Strona główna » Obyczajowe i romanse » Sekrety letniego ogrodu

Sekrety letniego ogrodu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66074-26-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sekrety letniego ogrodu

Opowieść o zakazanej miłości i rodzinnych tajemnicach bestsellerowej autorki "Domu na szczycie klifu"

Pełna sekretów posiadłość, która skrywa mroczne rodzinne tajemnice.

Dwie historie, które dzieli sześćdziesiąt lat.

Dwie kobiety, których losy są splecione na zawsze.

Imponującą rezydencję Lillian i Charlesa wypełniają bezcenne dzieła sztuki. Jednak dwudziestosześcioletnia kobieta czuje się tylko ozdobą kolekcji męża. Pojawienie się w ich posiadłości charyzmatycznego artysty sprawia, że świat Lillian wywraca się do góry nogami.

Jedyne, czego pragnie Maggie Oberon po zerwanych zaręczynach, to ucieczka na drugi koniec świata. Wiadomość o chorobie ukochanej babci Lillian każe jej jednak przyjechać do Cloudesley. Niegdyś budząca zachwyt, dziś popadająca w ruinę posiadłość budzi przerażenie Maggie. Próbując ratować rodzinny majątek, odkrywa sekrety, które na zawsze mogą odmienić jej życie.

Polecane książki

Stwierdzenie, że „życie zaczyna się po pięćdziesiątce” co prawda brzmi ładnie, ale jak się zabrać do jego realizacji? Dla Kasi, kobiety dojrzałej, szczęśliwej matki i żony, wcale nie było to takie oczywiste. Przyszedł jednak moment, w którym uświadomiła sobie, że nie warto odkładać marzeń na pot...
Rosyjskie miasto-widmo, miejsce, w którym panują praworządność, spokój i dobrobyt, a mafia jest tylko jedna. Eduard Denisow, charyzmatyczny „ojciec chrzestny”, od lat rządzi w nim żelazną ręką. Los chce, że właśnie do jednego z tamtejszych sanatoriów przyjeżdża na urlop major Anastazja Kamieńska. Je...
Poradnik do gry Space Station Sim zawiera wszelkie niezbędne informacje, porady oraz wskazówki potrzebne do bezstresowej zabawy, a także dokładny wykaz możliwych do skonstruowania modułów, komponentów oraz innych ważnych elementów. Space Station Sim - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy...
Było ich dwunastu. Wszyscy spędzili jakiś czas w ośrodku szkoleniowym ISIS. Dotarli do Wielkiej Brytanii pojedynczo, większość przywitano z otwartymi ramionami. Mieli zabić tylu niewiernych, ilu zdołają. Mężczyzn, kobiet, dzieci – bez różnicy. Zaatakowali w sercu Londynu. Następnego dni...
Dokładne omówienia znowelizowanych regulacje oraz nowych przepisów tego rozporządzenia. W publikacji znajdują się odpowiedzi na pytania:- w jaki sposób wykonawcy mogą udowodnić swoje doświadczenie; - czy wykonawcza ma obowiązek przedkładania dowodów realizacji zamówienia, gdy wykonuje prace na rzecz...
Violka nękana jest przez celebrytkę. Czy kult celebrytów to także przyzwolenie na dopuszczanie się przez nich do psychicznej przemocy względem tak zwanych zwykłych osób, których w książce „Niemożliwe??” uosabia Violka? Współczesna historia towarzyska w realiach współczesności, napisana przez autorkę...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hannah Richell

Dla Jess

CZĘŚĆ PIERWSZA

„Nadzieja, o której śniłam, była snem,

Wyłącznie snem; a teraz budzę się

Kompletnie wyczerpana, stara – żyję tylko

Dla tego snu”.

– Christina Rossetti

W takim domu jak ten łatwo pozostać niewidzialnym. Wystarczą ciche kroki, oczy wpatrzone w podłogę, wiedza o tym, że schody skrzypią, a klepki są luźne i mogą zdradzić moją obecność. A inni mieszkańcy są oczywiście tak bardzo zajęci własnymi sprawami, swoimi kłopotami i pragnieniami, że nie zauważają takich istot jak ja – dźwigających świadectwo dawnych zdarzeń.

Ale ja je widzę. Widzę to wszystko. Rzeczy, które można widzieć, a także te, których nie wolno. Widzę płomień zapalniczki w ciemnym pokoju i ślady szminki na szklance. Widzę zagłębienia w poduszce, plamy krwi na prześcieradłach… Widzę ukradkowe spojrzenia, drżące ręce, zaciśnięte pięści, mokre od łez chusteczki.

To wszystko, tajemnice ich życia, tam jest – wystarczy, że spojrzysz.

Bo taki dom jak ten ma oczy.

Ja jestem oczyma tego domu… i ciągle obserwuję.

Rozdział 1

Budzi się chwilę po północy; jest za gorąco, a prześcieradło oplątało jej nogi. Coś natarczywego wyrwało ją ze snu, wyciągnęło z krótkotrwałej drzemki. Leżąc w łóżku – w domu, który ją otacza, obszernym i cichym – zastanawia się, co by to mogło być? Szelesty… Szepty…

Czeka teraz, aż to do niej przyjdzie: ten pokój. To pokój pełen drzew. Szum wiatru poruszającego ich gałęziami, drżenie liści. Te drzewa coś do niej wołają, śpiewają jej swoją nocną pieśń.

Nie zwracając uwagi na protesty swoich starych stawów, wysuwa się z łóżka i bierze ze schowka ozdobny, mosiężny klucz; wychodzi boso na ciemny korytarz, potem schodzi kręconymi schodami w dół, do holu wejściowego; stopami maca ostrożnie każdy stopień, a palcami dłoni przesuwa po zakurzonych poręczach.

Spod drzwi wejściowych wieje; zimny przeciąg owiewa jej nazbyt rozgrzane ciało; jakiś zabłąkany suchy liść toczy się po kamiennej posadzce.

Odsuwa na bok ciężką zasłonę i otwiera kluczem drzwi, idzie dalej wietrznym korytarzem, aż staje w miejscu, które ją tu przywołało. Opiera się o ramę drzwi, zanim stanie w progu.

Nie jest zupełnie pewna, czy to sen, czy jawa. Kiedy tak idzie jak duch w białej, nocnej koszuli pomiędzy drzewami, otacza ją zapach piżma, jej ręce przesuwają się po gładkiej, szarej korze, palce dotykają węzłów i rozwidleń, które zna tak dobrze jak dawnych przyjaciół. Nad jej głową zwisa gęsta korona drzewa. W ciemności wyobraża sobie, że widzi w jej głębi bogate błyski błękitu, zieleni i złota.

I te oczy, te stale obecne oczy, patrzące na nią z góry.

Nadchodzi zmęczenie; ostatnio często tak bywa. Siada i pozwala sobie oddać mu swoje całe ciało we władanie. Tak łatwo jest unosić się z prądem w dal… To takie kuszące, zostawić za sobą teraźniejszość i wędrować przez te komnaty z przeszłości – wracać do znajomych twarzy, do tak cennych chwil i wspomnień. Krąży po korytarzach pamięci, budzi ją jedynie jakiś przenikliwy dźwięk – wysoki jak krzyk pawia… albo cierpiącej kobiety.

Rzeczywista czy zapamiętana – nie jest tego pewna, ale ciemność wszędzie ją otacza, gęsta i dusząca. W powietrzu wisi ciężki, gryzący zapach. Nocna koszula klei się do jej przepoconego ciała. Nie czuje się sobą. Nie czuje się dobrze. To nie jest prawda – myśli. Nic z tego nie jest prawdziwe. Nie ma już drzew, szumiących liści, uważnie patrzących oczu… Wszystko to ginie w gęstej chmurze sadzy i dymu. Przyciska rękę do czoła. Jest jej tak gorąco – spala się doszczętnie, a dym – czarny, duszący – jest coraz bliżej…

Pada na podłogę, przerażona i zdezorientowana, i podnosi się niezdarnie na czworakach. Czy to prawdziwy, czy tylko wyimaginowany głos, który słyszy w ciemności?

„Lillian. Lillian, słyszysz mnie?”

Otwiera usta, żeby odpowiedzieć, ale nie jest w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Tymczasem dym pędzi na nią, wypełnia płuca, tamuje głos i oddech. Drzewa trzeszczą i skrzypią. Z góry leci pomarańczowy żar.

– Tu jestem! – woła. – Słyszę cię!

Ale jej słowa giną – i ona także spada w duszącą ciemność.

Rozdział 2

Jest trzecia nad ranem, kiedy Maggie niepewnym krokiem wychodzi z nocnego klubu z dwiema innymi dziewczynami i wysokim mężczyzną z wytatuowanym na ramieniu wijącym się wężem. Cisza ulicy i dotyk chłodnego powietrza na skórze szokują, ale są przyjemne w porównaniu z gorącem i hałaśliwym dudnieniem perkusji i basów w budynku magazynów. Maggie poprawia płócienną torbę na ramieniu i zwraca się do swoich nowych znajomych:

– Co byście powiedzieli na małą przygodę?

– A co właściwie masz na myśli? – pyta mężczyzna.

Jak on ma na imię? Tim? Jim? Nie pamięta dokładnie.

– Chodźcie za mną.

Maggie prowadzi ich aleją w stronę migoczących świateł Oxford Street; dziewczyny się potykają i śmieją, trzymając się za ręce; idą krok w krok za nią. Mijają nocną budkę z kebabem i wystawę różowych jak Barbie manekinów ubranych w zwariowane ciuchy. Przed nocnym sklepem „Seven-Eleven” siedzi ze spuszczoną głową bezdomny; przed nim na chodniku stoi oparta zniszczona tekturka, a przy nogach ułożył się zwinięty w kłębek brązowy owczarek australijski „Kelpie”.

Maggie zauważa żółte światło taksówki jadącej w stronę centrum i wyciąga rękę. Wdrapuje się na tylne siedzenie razem z mężczyzną, dziewczyny upychają się na przednim.

– Plaża Clovelly, proszę – mówi Maggie, a kierowca, obserwując ją w lusterku, kiwa głową i zawraca, kierując się w stronę wschodnich przedmieść Sydney.

– Plaża? – pyta mężczyzna obok niej, wsuwając gorącą dłoń pomiędzy jej uda. – Może po prostu poszlibyśmy do mnie?

Uśmiecha się, przy czym na policzkach tworzą mu się dołeczki; ona jednak potrząsa głową.

– Chcę zobaczyć ocean.

– Czy to nie czyjaś komórka? – pyta nagle jedna z dziewczyn.

Maggie wsłuchuje się. Z głębi torby dobiega słaby dźwięk – telefon nie dzwonił już od tak dawna, że niemal zapomniała, jaki ma sygnał. Pozwala mu dzwonić, jest skupiona na migających za oknem żółtych światłach podmiejskiej dzielnicy Bondi Junction i na natrętnym nacisku ręki mężczyzny na jej nogę.

Taksówkarz wysadza ich na parkingu przy klubie surfingowym. Maggie zrzuca pantofle i prowadzi wszystkich na skalisty cypel, wychodzący wprost na Pacyfik; czuje pod nagimi stopami chłód płaskiego głazu, a w powietrzu słony zapach morza. Czuje, że mężczyzna idzie tuż za nią, ale dziewczyny są trochę dalej: śmieją się i potykają w ciemności. Szum fal na dole brzmi w jej uszach jak ryk. Raz się potyka, ale jej towarzysz z łatwością ją chwyta i stawia na nogi. Dłonie ma szorstkie, a palce grube – ręce robotnika.

– Skąd jesteś? – interesuje się mężczyzna, zapalając papierosa i podając jej go, kiedy powoli posuwają się po nierównej drodze.

Maggie zaciąga się i oddaje mu z powrotem.

– Z Anglii.

– Domyśliłem się po akcencie. A w Anglii skąd?

– Na pewno nie znasz.

– Spróbuj.

– To tylko wieś. Punkcik na mapie.

– I nazywa się…?

– Cloud Green.

Chłopak potrząsa głową.

– Nieee… nigdy nie słyszałem.

– To jesteś daleko od domu! – odzywa się jedna z dziewczyn, doganiając ich.

– Tak daleko, jak się tylko da…

Znajduje miejsce równie dobre jak każde inne, rzuca torbę, po czym posuwa się wzdłuż klifu, aż znajdzie się na samym brzegu, wpatrzona w czarną wodę. Morze pod nią faluje; ciemność przełamuje tylko biały błysk piany.

– Czy z nią wszystko w porządku? – Słyszy pytanie jednej z dziewczyn.

Maggie szeroko rozkłada ramiona i pozwala, by wiatr utrzymywał ją na miejscu.

– Wracaj – mówi z nerwowym śmiechem mężczyzna.

Ona jednak zamyka oczy i powierza się wiatrowi i szumiącemu pod nią oceanowi. Czuje się jak ptak, mewa unoszona wiatrem. Stoi tak długą chwilę, wreszcie przesycona słonym powietrzem odwraca się i wraca do znajomych.

Siedzą, podając sobie nawzajem skręta; Maggie trochę trzęsie się z zimna; siada, obejmując kolana ramionami. Mężczyzna przytula ją: z palców zwisa mu papieros. Dziewczyny chyba się znudziły, bo odchodzą w stronę świateł parkingu; Maggie jednak zostaje, wpatrzona przed siebie w ciemne, toczące się fale morskie.

– No, to co teraz robimy? – pyta jej towarzysz.

Maggie wzrusza ramionami.

– Lubię morze. Pozwala mi zapomnieć o sobie samej. Zresztą nie mam ochoty wracać teraz do hostelu. Jedna z moich współmieszkanek chrapie jak świnia.

– Jasne… ale robi się trochę zimno. – Mężczyzna rzuca niedopałek na skały i pochyla się, chcąc ją pocałować; jego oddech pachnie piwem i papierosami. – Chyba cię muszę rozgrzać. – Ściąga z jej barków ramiączka topu, wystawiając ciało Maggie na chłodne powietrze.

Maggie odchyla się w tył z jego ustami na swoich. Podczas gdy on odpina suwak jej spódniczki, ona odwraca głowę w stronę oceanu, daleko na horyzoncie dostrzega słabiutkie światełko. Nie jest gotowa stawić czoła następnemu dniowi. Zamyka oczy i stara się zapomnieć o wszystkim poza łoskotem fal, uderzających o skały pod nią – i poza tym, że czuje ciało tego nieznajomego, poruszające się na niej i przyciskające ją do skały. Kiedy oczy ma tak mocno zamknięte i słyszy pod sobą szum wody, czuje się prawie, jakby tonęła.

Kiedy się budzi, już go nie ma – jest tylko ona i para zaciekawionych mew stojąca o parę kroków od niej i przypatrująca się jej podejrzliwie. Ramiona ma zesztywniałe, do policzka przyklejone ziarnka piasku; widocznie zasnęła z twarzą przyciśniętą do skały.

Wzdłuż brzegu sunie już cała procesja porannych biegaczy: odgłosy ich butów treningowych są jak perkusja. Na parkingu za nią dwie kobiety w jaskrawych, sportowych ciuchach rozciągają mięśnie i gawędzą. Ich śmiech słychać wyraźnie w porannym powietrzu. Widok tych mieszkanek Sydney zajętych porannymi ćwiczeniami sprawia, że Maggie czuje się brudna i niezdrowa. Sięga po torbę wdzięczna, że jej nowi przyjaciele nie pomyśleli o uwolnieniu jej od tych rzeczy. Jeżeli się pospieszy, może jeszcze zdąży wziąć w hostelu prysznic przed początkiem swojej zmiany w kawiarni.

Kiedy idzie na parking, z głębi torby znów się odzywa słaby dzwonek komórki. Wyjmuje telefon i sprawdza: NUMER NIEZNANY. To kuszące – pozwolić mu znowu zadzwonić; w ostatniej chwili jednak ciekawość zwycięża.

– Halo – mówi trochę zachrypniętym głosem.

– Czy to… Oberon? – Słychać jakieś trzaski. Głos kobiety brzmi bardzo po angielsku i z bardzo daleka. – Halo… Maggie Oberon?

– Tak – odpowiada. – To ja. – Maggie przełyka ślinę. Język ma wyschnięty i ciężki, a w skroniach czuje pierwsze objawy kaca.

– Och, chwała Bogu! Jestem Kath… Davies. Dzwonię… ze szpitala w Buckinghamshire… Próbowałam…

Głos znów zanika. Maggie przymyka oczy. Gdzieś nad wodą skrzeczy głośno mewa.

– … panią złapać. Maggie! Jesteś tam?

– Tak – odpowiada. – Jestem. Przepraszam, połączenie jest okropne.

– Dzwonię w sprawie Lillian. Lillian Oberon.

Maggie nadal ma mocno zamknięte oczy.

– Czy ona… czy ona…

– Czy jesteś jej najbliższą…

– Tak?

– … krewną?

Ich głosy się zderzają.

– Jestem jej wnuczką. Tak?

– Maggie, słyszysz mnie? Co za okropne połączenie…

– Słyszę! Proszę mi powiedzieć… – nalega Maggie, mimo że jej własny głos wraca do niej z odległości dwudziestu tysięcy kilometrów. – Proszę powiedzieć… co się stało Lillian?

Londyńskie lotnisko Heathrow to brudne bagno ludzi, bagaży, spalin, płaczących dzieci, łez i okrzyków. W porannym tłoku sala międzynarodowych przylotów jest pełna rozglądających się w oczekiwaniu, przyciśniętych do szyb twarzy. Trudno nie czuć skrępowania, przechodząc pomiędzy tłumem oczekujących. Dwie dziewczynki machają ręcznie wypisanym afiszem TATO, WITAJ W DOMU; stojąca za nimi matka niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę. Kobieta w czarnej burce obejmuje wysokiego, płaczącego mężczyznę. Jakaś starsza pani siedzi załamana na wózku inwalidzkim, nad jej głową z ożywieniem dyskutuje cała rodzina.

Na Maggie nikt nie czeka.

Nie spała ani chwili podczas długiego lotu z Sydney do Londynu, ale w jakiś sposób drżenie pociągu Heathrow Express wprawia ją w drzemkę na siedzeniu. Zasypia z brodą opartą na piersi, jest nieświadoma tego, co się wokół niej dzieje. Kiedy konduktor trzęsie ją za ramię i mówi, że to już Paddington, jest przerażona. Zaspana wędruje do metra Marylebone, kupuje pęczek czerwonych tulipanów na stoisku na dworcu, w końcu pada na ławkę w kolejnym wagonie. Pociąg powoli wyjeżdża z Londynu przez szare przedmieścia, wreszcie wydostaje się z murów na otwarty, wiejski krajobraz i zaczyna nabierać szybkości.

Po gorącu i świetle ostatnich kilku miesięcy dziwnie przyjemnie jest z powrotem oglądać ten krajobraz stonowanych brązów, szarości i zieleni.

W Australii wiele rzeczy jej się podobało: nieskończony błękit nieba, czerwony pył, blade, odarte z kory drzewa eukaliptusów o szumiących zielonych liściach. Polubiła poranne skrzeczenie papużek za oknem hostelu, głos cykad śpiewających coraz hałaśliwiej w najgorętszej porze dnia, małe szklaneczki lodowato zimnego piwa podawane w pubach, aromat kawy wydobywający się z kawiarń, parzące dotknięcia słońca i słonej wody na ramionach. Każdą różnicę witała chętnie – jako fizyczny dowód odległości pomiędzy nią a jej domem – pomiędzy nią a miejscem jej błędów. Ale mimo wszystkich kilometrów, które przebyła, wszystkich przeżyć, których doznała, i wszystkich ludzi, których spotkała, w głębi duszy wcale nie była pewna, czy istnieje jakakolwiek różnica pomiędzy nią a osobą, która prawie rok temu pierwszy raz wyjechała z Anglii.

Oddział ogólny szpitala okazał się stosunkowo łatwy do znalezienia w labiryncie korytarzy, chociaż nieomylny zapach gotowanych jarzyn i chloru powodował zawroty głowy zmęczonej po długiej podróży samolotem. Całą drogę do pokoju pielęgniarek przebywa, starając się płytko oddychać, wreszcie podaje swoje nazwisko siostrze przełożonej i pyta, czy może zostawić u niej plecak.

– Tu jesteśmy… – grucha pielęgniarka, prowadząc ją do najodleglejszego łóżka na oddziale. – Wygląda na to, że pani Oberon odpoczywa sobie, ale możesz przy niej usiąść. Lekarstwa ją usypiają.

Maggie patrzy na swoją babcię, stojąc w nogach łóżka; jej wygląd przeraża. Lillian ma bladą twarz i opuszczoną szczękę, kiedy śpi; pod powierzchnią skóry widoczne są niebieskie żyły, wargi są suche i spękane; na prawej skroni ma biały bandaż, a do wierzchu dłoni przymocowano jej jakąś rurkę. Jej rzadkie, białe włosy, zazwyczaj porządnie upięte, zwisają bezwładnie na ramiona.

– Mogę je włożyć do wazonu? – pyta pielęgniarka, wskazując trzymane przez Maggie tulipany.

– Dziękuję. – Wstaje z plastikowego krzesełka i siada na skrzypiącej metalowej ramie łóżka.

Lillian marszczy brwi i pomrukuje coś we śnie. Kiedy Maggie na nią patrzy, czuje w piersi głęboki ból.

– Babciu, to ja, Maggie. – Bierze ją za rękę. Oczy Lillian nagle się otwierają. Wbija wzrok w twarz wnuczki. – To ja, Maggie – powtarza. – Babka patrzy na nią jeszcze przez chwilę, po czym jej wzrok wędruje do okna. – Jak się czujesz? Mogę ci coś przynieść? – Lillian nadal nie odpowiada. – Może się napijesz? – Nie jest pewna, czy lekki ruch głową jest potwierdzeniem, ale ponieważ chce czuć się pomocna, nalewa wodę z plastikowego dzbanka, znajduje guzik podnoszący nieco łóżko, po czym przysuwa babci filiżankę do ust. Lillian wypija kilka łyków, jakby z musu, po czym jej głowa znów opada na poduszki. – Przyjechałam, kiedy tylko się dowiedziałam…

Maggie opiera się o krzesło, jest zakłopotana milczeniem Lillian. Wcześniej w pociągu wyobrażała sobie, jak to będzie, kiedy siądzie przy łóżku babci, trzymając ją za rękę i pocieszając miłymi słowami. To jednak nie jest ta sama kobieta, którą opuściła prawie dwanaście miesięcy temu; Maggie czuje strach, widząc, jak bardzo się zmieniła.

Zapach chloru i dźwięki z oddziału mieszają się w myślach Maggie ze wspomnieniami: kwaśny zapach niedojrzałych czereśni na języku, trzask łamiącej się gałęzi, ostry ból złamanej ręki… Wtedy to właśnie Lillian zabrała ją z sadu i przywiozła do tego właśnie szpitala. Lillian, która siedziała na brzegu łóżka na oddziale dziecięcym i mówiła do niej cały czas, podczas gdy dziewczynce nakładano gips. To Lillian ją chwaliła, mówiła, jaka była dzielna, i to ona zaproponowała, że się podpisze na czystym, białym gipsie.

Zawsze Lillian. Zawsze tam była.

Patrząc na przerażająco bladą twarz babci, Maggie zaczyna czuć wstyd; więc to tak jej się odpłaciła? Pędziła wygodne życie na drugim końcu świata wtedy, kiedy Lillian jej potrzebowała? A teraz, kiedy już tu jest, siedzi tylko bezradnie obok łóżka, nie wiedząc, co robić ani jak pomóc. A winna jest tej kobiecie o wiele więcej.

Na oddział wchodzi jakaś para z dużym koszem owoców dla siwowłosej damy na łóżku naprzeciwko. Uśmiechają się do Maggie, po czym zaciągają zasłonki wokół tamtego łóżka; Maggie słyszy ich ciche szepty, podziękowania, a potem śmiech. Znowu spogląda na Lillian, która nadal patrzy w sufit.

– Powiedziała mi, że ktoś mnie śledził.

Zaskoczona głosem Lillian Maggie pochyla się nad nią.

– Co to było, babciu?

– Ostrzegła mnie. Nie wierzyłam jej… on mnie śledził cały czas.

Maggie patrzy na nią oszołomiona, niepewna, czy się nie przesłyszała.

– Przepraszam cię, babciu, ale kto cię śledzi?

– W tamtym domu są oczy.

Lillian nie patrzy na wnuczkę, ale w nogi łóżka. Maggie wodzi wzrokiem za spojrzeniem babci, ale nikogo nie ma. Czuje przebiegający po skórze dreszcz.

Głowa Lillian odwraca się powoli z powrotem do Maggie: stara się skupić.

– Dostałam wszystkie twoje listy – próbuje Maggie. – Czytałam je z radością. Przepraszam, że nie byłam najlepszą korespondentką.

Lillian chwyta Maggie za rękę: jej skóra jest zadziwiająco chłodna i miękka.

– Zabierz mnie do domu – mówi cichym, naglącym głosem. – Obiecaj, że zabierzesz mnie do domu.

Maggie ściska jej rękę.

– Obiecuję, babciu. Jak tylko poczujesz się lepiej.

– Nigdzie, tylko do Cloudesley. Rozumiesz?

Maggie przytakuje.

– Obiecaj mi.

– Ależ obiecuję. Jak tylko poczujesz się lepiej.

Lillian kiwa głową i kładzie się z powrotem na poduszkach. Zamyka oczy.

Maggie zostaje trochę dłużej. Za oknem, po drugiej stronie parkingu, majaczy kolejne, identyczne skrzydło szpitala. Maggie zastanawia się, jakie historie mieści ten budynek: rodzące się dzieci, umierający bliscy; życie, zawisłe na włosku… Na dole, na asfalcie, dwa samochody walczą o jedno miejsce na parkingu. Maggie obserwuje, jak kierująca jednym z pojazdów kobieta wysiada i z furią napada na kierowcę drugiego auta, gniewnie gestykulując. Emocje są wyjątkowo silne w miejscu takim jak to, gdzie wszystko, od życia do śmierci, gotuje się jak w kotle.

Przyrzekam, że cię zabiorę do domu – myśli.

W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy zepsuła mnóstwo rzeczy, ale to z pewnością jest coś, co może zrobić, jak należy.

Taksówka zawozi ją pod dom już o zmierzchu; kiedy przejeżdża przez otwartą furtkę z kutego żelaza, fioletowe niebo gwałtownie ciemnieje – jak nabity przy pracy siniec. Kamienne, nakrapiane porostami pawie są usadowione jak wartownicy na czubkach słupków bramy i patrzą na nią groźnie, kiedy przechodzi. Wysokie brzozy tłoczą się po obu stronach, ich liściaste gałęzie przesłaniają niebo. Na skutek tego, gdy zapada zmierzch, idzie się tamtędy jak niemiłym, skręcająym w ciemność tunelem.

Niepokoiła się tym powrotem, kiedy taksówka krążyła wiejskimi drogami Chiltern Hills, mijając wioski i kamienno-ceglane domki, a także kipiące życiem żywopłoty i falujące pola młodej pszenicy. To było jak mała, zwinięta sprężynka gdzieś w głębi jej brzucha. Kierowca był na szczęście małomówny, ciszę mącił zatem tylko cichy szum radia. Co chwila widać było plakaty „Stop HS2”[1] przystawione do szyby domu albo przybite do ogrodzenia. Widząc nazwę miasteczka Cloud Green, zagłębiła się bardziej na siedzeniu, odwracając wzrok, kiedy mijała pub „Stary Łabędź” na wiejskim błoniu, pragnąc jak najdłużej zachować w tajemnicy wiadomość o swoim powrocie.

Mniej więcej kilometr temu minęli stary saksoński kościółek, na cmentarzu przykościelnym pochylone nagrobki sterczą jak zepsute zęby. W końcu dojeżdżają do znajomych metalowych wrót.

Cały podjazd do domu pełen jest wybojów. Taksówka podskakuje i uderza o najeżone pokrzywami i trybułą brzegi. Z niskiej gałęzi drzewa sfruwa sroka, szybując nad autem, po czym znika w ciemnej koronie drzewa. Jadą dalej, aż drzewa zaczynają rzednieć i ponownie widać ciemniejące niebo, które rozciąga się nad źle utrzymanym, usianym koniczyną i stokrotkami trawnikiem. Wreszcie w oddali widać Cloudesley, stary dwór, zbudowany z cegły i kamienia, z łukowatym kamiennym wejściem, wielką, pełną przybudówek linią dachu i wystrzelającymi w niebo kominami.

Taksówkarz gwiżdże przeciągle.

– Dom? – pyta.

Maggie kiwa głową. Dom.

– Niezłe miejsce do dorastania…

Znów przytakuje.

– Taaa… niezłe.

Nigdy jakoś nie przyszło jej do głowy zapytać, w jaki sposób dom zyskał taką nazwę; w dzieciństwie zakładała, że ma ona związek z tym, gdzie stoi, usadowiony na szczycie wzgórza jak dekoracja koronująca ogromny tort, albo z tym, że się ociera o niebo jak wielka chmura. Dla niej ten dom zawsze był i będzie po prostu Cloudesley.

Nie da się zaprzeczyć, że było to dzieciństwo bardzo samotne, ukryte w sercu wiejskiego hrabstwa Buckinghamshire, gdzie mieszkała z dziadkami w tym starym wielkim domu, pełnym krętych korytarzy i przeciągów pokoi; jednak jej punktami odniesienia były przede wszystkim postacie, które wybierała z zakurzonych książek w bibliotece i następnie porównywała z niektórymi ze swoich znajomych. Mary Lennox, David Copperfield, Jane Eyre – nie wydawało się to wcale dziwne. Dopiero kiedy już była starsza, kiedy wróciła ze szkoły podstawowej, a może trochę później, kiedy już się włóczyła z chłopcami Mortimerów, zaczęła widzieć ten dom oczyma innych i zdawać sobie sprawę, jak bardzo nietypowe było jej wychowanie.

Prosi kierowcę, żeby zatrzymał się na tyłach domu. Na dźwięk trzaśnięcia drzwiczek auta z gałęzi wysokiej brzozy zrywa się stado gawronów; ich wrzaskliwe skrzeczenie niknie, kiedy odlatują. Maggie chwilę stoi, jest wpatrzona w wysoką fasadę wejścia z czerniejącymi oknami i wspinającym się niepowstrzymanie po ścianach winem. Dom wygląda na zamknięty – nie widać w nim żadnych śladów życia – i Maggie czuje biegnący w dół po plecach lekki dreszcz.

To dziwne – myśli – jak często musi się opuszczać jakieś miejsce, żeby je w końcu naprawdę zobaczyć?

Kierowca wyjmuje jej plecak z bagażnika. Potem Maggie patrzy, jak tylne światła auta nikną na podjeździe.

Za tylnym wejściem ciągnie się długi, wykładany kamieniami korytarz. Po prawej jest komórka, małe pomieszczenie, w którym niegdyś trzymano kwiaty, oraz drzwi wiodące do piwnicy; po lewej mieści się kuchnia. Na górę prowadzi wykładana boazerią klatka schodowa, strome kręcone stopnie wiodą na strych domu, gdzie niegdyś mieszkała służba. Otaczający ją zapach jest boleśnie znajomy: to odurzająca mieszanina woni wilgotnych kamieni, bzów, lakierowanego drzewa i zapachu przypominającego zimny, biały popiół pozostawiony na starym ruszcie.

– Hallo!? – woła, idąc w kierunku jedynego światła padającego zza otwartych drzwi kuchni.

Czwarty program radia nadaje cichą muzykę w odbiorniku Robertsa w kącie kuchni. Jane Barrett jej nie słyszy, więc Maggie korzysta z chwili, by obserwować uspokajająco znajomą scenę, która się przed nią rozgrywa. Wyszorowany dębowy stół; doniczki z ziołami i geranium w oknach; stara, malowana w liście wierzbowe porcelana na kredensie; dzbanek z peoniami, które gubią płatki spadające potem na podłogę.

Maggie chrząka i patrzy, jak Jane się odwraca, jak jej twarz zmienia się z zaskoczonej w zachwyconą.

– Maggie! Nie słyszałam, jak przyjechałaś!

Jane wyciera ręce w fartuch i wita Maggie pośrodku kuchni.

– Och, kochanie – mówi, cofając się i patrząc na nią na odległość ramienia. – Nawet opalenizna nie może ukryć, że z ciebie tylko skóra i kości! Napijmy się herbaty. Zaraz nastawię czajnik.

Nie daje jej szans na odpowiedź, tylko się krząta: nalewa wody do czajnika, wyjmuje filiżanki i spodeczki oraz puszkę liściastej herbaty.

– Mogę pomóc? – Maggie czuje się zbyteczna wobec działań Jane. – Pozwól, żebym coś zrobiła.

– Nie, nie, siadaj.

Maggie ustępuje; czuje zmęczenie, kiedy tak siedzi przy dębowym stole pośrodku kuchni i patrzy, jak Jane się krząta.

– Specjalnie na ciebie czekałam – informuje Jane, wyjmując mleko z lodówki. – Nie chciałam wyjść, zanim cię nie zobaczę. Pojechałaś wprost do szpitala? Jak ona się ma?

Maggie myśli o Lillian przykutej do łóżka pod białym, szpitalnym prześcieradłem i o jej rozpaczliwym błaganiu: „Zabierz mnie do domu!”.

– Wygląda na bardzo zmęczoną i oszołomioną. Ale lekarz, z którym rozmawiałam, twierdzi, że jest lepiej. Zapalenie nerek zostało opanowane, a ona dobrze reaguje na leki.

Jane potrząsa głową.

– Nieźle mnie wystraszyła, kiedy ją znalazłam leżącą w holu w nocnej koszuli! Aż mnie trzęsie na myśl, jak długo tak leżała…

Maggie przytakuje.

– Cieszę się, że to był akurat twój ranek.

– W ostatnich miesiącach uznałam, że powinnam wpadać częściej.

Już nie po raz pierwszy Maggie w sekrecie myśli, jak to dobrze, że wtedy przyszedł jej do głowy pomysł wynajęcia Jane, miejscowej kobiety ze wsi, która kilka razy w tygodniu pomagała Lillian. Już od roku Jane pomaga Lillian w zakupach i gotowaniu. Jest wesoła i bezkonfliktowa; niegłupia osoba, taka, jaką by się chciało mieć przy sobie w ciężkich chwilach.

Jane sięga po krzesło i siada naprzeciw Maggie, podsuwając jej talerz z herbatnikami.

– Mam nadzieję, że nie uważasz, że się wtrącam, ale naprawdę się martwiłam o twoją babcię. Ten dom… jest za duży dla niej samej. Nie mam pojęcia, jak ona sobie radzi z tymi schodami! Ale nie pozwala sobie nic powiedzieć. Uparta jak muł.

– Tak, taka już jest.

– Czasem, kiedy przychodzę rano, widzę, że różne rzeczy były przesuwane. Wazony… takie tam sprzęty… znikają. Widać jakieś brudne ślady w całym domu… Podejrzewam, że to nie była pierwsza noc, kiedy wędrowała po domu, ale jeden Bóg tylko wie dlaczego.

– Bardzo dziwne…

– To nie wszystko! Któregoś dnia mnie spytała, kiedy Charles wraca z Londynu. Myślę, że naprawdę zapomniała… – Tu Jane rzuca Maggie znaczące spojrzenie znad kubka herbaty. – A potem mnie poprosiła, żeby przygotować pokój Albiego, bo ma przyjechać, chociaż jestem pewna, że nie dzwonił już od miesięcy. I ciągle gubi różne rzeczy. Okulary… pantofle… w zeszłym tygodniu klucz. Wyglądało na to, że się nie posiada z radości, kiedy go znalazłam, ale już po kilku minutach kompletnie o tym zapomniała. W ostatnich tygodniach była coraz bardziej nieprzytomna.. Podniecona. Powtarzała się.

Jane urywa.

– Nie miałam o tym pojęcia.

Maggie myśli o korespondencji z babcią, o krótkich, ale pogodnych listach, które Lillian do niej pisała, a które zawierały wiadomości z miasteczka i powtarzające się pytania na temat życia w Australii, pytania, na które Maggie chyba nigdy nie potrafiła znaleźć właściwych odpowiedzi. Odpowiadała babce najlepiej, jak mogła, lirycznie opisując pogodę i plaże, omijając szczegóły dotyczące paskudnych hosteli, w których się zatrzymywała, rozczarowujących kafejek, w których znajdowała pracę jako kelnerka, wreszcie przypadkowych mężczyzn, z którymi znajdowała chwilową rozrywkę. Wydaje się, że nie była jedyną, która ukrywała prawdę; być może obie starały się zamaskować rzeczywistość swojego samotnego życia. Poczuła ogarniającą ją falę wstydu. Powinna się była domyślić, że nie jest dobrze. Nie, więcej niż to: nigdy nie powinna była wyjeżdżać. Zawdzięczała Lillian tak wiele…

– Jeżeli cię to pocieszy – mówi Maggie, chwytając się ostatniej deski ratunku – lekarz, z którym rozmawiałam, był pełen optymizmu. Uważał, że pod koniec tygodnia będzie ją można wypisać do domu.

Jane cmoka z dezaprobatą.

– Wypisać ją? Wróci tutaj?

– Tak. – Maggie myśli przez chwilę o obietnicy, którą dała babci. – Przypuszczam, że mogli rozważać przeniesienie jej do domu opieki, ale lekarz założył, że skoro będzie miała kogoś przy sobie, nie ma powodu, żeby nie wróciła do domu.

Jane przewraca oczami.

– Cóż, to może być dobre dla niektórych pacjentów; ale założę się, że większość z nich nie ma osiemdziesięciu sześciu lat i nie mieszka w takim domu jak ten! Ja tam uważam, że im po prostu chodzi o wolne łóżko. Wszystkie te cięcia budżetu… – Potrząsa głową.

– Tak. Może i tak. Chociaż teraz, kiedy tu będę, a ty mi pomożesz… no, i oczywiście pan Blackmore…

– O nie, kochanie. Nic nie wiesz? – Jane pochyla się do przodu. – Pan Blackmore pod koniec zeszłego roku przeszedł na emeryturę. To wszystko, to było dla niego za dużo.

Kolejne przemilczenie w listach Lillian: to wyjaśnia kilka spraw – myśli Maggie, przypominając sobie stan trawnika i obrastającej dom winorośli.

– Twoja babcia wynajęła nowego ogrodnika do pomocy: trochę opieki nad ogrodem i jakieś podstawowe roboty, wiesz… – Jane się waha, jakby nagle poczuła się zażenowana.

– To chyba dobrze, prawda?

– Tak, dobrze – odpowiada Jane. – Myślałam, że ci o tym pisała. Muszę przyznać, że nie byłam pewna, co o tym pomyślisz.

– Dopóki nie przeszkadza mu trochę ciężkiej roboty i jeżeli potrafi spełniać wymagania babci, wszystko jest dobrze.

Jane jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, po chwili jednak zmieniła zdanie.

– Tak – mówi stanowczo. – Tak właśnie myślałam.

Maggie ściska dłoń Jane; już postanowiła.

– Nie chcę, żebyś się martwiła. Byłaś naprawdę bardzo pomocna, ale teraz wróciłam. Zrobię wszystko, co trzeba, żeby pomóc Lillian i przywieźć ją z powrotem do domu.

– No, to naprawdę kamień z serca! Więc zostaniesz z nią tutaj?

– Założyłabym się o nie wiem co, że ty i Lillian to jedyne osoby, które są zadowolone z tego, że znów widzą mnie w Cloud Green. – Maggie wzrusza ramionami.

– No, no! Tylko żadnego rozczulania się w tej kuchni! – mówi Jane, zbierając na tacę filiżanki i spodeczki. – Jestem pewna, że cały ten szum już dawno się skończył. Wiesz, jak to jest w małych miasteczkach: plotki trwają pięć minut. Kończą się, kiedy tylko wygaśnie płomień, który je podsyca.

Maggie patrzy na nią z powątpiewaniem. Kobieta kontynuuje:

– Widzieliśmy już przedtem w Cloud Green takie nerwowe sytuacje i jeszcze nie raz je zobaczymy, jestem tego pewna. Wspomnisz moje słowa. Ludzie mają ciekawsze tematy do plotek niż to, co się stało, zobaczysz! A zresztą to przecież nie ich interes, prawda?

Maggie przytakuje, nie jest jednak w pełni przekonana; Jane przez cały czas swojej przemowy ani razu nie spojrzała jej w oczy. Obie doskonale wiedzą, jakie potrafi być życie w małym miasteczku.

Kiedy auto Jane znika za zakrętem podjazdu, Maggie czuje się jeszcze gorzej. W domu panuje zupełna cisza. Chcąc się z powrotem zapoznać z dawnymi miejscami, Maggie chodzi po parterze, po krętych, wykładanych boazerią korytarzach, otwiera po kolei drzwi do pokoi, zapala lampy, ogląda wnętrza każdego z nich, po czym wychodzi, zostawiając je w ciemności.

Przeciąg z otwartych drzwi sprawia, że zakurzony kandelabr w jadalni zaczyna się huśtać, jednak w pokoju nadal czuć stęchlizną. Okiennice są pozamykane, a krzesła z orzechowego drzewa, długi lśniący stół i komódka zostały przykryte jakimiś upiornymi prześcieradłami. Eklektyczne gobeliny dziadka i malowane maski afrykańskie nadal wiszą na pokrytych boazerią ścianach obok kolekcji jelenich rogów, natomiast porcelana stołowa i kryształowe kieliszki do wina stoją, całkiem niepotrzebne, w wielkim, oszklonym kredensie.

Podobnie jest w bibliotece: półki na książki z oprawionymi w skórę woluminami są przyciśnięte do krokwi; nadal stoi przy nich wysoka drabinka, ale fotele są teraz poprzykrywane białymi prześcieradłami, a perskie dywany zwinięte w rulony i ułożone przy ścianie.

Nad kominkiem Maggie zauważa niegdyś cenną kolekcję rzeźb z kości słoniowej, która teraz pokryta jest grubą warstwą kurzu. Dwie szyby w oknach pękły i pnącza dzikiego wina wpełzły do pokoju pomiędzy pękniętą ramą okienną a ścianą. Powietrze pachnie wilgocią i pleśnią jak w inspektach.

Na górze, w porannym saloniku, jest jeszcze gorzej: okna pozasłaniane okiennicami, spłowiała chińska tapeta, porozrzucane ozdoby. Na podłodze stoi w różnych miejscach kilka wiader… większość jest wypełniona szarą wodą, a dookoła nich można dostrzec plamy wilgoci rozsiane po dywanie. Kiedy Maggie spogląda w górę, widzi zacieki na suficie i wielki zygzak pękniętej ściany.

Gabinet dziadka jest nietknięty: na ścianach wiszą kolekcje entomologiczne Charlesa – żuki i motyle poprzypinane do desek w oszklonych pudełkach, ale wszystko jest tak zakurzone, a powietrze tak gęste, że Maggie czuje się jak w nieotwieranej przez dziesiątki lat piwnicy.

W miarę zwiedzania kolejnych pokoi robi się coraz smutniejsza. Przez rok jej nieobecności dom jakby się zapadł; kiedy wędruje po pokojach i korytarzach, czuje się trochę jak w muzeum, tyle że wiele wystawionych eksponatów się poniszczyło albo zamknięto je w celu odrestaurowania.

Salon to jedyne – oprócz kuchni – pomieszczenie, które zachowało jakieś ślady porządku i ludzkiej obecności. Nadal jest w ciągłym użytku, czego dowodzi ulubiony szal babci, para jej okularów do czytania i krzyżówka, które leżą obok fotela. Na ścianie naprzeciw Maggie widzi obraz, który sama podarowała Lillian na jej osiemdziesiąte urodziny: surowa barwna abstrakcja, którą namalowała podczas najbardziej eksperymentalnego okresu swoich studiów artystycznych. Kiedy się tak rozgląda, ze smutkiem stwierdza, w jak małym i zamkniętym kręgu spraw upływa życie Lillian w tym ogromnym opustoszałym domu.

Mając już dość tej zatęchłej ciszy, Maggie podchodzi do okna i otwiera je na oścież, na nocne powietrze. Do pokoju wpada upragniony podmuch, zwiewając sterty kartek z biurka i rozsypując je po podłodze.

Maggie podnosi tę, która jest najbliżej: zaległy rachunek za elektryczność z wydrukowanym na czerwono napisem OSTATNIE WEZWANIE. Pada na podłogę i zaczyna zgarniać kartki. Wszystkie to rachunki, tuziny: za gaz, za wodę, za naprawę dachu, niezapłacony rachunek za hydraulika, kilka faktur od Jane – wszystko zaległe! Maggie patrzy na to z przerażeniem. Zgarnia papiery i zabiera je ze sobą. Jest najzupełniej jasne, że tu nie tylko idzie o zdrowie Lillian, ale także o stan tego ogromnego, rozsypującego się domu.

W końcu wchodzi do wielkiego holu wejściowego. Przekręca włącznik światła i słyszy złowróżbny syk nad głową. Francuski kandelabr miga, po czym spada z głośnym hukiem. Maggie podchodzi do jednej z ozdobionych koralikami lamp na konsoli, zdejmując po drodze zwisające z abażuru pajęczyny. Rozgląda się. Słabe światło rzuca groźne cienie na szczyt schodów, gdzie na ścianach wiszą rzędy oprawnych w złocone ramy portretów: ich martwe oczy patrzą na nią. Dostrzega tu i ówdzie obluzowane klepki układanej w szachownicę posadzki, kolejne wiadro czekające na kapiącą z góry wodę, odchody myszy w kątach i dywan na wielkiej kręconej klatce schodowej – tak zniszczony i pełen dziur, że wejście po nim na górę grozi niebezpieczeństwem.

Trudno powiedzieć, by taki dom był odpowiedni dla starej, kurującej się po poważnej chorobie pacjentki.

Po raz pierwszy zastanawia się nad tym, co tak nierozważnie obiecała Lillian: dała słowo, że zabierze babcię do domu. Ale czy to miejsce jest istotnie odpowiednie do rekonwalescencji?

Przesuwa ręką nad wielkim, spłowiałym gobelinem wiszącym na ścianie, po czym wdrapuje się po krętej klatce schodowej do swojego pokoju. W połowie drogi zatrzymuje się i słucha. Nie słyszy stukania psich pazurów po kamiennej podłodze ani szmeru przewracanych stronic gazety z biblioteki, ani dalekiego szmeru radia babci. Nic nie słychać, nawet szumu wody w starych rurach. Ten dom – świadek tak wielu wydarzeń w ciągu tylu lat: przyjęć, śmiechu, rozmów i kłótni, tańca i muzyki – dom, który widział tyle życia, przez którego drzwi przeszło tylu ludzi, stoi teraz całkiem milczący…

To, że w tej chwili jest jego jedyną mieszkanką, denerwuje Maggie. Jakie echa mogłaby usłyszeć, jakie oznaki przeszłości, gdyby tylko wiedziała, czego słuchać?

Jej wzrok pada na zegar dziadka wiszący w holu; odwraca się i rusza w dół po schodach, podnosząc tumany kurzu z drewnianej, zegarowej szafki, otwiera ją i nakręca mechanizm tak, jak jej kiedyś pokazywała Lillian. Patrzy z zadowoleniem, jak wahadło zaczyna się poruszać, a stary zegar monotonnie tyka jak zamarłe serce, nagle zmartwychwstałe…

No, chociaż jedna drobna rzecz naprawiona. Nie chce już myśleć o tylu koniecznych rzeczach nadal wymagających doprowadzenia do porządku.

[1] HS2 (High speed 2) – droga szybkiego ruchu z Londynu na północ Anglii, w trakcie budowy. Jej projekt budzi wiele wątpliwości, m.in. z powodu niszczenia krajobrazu i odkryć archeologicznych.

Rozdział 3

Lillian siedzi przy toaletce w swoim pokoju, licząc uderzenia zegara dziadka, które odbijają się echem po całym domu. Za pół godziny zaczną się schodzić goście. Kryształowa szklanka whisky z lodem stoi na stoliku przed nią, pozostawia biały ślad na polerowanym drzewie. Lillian wypija łyk i krzywi się na widok swojego odbicia w lustrze: dokładnie ogląda zmarszczki w kącikach oczu, podnosi podbródek, kręci w różne strony głową, lekko wygładzając szyję palcami.

Pani Charles Oberon – mówi cicho.

Z trudem rozpoznaje samą siebie. Ma dwadzieścia sześć lat, a czuje się stara i zmęczona. Dzisiejszy wieczór będzie wymagał dodatkowego wysiłku.

Szczotkuje jasne włosy i upina je w gładki kok. Kostki lodu brzęczą i ślizgają się w szklance, kiedy pije. Za otwartym oknem, siedząc na gałęzi glicyni, jakiś kos wywodzi na całe gardło swoje trele, jakby akompaniował instrumentom orkiestry jazzowej na tarasie, na dole. Całe Cloudesley wydaje się szumieć wokół niej. Po tarasie przesuwa się z hurgotem drabina, jeden z mężczyzn zawiesza ostatni z chińskich lampionów. Stolik na kółkach z brzękiem przesuwa się po kamiennych płytach, stojące na nim butelki, szklanki i kieliszki brzęczą. Słyszy zduszone chichoty dwóch pokojówek mijających drzwi jej sypialni – dodatkowa służba wynajęta na tę okazję. Tego wieczoru nie brakło im pracy! Wyczyszczono kandelabry, ścięto i poukładano w wazonach kwiaty, schłodzono szampana, a niezwykłe rzeźby z lodu na prośbę Charlesa zostały dostarczone i dumnie ustawione na stole w salonie. Nawet pawie zdają się rozumieć powagę tego wieczoru i patrolują trawniki jak ozdobieni klejnotami wartownicy. Cały dom drży od bieganiny i przygotowań; wygląda na to, że tylko ona jest stałym punktem, całkiem zbędnym w tym zamęcie.

Nie dbając o trzęsącą się rękę nakłada róż na policzki i maluje wargi na czerwono, po czym je wydyma, patrząc w lustro. Kolor pomaga ukryć bladość. Podnosi szklankę jeszcze raz, ale okazuje się, że jest pusta.

Suknia leży przygotowana na łóżku: długa, ale prosta, z przodu pod szyję i bez pleców, z jasnozielonego jedwabiu. Wkłada ją, począwszy od nóg, które ten materiał oblewa jak wodą. Dopiero kiedy się odwraca do lustra, zauważa, że w drzwiach stoi Charles.

– Och! – mówi Lillian. – Wystraszyłeś mnie.

Uśmiecha się do jej odbicia w lustrze.

– Czy nie mogę popatrzeć, jak moja piękna żona się ubiera?

Lillian obdarza go lekkim uśmiechem, przyciskając suknię do piersi. Charles wygląda bardzo przystojnie w czarnym smokingu; jego gęste rudobrązowe włosy lśnią od pomady; ich połysk niemal maskuje delikatny ślad siwizny przy przedziałku.

– Cieszę się, że chcesz wyglądać jak najlepiej, kochanie. Doskonale. – Jego oczy padają na pustą szklankę na stoliku. – Lepiej się czujesz?

Lillian przytakuje, kręcąc w palcach róg materiału.

– Pozwól mi – prosi Charles i podchodzi, żeby zawiązać taśmy sukni na jej szyi; palcami przesuwa po długiej linii guziczków biegnącej w dół po plecach, po czym odstępuje o krok, by ją podziwiać.

– Doskonale… – oznajmia. – No, prawie.

Wyjmuje z kieszeni aksamitne pudełko i otwiera, by pokazać wspaniały naszyjnik z czterech sznurów pereł spiętych lśniącym zameczkiem z brylantem i szmaragdem. Podaje go Lillian.

– To powinno załatwić sprawę – mówi, patrząc na jej dekolt.

Ten naszyjnik jest rzeczywiście jakby stworzony do tej sukni.

– Piękny – podziwia Lillian.

Pozwala mu zapiąć naszyjnik; chłodne perły napinają się na zagłębieniu jej szyi, po czym ręce męża opierają się na jej barkach, a twarz zbliża się do niej tak blisko, że Lillian czuje zapach mydła Pearsa i drzewa sandałowego na jego skórze. Zmusza się, by spojrzeć na niego w lustrze.

– No – mówi Charles – teraz jesteś doskonała.

– Dziękuję. – Serce jej wali jak młot, a oczy ma zamknięte, wreszcie Charles odstępuje, poprawiając mankiety koszuli.

– Ten wieczór powinien być piękny – oznajmia mąż.

Lillian nareszcie oddycha i sięga po kolczyk, po czym wkłada go do ucha.

– Tak. Dobrze, że wybrałeś dzisiejszy dzień.

Charles nerwowo pociera ręce.

– No, to gramy dalej… – Jest już prawie przy drzwiach, ale jeszcze się odwraca i mówi, lekko mrużąc oczy: – Po prostu się postaraj, kochanie. Chyba nie proszę o zbyt wiele, prawda?

Zaraz po jego wyjściu Lillian podnosi rękę do pereł na szyi. Pod naciskiem palców są chłodne i ściśle przylegają do ciała, ale… nie może tego przecież nie nosić. Prostuje barki, podnosi podbródek i przez dłuższą chwilę przegląda się w lustrze. Zanim zdaje sobie sprawę z tego, co robi, sięga po pustą szklankę na stoliku i z impetem rzuca ją przez pokój. Szklanka uderza w ścianę i rozbija się na setki okruszyn; ten mały akt zniszczenia trochę rozluźnia powstrzymywane emocje, które ściskają jej gardło.

Gramy dalej – myśli, ostatni raz poprawiając naszyjnik przed wyjściem z pokoju.

Jest przy trzecim kieliszku szampana, kiedy okazuje się, że jest wciśnięta w kąt jadalni przez mężczyznę, który coś do niej mówi – zbyt głośno; jego żona stoi obok i milczy. Lillian nie może oderwać oczu od okruszyn kanapki, które zwisają mu na wąsach.

– Przychodzę na majowe bale Charlesa, odkąd pamiętam – oświadcza mężczyzna z pewną dumą – ale myślę, że jeszcze nigdy nie widziałem, by Cloudesley wyglądało równie uroczo jak dziś wieczorem. Chyba się ze mną zgodzisz, Barbaro? – Zwraca się do ciemnowłosej kobiety obok niego, a ona mruczy coś, co ma być potwierdzeniem.

Lillian wie, że to ktoś ważny; jeden ze wspólników Charlesa w interesach. Tyle że nazwisko jej umknęło. Hugh Jakiśtam czy inny… Wszyscy przyjaciele Charlesa wyglądają dla niej tak samo – ot, parada tęgich, siwawych mężczyzn – teraz są jeszcze podobniejsi do siebie w jednakowych czarnych smokingach.

– Dziękuję – mówi Lillian, wiedząc, że jej rolą jest przypisanie sobie tej zasługi, chociaż niewiele włożyła w przygotowania do tego wieczoru. Jej rola ograniczała się do wydawania poleceń służbie i pilnowania, by spełniono życzenia Charlesa.

– Jasne, wy, Oberonowie wiecie, jak się urządza przyjęcia! – ciągnie mężczyzna. – Pamiętasz ten rok, kiedy Charles przyprowadził tu tego człowieka gumę? Słowo daję! Te pozycje, które potrafił przyjąć, stojąc na barze, były zdumiewające! – Trąca Lillian. – Pamiętasz, moja droga?

Lillian nie wie o przyjęciu, o którym opowiada mężczyzna – prawdopodobnie miało ono miejsce jeszcze przed nią, za czasów, kiedy pierwsza pani Oberon pomagała urządzać soirées Charlesa – ale uśmiecha się grzecznie.

– Zawsze uwielbiałem tu przychodzić – kontynuuje facet. – Gdzie tylko spojrzeć, wszędzie jest coś, co można podziwiać. Ten twój mąż naprawdę ma wyśmienity gust.

– Tak… – mruczy Lillian, rozglądając się po ogromnych stojących na podłodze bukietach róż i peonii, po lśniących, srebrnych kandelabrach i lodowych rzeźbach pawi, które w tej chwili powoli topią się w wyjątkowo ciepłym majowym powietrzu. – Rzeczywiście, on go ma.

– Słyszeliśmy, że chorowałaś. Lepiej się już czujesz, kochanie? – pyta żona faceta, wpatrując się w nią znad kieliszka szampana oczyma błyszczącymi jak paciorki.

– Tak, dziękuję.

– To ta wstrętna grypa; wszędzie krąży. Nie można być zbyt ostrożnym. Jestem pewna, że Charles jest bardzo… uważny… po tym, kiedy Evelyn… Pewnie chce cię trzymać jak w wacie?!

– O, tak – odpowiada Lillian z lekkim śmiechem. – Jest bardzo uważny. – Nie może się powstrzymać, żeby nie zerknąć na portret nieboszczki pani Oberon wiszący nad kominkiem, na jej wąskie ramiona okryte różowym atłasem, na jej bladą, okrągłą twarz i orzechowe oczy patrzące z pogodnym uznaniem na wszystkie tutejsze wydarzenia.

Lillian czuje, że ktoś ciągnie ją za suknię. Zerka w dół i widzi stojącego obok niej Albiego.

– Hallo!

Twarz chłopca jest blada i zmęczona, a jego bursztynowe oczy – wielkie jak spodki.

– Nudzę się – szepcze.

Lillian się pochyla i przysuwa usta do jego ucha.

– Powiem ci w sekrecie: ja też.

– Zagrasz ze mną?

– Chciałabym. – Uśmiecha się Lillian. – Wiesz, co? Idź i znajdź mi coś pięknego… może piórko? … może kwiatek?

Chłopiec uśmiecha się i kiwa głową ze zrozumieniem. To ich zabawa: szukanie skarbu. Jedyną zasadą jest w niej to, że to, co się znajdzie, musi być dziełem przyrody. Nic sztucznego ani zrobionego przez człowieka. Albie wybiega przez otwarte drzwi na taras i znika.

– Co za szkoda… – mówi Barbara z przesadnym smutkiem. – Musi strasznie tęsknić za matką.

Pojawia się lokaj z tacą ze śliwkami zawijanymi w gorący bekon, para rzuca się na nie. Lillian patrzy, jak lśniące, różowe mięso znika w rozdziawionych ustach faceta. Ona sama nie ma apetytu i tylko na wpół słucha toczących się obok niej rozmów; jej wzrok wraca do portretu Evelyn Oberon. Zastanawia się, co to dla niej znaczyło? Czy cieszyły ją takie wieczory z Charlesem? Czy była duszą jego przyjęć, czy też, jak ona, znosiła je ze stoickim spokojem?

Nie zważając na jazgot mężczyzny nadal wykrzykującego u jej boku, uszy Lillian chwytają coraz głośniejszą paplaninę dochodzącą z tarasu. Słyszy muzykę jazzową, strzelanie korków od szampana, okrzyki starych przyjaciół witających się nawzajem i wymieniających się wiadomościami i żartami oraz insynuacjami. Sądząc po coraz większym hałasie, osiągają ten punkt wieczoru, kiedy wraz z zachodzącym słońcem słabną też hamulce. Jakaś śmiejąca się głośno kobieta, ściskając kurczowo butelkę szampana, niebezpiecznie balansuje na krawędzi wschodniej fontanny; tren jej wieczorowej sukni ciągnie się po wodzie, a jej towarzysz zachęca ją do dalszych niebezpiecznych kroków. Pary tańczą pod chińskimi lampionami jak ćmy lecące na oślep do światła. Wszędzie panuje ruch i kolor, powodując zawroty głowy.

Po plecach spływają jej krople potu. Przykłada dłoń do skroni i czuje pulsowanie pod palcami.

– Mogę przeprosić? – mówi, nie wiadomo właściwie do kogo. – Chyba potrzebuję trochę świeżego powietrza.

Wychodzi przez otwarte drzwi na taras i idzie w najdalszy kąt, tam, gdzie balustrada niemal tonie w ciemnościach. Co za ulga – uciec w cień i oprzeć głowę o chłodne kamienie, patrząc na oświetlone pochodniami ogrody. Na drzewie można dostrzec czarną sylwetkę pawia – ptaki te wracają na noc do swoich gniazd. Wysoko nad głową gwiazdy zdają się tańczyć i migotać. Lillian próbuje przesunąć ręką po naszyjniku z pereł i pragnie, by móc nareszcie zdjąć z siebie tę przeklętą ozdobę.

– Dobrze się pani czuje, madame?

Odwraca się i widzi Benthama z rękami ukrytymi za plecami; jego poważny, nieruchomy wzrok jest utkwiony, jak zwykle, tylko w części jej twarzy; patrzy, ale nie widzi.

– Tak, dobrze, dziękuję.

– Pan Oberon myślał, że może potrzebuje pani…

– Nic mi nie jest – powtarza bardziej stanowczo, wówczas kamerdyner sztywno się jej kłania.

– Naturalnie.

Lillian trochę łagodnieje.

– Czy zawsze musicie być na służbie, Bentham? Powinniście się trochę rozerwać.

Macha w jego stronę kieliszkiem. Bentham potrząsa głową; jego oczy nadal jakby jej nie widziały.

– To ważny wieczór dla pana Oberona. Wszystkie ręce na pokład!

– Tak, naturalnie. Niemądra jestem. – Odwraca się i patrzy na ogród. – Musimy wykonywać swoje obowiązki – dodaje z westchnieniem.

Bentham kiwa głową, a Lillian słucha jego oddalających się kroków, jego dziwnego, sztywnego chodu, kiedy idzie przez taras.

Zadowolona, że znów jest sama, odwraca się i przechyla przez balustradę, patrząc poprzez trawnik na grupkę gości brykającą w cieniu, na białe koszule mężczyzn i pijane pokrzykiwania zdradzające ich obecność w ciemności. Grają w krykieta albo polują na ostatnie pawie, które jeszcze nie wzleciały na drzewa. A może i jedno, i drugie…

Lillian przyciska biodra do chłodnego kamienia i zamyka oczy. Zastanawia się, czy cokolwiek z tego, co tu się dzieje, jest rzeczywiste. A może mogłaby otworzyć oczy i znaleźć się z powrotem w pełnym przeciągów domu Lucindy, gdzie układałaby jej książki w bibliotece? A może mogłaby siedzieć ze swoją siostrą Heleną na kamiennej ławce i patrzeć na ich ogród na stoku wzgórza? A może mogłaby budzić się jako dziecko na odgłos rozmów rodziców na dole, w łóżeczku, w ich starym rodzinnym domu w Pimlico? Czy wszystko to, co jest teraz, to jakiś nierealny sen? Czuje się bardzo słabo związana z tym światem.

– Trochę za wcześnie, żeby iść spać – mówi jakiś cichy głos obok.

Zaskoczona wpatruje się w twarz mężczyzny, który zjawił się nie wiadomo skąd.

– Wszyscy mówią, że – dodaje mężczyzna – trzeba jeszcze przetrwać wiele godzin.

Lillian nie rozpoznaje go. W niemal całkowitych ciemnościach jego twarz jest gładka jak rzeźba z marmuru, a oczy prawie czarne. Wyraz twarzy trudno odczytać; może jest rozbawiony, ale najbardziej intrygują ją jego słowa.

– Pan się nie bawi? – pyta.

Mężczyzna wzrusza ramionami i wydobywa z kieszeni smokinga papierośnicę. Lillian bierze papieros, lekko kiwa głową w geście podziękowania i przysuwa usta do ognia srebrnej zapalniczki.

– Nie jestem miłośnikiem przyjęć – odpowiada mężczyzna i dodaje bez tłumaczenia się: – Te wszystkie szczebioty, te ostentacyjne zachowania… Nie znam się na tym.

– Wobec tego, jeżeli wolno spytać, dlaczego pan tu jest?

– Odrzucić zaproszenie Charlesa Oberona? Nie wiedziałem, że coś takiego jest w ogóle możliwe. – Uśmiecha się, jego białe zęby błyszczą w cieniu. – Poza tym zaproszenie zawierało bardzo intrygującą notatkę. – Zaciska papierosa w ustach, szukając znowu w kieszeni marynarki, i wyjmuje sztywną, kremową kartkę, którą podaje Lillian. W słabym świetle chwiejących się nad nią lampionów czyta słowa napisane w rogu zaproszenia pismem jej męża:

Naprawdę mam nadzieję, że przyjdziesz.

Jeżeli chcesz, przyjdź z kumplem.

Mam dla ciebie propozycję; pogadamy o tym.

– C.O.

Bardzo w stylu Charlesa – myśli Lillian. To asertywne „pogadamy”, jakby sprawa obecności tego człowieka była już ustalona.

– I czy pan…? – pyta, oddając mu zaproszenie.

– Czy ja… co?

– Przyprowadził pan… kumpla?

– Nie.

Lillian obserwuje tego mężczyznę, uważa, że potrafi go ocenić. Sądząc po wyglądzie, można go zaliczyć do grupy playboyów. Taki… bawidamek. Wydmuchuje dym na trawnik, patrząc, jak rozwiewa się w ciemności.

– Słyszałem, że potem będą fajerwerki. Sądziłem, że po tym pokazie się urwę.

– A tak, fajerwerki. Oczywiście. – Lillian wzdycha. – Chińskie lampiony, fontanny szampana, pawie, rzeźby z lodu…

– …i piękna pełnia księżyca – kończy za nią.

Lillian podnosi wzrok na nocne niebo.

– Myśli pan, że specjalnie ją zamówił? – pyta.

– Niewątpliwie – zapewnia mężczyzna sucho, strzepując popiół z papierosa na posadzkę tarasu.

– A jak pan sądzi, co to może być za propozycja? – pyta Lillian.

– Nie mam pojęcia. Ciągle czekam na chwilę spotkania z naszym szanownym gospodarzem. – Coś w jego niewyraźnym uśmiechu równoważy intensywność spojrzenia. Naprawdę jest bardzo przystojny. – A przy okazji – dodaje mężczyzna, patrząc z ukosa – znalazłem panią.

Flirtuje z nią; bardzo delikatnie, ale najwyraźniej flirtuje; w tym momencie Lillian zdaje sobie sprawę, że z pewnością on wie o niej tak samo niewiele jak ona o nim. Z trawnika słychać głośne wiwaty. Mężczyzna odwraca się od ogrodu i wpatruje w dom; światła padające z okien oświetlają jego profil.

– Więc mówi pan, że nie zna tu nikogo? – pyta Lillian.

– Nikoguteńko.

– Może będę mogła panu w tym pomóc. – Odwraca się w stronę tarasu. – Zobaczmy… ta dama tam, ta, która teraz tańczy kankana na parkiecie, to Mabel Grey, aktorka z West Endu. Słyszał pan o niej?

Mężczyzna potrząsa głową.

– Jej przyjaciółka, ta blondyna w różowych jedwabiach, to znana modelka, po skandalicznym rozwodzie z amerykańskim bankierem. Wyszła na tym raczej nieźle, przynajmniej tak mówią, co na pewno zadowoliło jej nowego kochanka zabawkę. Ten, który zawładnął całkowicie shakerem do koktajli, to oczywiście Charles i jego otoczenie. Panowie na wysokich stanowiskach – mówi, wydmuchując dym z papierosa. – Policja. Politycy. Prawnicy. Sędziowie Sądu Najwyższego. Podobno później ma się tu pojawić sam Anthony Eden.

– Boże drogi! Ci Oberonowie to mają koneksje. Wobec tego to noc złego zachowania – oznajmia mężczyzna.

– O, zdziwiłby się pan – mówi Lillian, zerkając na niego spod oka, a po chwili wydmuchuje w ogród kolejny kłąb dymu.

Naprawdę nie wie, co się z nią stało. Musiała za dużo wypić. A może on po prostu nie ma pojęcia, kim jest Lillian, i to ją tak pociąga? Jakikolwiek jest tego powód, sama sobie mówi, że lekki flirt z przystojnym nieznajomym naprawdę nie jest najgorszą rzeczą na świecie. Charles jest zajęty przyjaciółmi, zaś ona, kiedy się rozgląda po tarasie, widzi znacznie gorsze zachowania. O wiele gorsze.

– O, on chyba ma dobry pomysł – stwierdza mężczyzna, wskazując głową chłopca w ciemnym stroju, który marudzi przy stole z napojami, po czym nagle wyciąga rękę w kierunku na wpół wypitego kieliszka szampana, po czym ucieka do ogrodu.

– O Boże… – wzdycha Lillian.

– To syn Charlesa Oberona?

– Tak. To Albie.

– Wygląda mi na łobuziaka. A gdzie jest pani Oberon? Jeszcze jej nie widziałem.

Lillian się waha. Jej niemądra gra trwa już za długo.

– Wszyscy mówią – ciągnie mężczyzna, zniżając głos – że jest nieśmiała. To raczej chorobliwe… wciąż się wtrącać do jej łóżka. Mówią, że Charles Oberon, kiedy się z nią żenił, nadal cierpiał po stracie pierwszej żony.

Lillian czerwieni się z gniewu, zadowolona, że jest ciemno.

– Cóż, skoro tak mówią, to pewnie prawda. – Odchrząkuje. – A więc, co pan robi, panie… – pyta, szybko zmieniając temat, nagle przerażona myślą o ujawnieniu się.

– Fincher – odpowiada mężczyzna. – Jack Fincher. Jestem artystą malarzem – dodaje z odrobiną przeprosin w głosie.

– Artystą? – Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. – Jest pan dobry?

Mężczyzna uśmiecha się kwaśno.

– Jeżeli odpowiem „tak”, pomyśli pani, że jestem okropnie zarozumiały. Zaś jeśli powiem „nie”, prawdopodobnie zniknie pani przy pierwszej nadarzającej się okazji i znajdzie kogoś o wiele bardziej interesującego do rozmowy.

– A nie chciałby pan, żebym zniknęła? – pyta Lillian, znów zaskoczona własną śmiałością.

– Nie – odpowiada mężczyzna, chwytając jej spojrzenie. – Nie chciałbym, żeby pani zniknęła.

Gdzieś za nimi rozlega się głośny plusk. Podnosi się wrzask, a fontanna świętuje swoją pierwszą tej nocy ofiarę; Lillian jednak nawet się nie odwraca. Jakoś nie może oderwać wzroku od stojącego przed nią mężczyzny.

– A więc jest pan… – pyta po dłuższej chwili – dobry?

Wzruszył ramionami.

– Odniosłem pewien sukces.

– Gratuluję. – Podnosi swój kieliszek szampana.

Mężczyzna pochyla się ku niej, zniżając głos.

– Podejrzewam, że Charles Oberon zaprosił mnie tutaj, żebym wykonał portret rodzinny. Może coś na urodziny jego żony?

Lillian przełyka ślinę.

– Czy z pańskiego tonu mam wnosić, że pan nie lubi malować rodzinnych portretów?

– Chyba nie ma wielu artystów, którzy sobie mogą pozwolić na rezygnację z pieniędzy od bogatego mecenasa; oczywiście wolę malować to, co czuję, co mnie inspiruje. Malowanie portretów dla bogatych i uprzywilejowanych, którzy mogą dzięki mnie powiesić na ścianie kolejny obiekt swojej próżności… cóż, ten rodzaj sztuki nie bardzo mnie interesuje.

Lillian nadal patrzy na niego, zaskoczona szlachetnością tego człowieka, kiedy nagle obok nich pojawia się jakaś postać.

– Aha! – woła Charles, a jego donośny głos zaskakuje ich oboje. – A więc tu się schowałaś – zwraca się do Lillian. – Widzę, że poznałaś już pana Finchera?

Lillian podchodzi do męża; nagłe pojawienie się Charlesa zdenerwowało ją.

– Nieoficjalnie – mówi, chcąc uniknąć krępującego ujawnienia, które, jak wie, zaraz nastąpi.

– Wobec tego, pozwól. – Gestem wskazuje malarza. – Poznaj Jacka Finchera, bardzo chwalonego w „The Times”, obecnie jednego z najbardziej ekscytujących młodych brytyjskich artystów.

Jack potrząsa silnie ręką Charlesa i marszczy brwi.

– To bardzo miłe z pana strony.

– Och, tu nie ma miejsca na skromność. Śmiały wirtuoz nowego porządku… czyż nie tak nazwali pana krytycy? – Charles nie oczekuje odpowiedzi, nadal chce zaprezentować gościa. – Panie Fincher, pozwoli pan, że mu przedstawię moją żonę, Lillian Oberon.

Jeśli nawet Jack Fincher został uderzony poznaniem tożsamości Lillian, dobrze to ukrywa; jedyną oznaką zaskoczenia jest wysoko uniesiona brew, kiedy ujmuje jej dłoń ze słowami:

– Pani Oberon, bardzo mi miło.

Na ustach artysty igra uśmiech. Silnie ujmuje jej rękę; Lillian czuje jego gorące palce na swojej chłodnej skórze. Czuje, że jakiś prąd przebiega pomiędzy nimi i stara się – bez skutku – zatrzymać jego wzrok. Opuszcza rękę.

– Tak się cieszę, że mógł pan się dzisiaj do nas przyłączyć – ciągnie Charles, skupiając uwagę na postaci Finchera. – Jestem wielkim wielbicielem pańskiej sztuki. Już jestem dumnym posiadaczem jednej z pańskich wcześniejszych prac. Wisi w moim gabinecie. – Zwraca się do Lillian. – Wspaniałość Somerset. Pamiętasz ten obraz, prawda, kochanie?

Lillian przytakuje, chociaż, prawdę mówiąc, nie ma pojęcia, o którym obrazie mowa. Charles stale przynosi do domu coraz to inne, nowe przedmioty albo ciekawostki, żeby je ustawiać w różnych miejscach domu, a jego gabinet nie jest miejscem, które Lillian często odwiedza.

– Pan studiował w Slade[2] – kontynuuje Charles, chcąc zrobić na obojgu wrażenie swoją wiedzą – a w czasie wojny pracował jako batalista.

Jack Fincher przytakuje, jest wyraźnie zaszczycony i trochę zawstydzony, że gospodarz wie o nim tak dużo.

– Ja sam służyłem – mówi Charles – w Artylerii Królewskiej. – Przerywa na chwilę, jakby zbierał myśli. – Bardzo mi się podoba pańska sztuka, panie Fincher. Jest w niej pewna swawolność… te wspaniałe wiejskie sceny z ich ukrytymi motywami… Pańskie obrazy mają w sobie wiele z marzeń sennych. No i ten iluzjonizm… Bardzo sprytne. – Charles z zadowoleniem wydmuchuje dym z cygara. – Tak, bardzo je lubię.

Lillian stoi, milcząc obok męża, czuje się jak „część zamienna”. Zastanawia się, czy mogłaby się wyślizgnąć i zostawić ich podczas rozmowy, jednak Charles, jakby wyczuwając jej skrępowanie, bierze ją za rękę, zatrzymując na miejscu.

Artysta odchrząkuje.

– Dziękuję panu. Nie byłem długo w pańskim uroczym domu, ale zdołałem zauważyć, że jest pan kolekcjonerem. Nie tylko obrazów, ale też… niektórych interesujących antyków?

– To prawda. – Śmieje się Charles. – Porcelana, ptaki, futra, owady, meble… – puszcza rękę Lillian i obejmuje ją w talii, przyciągając bliżej – no, i kobiety. Nie mogę się temu oprzeć. Szaleję za pięknem. Taka… rodzinna słabość. Nie uwierzy pan – ciągnie Charles, coraz bardziej zapalając się do przedmiotu – że mój ojciec zaczynał prowadzić firmę „Oberon i Syn”, mając tylko dwa tysiące funtów i wynajmując jeden niewielki sklepik na Bond Street. Inni śmiali się z jego ambicji stworzenia fantastycznego „bazaru” właśnie w tym miejscu stolicy, ale już niebawem udowodnił, że nie mieli racji. Nadal pamiętam dzień, kiedy mnie wziął na kolana i powiedział: „Charles, chłopcze, twoim zadaniem w życiu będzie ustalać modę, a nie iść za nią”. Zapełnił swój sklep dziwacznymi, ale cudownymi… ozdobami i tkaninami, strojami i meblami… A Londyn nigdy nie miał ich dość. Ojciec wszystko zawdzięczał tylko sobie – i czy nie cieszymy się tym teraz? – mówi, rozglądając się wkoło z niewątpliwym zadowoleniem.

Lillian nie potrafi się dostroić do potoku słów Charlesa. Słyszała już wiele razy tę historyjkę o wielkim sukcesie nieboszczyka Maxa Oberona. Zamiast tego patrzy na artystę słuchającego jej męża. W słabym świetle chwiejących się chińskich lampionów trudno odcyfrować wyraz jego twarzy, ale raz, kiedy wzrok Charlesa wędruje po trawniku, Lillian widzi, jak ciemne oczy malarza prześlizgują się po niej; zastanawia się, czy naprawdę się uśmiechnął kącikami ust, czy też to tylko jej wyobraźnia…

– Naturalnie, teraz zajmujemy pięciokrotnie więcej miejsca! Ojciec kupił ten dom po wyjeździe ze swojej wsi… lubił go nazywać „placem zabaw”. – Charles w zamyśleniu podkręca wąsy. – Przeżyliśmy kilka trudnych chwil; obie wojny dobrze nas rąbnęły, a odejście ojca było dla mnie strasznym ciosem. Ale interes z powrotem zaczął kwitnąć. Jestem nieuleczalnym optymistą, prawda? Skończyło się racjonowanie, kartki… odbudowa miasta… młoda królowa i nowy premier. No, i teraz, w 1955 roku, wreszcie czujemy, że nasz kraj ponownie się podnosi!

– Muszę przyjrzeć się tej wieczornej imprezie, którą pan tak wspaniale przygotował, żeby przyznać panu rację – mówi artysta.

Charles uśmiecha się zadowolony z komplementu.

– Cieszę się, że pan przyszedł, panie Fincher – ciągnie, energicznie zacierając ręce. Po czym dodaje całkiem praktycznie: – Wie pan, ostatnio miałem dobry pomysł i sądzę, że mógłby mi pan być pomocny w jego realizacji.

– Bardzo jestem ciekaw – mówi Jack i zwraca się do Lillian, jakby chcąc ją wciągnąć do rozmowy.

Ona jednak milczy. Nie ma pojęcia, co planuje jej mąż. To jego dziedzina.

Zjawia się lokaj z szampanem. Charles wsuwa im do rąk świeże kieliszki. Lillian widzi, jak na jego twarzy pojawia się entuzjazm: jest jak mały chłopiec, który musi wygadać swój sekret. To właśnie jest najbardziej pociągające w jej mężu. Charles rzuca pomysły na wiatr jak latawce, przekonany, że polecą.

– Ojciec zawsze chciał, by Cloudesley było domem, w którym moglibyśmy przechowywać i radować się naszymi prywatnymi skarbami – mówi. – No, a oczywiście każda wielka kolekcja musi mieć odpowiednią przestrzeń, żeby ją pokazać. Potrzebny mi pokój poświęcony moim najcenniejszym artefaktom, miejsce do pokazywania ich w pełnej krasie, może nawet szerszej publiczności.

Jack uprzejmie przytakuje, chociaż Lillian widzi, że jest zmieszany.

– Dobry pomysł – mówi Jack – chociaż nie wiem, w jaki sposób ja…

– Im więcej o tym myślałem – przerywa mu Charles – tym bardziej zdawałem sobie sprawę, jaka to cudowna okazja. Chcę, żeby ten pokój w Cloudesley przeznaczony na kolekcję był równie piękny jak same eksponaty. No i – mówi, robiąc dramatyczną pauzę – myślę, że właśnie pan jest artystą, który to dla mnie stworzy.

Charles, zadowolony z siebie, opiera się wygodnie o kamienną balustradę.

– Chciałby pan, żebym panu wymalował pokój… tutaj, w Cloudesley?

– Proszę – mówi Charles, wymachując cygarem – nie obrażałbym artysty pańskiej miary taką propozycją. Wezwałbym raczej dekoratorów, gdyby szło o zmianę tapet albo o odmalowanie ścian. – Widząc zmieszanie Jacka, próbuje ponownie. – Zakładam, że pan dobrze zna historię elżbietańskiej mody na malowanie pokoi?

Jack powoli kiwa głową.

Charles zaciąga się głęboko cygarem i nieśpiesznie wypuszcza dym przez półotwarte usta.

– Chcę dać panu jeden pokój tu, w Cloudesley, żeby potraktował pan ściany, sufit – słowem cały pokój – jak swoje płótna. Chcę, żeby pan stworzył wizualne wrażenie… złotej komnaty. Chcę, żeby ten pokój był jak szkatułka z klejnotami. Przestrzeń stosowna dla moich najpiękniejszych skarbów. Cena nie gra roli.

Jack Fincher potrząsa głową, jest wyraźnie zdezorientowany.

– I jak właściwie pan chce, żeby ten pokój wyglądał?

– No, to już, drogi kolego, całkiem zależy od pana. Ma pan wolną rękę. Zostawiam to pańskiej rozszalałej wyobraźni.

Lillian widzi, że artysta marszczy brwi, ale Charles nie zwraca na to uwagi, tylko brnie dalej.

– Pomyślałem, że może chciałby pan u nas pomieszkać przez lato. Proszę traktować to miejsce jak swój dom. Będę pańskim życzliwym mecenasem; czy nie tak to nazywacie, wy, z bohemy? – Charles patrzy na nich oboje z uśmiechem, chcąc, żeby ulegli jego wizji.

Lillian znów zerka na nich obu. Całe lato z tym mężczyzną… tutaj, w Cloudesley? Myśl o tym niepokoi ją. Ma wrażenie, że krew w jej żyłach płynie zbyt szybko…

– Wzgórza Chiltern są piękne latem; wspaniale się tam oddycha świeżym powietrzem po londyńskim smogu – mówi dalej mąż.

Jack chrząka.

– Nie wiem, co powiedzieć…

– Oczywiście zapłacę panu za wszystko. Hojnie. – Pozwala, by ostatnie słowo zawisło w powietrzu z wyraźnym akcentem.

– To wszystko jest trochę… zaskakujące.

– Zobaczy pan, panie Fincher, że lubię myśleć nieco szerzej niż większość ludzi. Ale jeśli to dla pana nie dosyć, zawsze możemy się umówić na jeden, dwa portrety mojej żony? Podobałoby ci się to, Lillian? – pyta Charles, ściskając ją za ramię. – Może coś do powieszenia w twoim pokoju? Żebyśmy mieli czym się cieszyć na starość, kiedy twoja piękność zblednie?

Lillian czuje, że krew zalewa jej policzki; nie może się powstrzymać, by nie spojrzeć na artystę. Ze sposobu, w jaki unika jej wzroku, wnioskuje, że on też zauważa lekceważenie, z jakim mówił o portretach.

– Nie ma potrzeby, by decydować się już teraz – szybko dodaje Charles. – Proszę się po prostu dobrze bawić. Jutro rano Lillian otworzy dla pana pokój.

Lillian spogląda z zaskoczeniem na Charlesa.

– Planowałam odwiedzić Helenę.

Charles chyba jej nie słyszy.

– To urocza przestrzeń w zachodnim skrzydle domu – ciągnie.

– Zachodnie skrzydło? – dziwi się Lillian. – Ale… my przecież tych pokoi prawie nie używamy.

– Właśnie dlatego.

Lillian przygląda się uważnie mężowi.

– O którym pokoju myślisz?

– O dawnym dziecinnym.

Lillian nadal patrzy na Charlesa; w dole brzucha czuje emocje. Mąż jednak nie zwraca na to uwagi i nadal rozmawia z Jackiem.

– Proszę mi obiecać, że zajrzy tam pan. W tym pokoju światło jest najpiękniejsze rano.

Jack przytakuje: najwyraźniej nie ma już żadnych wymówek.

– Oczywiście.

Podczas ich rozmowy nadchodzi Bentham i dyskretnie kręci się obok Charlesa. Lillian widzi, że kamerdyner się pochyla i szepcze jej mężowi coś do ucha. Charles się uśmiecha i klaszcze w dłonie.

– Cudownie! Muszę was teraz przeprosić: właśnie przybył pan Eden! Naprawdę muszę iść i powitać naszego eleganckiego, nowego premiera! Proszę cię! – mówi, chwytając Lillian pod ramię i sprowadzając ją z tarasu. – Niech się pan dobrze bawi, panie Fincher! Dziś wieczorem mój dom to teren do zabaw dla wszystkich gości!

Prowadzona przez męża Lillian rzuca jeszcze artyście spojrzenie przez ramię. Widzi go, jak stoi w cieniu; jego oczy, ciemne i niedające się łatwo odczytać, podążają za nią, kiedy niknie w tłumie.

Kiedy już są w bezpiecznej odległości od niego, Lillian się zwraca do Charlesa:

– Pokój dziecinny? – pyta. Spokój jej głosu zadaje kłam bólowi, który czuje.

– Tak – odpowiada Charles, patrząc ponad jej głową i machając ręką w kierunku jakiegoś gościa przy barze. – Doktor May całkiem jasno powiedział, że już nigdy więcej nie będziemy używać tego pokoju. Przez ciebie! – Jego palce mocniej ściskają jej ramię.

– Przeze mnie? – pyta przerażona.

Charles niby się dobrotliwie uśmiecha, ale coraz silniej ściska jej ramię, robi to tak mocno, że Lillian w końcu krzywi się z bólu.

– No, no, kochanie… To nie czas ani miejsce na robienie scen.

Zanim Lillian zdąży odpowiedzieć, Charles opuszcza ją i rusza za Benthamem z tarasu do jadalni, zostawiając żonę pośrodku tarasu; ta rozciera sobie ramię. Goście kręcą się obok niej, orkiestra nadal gra.

Dopiero o drugiej nad ranem udaje się jej uciec, pozostawiając wytrwalszych od niej gości chwiejących się w granym przez orkiestrę powolnym walcu, a także obowiązkowych kelnerów podających cygara i ostatnie drinki, którzy zbierają puste kieliszki i przepełnione popielniczki. Kiedy mija otwarte drzwi biblioteki, widzi Charlesa z grupą mężczyzn porozsiadanych w skórzanych fotelach, z rozpiętymi górnymi guzikami koszul i kołnierzykami zwisającymi bezwładnie z szyi. Popijają porto, a nad ich głowami unosi się chmura dymu z cygar. Rozmawiają głośno i przekrzykują się nawzajem, a co chwila w powietrzu rozlega się hałaśliwy śmiech.

Ani śladu pana Finchera. Lillian ma nadzieję, że – dla dobra ich obojga – wymknął się stąd w nocy.