawki gładko zaprasowanych spodni. Jasnokremowe ubranie było widocznie zagraniczne. W kraju takich nie nosiliśmy. Zauważyłem, że patrzy na moje pokryte farbami spodnie.

– Co to? – spytał potem. – Sztalugi?

– Tak, sztalugi.

– Zaraz, zaraz – powiedział – czy to nie pan przypadkiem maluje portret córki restauratora? Jak on się nazywa, Druczkowski?

– Drukowski. Tak. Ale mieliśmy dopiero kilka seansów.

Przysunąłem swój leżak bliżej i mówiliśmy ściszonymi głosami. Czułem obecność pani Draginy w domu i mimo woli, sam nie wiem czemu, to mnie krępowało. Mogła stać za firanką okna. W to, że może nas podsłuchiwać, oczywiście nie wierzyłem. Ale byliśmy na cudzej werandzie i nie wypadało nam hałasować.

– Bardzo ładna modelka ta panna Lusia – powiedział architekt Ordęga.

– A pan już ją poznał?

Uśmiechnął się. Wydało mi się, że się uśmiechnął z zadowoleniem. Trochę jak kupiec, któremu udała się transakcja. A po trosze jak pianista, którego po skończonym numerze oklaskują.

– Poznałem – odpowiedział. – Nawet pokazywała mi swój portret robiony przez pana.

Cokolwiek się zawstydziłem. Przypomniały mi się nosek, usteczka, oczki i rączki Lusine. Przypomniała mi się twarz bez cienia pod oczami i nosem i sukienka bez najmniejszej fałdeczki. Wiedziałem, że byłoby nietaktem źle mówić o swych modelkach, że wszelka krytyczna uwaga o malarskich gustach państwa Drukowskich mogła, że tak powiem, odbić się na mym odżywianiu, odsunąć ode mnie na zawsze talerz z krupnikiem lub kotlet z marchewką. Ale nie chciałem uchodzić za bohomaza i ambit pchnął mnie do pewnej nieostrożnej wylewności:

– Nie trzeba brać tego portretu poważnie, panie inżynierze, mówię to panu w zaufaniu – rzekłem, przechylając się przez poręcz leżaka. – Gdybym malował dla siebie, ja bym na taką twarzyczkę nawet nie spojrzał. Aż wstyd mnie tej laleczki. Gdy mruga oczami, to zawsze czekam, że powie: „Mamo”.

– Czyżby? – spytał Ordęga.

Teraz znowu uśmiechnął się jak kupiec i pianista zarazem. Tylko tym razem uśmiech ten miał inne znaczenie. Było to tak, jak gdyby kupcowi sprzedającemu najczystszy jedwab powiedziano, że gniecie się on w rękach. Czyżby?! Było to tak, jak gdyby pianiście, który wziął pierwszą nagrodę na Konkursie Szopenowskim, powiedziano, że grał zbyt powoli. Czyżby?!

– Czyżby? – trochę wzgardliwie powtórzył architekt. – A mnie się przeciwnie wydaje, że panna Lusia mrugając oczami wypowiada zupełnie coś innego. W każdym razie nie: „mamo”. Nie wypowiada słowa „mamo”. O nie! Zupełnie nie wypowiada. Pan się na pewno myli.

– Ale zgodzi się pan, że to taka pusta, naiwna twarzyczka… – zacząłem.

Uśmiechnął się po raz trzeci: kupiec z życzliwą uprzejmością pouczał swego subiekta, pianista cierpliwie dawał wskazówki swemu niepojętnemu uczniowi.

– Mam wrażenie – powiedział – że pan po prostu nie umiał w niej czegoś zobaczyć.

Wyznam, że obecnie ta moja interpretacja jego uśmiechów wydaje się bardzo niekompletna, żeby nie powiedzieć prostacka. Ale cóż, kiedy miałem podówczas bardzo nikłe życiowe doświadczenie i żywego Casanovy na oczy nawet nie widziałem.

– A co w niej można zobaczyć? – wzruszyłem ramieniem. – Po prostu gąska.

– Bardzo mało, bardzo mało mamy gąsek – odpowiedział na to z całą powagą. – Niech pan mi wierzy na słowo. Jestem przekonany, że jak się pan zastanowi, to popatrzy na nią zupełnie innymi oczami. Na pańskim portrecie siedzi z zamkniętymi ustami i zaledwie jednym kącikiem się uśmiecha. Ja bym ją namalował poważną.

– Ależ przecie to taka chichotka!

– Nie zawsze, nie zawsze. – I dodał z tą samą powagą: – Przyznam się panu, że ja jak dotąd nie spotkałem żadnej gąski.

Roześmiał się: – Pan chyba żartuje?

– Broń Boże! Nigdy bym się nie śmiał, proszę pana. To raczej ja mogę być przedmiotem ogólnego śmiechu.

Przypomniałem sobie Wincentego i pomyślałem ubawiony: ładny mi hipnotyzer!

Siedziałem plecami do drzwi. Powoli zapadał zmierzch. Na werandzie było zupełnie cicho. I nagle siedzący naprzeciwko mnie inżynier Ordęga szybko uniósł się z fotela i uprzejmie się ukłonił.

Odwróciłem się. W drzwiach stała w czerwono-białym sarongu pani Dragina.

Było to skądinąd teatralne widowisko. Tak w końcu pierwszego aktu wchodzi na scenę długo oczekiwana tragiczka. Modrzejewska. Eleonora Duze. Cała gra polegała na długich pauzach i na oszczędnych, ale jakże dramatycznych gestach. Stała, jedną nogę cokolwiek wysunąwszy do przodu, a biodro drugiej łukiem wygiąwszy w bok. Prawą dłoń trzymała na piersi, przysłaniając złoty medalik, lewa zwisała w dół. Kiedy ją powoli podniosła do góry, okazało się, że trzyma w palcach liliowy tulipan. Nie stąpiła ani kroku naprzód.

Pauza trwała co najmniej minutę. Potem opamiętałem się i również zerwałem z leżaka. Wraz z Ordęgą staliśmy na drugim końcu werandy. Przypomniało mi się, że Mussolini miał zwyczaj urzędować w olbrzymim gabinecie z biurkiem stojącym w samej głębi. Ambasadorowie, by dojść do niego, musieli przebyć pieszo przez salę bardzo, bardzo długą drogę. To ich podobno onieśmielało. I oto niczym taki ambasador szedł teraz Ordęga z drugiego końca werandy ku rączce tkwiącej nieruchomo w drzwiach pani Łuckiej.

Pani Dragina przemówiła pierwsza.

– Wiem, wiem, nie trzeba się przedstawiać – rzekła bardzo niskim, jakby z pustego rezerwuaru dochodzącym głosem. – Nawet wiedziałam, jak pan wygląda. Zupełnie się nie omyliłam!

– Cieszę się, że mogę złożyć pani wyrazy mego szacunku, ja też doskonale znam panią z fotografii.

Z jakich fotografii? pomyślałem. Co on buja?

Pani Dragina zmieniła pozę i teraz wygięła w bok prawe biodro. W ręku wciąż trzymała tulipan i nawet czule głaskała nim siebie po policzku.

– W takim razie ja się już pożegnam, proszę pani – rzekłem. – Do widzenia pani! Do widzenia panu!

– Nie, nie, panie Karolu! (skąd ona zna moje imię? pomyślałem). Niech pan nie odchodzi. Pan mi pomoże przy herbacie. Wypijemy tu na balkonie filiżankę herbaty. Pan mi tego nie odmówi, prawda?

– Może ja będę przeszkadzał, proszę pani – rzekłem dość niezręcznie.

– Kiedyż mówię, że wręcz przeciwnie, pan mi pomoże. Niech pan będzie taki złociutki i obejdzie werandę naokoło, tam naprzeciwko studni są drzwi do kuchni. Proszę powiedzieć Antosiowej, żeby zaraz przyniosła nam kawy i herbaty na trzy osoby.

Popatrzyłem na Ordęgę. Uśmiechnął się do pani Draginy bardzo uprzejmie, ale miał poniekąd minę człowieka stojącego na wernisażu przed jakimś dziełem sztuki. Wtedy po raz pierwszy wydało mi się, że był koneserem.

– Bardzo chętnie – odpowiedziałem i poszedłem wzdłuż werandy frontowej, a potem skręciłem w werandę boczną. Opowiadałem już, że werandy otaczały tę pagodę ze wszystkich stron niczym w tropikach. Nie wiem, skąd taki egzotyczny pomysł przyszedł do głowy budowniczemu Solnesowi.

W kuchni Antosiowa powiedziała, że woda się zagotuje dopiero za parę minut, bo dopiero co rozpaliła pod blachą.

– Czy to ten inżynier przyjechał? – spytała szeptem.

– Ten.

– Ale dlaczego bez walizki? Jak on będzie nocował u Barskiego, skoro rzeczy ze sobą nie ma?

– A ja nawet tego nie zauważyłem.

– A pani nasza co? Chodzi z tulipanem?

– Z tulipanem? Bo co?

– Jej się wczoraj przyśniło, że cała grządka tulipanów rośnie koło Męki Pańskiej. A ja dziś z rana przechodziłam obok, kiedy do sklepiku po kaszę chodziłam, i patrzę: na ścieżce koło samej Męki Pańskiej jeden tulipan leży ścięty. Przyniosłam jej, powiedziałam, sen coś znaczy.

– Po prostu ktoś szedł z bukietem i jeden kwiatek zgubił.

– Może i tak.

Chciałem odejść.

– Panie Nitonicki – szepnęła – niech pan jeszcze poczeka. Chcę panu coś powiedzieć. Niech pan za dużo z tym Barskim nie rozmawia. To ostatnia szuja. Wie pan, jak on nogę stracił? On miał dziewczynę, to grzech powiedzieć, wysyłał ją po nocach na zarobek. To jakiś student się dowiedział, co się kochał w tej dziewczynie. Na drugim piętrze mieszkali. Więc student złamał poręcz schodów i tą poręczą mu nogę przetrącił na amen.

– On mówił, że miał własną knajpę.

– To potem. A przedtem był kelnerem, aż mu nogi nie przetrącono. Ja pana uprzedzam, bo do pana chodzi Basia Wachledówna.

Zaczerwieniłem się. – Nikt do mnie nie chodzi. Żadnej Wachledówny nie znam.

– Ja stara kobieta jestem, mnie się nie ma czego bać. Ale Barski ma różne naszyjniki, różne bransoletki. Widziałam u Basi pierścioneczek z rubinkiem. Skąd go dostała?

– Co pani opowiada, pani Antosiowo! Barski ma żonę i czworo dzieci w szkołach. Przecie to kuternoga.

– Jak pan uważa. Ale jeżeli się panu coś przytrafi, to niech pan lepiej przyjdzie do mnie się poradzić. My tu na Baziach wszystko o wszystkich wiemy. Kawa już jest zaparzona. Proszę naszej pani powiedzieć, że już niosę.

Spóźniony podwieczorek zjedliśmy przy nakrytym stole na werandzie, ale raczej w milczeniu. Odniosłem wrażenie, że w czasie mej nieobecności między panią Draginą a Ordęgą zaszła rozmowa, która obojga najwidoczniej nie zadowoliła. Architekt z nieukrywanym zdumieniem spoglądał od czasu do czasu z ukosa na gołe ramiona pani Łuckiej, natomiast wielka wdowa malutkimi łyczkami popijała czarną kawę bez cukru i gdy mówiła, głos jej nie miał dawniejszej głębokiej jedwabistej barwy. Po kwadransie zrozumiałem już mniej więcej, o co szło: Ryszardowi Ordędze bynajmniej nie uśmiechało się mieszkanie w sypialni Barskiego. Wolał pozostać w miasteczku i kiedy roboty przy schodach, grocie i tumbie się rozpoczną, zamówić sobie górala, który go będzie co dzień tu z miasteczka dowoził.

– Ma pani bardzo obszerny i ładny dom, piękną willę – dodał ni stąd, ni zowąd. Ale pani Dragina puściła to mimo uszu i do wnętrza go nie zaprosiła. – To nie willa, to też na swój sposób tumba – odpowiedziała.

– Zaiście bardzo komfortowa tumba! – przyznał architekt i chociaż z panią Draginą spojrzeliśmy na niego, żadnej ironii ani cienia sarkazmu w nim nie dostrzegłem. Tylko niekłamany podziw.

Wreszcie Ordęga wstał. – A więc jestem do pani usług. Z robotnikami się dogadam jutro i pojutrze. Będę pamiętał, że do dwunastej pani jest zawsze zajęta. Zresztą postaram się, żeby pani tu nie czuła mej obecności.

– Było mi bardzo miło – odpowiedziała pani Łucka, podając mu swoją błyszczącą pierścionkami wąską dłoń.

Ordęga włożył swój kapelusz à la Chevalier i poszedł ku schodom. Wstałem również i chciałem się też pożegnać, gdy nagle zorientowałem się, że w polu widzenia pani Draginy Łuckiej już się nie znajduję. Zapomniawszy o mnie, kiwnęła architektowi i znikła w drzwiach domu.

Słyszałem, jak architekt znowu potknął się na schodach. Czy jest krótkowzroczny, czy co? pomyślałem. Pomachał do mnie ręką, zbudził dorożkarza i odjechał.

Głupia historia! myślałem, przewracając się z boku na bok na mej skromnej pryczy na strychu Barskiego. Nie mogłem zasnąć. Wciąż nie wychodziła mi z głowy Basia Wachledówna. Kto był taka świnia, że to roztrąbił? myślałem. Była u mnie tylko raz, i to wtedy, kiedy Barski na parę dni wyjeżdżał do Krakowa. To na pewno sama Antosiowa podgląda. A może widać było przez okno sypialni pani Łuckiej?… Byłem bardzo młody i szukałem, jak wszyscy młodzi, źródła plotek nie tam, gdzie trzeba. A po to źródło nie należało daleko chodzić, tak przypuszczam. Źródło mieszkało w pobliskiej osadzie, chodziło w kwiecistej spódnicy i miało dwa warkocze wokoło głowy. Na imię mu było – Basia. Przy tej okazji mimo woli zadaję sobie pytanie, po jakiego diabła mężczyźni zachowują taką dżentelmeńską dyskrecję, taką wyszukaną konspirację, kiedy sam przedmiot słodkiej tajemnicy o tę tajemnicę wcale nie dba i rozgłasza ją wszem wobec. Było mi bardzo przykro, bo zdawało mi się, że szczerze kochamy się z tą dziewczyną. A tu pierścień z rubinkiem! Obudziłem się późno z ziarenkiem cynizmu w mej młodej duszy.

Około jedenastej przyszedłem do Lusi Drukowskiej. Przypomniałem sobie rozmowę o niej z Ordęgą i spróbowałem popatrzyć na nią nowymi oczami. I co zobaczyłem! Ciemnoniebieskie cienie pod oczami i zamiast dobrotliwego, trochę cielęcego wzroku – jakąś mglistą, dwuznaczną powłokę, ciemną mgiełkę. Zdębiałem.

– Czemu pan tak na mnie patrzy? – spytała trochę nerwowo.

– Po prostu wydała mi się pani inna, niż była wczoraj.

– No bo jestem zmęczona i nie chce mi się dziś pozować.

– Kiedy przeciwnie, pani dziś ślicznie wygląda!

Usiadła koło fortepianu. Loczki mimo wszystko pozostawały loczkami i nosek był noskiem, ale wzrok i wargi… Aha! pomyślałem. Właśnie wargi.

– Niech pani już nie podnosi kącika warg. O tak. Niech pani postara się pomyśleć o czymś smutnym. O tak. Jeszcze, jeszcze!

Boże! Chociaż widziałem ją en