Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Serce nr 62

Serce nr 62

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-950482-1-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Serce nr 62

Serce człowieka można kupić za 150 tysięcy dolarów. Jaką cenę trzeba zapłacić, żeby odzyskać serce własnej córki?

Uciekając przed śmiertelną chorobą, producent jachtów z listy 100 najbogatszych Polaków zamawia u mafiozów z Chin nowe serce. Transakcja komplikuje się za sprawą Agnieszki Wyrwał, warszawskiej aktywistki zwalczającej nielegalny handel organami. Los chce, że jest ona porzuconą przed laty córką chorego milionera. To przypadek? Ciąg niesamowitych zdarzeń, opisanych po mistrzowsku i okraszonych błyskotliwymi dialogami, prowadzi do... STOP! Bez spojlerowania! 

„Dopóki nie przeczytałem tej powieści, nie miałem pojęcia, jak bardzo na nią wszyscy czekaliśmy” to blurb na okładce papierowego wydania "Serca nr 62", jaki napisał Maciej Siembieda, autor bestsellerowych powieści „444”, "Miejsce i imię" i "Gambit".

"Serce nr 62" zebrała mnóstwo pozytywnych recenzji, gotowy jest juz scenariusz filmu na podstawie książki. 

Polecane książki

Sanktuaria, kościoły, słynące łaskami obrazy i figury, święci, patroni, relikwie, nabożeństwa, szlaki pielgrzymkowe.   Kraków już pół tysiąca lat temu został nazwany przez legata papieskiego „Rzymem Północy”. To prawdziwa duchowa perła Polski. Miasto dziesiątek kościołów, słynących łaskami cudownych...
Czy życzenia „Sto lat” nie są zarazem przekleństwem? Wraz z postępami medycznymi długość naszego życia nieustannie się zwiększa. Dlaczego zatem wiele osób w zaawansowanym wieku nie potrafi się cieszyć dodatkowym czasem, jaki otrzymały? Powodem są dolegliwości nierozerwalnie łączone z jesienią życia....
Głodne kamienie to zbiór opowiadań indyjskiego pisarza z Bengalu, noblisty Rabindranatha Tagore. Opowiadania zostały napisane w różnych momentach jego życia, w latach 1895-1930. Większość opowiadań została napisana w formie monologu. Z poczuciem humoru i dużą życzliwością do ludzi przedstawiają one ...
Nic tak nie fascynuje, jak tajemnica. Nic tak nie rozpala wyobraźni, jak zagadka. Sensacyjne tematy często goszczą w miesięczniku „Focus”.  Nasi autorzy opisują je z naukowym zacięciem. Zaglądają do laboratoriów, prześwietlają ekspertów, tropią dowody, by opisać   najbardziej tajemnicze sprawy i roz...
Ryszard Nycz po raz kolejny pisze historię literatury najnowszej, począwszy od późnego romantyzmu (Norwid) po czasy obecne (Herbert, Herling-Grudziński). Szczególny nacisk kładzie na relację między tekstem i rzeczywistością, na sposoby wyrażania świata.Literatura nurtu obiektywistycznego, obstaj...
Praktyczny komentarz zawiera omówienie zasad funkcjonowania poszczególnych kont syntetycznych oraz charakterystykę operacji ewidencjonowanych na tych kontach. Opracowanie zawiera przykładową dekretację na każdym z kont uwzględniając przy tym znowelizowane przepisy prawa bilansowego. Komentarz uwzglę...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zbigniew Górniak

Copyright © Zbigniew Górniak 2018Zdjęcie na okładce: Mariusz Przygoda / Loft StudioMotto do książki wybrała: Dominika NiedzielaOpracowanie okładki: Jacek LaskowskiRedakcja: Dagmara OwczarekKorekta: Gaja MałamutWydanie II (poprawione), Opole 2019ISBN 978-83-950482-1-0WydawcaRONIN Zbigniew Górniak

Serce jest bogactwem,

którego się nie sprzedaje ani nie kupuje,

ale które się ofiarowuje.

Gustaw Flaubert

Rozdział pierwszy

Dopiero na tylnym siedzeniu radiowozu – za kratą i z opaskami zaciskowymi na przegubach – Agnieszka Wyrwał uświadomiła sobie, jak bardzo wstrząsnąć musiała młodą policjantką z kucykiem scena osobliwego pogrzebu, na który natknęła się o świcie na skraju schludnego klombu w Parku Ujazdowskim. Coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak pochówek chomika, okazało się sprawą dużo bardziej ponurą.

Od dobrego kwadransa funkcjonariuszka nie wypowiedziała ani słowa. Nastroszona i nastraszona, z ustami w ciup, lekko otępiała, przeżuwała incydent na przednim siedzeniu policyjnej skody kombi prowadzonej przez jej partnera z patrolu, który wyglądał jak ubrana w mundur małpa, taki był żwawy i pobudzony. Wyższy od niej o głowę i cięższy o czterdzieści kilogramów, pełnił jednak w tym duecie rolę samca beta. Samcem alfa była ona, o czym świadczyło nie tylko podwójne V na jej pagonach, podczas gdy on miał zaledwie pojedyncze, ale i respekt, jaki w nim budziła. Kiedy złakniony sportowych wieści, pogłośnił pluskające dotąd muzyczną pulpą radio, starsza sierżant potraktowała gałkę potencjometru z taką wściekłością, jakby ukręcała łeb wyjątkowo skrzekliwej papudze. A on udał z pokorą, że nic się nie stało.

W radiowozie nareszcie zrobiło się cicho i Agnieszka spróbowała zebrać myśli, które – jedna w drugą – były czarniejsze niż kot zwiastujący nieszczęście. Co jej strzeliło do głowy, że wybrała akurat park? I to tak reprezentacyjny? Mogła przecież dopełnić ceremonii na moście, powierzając swój kłopot Wiśle, w której by go pewnie zjadły węgorze i raki. Mogła zakopać ten kłopot w jakimkolwiek odludnym miejscu. Mogła w końcu, machnąwszy ręką na obrządek i przyzwoitość, porzucić go na pierwszym lepszym przystanku i niech się zamartwia znalazca.

Teraz jej kłopot spoczywał na podłodze samochodu, w policyjnej torbie na dowody rzeczowe, którą jadąca z przodu starsza sierżant ściskała stopami niczym cenne świąteczne zakupy, popatrując od czasu do czasu w dół z mieszaniną niedowierzania i lęku, ale też fascynacji. Gdyby Agnieszka umiała czytać w myślach, dowiedziałaby się, że policjantka całkiem na serio rozważa zrobienie telefonem zdjęcia zawartości torby, aby móc się pochwalić na Facebooku, iż oto już w pierwszym miesiącu służby w stolicy trafiła jej się sprawa jak z powieści Remigiusza Mroza. I że w końcu jednak odgania tę pokusę, bo przypomina sobie, jak wiele fatygi zajęło jej ojcu, burmistrzowi dwudziestotysięcznego miasteczka w Kieleckiem, uruchomienie mechanizmów, które przeniosły jego córkę z nudnej komendy powiatu do Pałacu Mostowskich w Warszawie. Szkoda byłoby to zmarnować jednym głupim wpisem.

Policjantka odwróciła się i przez kratę posłała Agnieszce spojrzenie, które z założenia miało być surowe i pełne potępienia. Lecz kontakt wzrokowy zdołała utrzymać zaledwie przez sekundę: miała przed sobą czerwone oczy antychrysta.

Starsza sierżant błędnie jednak zinterpretowała spojrzenie, które ją zgasiło. Oczy zatrzymanej podeszły krwią nie z powodu demoniczności, lecz strachu. To on stał się przyczyną nagłego skoku ciśnienia, czego efektem był wylew podspojówkowy. Strach i uraza do samej siebie. Agnieszka biczowała się w myślach za to, że jak ostatnia idiotka wybrała miejsce, nad którym gdyby tylko przez chwilę się zastanowiła, doszłaby do wniosku, że musi być obstawione kamerami jak ołtarz świecami.

Rozdział drugi

Wypielęgnowany palec stuknął w klawiaturę i laptop na biurku w pokoju przesłuchań zaczął wyświetlać czarno-biały film bez ścieżki dźwiękowej. Został on zarejestrowany kamerą ukrytą najprawdopodobniej w koronie drzewa, co podpowiadała zarówno perspektywa, jak i kawałek gałęzi trącanej wiatrem tuż przed obiektywem.

Młoda kobieta z tatuażem na szyi wchodzi energicznie na trawnik w parku, po czym opada na kolana i z wielką zajadłością zaczyna kopać dziurę w ziemi. Używa do tego przedmiotu, który z tej odległości przypomina łopatkę do ciasta. Ma na sobie spodnie bojówki, a koszulka na ramiączkach uwydatnia muskularność jej ramion. Głowa wygolona po bokach jak u hajdamaki. Prawa ręka – od ramienia po dłoń – cała w tatuażach, niczym psychodeliczny rękaw hipisowskiej bluzki z lat 70. W oryginale zapewne barwny, na filmie zaledwie w czerni i bieli.

Po chwili łopatka w jej dłoni łamie się. Kobieta odrzuca ją ze złością i porusza bezgłośnie ustami. Teraz kopie w ziemi rękami, wygląda trochę jak drapieżnik z Animal Planet wygrzebujący jamę, w której chce ukryć zdobycz lub młode.

Gdy jej ręce zanurzają się w dziurze już po łokcie, kobieta przestaje kopać, wyciera dłonie w spodnie i sięga po plecak. Wyjmuje z niego słoik. Unosi go pod światło i przez kilka sekund lustruje z powagą zawartość niczym gospodyni oceniająca jakość pikli własnego wyrobu.

W słoiku jakiś ciemny przedmiot. Na filmie nie do rozpoznania.

Z wielkim namaszczeniem kobieta składa słoik w dole i zasypuje go rękami. Uklepuje ziemię dłońmi, wstaje, ubija ją stopami. Rozgląda się. Jej wzrok zatrzymuje się na czymś poza kadrem. Rusza w tamta stronę, po czym wychodzi z kadru. Wraca za kilkanaście sekund, dźwigając z trudem spory kamień. Upuszcza go na ubitą dopiero co ziemię, maskując miejsce pochówku słoika.

Prostuje się i przez kilka chwil stoi nad głazem z dłońmi splecionymi na podbrzuszu i opuszczoną głową. Wygląda jak osoba pogrążona w modlitwie albo w medytacji. Łapie za plecak i odchodzi, zarzucając go sobie na ramię. Nagle przystaje, jakby sobie o czymś przypomniała. Wyjmuje z plecaka mały krzyżyk i opiera go o kamień. Wykonuje dłonią pośpieszny, niechlujny znak krzyża, po czym nagle energicznie odwraca się, jakby usłyszała za sobą jakiś odgłos. Jakby ją coś przestraszyło. Lub ktoś.

I wtedy tężeje.

Wypielęgnowany palec znów stuknął w klawiaturę i film na ekranie zatrzymał się.

– Nastraszył panią nasz patrol, co?

Głos, który wypowiedział te słowa, pobrzmiewał satysfakcją i ledwo maskowanym rozbawieniem. Należał do Marka Bryneckiego, funkcjonariusza komendy stołecznej policji. Jego był też palec z równo spiłowanym paznokciem.

– Niby wszyscy wiedzą, że powtykaliśmy kamery gdzie się tylko da, ale potem wielkie zaskoczenie. – Rozszerzył oczy jak aktor odgrywający zdumienie. – Niektórzy mają nawet pretensje. Że niby jakim prawem…

Agnieszka przeniosła spojrzenie na policjanta. Nie tylko palce miał zadbane. Cały wyglądał tak, jakby sfrunął właśnie z firmowego kalendarza, który wisiał na ścianie za jego głową i prezentował grupę młodych kobiet i mężczyzn przebranych w mundury. Promieniowali perfekcją i urodą. Perlistość uśmiechów, wyrazistość rysów, żylastość ramion, smukłość bioder, fantazyjność fryzur. Kocia gracja zmieszana z testosteronem. Tylko ktoś bardzo naiwny mógł uwierzyć, że to prawdziwi policjanci, zatem zgrabna dorodność funkcjonariusza, który siedział za biurkiem naprzeciw Agnieszki, dowodziła, iż jest on zaledwie wyjątkiem potwierdzającym regułę. A ta głosi przecież, że policja z urody bywa raczej klocowata niż wiotka, raczej kostropata niż gładka.

– Pańska koleżanka była chyba bardziej zaskoczona niż ja. – Agnieszka wykonała w powietrzu ruch, jakby zbierała sobie dłonią włosy za głową – Ta młoda. Z kucykiem. I jej kolega.

– Zwłaszcza, gdy usłyszała, co pani ma w tym słoiku.

– Nie ukrywałam tego ani przez moment.

– Ja pani nadal nie wierzę.

– Pana koleżanka chyba uwierzyła. Wyglądała na przejętą.

– Ona jeszcze wierzy we wszystko. Pierwszy miesiąc w stolicy.

– I od razu jej się trafiła bomba.

– Gdyby to była zwyczajna bomba… – westchnął tęsknie komisarz. – Wezwałoby się saperów i po sprawie. A tak – wskazał głową telefon na biurku, to był stacjonarny aparat na klawisze w stylu wczesnych lat dziewięćdziesiątych – trzeba czekać na analizę z prosektorium. I na adwokata.

–  Długo? Bo chciałabym złożyć wyjaśnienia i sobie pójść.

Spojrzał na nią, jakby mu oświadczyła, że ma bilet do kina i zaraz zaczyna się seans.

– Złożyć wyjaśnienia i sobie pójść? – zaczął z rozbawieniem. – Pani Agnieszko… – Rzucił okiem na papiery na blacie. – Pani Agnieszko Marto Wyrwał, pani się wydaje, że ja jestem urzędnikiem ZUS, który bada prawdziwość pani L-4? Przecież powiedziałem wyraźnie: czekamy na pani adwokata. A do jego przybycia radzę milczeć. Jak na amerykańskich filmach.

– A ja też już panu mówiłam, że to nie jest mój adwokat.

– Miała pani jego wizytówkę w portfelu. – Brynecki sięgnął z szacunkiem po leżący na biurku szykowny kartonik. Trzymał go koniuszkami palców przed oczyma, niczym ksiądz unoszący hostię w chwili podniesienia.

Wiedziała, co sobie teraz myśli. Najdroższa kancelaria w Warszawie. A przynajmniej najbardziej znana. Człowiek, który nosi nazwisko zapisane na wizytówce, szykowany był kiedyś na premiera. Dzisiaj to celebryta zapewniający obsługę prawną innym celebrytom i zaspokajający kilka stacji radiowych i telewizyjnych, nieustannie łaknących kontrowersyjnych komentarzy na tematy polityczne.

– To nie jest mój adwokat.

– Ale się znacie? – zapytał z nadzieją komisarz, a Agnieszka odniosła wrażenie, że więcej było w tym pytaniu wścibstwa, jakim karmi się plotka, niż zawodowej dociekliwości.

– Nie bardziej niż pan ze swoim listonoszem.

– Na oczy go nie widziałem – odparł Brynecki. – Listonosza. A tego… – Komisarz stuknął palcem w wizytówkę. – Tego tylko w telewizorze. Wielki jak King-Kong.

– A ja na własne oczy, telewizja wyolbrzymia. Ale to nie jest mój adwokat.

– Już to pani mówiła.

– To powiem jeszcze raz. To nie jest mój adwokat.

Brynecki zrobił grymas z gatunku „ejże”. Za moment ubrał swoją minę w słowa.

– Ejże… To dlaczego, gdy do niego zadzwoniłem, kazał się wstrzymać z przesłuchaniem? Zasypał mnie paragrafami. Groził. Już pędzę! Tak powiedział. Już pędzę. Jak do ważnej klientki. A potem dla pewności zadzwonił do samego komendanta.

Do samego komendanta. Dla pewności… No tak, teraz już wiedziała, dlaczego przesłuchanie wciąż nie może się rozpocząć. Sam komendant nie będzie ryzykował rozmowy z samym ministrem, który zruga go za to, że zignorował samego… Tak, mecenas był wielki nie tylko ciałem, ale i wpływami. Poczuła niesmak, lecz komisarz nie dał jej czasu, aby mogła przetrawić go moralnie.

– Nadal pani twierdzi, że to nie pani adwokat? – drążył.

– Mój nie. Ale to człowiek mojego… – Urwała. – Kogoś, z kim łączą mnie pewne… – Zawahała się, szukając właściwego słowa. – Pewne więzy – wyznała.

– Pewne więzy? – Komisarz ożywił się, jakby czytał plotkarski portal. – Towarzyskie? Miłosne? A może…? A może więzy krwi? Kim jest człowiek, który zatrudnia najdroższego adwokata w stolicy?

Agnieszka przewróciła oczami ze złością.

– To już przesłuchanie czy tylko ciekawość? – zapytała, lecz nie chciało jej się czekać na odpowiedź. – Zostawmy to! – krzyknęła tak głośno, że sama się zadziwiła własną gwałtownością. Nieco grzeczniej dodała: – Nie chcę o tym rozmawiać. Dość.

Komisarz zachował spokój.

– Zatem czekamy na adwokata. – Pstryknął w wizytówkę, po czym wystraszony własną nonszalancją, jakby dał pstryczka w nos temu, którego nazwisko na niej widniało, dodał z pokorą: – Na pana mecenasa czekamy. – Następnie zaczął demonstracyjnie podziwiać swoje paznokcie, lśniące od witamin.

Wydąwszy wargi, Agnieszka założyła ręce na piersi w geście dziecka, które się obraziło na cały świat. Długo nie wytrzymała. Zrobiła z palców obu dłoni kratkę i przyłożyła ją sobie do twarzy.

– Czy ja nie powinnam na ten czas iść do klatki?

Brynecki pokręcił głową, że nie. Zatkał sobie palcami nos i naśladując komunikat z automatu, oznajmił:

– Czekamy na adwokata… Czekamy na adwokata…

Rozbawił ją tym. Rozejrzała się po pomieszczeniu. To był typowy policyjny pokój, w którym bezduszność wystroju ścigała się o lepsze z praktycyzmem. Sprzątaczki uwielbiają takie miejsca. Żadnych bibelotów, żadnego obłaskawiania przestrzeni prywatnością. Jedynym ludzkim akcentem był ten stary telefon z lat dziewięćdziesiątych. Drugim takim swojskim akcentem mógł być kalendarz na ścianie, gdyby jego bohaterami byli nie najemnicy z agencji, lecz prawdziwi policjanci z odstającymi uszami, pryszczami i uśmiechami domagającymi się częstszego nitkowania. W bocznej ścianie tkwiło pokaźne lustro. Agnieszka domyśliła się, że weneckie. Zobaczyła w nim swoje oczy demona. Mimo użycia kropli, jakie jeszcze w radiowozie dostała od policjantki, wciąż były czerwone. Jakby do zakraplacza ktoś nalał krwi zamiast leku.

Wskazała palcem na kalendarz.

– Pańscy koledzy?

Komisarz powędrował spojrzeniem za jej palcem.

– Te cioty?! Czy ja wyglądam jak ktoś taki? – prychnął z pogardą, prężąc się na krześle i wykładając łokcie na blat. Pierś urosła mu nagle jak gorylowi przed atakiem, a bicepsom w rękawach letniego munduru zrobiło się za ciasno. Owszem, wyglądał jak ktoś taki.

Kropka w kropkę, pomyślała. Striptizer w mundurze. W portfelu karnet multisport, a w torbie z ortalionu plastikowe pojemniki z paszą dla kulturystów – białko z węglowodanami w precyzyjnie odmierzonych proporcjach. Jedno pudełko co trzy i pół godziny. I dwanaście szklanek wody dziennie.

– Przecież to lalunie z agencji – wyjaśnił Brynecki. – Promocja zamówiła te kalendarze dla wszystkich jednostek.

– I mam nie pytać, do syna którego ministra należy ta agencja?

Brynecki posłał w stronę weneckiego lustra spojrzenie pełne popłochu, co tylko utwierdziło ją w celności swego żartu, po czym strosząc brwi na srogość, zapytał:

– Pani jest dziennikarką, że podpytuje o takie szczegóły? – Słowo „dziennikarka” zabrzmiało w jego ustach jak „prostytutka”.

– Uczę dziennikarstwa na uniwerku – wyjaśniła. – Dla chleba.

– A nie dla chleba?

– Szefuję polskiemu oddziałowi Legal Heart – odpowiedziała, a widząc dezorientacją na jego twarzy, dodała: – Taka światowa organizacja. Zwalczamy handel ludzkimi organami.

– Świaaatooowaaa – Policjant przeciągnął samogłoski, był wyraźnie pod wrażeniem tego, co usłyszał.

– Z centralą w Nowym Jorku – dopowiedziała i doczekała się gwizdu uznania, w którym nie było ani jednej nuty ironii, choć kilka nut zawiści, i owszem.

Chwila milczenia zrobiła dobrze obojgu.

– A czy ten film… – Agnieszka wskazała palcem na laptop. – Czy on biega już w sieci, panie inspektorze?

Brynecki przewrócił zabawnie oczami i zapewnił gorliwie, a nawet jakby z lekką odrazą, że w żadnym wypadku nie jest inspektorem.

– Jestem komisarzem. Przedstawiłem się wraz ze stopniem. Nie pamięta pani? – zapytał z wyrzutem i nie czekając na odpowiedź, spojrzał na zegarek, a potem na ortalionową torbę na wieszaku. Miałby tam pojemniki z jedzeniem dla kulturystów?

Nie znosiła, gdy studenci wyjmowali te pudełka na zajęciach i pojadali ukradkiem spod ławek. Kiedyś jednemu z jedzących powiedziała w złości, żeby się nie ograniczał, więc jak chce, może sobie nawet pierdnąć po posiłku. Karczysty szpenio odszczeknął z urazą, że nie pozwoli się obrażać i zaczął chodzić na zajęcia z włączonym dyktafonem.

– A który jest wyżej?

– Wyżej czego? – zapytał zaskoczony komisarz. – I wyżej kto?

– Wyżej w hierarchii. Która szarża wyższa? – Ręce Agnieszki wyprostowały się i wykonały pantomimę, jakby porównywała w powietrzu wzrost dwóch osób.

– Inspektor. – Brynecki wymówił to tak, jak wymawia się imię wroga. – Ale dziękuję za awansowanie mnie. Może dzięki pani pójdę w górę, pani profesor. – Uniósł się i skłonił teatralnie niczym przedwojenny aktor. – Jak mi się uda rozwikłać zagadkę zawartości słoika – dodał i zachichotał.

– Doktor – poprawiła go. – Do habilitacji jeszcze daleko… A w słoiku mówiłam, co było. Dlaczego pan nie wierzy?

– Ktoś by uwierzył?

Mierzyli się wzrokiem. Teraz Agnieszka dokonywała rozbioru estetycznego twarzy komisarza, porównując ją do twarzy swojego chłopaka. Policjant przegrywał o kilka długości. Niby ładny, ale nie do końca. Grecki bóg, ale tylko od głowy w dół. No, może za wyjątkiem zębów, na które albo musiał wydać majątek, albo je dostał w darze od losu, choć nie wiadomo, za co. Lecz gdyby zarzucił sport, gdyby zamienił mundur na tiszert i szorty do kolan, gdyby się nieco roztył i zapuścił… Oczy jak renklody, nos jak trzos, dosadność czoła, niby wysokiego, ale jednak ciut za bardzo. To wszystko osadzone na za krótkiej z kolei szyi. Chłopskim genom Mazowsza nie dają rady najlepsze nawet programy treningowe, najbardziej wyrafinowane diety i najdrożsi stołeczni fryzjerzy.

Agnieszka przyjęła tę konstatację z ulgą. Po pierwsze, sama uważała się za mało urodziwą, więc cudza uroda potrafiła ją czasem tremować, a nawet wpędzić w złość. Po drugie, pospolitość policjanta czyniła go bardziej ludzkim i przewidywalnym, więc łatwiejszym do rozmowy, a ta zapowiadała się na długą. Poczuła znużenie. Adrenalina ustąpiła w jej żyłach miejsca czemuś, co było zapewne bardzo skomplikowanym związkiem chemicznym, lecz co organizm odczuwał jako płynny ołów, tyle że nie gorący, ale zimny, za to tak samo ciężki.

Policjant przytknął swój wypielęgnowany palec do szyi, co wyglądało tak, jakby sobie nim zatykał dziurę w gardle. Dopiero po chwili Agnieszka zorientowała się, że mężczyzna wskazuje miejsce, w którym ona nosi tatuaż.

– Też chodzę na Legię – powiedział i zamrugał porozumiewawczo. – Żyleta?

– Ale ja nie chodzę. Nie znoszę piłki. Jaka żyleta?

– Żyleta. Sektor ultrasów. Kiboli twardzieli. Gdy byłem na szkółce, obstawialiśmy ich. Hełm, tarcza, pała… Kilka raz nawet się ganialiśmy.

– Nie rozumiem. O co panu chodzi?

– O ten pani tatuaż. Polska Walcząca.

Teraz ona przytknęła palec do szyi.

– Ta kotwica? Pan myśli, że tylko kibole ją noszą?

– A nie?

– Skąd pan pochodzi?

– Z Sochaczewa.

Pokiwała głową, jakby chciała powiedzieć: „I wszystko jasne”.

– To na cześć prababci. Ze strony mamy. Była w powstaniu. Na Woli. Polali benzyną, podpalili…

– Zginęła?

– Ależ skąd! Wstała, ugasiła się i pobiegła półmaraton! – Zajrzała mu w oczy, jakby szukała w nich dowodów na głupotę lub cynizm.

– Przepraszam – wydukał.

Machnęła dłonią na znak, że mu odpuszcza, znów wycelowała palcem w laptop. – Pytałam, czy ten film biega już w sieci…

– Film? – bąknął komisarz. – Film jest od straży miejskiej, więc nie ręczę za dyskrecję. Oni lubią karmić pismaków świeżym mięsem.

– Nomen omen – skwitowała.

Spojrzał na nią pytająco.

– Słoik… Zawartość słoika. Mięso – wyjaśniła i w tym momencie telefon na biurku wydał z siebie kilka burknięć.

Brynecki słuchał głosu po drugiej stronie tak, jak się słucha automatycznej sekretarki: bez potakiwań, bez pytań. Gdy odłożył słuchawkę na widełki, spojrzał na Agnieszkę z popłochem i wyrzutem.

– Sekcyjni potwierdzają.

– A nie mówiłam? – Wzruszyła ramionami.

– Myślałem, że to żart. Prowokacja… – Pretensja w jego głosie narastała.

Uniosła się z krzesła, oparła mocno rękami o blat biurka i zajrzała w jego renklody, teraz jeszcze bardziej wyłupiaste, bo wzdęte przerażeniem.

– Wie pan co?

Nie odpowiedział, obezwładniony tym, co sobie nagle uświadomił. W jego głowie zaczęły się kotłować pytania, jakie będzie musiał zadać w związku z tym, co usłyszał przez telefon. Całe mnóstwo pytań, które Bóg wie, dokąd go zaprowadzą. Może znów do bramy zwątpienia, pod którą zdarzyło mu się wylądować w trakcie swojej pracy już kilkakrotnie. Ostatni raz wtedy, gdy policyjni nurkowie podnieśli z dna Wisły torbę z Biedronki z zapakowanym w nią dwumiesięcznym chłopczykiem.

– Wie pan co? Halo, komisarzu! – powtórzyła, przebijając się przez jego trwogę.

– Co?

– Pieprzyć adwokata! Tym bardziej, że to nie mój adwokat. Opowiem wszystko sama. A pan musi mnie wysłuchać.

– Ale przecież… – Próbował stawiać opór.

– Żadnego ale! Żadnego przecież! – Spojrzała na sufit i zakręciła palcem w powietrzu. – Czy to, co tu mówimy, nagrywa się?

Komisarz skinął głową.

– To zaczynamy! – zawołała w stronę sufitu, po czym klasnęła w dłonie jak reżyser dający znak aktorom.

I zaczęła.

Rozdział trzeci

Dzień, do którego sięgnęła pamięcią Agnieszka Wyrwał, był meteorologicznie tak bardzo nijaki, że gdyby telewizyjni spece od pogodowej grafiki chcieli go zobrazować jakimś poręcznym emotikonem, długo głowiliby się, co ma on przedstawiać. Niebo zabetonowane na amen. Zdezorientowane strugi powietrza udające wiatr. Światło najgorszego sortu.

To był jeden z tych mdłych, nieosobliwych warszawskich dni, o których jej chłopak, Dżony, mawiał, że są do chuja niepodobne. Porównanie wyświechtane, choć poetyckie, dlatego Dżony lubił go używać nawet wtedy, gdy dawał wywiad do telewizji, radia, a nawet do tygodnika uważanego za katolicki, tyle że postępowy.

Ale to nie dlatego przestano o te wywiady u niego zabiegać, bynajmniej. Środowisko nie mogło ścierpieć kontekstu, który Dżony uwyraźniał i ozdabiał swoimi przekleństwami, więc z czasem z ciekawego autora modnych sztuk teatralnych został zdegradowany na oszołoma, chama i prawicowego prostaka. Zaczął tracić zamówienia, a gwoździem do medialnej i zawodowej trumny, w której złożyli go lewicujący dziennikarze, był happening, jaki w samej tylko opasce biodrowej urządził na chodniku przed redakcją Gazety Plebiscytowej. Show polegał na wychłostaniu się do krwi za podłości narodu polskiego, które publicyści Gazety wypominali rodakom od lat z zajadłością kaznodziei-neofity. Zaraz potem przy Dżonym pojawili dziennikarze strony prawej, sypnęły się nawet jakieś zamówienia na publicystykę, lecz on nie dbał już o udział w medialnej debacie, oświadczając na Twitterze, że na razie ma wszystko w dupie i robi sobie roczną przerwę od sztuki. Nie zrobił sobie jednak przerwy od jedzenia, przez co pozostawał na garnuszku Agnieszki.

I tego właśnie dnia bez wyrazu, który był do niczego niepodobny, oboje – Agnieszka i Dżony – stali pod warszawskim pięciogwiazdkowym hotelem, wznosząc pięści oraz gniewne hasła, z których „Mor-der-ca! Mor-der-ca!” było w użyciu najczęściej. Stanowili jądro kilkunastoosobowej pikiety uzbrojonej w wuwuzele, gwizdki i transparenty. Na kilku nabazgrano hasła: „Ludzina najtańsza w Chinach”, „Mięsny supermarket Azja”, „Nie sprzedawajcie ludzi na części!”. Na innych umieszczono zdjęcie nagiego trupa Azjaty pozszywanego w kilku miejscach niechlujnym grubym ściegiem. Paru demonstrantów popychało w tę i we w tę klatkę, w której bezgłośnie miotała się dziewczyna ubrana w więzienny drelich.

Nieopodal, w zwartym szyku, oskorupiony rynsztunkiem, na który składały się tarcze, hełmy, kamizele ochronne i nagolenniki, stał oddział policji i przebierał nogami w oczekiwaniu na drakę.

Okrzyki, trąbienie i gwizdy demonstrantów ślizgały się po fasadzie hotelu jak wiatr po szkle i nie mogąc wtargnąć do wnętrza budynku, odfruwały od niego niczym zawiedzione ptaki. Dlatego człowiek, przeciwko któremu czyniono ten hałas, nawet go nie słyszał, i mógł w spokoju podejmować swojego gościa w apartamencie na ostatnim piętrze wieżowca.

Dwupokojowy penthouse był jednym z tych pomieszczeń hotelu, do których nie mają wstępu nie tylko zgiełk ulicy oraz najgorsze nawet warunki atmosferyczne, ale i wszelka plugawość tego świata, bo nawet ta największa i najbardziej wyrafinowana natychmiast rozpuszczała się w nieskończoności dobrego smaku i luksusu. Rozległy salon promieniował najwyższym standardem: egzotyczne drewno, jasna skóra, szkło, dzieła sztuki oraz minimalizm sygnowany nazwiskiem wziętego projektanta.

Harmonia i doskonałość, wiadomo, nie kolegują się ze złem, ale na wszelki wypadek – gdyby komuś nie wystarczył smak stylisty – z ratunkiem miał przyjść smak alkoholi, w jakie wyposażono barek w apartamencie. Rozwielmożniały się tu i nadymały najlepsze, najdroższe, najbardziej wyszukane butelki świata, pewne swej ceny oraz zasady, że przed alkoholem klęknie najtwardsze nawet sumienie. Albo chociaż przygnie kark.

Witold Niemcewicz zakręcił kielichem z kryształu i upijając solidny haust Meukow XO Felin, starał się usilnie nie myśleć, że być może uczestniczy w czymś podłym. Przy czym owo „być może” stanowiło w tym przypadku jego jedyne koło ratunkowe. Był tutaj gościem, na dodatek takim, który idealnie pasuje do otoczenia.

Przed sześćdziesiątką. Siwy, wysoki, dobrze ostrzyżony, czerstwy jak wojskowy suchar i stonowanie wykwintny. Zakodowany genetycznie na męskość. Ze swą zadbaną, dostojną twarzą mógł być ozdobą każdej uczelnianej rady wydziału, izby przemysłowej lub kolegium sędziowskiego. Na pierwszy rzut oka wyglądał kwitnąco i zdrowo, pod jednym wszakże warunkiem: że nie było to oko lekarza. Na przykład doświadczonego onkologa umiejącego dostrzec te akurat specyficzne cienie pod oczami, które znamionują kres. Albo biegłego kardiologa, potrafiącego odgadnąć wyrok wyłącznie na podstawie bladości lica.

Z kolei gospodarz, który podejmował Niemcewicza, był niski i pękaty jak koniakówka, którą pieścił w dłoni o palcach przypominających parówki dla dzieci. Miał skośne oczy i nosił jedną z tych kosztownych fryzur, które miliarderzy z Pekinu lub Szanghaju fundują sobie będąc przelotem w Paryżu, a które wyglądają jak karykatury fryzur Elvisa lub Liberace’a. Nosił pseudonim Chirurg, którego nie cierpiał, lecz mimo wpływów, jakimi dysponował w wielu kręgach, nie był w stanie nakazać Internetowi, aby przestał go tak nazywać.

W apartamencie przebywał jeszcze sekretarz Chirurga, po azjatycku wycofany i po azjatycku usłużny. Dobijał trzydziestki, był seksowny jak gej z azjatyckiego porno, miał w sobie drapieżność górskiego rysia i taką samą czujność. Łypał oczyma to na szefa i jego gościa, to na smartfon, po którym zwinnie stepował palcami w poszukiwaniu informacji. Cała trójka siedziała w fotelach z beżowej skóry rozstawionych wokół szklanego stolika.

– Nie chcę, aby poczuł się pan urażony, panie doktorze. – Chirurg wskazał brodą na kieliszek w dłoni Niemcewicza. – Ale czy w pańskim stanie zdrowia…?

Mówił płynną, choć kanciastą angielszczyzną, tak charakterystyczną dla Azjatów i Arabów. Niemcewicz odpowiedział mu równie płynnie, lecz z dużo lepszym akcentem.

– Koniak dobrze robi na serce. Poza tym to dopiero trzeci kieliszek. – Uśmiechnął się i mrugnął okiem. – Proszę nie zapominać, że jest pan w Polsce.

Chirurg miał na sobie znakomity garnitur, ale Niemcewicz miał lepszy. Oba na pewno były godne swojej ceny, bo autentyczne. Prawdziwy był też Patek na przegubie Azjaty, choć drapieżne, tatarskie spojrzenie mężczyzny sugerowało, że coś takiego jak masowe podrabianie firmowych zegarków mieści się w zbiorze jego prawideł moralnych, a może nawet jest jednym z wielu źródeł utrzymania. Zegarka na przegubie Niemcewicza nie było widać, gdyż skrywał go wypuszczony z rękawa marynarki mankiet, który olśniewał bielą. Za to spinka w mankiecie nawiązywała do sztuki zegarmistrzowskiej: przedstawiała miniaturowy, misterny werk zegarka wykonany w złocie wysokiej próby.

Azjata zrewanżował się uśmiechem i niby chirurg proszący przy stole operacyjnym o kolejne narzędzie, wystawił dłoń, w którą jego asystent włożył natychmiast szykowny notes z długopisem zatkniętym za okładkę. Chirurg wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki stylowe okulary, rozłożył je zamaszystym strzepnięciem dłoni, jakby to była chusteczka, założył za uszy, otworzył notes i pochylił się nad kartkami.

– Cena obejmuje pobyt w klinice, przygotowanie do zabiegu, sam zabieg, nowy organ, rekonwalescencję. Plus koszty zapewniające anonimowość całego przedsięwzięcia. – Podniósł głowę i posłał Niemcewiczowi uśmiech spryciarza. – Czasem musimy kogoś przekupić. Będzie pan przebywał na terenie naszego kraju całkiem anonimowo. Rozumiem, że przyleci pan swoim samolotem?

Niemcewicz odpowiedział, że nie ma i nigdy nie miał samolotu, czym wywołał lekką konsternację Azjaty.

– Przecież pana stać, panie doktorze.

– Ale nie mam.

Chirurg posłał mu ciekawskie spojrzenie znad okularów. Mimo, że przywykł do ekstrawagancji bogaczy jak krupier do napiwków, niektóre ich kaprysy naprawdę go zdumiewały.

– Trzydziesty czwarty na liście najbogatszych Polaków i nie ma samolotu?

– Dopiero trzydziesty czwarty? – Niemcewicz roześmiał się, udając zaskoczenie. – Nawet nie wiedziałem… A niedawno byłem dwudziesty dziewiąty. Wychodzi na to, że zbiedniałem. – Zmienił ton na jeszcze bardziej zabawny. – Co, oczywiście, nie znaczy, że panu nie zapłacę.

Chirurg eksplodował kilkusekundowym śmiechem, nie przestając sondować Niemcewicza spod przymrużonych oczu. Asystent wciąż bawił się telefonem.

– Ale zanim zapłacę – ton Niemcewicza stał się rzeczowy – chciałbym ustalić coś ważnego.

Spojrzenie Azjaty nabrało czujności.

– Bo chciałbym móc uwierzyć – dodał Polak i wyjął z kieszeni ajfon.

Obudził go delikatnym stuknięciem w ekran, jakby witał się z żywym zwierzęciem, kieszonkowym chomikiem, świnką morską, gekonem albo czymś takim; były w tym geście: sympatia, szacunek, podziw. Gdyż mimo biegłości, z jaką od lat obsługiwał najnowsze i najdroższe urządzenia techno, wciąż nie mógł wyjść z podziwu nad ich zmyślnością, która wydawała mu się fenomenem przekraczającym ludzki umysł. „Doskonale pamiętam, jak studentem będąc, traciłem wiele godzin na poczcie przy Rynku, róg Świdnickiej, na telefoniczne połączenie z Wałbrzychem. I trudno mi dziś tak bez oporów pojąć, że do tego samego Wałbrzycha mogę teraz wysłać swoje zdjęcie z jachtu na środku Pacyfiku i ono tam doleci wraz z listem w dwie sekundy.” – powiedział kiedyś w jednym z wywiadów dla stylowej kolorówki, a redakcja uznała za stosowne wyróżnić to zdanie ozdobną powiększoną kursywą.

Sunąc placem po ekranie, jakby chciał się dogrzebać do jakiejś pilnej informacji skrytej pod warstwami odsłon, rzekł:

– Gdyż wiara bierze się z faktów, a fakty póki co są, jakie są…

A gdy Chirurg uniósł pytająco brwi i odchylił tułów, jakby chciał wyostrzyć sobie spojrzenie, Niemcewicz dopowiedział:

– Chciałbym po prostu wiedzieć, kim będzie dawca.

Azjata zatrzepotał niewinnie rzęsami.

– Kim w jakim sensie?

Niemcewicz stuknął ponownie w telefon, po czym posunął go po stoliku w stronę Chirurga.

– To portal The Washington Post. Niech pan czyta.

Chirurg sięgnął po telefon i wpatrzył się w ekran.

– Na głos – zażądał Niemcewicz, za co spotkało go pełne wyrzutu spojrzenie posłane znad okularów. Była to jednak jedyna forma oporu, na jaką zdobył się Azjata. Po chwili zaczął czytać:

– Rząd zabija też więźniów sumienia. Giną chrześcijanie, a także wyznawcy nieuznawanego przez władze tak zwanego kościoła domowego i członkowie ruchu Falun Gong. Trzyma się ich w obozach i bada regularnie, by sprawdzić jakość organów. Niektórzy po pobraniu kilku narządów żyją jeszcze, gdy są wrzucani do pieca w krematorium…

Chirurg zamilkł, westchnął ciężko, po czym posunął telefon na powrót w stronę Polaka. Ten nawet nie spojrzał na urządzenie, wbiwszy wzrok w rozmówcę. Chwila ciszy, jaka zapadła, trwała nieskończone trzy sekundy.

– Chyba rozumiem… – Chirurg zaczął pocierać swoje doskonale ogolone policzki. – Wy, Polacy, chrześcijanie… Katolicy… – Spojrzał na nieobecnego duchem asystenta, jakby oczekiwał od niego pomocy. – Kościół… Papież…. Rozumiem. Znajdziemy panu muzułmanina…

– A zatem nic pan nie rozumie! – przerwał mu gniewnie Niemcewicz. – Ja nie chcę, żeby kogoś dla mnie zamordowano. Kogokolwiek. Ko… go… kol… wiek… Rozumie pan?

– Doskonale rozumiem! – odpyskował Azjata, który w obliczu konfrontacji natychmiast odzyskał rezon wojownika. To była jego prawdziwa natura, w takiej skórze czuł się najlepiej. – Doskonale rozumiem i właściwie powinienem się na pana obrazić. I natychmiast zakończyć tę rozmowę. – Uniósł podbródek, oczekując przeprosin.

Nie doczekał się, gdyż jego asystent, wpatrzony dotąd w swój telefon, drgnął, czymś zaintrygowany, po czym podsunął pod nos szefa ekran, rozedrgany od ruchu i kolorów. Niemcewicz mógł zobaczyć ze swojego fotela, jak te same oczy, które przed chwilą zapłonęły gniewem, nagle rozszerzyły się w dziecięcym nieomal zdumieniu.

Chirurg warknął coś po mandaryńsku, na co asystent pokazał palcem na okno, a potem wycelował nim w dół. Obaj mężczyźni spojrzeli jednocześnie na przyklejony do ściany telewizor, cienki jak opłatek. Obaj wzrokiem zaczęli szukali pilota. Pierwszy dopadł go Chirurg i położył kciuk na czerwonym guziku. Mimo, że sceny sprzed hotelu nie miały prawa wedrzeć się do apartamentu w sposób bezpośredni, to właśnie wdarły się za pośrednictwem telewizji.

Telewizor wyświetlił im demonstrację która kotłowała się przed hotelem i ozdobił ją dźwiękiem: gwizdy, okrzyki, jazgot wuwuzeli.

– Dlaczego to oglądamy? – spytał zdumiony Niemcewicz.

– Bo to się dzieje na dole – rzucił asystent, nie odrywając wzroku od ekranu, który w pewnym momencie w całości wypełniła postać dziewczyny z wytatuowaną na szyi kotwicą Polski Walczącej. Tokowała do mikrofonu ozdobionego kostką z logo TVP Info:

– W tym hotelu zatrzymał się ważny chiński biznesmen. Nasz rząd przyjmuje go jak dyplomatę, ale jego biznesy to tylko przykrywka. Ten człowiek to mózg azjatyckiego czarnego rynku narządów. Ludzkich narządów! Jego pseudonim to Chirurg i mam nadzieję, że widzi nas teraz z okna! – Kobieta uniosła głowę i wystawiła w stronę hotelu środkowy palec.

Kamerzysta kucnął i zrobił zbliżenie. Z żabiej perspektywy protestująca wyglądała jak statua wolności, która co prawda zgubiła gdzieś swoją pochodnię, ale nie poczucie spraw ważnych. Obok niej, niczym hipsterski bodyguard, pojawił się wysoki chudzielec z rudą czupryną, ubrany był w wojskową kurtkę, a wokół szyi owinął peruwiańską chustę. Dołem ekranu sunęły dziarsko paski z informacjami, niczym bojowe chorągiewki łopocące przy ułańskich lancach.

Niemcewicz wpatrywał się w parę jak zauroczony.

– Co ona powiedziała?! – Chirurg skierował te słowa do Niemcewicza, ale pojąwszy nietakt żądania, przeniósł wzrok na asystenta. Celował palcem w ekran, jakby chciał rozstrzelać nim pyskatą demonstrantkę.

Asystent znał język polski, gdyż nauczył się go na studenckich stypendiach sponsorowanych przez Instytutu Konfucjusza. Pokornie i pośpiesznie przetłumaczył swemu panu, co usłyszał.

Chirurg wystartował z fotela jak bokser z narożnika. Z wyprężonym środkowym palcem prawej dłoni rzucił się w stronę ekranu i podsunął go pod sam nos dziewczyny. Było to żałosne, smarkate, filmowe i w jednej chwili mogło pogruchotać wizerunek poważnego biznesmena, za jakiego pragnął uchodzić i jakim w istocie był, jeśli brać pod uwagę jego dochody, możliwości i wpływy, zwłaszcza te niejawne.

Niemcewicz skrzywił się z niesmakiem. Przez ułamek sekundy odczuł wyższość kultury i rasy, z której się wywodził, po czym natychmiast skarcił się za to w myślach. Powodowany jednak nie polityczną poprawnością, którą pogardzał, a wyłącznie pokorą, jakiej nabył podczas urlopów kontemplacyjnych u benedyktynów. Całym sercem był po stronie dziewczyny z telewizora. Ona tymczasem ciągnęła swe oskarżenia:

– Co miesiąc w Azji zabija się tysiące niewinnych, zdrowych ludzi, żeby wyciąć im serce, wątrobę, nerki lub rogówkę! Więźniowie sumienia są hodowani na części zamienne…

Chirurg spojrzał pytająco na asystenta, a ten znów przetłumaczył. Azjata zmarszczył brwi, po czym opadł na fotel i wsłuchując się w niezrozumiałe dla siebie okrzyki, czynił wszystko, aby złapać kontakt wzrokowy z Niemcewiczem. Gdy mu się to udało, zapytał po angielsku:

– Pan, oczywiście, w to nie wierzy, doktorze?

Niemcewicz wzruszył ramionami i wbił wzrok w dno pustej szklanki. Przymknął jedno oko, jakby grube denko z kryształu było szkłem powiększającym do wyszukiwania rys na parkiecie z mahoniu, których i tak nie miało tu prawa być.

– To jakieś koszmarne nieporozumienie. Totalne kłamstwa – ciągnął Azjata, a gdy wypowiadał te słowa, nie drgnęła mu nawet powieka. Ani prawa, ani lewa, obie wytrenowane na specjalnych kursach kłamania. – Ci aktywiści opłacani są przez… – Nie dokończył, bo Niemcewicz uciszył go ręką, zaintrygowany tym, co zaczęło się dziać na ekranie.

Oto zwarty szyk policjantów ruszył do ataku na demonstrantów, którzy jednak nie rozpierzchli się, lecz zbili w gromadę. Na ich czele wciąż stała dziewczyna z tatuażem na szyi, wyprostowana, dumna, z uniesioną do góry pięścią. Całe ramię miała wytatuowane i wyglądała jak współczesna, stylowa, wielkomiejska Wolność wiodąca lud na barykady. Swego czasu Niemcewicz miał okazję kontemplować oryginał w Luwrze.

Doszło do zwarcia, w którym demonstranci nie mieli najmniejszych szans, choć niektórzy z nich podjęli walkę. Kotłowanina, ciosy, kopniaki. Szło na ostro. Jeden z policjantów padł na ziemię niby ścięty kosą. Mundur innego oblał się krwią. Po bruku potoczył się kask.

Po chwili funkcjonariusze zaczęli wyszarpywać z tłumu co bardziej popędliwych wojowników. Odnosili ich – za ręce, za nogi – do radiowozów. Dziewczyna z tatuażem na szyi miotała się w mocarnych dłoniach oddziału specjalnego niczym ranna puma, ale i tak zapakowano ją do budy furgonu. Jej rudowłosy towarzysz został powalony na chodnik, przeciągnięty za nogę jak wołowa ćwierćtusza i też wrzucony do suki. Drzwi auta zatrzasnęły się, a jeden z policjantów wyciągnął w stronę kamerzysty dłoń w geście „nie filmować”. Zbliżenie wnętrza jego rękawicy wypełniło ekran, który na moment pokrył się czernią.

– Panowie wybaczą! – krzyknął Niemcewicz do Azjatów i porwawszy ze stolika swój telefon, ruszył szybkim krokiem w stronę drzwi do sypialni. Gdy je za sobą zatrzasnął, przybysze spojrzeli po sobie wymownie, po czym asystent Chirurga zgasił telewizor, kocim krokiem zbliżył się do drzwi i przyłożył do nich ucho.

Rozdział czwarty

Ajfon leżący na krześle z białego plastiku, ustawionym tuż przy korcie, wydał z siebie pierwsze takty requiem Lacrimosa, a wtedy młoda zgrabna kobieta w szortach i koszulce na ramiączkach rozmyślnie nie odbiła lecącej w jej kierunku łatwej piłki.

– Mozart – powiedziała ze złością, opuszczając rakietę. – I po meczu.

Była wysferzona. Ponadto wysoka, muskularna, opalona, doskonale świadoma swego ciała i dumna z niego. Gdyby ludzie posiadali rodowody, ona nosiłaby swój w foliowanej zawieszce na szyi.

– Niemcewicz – dopowiedział jej partner zza siatki i zabrzmiało to jak napomnienie.

– Wiem, że Niemcewicz! – odpyskowała, bo oprócz tego, że był jej partnerem do tenisa, to od miesiąca także życiowym. – Niemcewicz gra Mozarta. – Zaśmiała się, ale on nie podzielił jej rozbawienia. – Musisz odbierać?

Nie odpowiedział, tylko popatrzył na nią jak na wariatkę.

– Głupie pytanie. Widomo, że musisz – odpowiedziała sama sobie.

Patrzyła, jak jego zwalista postać sunie skwapliwie w stronę dzwoniącego telefonu, mając za tło trybunę kortu, na której widniał ułożony z krzesełek napis „Legia”. Jej facet miał prawie dwa metry, ręce długie jak u małpy, głowę ostrzyżoną na wojskowego jeża, co jakoś tam maskowało łysienie, i odstające uszy. Gdy się poznali, irytowała ją jego słoniowata niezgrabność, która tak często wyróżnia osoby o pokaźnym wzroście i wadze, a która jeszcze częściej okazuje się być tylko pozorem. Tak było i w tym przypadku, gdyż na korcie i w łóżku poczynał sobie znakomicie: dysponował klasycznej urody backhandem, a ciało jak z budyniu skrywało całkiem sprawnego i wytrwałego samca. Ponadto jego dwa metry miały dla niej jeszcze i ten urok nowości, że po raz pierwszy od czasów liceum patrzyła na swojego kochanka z dołu, co w jej oczach czyniło ją bardziej kobiecą, uległą, kruchą. Jakkolwiek to brzmiało przy jej 185 centymetrach i posturze siatkarki, czuła się przy nim jak pisklę i całkiem ją to psychicznie satysfakcjonowało. A ilekroć mówił do niej „malutka”, tylekroć gotowa była dogodzić mu po francusku bez względu na okoliczności.

I tylko czasem to wynikające z nadmiaru ciała niezgulstwo objawiało się w sali sądowej, gdzie rozgrzany retorycznym popisem, machając swymi długachnymi rękami, strącał z pulpitu mowę obrończą, którą i tak zresztą znał na pamięć, lub w studiach radiowych, gdzie w trakcie pojedynków na słowa – z dziennikarzem albo politykiem – zdarzało mu się uderzyć znienacka paluchami w mikrofon i zrzucić go ze statywu. Na antenie brzmiało to jak wybuch i powodowało grymasy realizatora za szybą, lecz redaktor prowadzący i tak obracał wszystko w żart. Z wieloma z tych redaktorów był zresztą po imieniu, z większością pił wódkę, a przynajmniej zjadł choć jeden lunch.

Patrzyła, jak otarł pot z czoła ramieniem, w którym dzierżył rakietę Wilsona, najbardziej popularnej marki wśród TOP 20 światowych tenisistów. Był to model Pro Staff 6.1 90 BLX, ten sam, którego używa Roger Federer, co jej mężczyzna lubił podkreślać niby od niechcenia w stylowych knajpach Woli i Mokotowa podczas kolacyjek, o których nigdy nie było wiadomo, czy były towarzyskie, czy służbowe, zwłaszcza kiedy spożywano je w towarzystwie ministrów – byłych, obecnych albo przyszłych.

Podszedł do krzesła i sięgnął po ajfon, który też był nie od macochy.

– Dzień dobry, panie doktorze, tu Stern, słucham… Nie, nie przeszkadza pan, doktorze, absolutnie… Oczywiście, że mogę rozmawiać… Proszę mówić… – meldował do telefonu, patrząc, jak jego partnerka bezgłośnie małpuje te uprzejmości, strojąc miny i przykładając do ucha dłoń z odgiętymi kciukiem i małym palcem, co miało imitować słuchawkę. Obrócił się do niej plecami.

– Gdzie pokazywali?… Na TVP Info?… Zaraz wejdę na ich portal i sobie obejrzę… – Jego głos utrzymywał się przez cały czas w tej samej profesjonalnej tonacji. – Oczywiście, że wiem, co robić… Tak, zamelduję panu… Tak, zrozumiałem… Tak, bezzwłocznie…

Wyłączył telefon i cisnął go do tenisowej torby, jakby odrzucał nóż, którym właśnie się skaleczył. Torba miała na boku napis: Wilson.

Usiadł na krześle – naburmuszony – i zaczął rozwiązywać sznurówki, a ona spytała:

– Co się znowu stało?

Zignorował pytanie, zdjął białe skarpety, zrolował je w kulki i włożył do białych butów, także marki Wilson.

– Skarpety po treningu się pierze, panie mecenasie.

Nadal nie odpowiadał, nawet na nią nie patrzył. Teraz rozpinał guziki szortów z białego lnu.

Kobieta nie dawała za wygraną.

– Może jednak dokończymy mecz?

Znów spojrzał na nią jak na wariatkę.

– Oszalałaś?

– Niby dlaczego?

– Sądzisz, że on zadzwonił po to, żeby życzyć nam miłego grania? Nie usłyszałaś słowa „bezzwłocznie”?

– Usłyszałam, ale to ty je wypowiedziałeś, a nie on.

– A co to ma do rzeczy? – Przewrócił oczyma z irytacją.

– A to, że adwokaci lubią kłamać. Mówisz „bezzwłocznie”, po czym wracasz na kort, żeby w spokoju dokończyć mecz. – Uniosła palce jak uczeń, który zgłasza się do odpowiedzi. – Pragnę przypomnieć, że po raz pierwszy w życiu udało mi się zdobyć prowadzenie w meczu z tobą. Chciałabym zobaczyć, jak to się skończy.

To, że jednak nie zobaczy, uświadomiła sobie jeszcze w tej samej chwili, gdy on dłonią przypominającą szuflę do pieca na chleb uczynił przed jej twarzą znak stop, niczym energiczny policjant kierujący ruchem na skrzyżowaniu. Zbyt dobrze go już znała, żeby nie wiedzieć, że teraz należy odpuścić. Odpuściła – na dziesięć sekund.

A gdy wsuwał rakietę do futerału z napisem Wilson, znów zapytała:

– To prawda, co o nim mówią?

– O kim i co? – wycedził przez zęby.

– O Niemcewiczu. Że taki był… warszawski Casanova.

Uśmiechnął się pod nosem, jakby ten przydomek dotyczył jego samego.

– Facet balanga – mruknął. – Ha… ka… es…

– Ha, ka…, co?

– Hajs, koks, seks. Aktorki, sławne dziennikarki, modelki… Więcej miał w życiu kobiet niż ty zjadłaś kartofli.

– Nie jadam węglowodanów – zażartowała, udając blondynkę z reality show, po czym z satysfakcją zlustrowała swoje uda. Były umięśnione jak u konia.