Strona główna » Obyczajowe i romanse » Sezon na szczęście

Sezon na szczęście

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788381171830

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sezon na szczęście

Czasem wymarzone gwiazdki spadają z nieba. Warto się nimi dzielić, bo darowane szczęście wraca z nawiązką.

Opowieść o trzech kobietach, które wygrały losy na loterii życia.

Anna, Kaśka i Eliza zarzuciły w „Iskierce” kotwicę – dobiły do portu, który stał się ich nowym domem. Na Kaszubach znalazły swoich mężczyzn i wraz z nimi nadają wyczekanym miłościom pożądany kształt. Wzgórze pełne słońca, na którym zamieszkały, nieustannie dodaje im sił. Zdarzające się niepowodzenia już ich nie załamują, lecz mobilizują do walki. Ich dobro oraz optymizm są zaraźliwe, więc dokoła gromadzą liczne towarzystwo. „Iskierka” tętni życiem jak nigdy dotąd!

Polecane książki

Lady Sophie nie grzeszy cierpliwością ani taktem. Owe braki nadrabia urodą i pogodnym usposobieniem, dlatego nigdy nie brakowało kandydatów do jej ręki. Kiedy jednak Sophie odrzuciła oświadczyny wszystkich kawalerów z hrabstwa, jej ojciec stracił cierpliwość i wysłał ją do Londynu....
W poradniku do gry „Burnout Paradise: The Ultimate Box” opisane zostały wszystkie pojazdy, kluczowe lokacje, ukryte bonusy etc. Dużą rolę odgrywają dokładne mapki, przedstawiające wszystkie zakamarki miasta Paradise City. Burnout Paradise: The Ultimate Box - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez...
Poradnik do gry Project: Snowblind zawiera opis przejścia wszystkich lokacji uwzględniający wykonanie misji głównych i pobocznych, zastosowanie konkretnych rodzajów broni czy taktyki oraz umiejscowienia przydatnych przedmiotów.Project: Snowblind - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tem...
Fotoplastikon, najnowsza książka Jacka Dehnela, to zbiór stu miniatur prozatorskich towarzyszących starym fotografiom, znalezionym przez autora na pchlich targach i w antykwariatach. Fotografia jest sztuką magiczną - powiada Dehnel - jak każda sztuka. Znakomitej książce udaje się stworzyć życie dosk...
Czy pamięć o dokonanym dawno temu ludobójstwie pozwoli dziś ułożyć relacje z ukraińskimi sąsiadami? Czy nie stanie się przeszkodą w pomocy tym, których przodkowie pomagali Polakom? Czy wystarczy wspomnienie tych, którzy zapłacili za to własnym życiem? II wojna światowa. Józef, syn polskiego legion...
Szesnastoletnia Susanne postanawia uciec z sierocińca ze swoją przybraną siostrzyczką, Stacy. Nawet nie przypuszcza, że starając się wydostać spod „opieki” apodyktycznej pani Libby, trafi do świata magii i zapierającego dech w piersiach piękna. W czekającej ją wędrówce, jako dziedziczka królewsk...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Roma J. Fiszer

OkładkaStrona tytułowa

Icie Turowicz – za nadzwyczajne serce w redagowaniu tekstu,
Agnieszce Jeż-Kaflik – za artyzm edycyjny.

Strona redakcyjna

Copyright for the Polish Edition © 2017 Edipresse Polska SA

Copyright for the text © 2017 Jacek Wojtkowiak

Edipresse Polska SA, ul. Wiejska 19, 00-480 Warszawa

Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska

Redaktor inicjujący: Natalia Gowin

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51)

Barbara Tekiel (tel. 22 584 25 73)

Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Opieka redakcyjna: Agnieszka Jeż

Redakcja: Ita Turowicz

Korekta: Agnieszka Jeż, Ita Turowicz

Projekt okładki i stron tytułowych: Izabella Marcinowska

Zdjęcie na okładce: Sun Kids, PJ photography/Shutterstock.com

Koncepcja typograficzna: Marzena Madej

Skład: Perpetuum

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

e-mail: bok@edipresse.pl

tel.: 22 584 22 22

(pon.-pt. w godz. 8:00-17:00)

www.facebook.com/edipresseksiazki

www.instagram.com/edipresseksiazki

ISBN: 978-83-8117-183-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Tak tu cicho o zmierzchu

„I skierka” opustoszała w ciągu kilku godzin. Jeszcze podczas śniadania tętniła życiem, po nim zaś kolejni uczestnicy wczorajszej imprezy stopniowo żegnali się i odjeżdżali. Przy podwieczorku na werandzie spotkali się już tylko sami domownicy.

– Coś tak nagle zmarkotniała…? – Felcia spojrzała znad filiżanki na Annę. – Przecież zagląda tu jeszcze słoneczko, choć to już trzydziesty września… To dla ciebie – mrugnęła.

– Przywykłam do wakacyjnego gwaru… a teraz uzmy­sławiam sobie, że… – Anna zawiesiła głos i uśmiechnęła się blado.

– Mamo… Babciu… – Kasia i Eliza odezwały się prawie jednocześnie i spojrzały po sobie.

– Wam to tak łatwo… – Anna próbowała się uśmiechnąć. – Ty, Kasiu, będziesz brykać sobie codziennie do pracy, Elizka na studiach w Gdyni…

Zza wzgórza dobiegł odgłos silnika, a po chwili między drzewami ukazał się ciężko dyszący, wspinający się pod górę autobus. Wszystkie zamilkły i jak na komendę spojrzały w tamtym kierunku.

– Jezus, Maria! – wrzasnęła raptem Kaśka i zerwała się na równe nogi. – Eliza! Dlaczego nic nie przypominasz! Przecież przed chwilą odjechał twój autobus!

Na werandzie zrobiło się cicho. Anna, Felicja i Kasia wpatrywały się w najmłodszą, na której okrzyk matki nie zrobił żadnego wrażenia.

– Czemu milczysz?! – Kaśka uniosła ramiona i potrząsnęła nerwowo dłońmi.

– Mamuś… usiądź i pij spokojnie kawę. Mam wszystko pod kontrolą. – Eliza zmrużyła oczy.

– No, ale Maciej też już przecież pojechał. – Kaśka ponownie potrząsnęła dłonią i opadła na krzesło, aż stęknęło.

– No przecież… chyba mnie ktoś zawiezie… jutro, o świcie… – Eliza cedziła wolno, uśmiechając się przymilnie.

– Igorek przyjedzie? – Felicja założyła ręce na brzuchu.

– Gdybym tylko go poprosiła… – Eliza uniosła oczy w górę i potrząsnęła czupryną.

– Jak nie Maciej i nie Igor, to kto? – Kasia spojrzała na córkę.

– No właśnie, Elizka, kto? – Zmrużyła oczy Anna.

– A kto Elizkę najbardziej kocha? – Eliza skromnie spuściła wzrok.

Na werandzie ponownie zapadła cisza. Kaśka zmarszczyła nos i podrapała się po nim. Córka uśmiechnęła się do niej.

– Czy ty może… myślisz… o mnie? – odezwała się Kaśka, lekko się jąkając.

– Wiedziałam, że się domyślisz. No bo jak to… Miałyśmy nie wypić kawy i nie poplotkować sobie o wczorajszej imprezie? – Eliza rozłożyła komicznie dłonie.

– Ha, ha, ha! – roześmiała się donośnie Felcia.
– Moja krew!

Anna i Kaśka spojrzały na nią rozszerzonymi oczami, wywołując z kolei chichot Elizy.

– Na tym wzgórzu każdy, chcąc nie chcąc, przejmuje coś po mnie – oświadczyła Felcia, stukając palcem po stole i rozdając wokół uśmiechy.

– No, ale… – Kaśka ponownie podrapała się po nosie.

– A od czego są esemesy? – rzuciła, mrużąc oczy, Eliza.

– A co mają wspólnego esemesy z twoim wyjazdem?

– Spóźnisz się jutro o godzinę do pracy, więc napiszesz im o tym w esemesie – przerwała matce Eliza i pogłaskała ją po dłoni. – Będziesz musiała tylko dwie godzinki wcześniej wstać.

– Ale ja i tak wstaję koło siódmej…

– To po co w takim razie całe to halo? – wzruszyła ramionami Eliza.

– No właśnie… – powiedziała Anna.

– No też właśnie… – jak echo powtórzyła Felcia.

– A ty, mamuś, myślisz, że zapomniałam, na czym kilka chwil temu przyłapała cię Felcia? – nieoczekiwanie wykrzyknęła Kaśka, patrząc przekornie w jej kierunku.

– No właśnie! – powtórzyła za Kaśką Felicja, aż Anna się wzdrygnęła i wcisnęła w oparcie. – A o co to ją zapytałam…? – Felcia spojrzała na Kaśkę, a potem przeniosła wzrok na Elizę.

– O markotność…

– A właśnie! Więc dlaczego jesteś, Aniu, markotna? – Felcia bawiła się doskonale; Kaśka i Eliza chichotały.

– Poczekajcie na mnie! Ja też chcę się pośmiać!

Na werandę wbiegła, dysząc i kręcąc pupą, nauczycielka miejscowej szkoły, Marysia Sołyga; opadła obok Kaśki i nabrała głęboko powietrza.

– To z czego się śmiałyście?

– Że babcia jest markotna – rzuciła Eliza i ponownie zakrztusiła się śmiechem.

– No nie mów…? – Marysia pokręciła głową. – A co się stało? – Spojrzała na Annę.

– A bo wszyscy powyjeżdżali…

– Jacy wszyscy? – Marysia potoczyła wzrokiem wokół. – Jan jest? – spytała Felcię.

– W gabineciku, pracuje. Coś pisze albo czyta – odparła Felcia, machając ręką.

– A Maciej…? – Przeniosła oczy na Kasię.

– Wyjechał rano. Musi na jutro przygotować wykład inauguracyjny.

– No, to tylko Maciej wyjechał, a reszta jest na miejscu… Nie rozumiem. Przecież my też zostajemy, Stachu zostaje, nawet proboszcz zostaje – zachichotała.

– Ale już zrobiło się inaczej… – Anna spojrzała niepewnie wokół. – Wczoraj jeszcze był taki gwar, a dzisiaj…

– E tam, gadanie, te parę osób. Ale za to będziemy mogły teraz spokojnie dupska im poobrabiać – Marysia znowu zachichotała.

– No wiesz, córcia! – żachnęła się Felcia, a Annie z wrażenia szeroko otwarły się oczy.

– Ojejku. Tak się tylko mówi… Będziemy wspominać piękne lato przez całą jesień i całą zimę, bo wiosną już nie będzie czasu. – Marysia przewróciła oczami i po swojemu potrząsnęła końskim ogonem.

– Już mi w takim razie lepiej – rozchmurzyła się Anna. – To mówisz, córcia, że rano zawozisz Elizkę… – Strzeliła oczami w kierunku Kaśki; ta wzruszyła ramionami.

– Chciałabym… – zanuciła Eliza; Marysia uśmiechnęła się do niej, a potem zajrzała w oczy Kasi.

– Wrobiła mnie, wiesz… – Kaśka podjęła próbę wyjaśnienia jej sprawy, ale widząc zdziwienie w oczach Marysi, machnęła dłonią. – To znaczy umówiłyśmy się, że dzisiaj plotkujemy, a rano zawożę ją na uczelnię.
– Przeniosła wzrok na córkę.

– Jesteś gites, mamuś! – Eliza pokazała zęby.

– Ależ wy się rozumiecie… Też tak… chciałabym
– Marysia zakończyła śpiewnie i znów potrząsnęła końskim ogonem; uśmiechnęły się do siebie z Elizą.

– Będę mieszkała tam, gdzie na egzaminach, więc już się cieszę. Jutro zdążę jeszcze przed wyjściem na uczelnię z grubsza się rozpakować i nawet się nie zgrzeję. – Eliza powachlowała się dłońmi.

– Ale powiedz, dlaczego tak długo nie przypominałaś, że to już jutro? – Kaśka spojrzała z wyrzutem na córkę.

– Naprawdę miałam wszystko pod kontrolą… – zapewniła Eliza. – To ty zapomniałaś, mamo, a nie ja!
– Kobiety roześmiały się. – Zrobić kawkę? – Eliza spojrzała na Marysię i poderwała się.

– Chciałabym… – Marysia zanuciła w odpowiedzi; Eliza zniknęła w sieni.

– No widzisz, Aniu, że ta twoja markotność nie ma sensu. Marysia ładnie ci to wyjaśniła. – Felcia postukała palcem o stół.

– Słuchajcie, od podjęcia w Poznaniu decyzji o wyjeździe tutaj, w poszukiwaniu moich korzeni, mija dzisiaj sto pierwszy dzień. Ładna liczba… – Anna zmrużyła oczy. – Niby tak niewiele, a spójrzcie, ile się w tym czasie wydarzyło. – Przebiegła wzrokiem wokół. – Każdej z nas przydarzyło się coś, o czym wcześniej nie miała odwagi nawet marzyć…

– Masz rację. – Felcia spojrzała daleko w dolinę.
– Gdyby mi ktoś rok temu… co tam rok, dwa miesiące temu powiedział, że wróci do mnie Jan i pogodzę się z Maćkiem, uznałabym, że wariat. – Przyłożyła dłonie do policzków. – Już nie jestem sama… a do tego znalazłaś się jeszcze ty, Aniu. – Położyła swoją kościstą, wypracowaną dłoń na delikatnej ręce Anny.

– Tak… – Anna położyła drugą rękę na dłoni Felci. – Kiedy dwudziestego trzeciego czerwca wściekłam się na te dwie moje kozy… – Wskazała głową w kierunku córki i wnuczki, która w tej chwili wróciła na werandę z kawą dla Marysi.

– Kozy, a nie dziewczynki? – przerwała jej, śmiejąc się, Marysia.

– Tak… ale wtedy przez dwa dni zachowywały się jak dwie złośliwe kozy. Stały, a właściwie siedziały naprzeciw i pokrzykiwały na siebie co i rusz. Wcześniej miałam już wszystko obmyślone z wyjazdem na Kaszuby, ale brakowało mi ostatniego impulsu. I one wówczas mi go dały – uśmiechnęła się. – Dziękuję wam, dziewczynki.

– Babciu, ale ja koza? – Eliza zmrużyła oczy.

– Ty to może i jesteś koza, ale ja, w moim wieku?
– pokręciła głową Kaśka.

– Wiecie co…? – Marysia prychnęła. – Słabo znam się na kozach, bo w Parchowie chyba tylko przy drodze do Mausza widziałam kiedyś, ale takich fajnych kózek jak wy dwie, to chyba jeszcze nie było – uśmiechała się, zamiatając końskim ogonem to w lewo, to w prawo.

– Poznała się koza na kozach – zarżała gromko Felcia, zarażając śmiechem pozostałe.

– Dajcie dokończyć… – Anna uniosła dłoń. – Tamten wypadek tutaj przy pekaesie, a potem poznanie Marysi…

– A jaki pyszny alkohol miała … – Kaśka przymknęła oczy. – Sporo wówczas wypiłyśmy.

– To dzięki burzy, bo inaczej byłoby tylko po lampce – zapiszczała Marysia.

– Przestańcie, kozy, mi przerywać – zaśmiała się Anna. – A następnego dnia poznałyśmy Felcię… – Teraz ona położyła dłoń na dłoni Felci. – Zanim rozmówiłyśmy się tak szczerze, trochę nam zeszło… Wcześ­niej była wizyta u Feliksa Kiedrowskiego, a potem odnalezienie grobu Bronka Zalewskiego, który wówczas, zgodnie z opowiadaniem Feliksa, miał być moim tatą… – Anna przymknęła oczy i ucichła na chwilę. – A potem te zapasy słowne z tobą… – spojrzała na Felcię – …bo żadna z nas nie miała odwagi powiedzieć nic wprost.

– Tak było… – głośno westchnęła Felicja. – Dopiero jak ci się ten szal zsunął z pleców i zobaczyłam znaną mi plamkę… – uśmiechnęła się.

– Serduszko, rombik, kółeczko… – wtrąciła Eliza.

– Serduszko, rombik, kółeczko… – powtórzyła Anna, a Felicja skinęła głową. – No, i wtedy puściły lody!

– Ale dzięki temu polubiłaś moje nalewki! – wykrzyknęła Felcia.

– Czy ja się tutaj czasem za bardzo nie rozpiłam?
– Anna roześmiała się. – Ale pyszne są one!

– Kaśka! – huknęła rozbawiona Felcia. – Szoruj po wiśniówkę i kieliszeczki… Wlałam ją do karafki i zostawiłam w spiżarce.

Kaśka i Eliza puściły się biegiem ku sieni; po chwili były z powrotem.

– No, a potem proboszcz, gmina, szukanie po internecie Krysi Zalewskiej… – Anna uniosła do ust kieliszek, zrobiła łyk i przymknęła oczy. – A cóż to za cudo? – spojrzała na Felcię. – Poczekaj, nie mów, niech sama odgadnę…

Powtórny łyk, przymknięcie oczu i smakowanie; poruszała ustami i językiem.

– Czuję chyba jeszcze miód? – Spojrzała pytająco na Felcię, ta skinęła głową, uśmiechając się. – Chyba odrobina wanilii… i pewnie coś tam jeszcze jest… – znowu mały łyczek – …poddaję się, ale to pychota.

– Miód i wanilię odgadłaś, ale jest tam jeszcze cynamon i goździki. To najbardziej zdrowotna z wiśniowych nalewek. – Felcia wzięła się pod boki. – A jak się zrobi chłodniej, poznacie jeszcze wiśniówkę cytrynową. Przeziębienie was wtedy nie ruszy. – Klasnęła w dłonie.

– A ja też miałam tego lata dużo przeżyć… – odezwała się Kaśka.

– Cicho, kozo! – wykrzyknęła Anna. – Matce przerywać…

– Myślałam, że skończyłaś.

– Ja ledwie zaczęłam… Dolej nam lepiej. – Anna wskazała na kieliszki; Felcia znowu klasnęła.

– Się porobiło… – Pokręciła głową Kaśka, spełniając życzenie matki; kobiety roześmiały się.

– Więc na czym skończyłam? Aha, internet i poszukiwania Krysi. To wszystko dzięki Elizie… – Spojrzała z wdzięcznością na wnuczkę. – Twoje zdrowie!

– No wiesz, babciu…

– Od zdrowia nic złego ci nie będzie – zaśmiała się Felcia. – Należy ci się jak nic!

– Ależ z tym internetem i Zalewskimi było emocji…
– Anna machnęła dłonią. – A potem oni przyjechali tutaj.

– A przedtem…? – Eliza zmrużyła oczy.

– Co przedtem? Mówiłam, że potem…

– Ale co było przed tym potem? – Eliza nie dawała za wygraną i zaśmiała się; Felcia, Kaśka i Marysia dołączyły do niej. – Opowiedz najpierw, jak to było z polowaniem na… Lwa – zerknęła zaczepnie na babcię.

– Ach, Ryszard… – Anna westchnęła i przymknęła oczy. – No, polej! – Oprzytomniała nagle, omiatając wzrokiem córkę; ta uniosła brew w górę. – Nigdy bym nie pomyślała, że mnie się może coś takiego przydarzyć.

– Że możesz… się rozpić? – prychnęła Kaśka; Anna pogroziła jej.

– Że mogę się zakochać i… – podniosła oczy w górę – …że będę mogła, umiała, mówić o tym głośno przy córce i wnuczce… – Pokręciła głową.

– Na tym wzgórzu pełnym słońca różne cuda się zdarzają. – Felcia zaplotła dłonie na brzuchu.

– Dobrze, że się wyrwałam z domu, bo inaczej ominęłyby mnie takie ciekawe rozmowy – zatrajkotała Marysia, uniosła swój kieliszeczek do ust i potrząsnęła końskim ogonem.

– Czyli Ryszarda mamy już z głowy… – Anna zawiesiła głos, czując na sobie spojrzenie pozostałych kobiet. – Sprawdzam, czy kontrolujecie to, co mówię – uśmiechnęła się. – Znaczy opowiedziałam o nim… wystarczająco – dodała, widząc niedosyt w oczach córki. – A potem przyjechali tutaj Władek z Maxem. – Uniosła oczy w górę i objęła się ramionami. – Czyż to nie nadaje się na film? I jak w ogóle wytłumaczyć… – powoli przesuwała wzrok po siedzących przy stole – …że trafili nam się tacy dobrzy ludzie?

– Ech, to akurat jest proste. Dobro idzie do dobra. W Biblii tak stoi i w prawdziwym życiu też tak jest. Zawsze tak jest. Czasami zanim to się spełni, człowiek pyta samego siebie, dlaczego ja mam być ciągle dobry, a inni nie, ale potem się okazuje, że jednak było warto… – Felcia pokiwała głową. – Trzeba po prostu w to wierzyć i robić swoje.

– Nawet jeśli to Zocha? – Anna spojrzała jej w oczy.

– Wyjaśniłyśmy sobie już wszystko… Parę razy w życiu byłam dla niej niemiła, chociaż robiłam to… wbrew sobie – zaśmiała się smętnie. – Ale już nie będę.

Kaśka, Marysia i Eliza wpatrywały się to w jedną, to w drugą z kobiet z otwartymi ustami. Na werandę wszedł Jan Werra.

– Wasze głośne śmiechy mnie rozpraszały i w końcu się zaciekawiłem, czym się tak dobrze bawicie – rzucił, czując na sobie pytający wzrok Felci.

– Opowiadamy sobie takie babskie historie… – Felcia, uśmiechając się, machnęła dłonią. – Chyba to cię nie zainteresuje.

– Ja też przez ponad czterdzieści lat nosiłem su­kienkę, więc kto wie – mrugnął Jan i przysiadł obok Marysi.

– Opowiadamy, co się komu wydarzyło tego lata
– wyjaśniła Anna.

– Oj, ciekawe było to lato… ciekawe. – Jan wciągnął głęboko powietrze i spojrzał na Felcię; ta zgodnnie pokiwała głową.

– Kiedy już przyjechali, a potem pojechali Zalewscy i przeżyliśmy brak paliwa na środku jeziora…
– uśmiechnęła się szeroko Anna, wracając do przerwanej opowieści – …zdarzył się tutaj jeszcze jeden cud. Przyjechał czarny rycerz na srebrnym koniu i piękna księżniczka zeszła ze swojej wieży, i wspięła się wreszcie na… stopnie ołtarza. – Spojrzała na Marysię; ta podniosła brodę w górę, wyprężyła się i już-już otwierała buzię. – Jeszcze nie skończyłam… – Anna położyła palec na ustach. – Niedługo potem odwiedził nas przypadkiem dziadek Wiki, Tadeusz, no i wtedy wszystko to, co już było wcześniej ustalone, pewne, zostało przekreślone. Krysia nagle przestała być moją mamą, Władek bratem, ale… zyskałam nową mamę i nowego brata: Józefę Kuszer i Tadzia, choć okazało się, że on tak naprawdę ma na imię Mieczysław… – Rozłożyła dłonie.

– Ale mimo to Władek z niczego się nie wycofał
– pośpieszyła z uwagą Felicja. – Podtrzymuje wszystkie swoje obietnice, dalej chce sfinansować budowę siedliska, a przede wszystkim chce, żebyś go traktowała wciąż jak brata. – Felcia dotknęła dłoni Anny, a ta opuściła głowę.

Zapadło milczenie. Wszyscy wpatrywali się w Annę.

– Nie zdążyłem go poznać, czego żałuję, ale z tego, co słyszę, to on jest chodzącym dobrem – odezwał się cicho Jan. – Ileż on musiał w życiu przejść? Matka dobrze go wychowała… – Znowu zapadła cisza.

– A na koniec… – Anna uniosła głowę – …przyjechali Dziedzicowie. Będzie nam tutaj Henryk włodarzył i mieszkał razem z całą rodziną. Mam nadzieję, że się wpasują.

– O to akurat się nie martwię. Henryk wprosił się na spacer ze mną… – Kaśka zamrugała oczami. – Nie mówiłam wam o tym, bo nie było kiedy; najpierw się nacieszył, a potem wypłakał. Powiedział, że przy mnie się nie wstydzi. Od czasu kiedy go wytupałam w „Zielonym Dworze”, przypominając mu, że jest Sarmatą, traktuje mnie jak swoją bardzo mądrą, chociaż malutką siostrę. Tak mi powiedział.

– I spójrzcie, że nawet w takim momencie potrafił być bardzo elegancki. Pięknie cię skomplementował… – Anna spojrzała na córkę.

– No właśnie… Wtedy w podzięce uściskałam go strasznie mocno… albo jeszcze mocniej, a on nieoczekiwanie puścił się biegiem za drzewa i przez pięć minut nie chciał wrócić. A potem, za to moje wyściskanie, kolejne pięć minut mnie jeszcze przepraszał. – Kaśka pokazała zęby.

– Bo Henryk ma kindersztubę i zna się na ludziach! – Felcia klasnęła, a Anna i Jan jej przytaknęli.

– Ojejku, tylko wy teraz przestańcie mnie jeszcze podkręcać, bo już robi mi się duszno… – Kaśka powachlowała się dłońmi.

– Jak skończysz się chłodzić, to będzie twoja kolej.
– Anna zmrużyła oczy.

– A ty już skończyłaś? A wycieczka do księstwa z Ryszardem?

– Już raz wam… – Anna zawiesiła głos i wskazała na córkę i wnuczkę – …nie opowiedziałam, więc dzisiaj uczynię podobnie – uśmiechnęła się; Kaśka i Eliza udały smutek. – Jesteście jeszcze małe kozy, jeśli trzeba wam wszystko opowiadać boldem – zaśmiała się i machnęła dłonią.

– No już dobrze, dobrze… – Kaśka potarła czoło.
– Znaczy ja… nie chciałam tu jechać jak cholera…

– Kasiu! – matka skrzywiła się.

– Anno… Homo sum; humani nihil a me alienum puto[1] – poważnym tonem odezwał się Jan. – Myślę, że to słowo oddało doskonale stan ducha Kasi w tamtych dniach.

– Tak było! – Kaśka uderzyła się w piersi. – Ale od poniedziałku wieczór, od trzeciej lampki koniaku u Marysi w szkole, po awarii Żaby, już dobrze się czułam – zachichotała i przybiła sobie z Marysią piątkę.
– Dla mnie najważniejszym wydarzeniem tego lata jest to, że zakochałam się z wzajemnością… – zawiesiła głos i spojrzała matce w oczy – …w pięknej i mądrej kobiecie. – Zmrużyła po kociemu oczy; Annie, Felci i Marysi oczy z kolei rozszerzyły się jak koła. – Miało być przecież szczerze, czego się więc dziwicie… – sama rozłożyła ramiona – …czyżbyście mojej… Elizki nie znały?

– O Boże – Anna głęboko odetchnęła. – Chodźcie tu do mnie, dziewczynki.

Przez kilka chwil trwało potrójne ściskanie się i całowanie.

– Chyba jednak napełnię kieliszki – odezwał się Jan, spoglądając wokół śmiejącymi się oczami.

– To ty jeszcze nie polałeś? – fuknęła na wesoło Felcia.

– To stało się wówczas, kiedy wyskoczyłam do Gdyni, żebyście wy mogły sobie spokojnie porozmawiać.
– Kaśka wskazała głową na matkę i Felcię, a córkę uchwyciła za dłoń. – No, a kiedy wracałyśmy do was z Elizą z Gdyni, poznałam drugi raz w życiu Krzyśka, a niedługo potem… zerwałam z Piotrem. W międzyczasie zakochałam się też w Kaszubach, rzuciłam pracę w Poznaniu, nową znalazłam w Kartuzach i… już
– spuściła powietrze.

– Co i już? – zaprotestowała Marysia, potrząsając końskim ogonem. – Przecież coś jeszcze się stało.

– Stało się, Marysiu… – Kaśka przyłożyła dłonie do policzków; wszyscy wpatrywali się w nią z uwagą.

– No i…?

– Teraz przygotowuję głowę, oczyszczam ją, bo to sprawa raczej… poważna, więc nie można tak pochopnie. – Kaśka spojrzała przeciągle na Marysię.

Anna i Eliza uśmiechnęły się do siebie; Felcia i Jan uczynili podobnie. Kaśka kolejny raz powachlowała się dłonią.

– Teraz ty – potrząsnęła Marysię za ramię.

– Ale co ja?

– To samo co ja, a wcześniej Felcia i mama – odparła Kaśka.

– Ja… cóż, ja w czerwcu myślałam, że lato przeleci, a ja dalej będę sama. To znaczy z Klausem, ale sama
– zatrajkotała Marysia i dla animuszu po swojemu potrząsnęła końskim ogonem. – To wszystko przez was… – Wskazała palcem na Annę, potem na Kaśkę i zakończyła na Elizie.

– Co przez nas…? – roześmiała się Kaśka.

– Wszystko! Tak, a dokładniej dzięki wam. Jak ja lubię takie katastrofy, awarie… Tfu, co ja gadam.

– Ale akurat dwie tego lata miały dla ciebie dobry koniec – uśmiechnęła się Anna.

– Tak… teraz mi dobrze. Dzieci szczęśliwe, znalazły z Klausem wspólny język, teraz też muzykują, więc ja… hyc do was! – zaśmiała się perliście. – Mam ci ja Klausika w swoim domku – zapiszczała.

Wszyscy teraz przenieśli wzrok na Elizę.

– No… – zachęciła ją Felcia.

– A ja co? Dostałam się na studia, gdzie chciałam, byłam na wolontariacie, gdzie chciałam, spakowałam się już do Gdyni i od jutra będę studiowała tam, gdzie chciałam. – Spojrzała na mamę.

– No mów, mów – zachęciła ją Kaśka.

– Ale co jeszcze? Aha! Poznałam Wiczkę, jej rodziców i dziadków, Mroza, no a tutaj… – zatoczyła ramieniem łuk i uśmiechnęła się do Felci – …będzie moja baza w czasie studiów. Z tego się najbardziej cieszę, bo inne rzeczy miały prawo się zdarzyć, ale ta jest nieprawdopodobnie cudowna i nie ma mowy, żebym z niej zrezygnowała.

Felcia otwarła ramiona, a Eliza wpadła w nie z impetem.

– Zawsze cię tutaj podkarmię, ptaszynko. – Felcia otarła palcami zawilgotniałe oczy. – Tylko masz często przyjeżdżać. – Pogroziła na niby, a Eliza potwierdziła skinieniem głowy.

– Ale o czymś chyba jeszcze zapomniałaś? – Kaśka spojrzała kocim wzrokiem na córkę. – No…?

– Jeśli idzie ci o tego kartuziaka strzyżonego na jeża, o Igoria… – Eliza uśmiechnęła się – …to musi mieć się na baczności. Ze mną nie pójdzie mu tak łatwo, jak mu się wydaje. Nie, nie, nie. Chociaż zadatki ma…

Od śmiechu kobiet i Jana weranda aż zadygotała.

Kiedy wreszcie się uciszyło, Jan chrząknął.

– To ja też muszę coś opowiedzieć, bo jak wszyscy, to i dziadek – uśmiechnął się niepewnie; Felcia wcisnęła się w oparcie, zaś pozostałe kobiety spoglądały na niego zachęcająco. – Jeszcze na początku lipca myślałem, że Pan Bóg pogniewał się na mnie na zawsze za to, że odszedłem z zakonu. Ale ja Go przecież nie porzuciłem, tylko zmieniłem nieco stan… skupienia – uśmiechnął się. – Mimo że długo Mu to wszystko tłumaczyłem, wyglądało jednak, jakby się pogniewał – zamyślił się.
– To znaczy, tak myślałem… I nic nie pomagało, że pracowałem więcej, by zapomnieć o samotności. Budziłem się w nocy i czułem każdą mijającą sekundę… – Uderzył się kilka razy w klatkę piersiową, aż zadudniło; Felcia zakryła dłonią oczy. – Ten stan trwał ponad rok… – przerwał na chwilę. – Kiedy znalazł mnie Maciej, byłem w szoku. Nie umiałem się pozbierać, nie wierzyłem we własne szczęście. Był bardzo pokojowo do mnie nastawiony, a ja sobie niegdyś wyobrażałem, że gdyby się coś takiego przypadkiem zdarzyło, byłaby to strasznie ciężka rozmowa. Już na wstępie mnie zaskoczył. Powiedział wówczas, że robi to dla kobiety, która jest aniołem. Nic mi więcej nie powiedział, chociaż mógł; ja go nie pytałem, bo byłem zbyt spięty. Teraz, kiedy tutaj trochę pobyłem, nie dziwię mu się ani trochę. – Jan przeniósł wzrok na Kaśkę i przez chwilę wpatrywał się w nią z nabożeństwem.

Felcią wstrząsnęło szlochanie; Jan poderwał się ku niej.

– Przepraszam cię jeszcze raz za te wszystkie lata, Felu… – Przytulili się; zrobiło się cicho. – Wam, Anno, Kasiu, Elizo i Marysiu, dziękuję, że jesteście z nami
– odezwał się po chwili; Felcia pokiwała głową, ocierając łzy. – Nie opuszczajcie nas i tego wzgórza. To wszystko się wydarzyło tylko dzięki wam. – Wzruszony otarł oczy chusteczką.

– A czy wy nie jesteście czasem głodni? – Felcia nieoczekiwanie wstała, zakręciła spódnicą i klasnęła w dłonie. – Pomożecie mi, dziewczynki? – Zaprosiła gestem Kaśkę i Elizę.

– Idziemy wszyscy. My też pomożemy – zaśmiała się Anna.

*

Kolacja upłynęła w dobrym humorze. Wcześniej Felcia oganiała się od każdego, kto chciał jej jakoś pomóc, wyręczyć w przygotowaniach. Wreszcie dostała ataku śmiechu i opadła na krzesło.

– A róbcie sobie wobec tego sami, co chcecie i jak chcecie.

Kiedy wreszcie stół został nakryty, a półmiski z pokrojonym chlebem, wędliną, pomidorami i serami ozdobiły go pośrodku, pokiwała głową z uznaniem.

– No, super! Moglibyście zawsze to robić, ale dałam się odgonić tylko dzisiaj. Od jutra będą tutaj stały widły i będę nimi dźgać, gdzie i kogo popadnie, jeśli ktoś się zbliży – zaśmiała się. – To moja robota i ja ją uwielbiam.

Po kolacji wszyscy ponownie wyszli na werandę. Anna owinęła się wełnianym szalem, bez którego wolała wieczorami nie pojawiać się ani tutaj, ani na swoim tarasiku. Słońce skryło się już za Bytowem i szybko zaczęła zapadać szarówka. Nikomu nie chciało się mówić; głośne rozmowy i śmiechy, którymi była przesycona kolacja, ucichły. Wszyscy wpatrywali się w zachodni horyzont i niebo ponad nim, na którym niewielkie chmury służyły do zabawy w chowanego pojawia­ją­cym się z wolna gwiazdom. Rechot żab nie był już dzisiaj tak donośny jak jeszcze kilka, kilkanaście dni temu, a ciszę raz po raz przeszywało cykanie świerszczy.

– Czy widzicie tę jasną gwiazdę na wprost werandy? – odezwała się cicho Eliza.

– Gdzie ona jest? Która? – padły pytania.

– Najjaśniejsza, na wysokości gdzieś tak… trzydziestu stopni nad horyzontem – Eliza wskazała ramionami kąt i kierunek.

– Aha, aha! – rozległo się.

– To jest Arktur, najjaśniejsza gwiazda północnego nieba – powiedziała Eliza z nutą przechwałki.

– A skąd ty, dziecko, wiesz takie rzeczy? – Kaśka podniosła oczy w górę.

– A wiecie, ile Wika i Olek wiedzą o gwiazdach?

– Olek? – spytała Anna.

– No Olek, tato Wiki… ale ostatnio się pomylił, bo powiedział, że ta tutaj nazywa się Altair, a to jest jednak Arktur; należy do gwiazdozbioru Wolarza.

– A ty jak to wykryłaś, malutka? – wtrąciła pytanie Felcia.

– Bo jak mi wtedy, na jego imieninach, tyle naopowiadali o gwiazdach, to pożyczyłam od Wiki książkę i czasami ją przeglądam.

– No, a ten… drugi, druga…? – Anna zamachała dłonią.

– Altair też jest bardzo jasną gwiazdą, tyle że w gwiazdozbiorze Orła. U nich ją trochę może widać, chociaż tam dużo drzew. Nie to, co u nas…

– O, jak ładnie powiedziałaś – zachwyciła się Felcia.

– Dawno już polubiłam, Felciu, tak mówić. Ja pierwsza!

– Wiem, tak było.

– A wiecie, że ten Arktur jest sto dziesięć razy jaś­niejszy od słońca?

– No, nie mów… – odezwała się z niedowierzaniem Marysia. – Ale to dziwne, on jakoś w oczach… jaś­nieje.

– Bo robi się coraz ciemniej – zachichotała Kaśka.

Znowu zapadła cisza. Wszyscy przypatrywali się Arkturowi, który był coraz jaśniejszy i zaglądał ciekawsko do wnętrza „Iskierkowej” werandy.

– Czy ja wam kiedyś mówiłam, że dolina pod naszym wzgórzem nosi nazwę Rusland? – przerwała ciszę Felcia i spojrzała na poznanianki; wszystkie pokręciły przecząco głowami. – Ona daje nam życie, bo tam jest źródło doskonałej wody. Kiedyś, gdy się chodziło po nią, a na zboczu leżał jeszcze śnieg albo był lód, nieraz pojechało się dupskiem w dół, a wiadro puste. I znowu trzeba było schodzić na dół napełnić wiadro.

– No, a w kranie wody nie było…? – Anna spojrzała na Felcię.

– Nie wiem, bo… kranu nie mieliśmy – zachichotała Felcia. – Była studnia, ale wodę miała gorszą. Tam po wodę chodzili także inni ludzie ze wsi. Gospodarz, którego rodzina od pokoleń tam gospodarzy, ma od wielu lat stawy hodowlane. To te oczka wodne w głębi, widoczne za moim stawem.

– A od czego wzięła się nazwa Rusland? – spytała Eliza.

– A bo ja wiem? – Felcia wzruszyła ramionami.
– Muszę kiedyś spytać się Feliksa, może on wie…

Ponownie wszyscy zamilkli.

Z łąk nadchodziło falami cykanie świerszczy, a czas pomiędzy nimi wypełniał tylko szum drzew.

– Tak tu cicho o zmierzchu… – rzuciła Anna; Jan Werra spojrzał na nią badawczo.

– Pamiętam… – pokiwał głową.

– Ale ja tego nie powiedziałam celowo, nie chciałam. – Zatrzepotała dłońmi Anna.

– Ale dobrze powiedziałaś – wtrąciła Felcia.

– Był kiedyś taki film, właśnie o takim tytule jak te moje słowa, radziecki film… – Anna spojrzała na Jana, który znowu pokiwał głową. – Film wojenny, okrutny, ale momentami cudowny, poetycki. Bohaterkami były kobiety żołnierze. Kończy się tragicznie, bo wszystkie giną, a ostatnie sceny filmu dzieją się na bagnach, wśród cykania świerszczy, szumu drzew, w przejmującej ciszy. Takiej jak teraz, tutaj. Dziewczyna jest pochłaniana powoli przez bagno. Nie miałam siły wyjść z kina… – Pokiwała głową. – Rosjanie potrafili kręcić cudowne filmy – dodała cicho, a Jan znowu przytaknął.

– I od razu takie skojarzenie? – zdziwiła się Kaśka.

– Tak mi się tylko niechcący powiedziało, ale Jan na mnie spojrzał i natychmiast zrozumiałam, że on też zapamiętał.

– Ja tam na takie smutne filmy nie chodziłam. W ogóle do kina nie chodziłam – zachichotała Felcia.
– Żeby za własne pieniądze iść do kina i tylko się bać, przeżywać, albo nawet płakać? Ale pamiętam taki ruski film, co się na nim śmiałam bez przerwy, do łez. Po wojnie objazdówka z nim do nas przyjechała. Dużo śpiewu i ładna muzyka… Że świat jakiś taki wesoły, czy coś.

– Miał tytuł: Świat się śmieje – poprawił Jan. – Piękna przedwojenna komedia muzyczna, na wzór amerykańskich musicali. Wiem, że byłaś na nim, bo ja siedziałem kilka rzędów za tobą.

Felcia odwróciła się raptownie w jego kierunku.

– To dlaczego do mnie nie podszedłeś, nie usiadłeś obok?

– Bo wówczas jeszcze za mną nie patrzyłaś – roześmiał się Jan.

– W takim razie musiało to być przed pięćdziesiątym rokiem – zawtórowała mu radośnie Felcia.

Weranda wypełniła się śmiechem.

Gaudeamus[2] Eliza

E liza już któryś raz spojrzała na matkę zdziwiona. Nie zareagowała jeszcze słownie, bo nie była pewna, czy wszystko, co dotąd mówiła, było na poważnie, czy tylko żartowała.

– …i pamiętaj, żeby wracać do domu, zanim się ściemni, a w ogóle to z chłopakami uważaj, żeby cię tam czasem ludzie nie wzięli na języki – dokończyła przemowę Kaśka.

Elizie oczy otwarły się szeroko – matka była całkiem poważna, a więc mówiła to wszystko na serio.

– …i pierz codziennie majtki, a w ogóle trzymaj się Wiki… Chyba jeszcze o tym zapomniałaś – rzuciła poirytowana.

– Dobrze wszystko łapiesz. – Kaśka pokiwała głową. – To też, a szczególnie to pierwsze.

– No nie! Kobieto, ja tam nie jadę na kolonie, ale dzisiaj już tak na poważnie rozpoczynam własne życie! – zawołała; Kaśka aż się wzdrygnęła. – Miałaś szansę opowiedzieć mi coś miłego… no, choćby o przyrodzie. Jak ślicznie się ścieli mgła po polach i łąkach, jak słoneczko przez nią prześwituje, jakie kolorowe są drzewa i jak pięknie się odbijają w wodach jezior… Ale nie! Ty o praniu majtek – Eliza zirytowała się nie na żarty.

– O majtkach to ty powiedziałaś…

– Bo ty już prawie przy nich byłaś!

– Ależ córcia. Chciałam ci tylko przekazać pewne zasady…

– Dlaczego matki muszą mieć tak krótką i selektywną pamięć? – Eliza pokręciła z dezaprobatą głową; Kaśka podrapała się po czole i zmarszczyła nos.

– Córeczko, nie gniewaj się, przecież ja to dla twojego dobra – uśmiechnęła się niepewnie Kaśka.

– A pamiętasz jeszcze, że my na ogół kłócimy się o to, co ty nazywasz zasadami, a ja wtrącaniem się w moje sprawy?

– No już dobrze, dobrze…

– A co do majtek…

– Ale to ty o nich zaczęłaś – Kaśka przerwała córce i strzeliła wesoło oczami.

Zaśmiały się obie. Przez chwilę były cicho; Kaśka podkręciła nieco głośność odtwarzacza. Gdy ruszyły z Parchowa, puściła Voyagera Oldfielda, bo jakoś wydał jej się najstosowniejszy na dzisiaj.

– Dobrą muzykę wybrałaś – pochwaliła Eliza i pokiwała głową. – Tyle tylko, że ją niepotrzebnie zakłócałaś – dodała.

Przez chwilę obie milczały.

Jechały przez Borucino uroczą, pełną zakrętów szosą. Przed nimi wyrosły białe zabudowania stacji meteorologicznej Uniwersytetu Gdańskiego, dzisiaj już uczelni Elizy. Latem zawsze spacerowało wzdłuż szosy wielu wczasowiczów, a także studentów. Na odcinku drogi wiodącej przez groblę z obu stron po­łyskiwały lśniące wody jezior: z prawej Raduńskiego Górnego, z lewej Raduńskiego Dolnego. W wodzie przeglądały się przydrożne, cudownie kolorowe drzewa.

– A wiesz, że z tymi drzewami to masz rację? – Kaśka mrugnęła i uśmiechnęła się przepraszająco.

– W naszym Parku Sołackim jesień jest piękna, taka w pigułce, a tutaj cały czas ją widać. A kiedyś nie lubiłam podziwiać widoków… Trzy miesiące i tyle mi się pozmieniało… – Spojrzała na matkę.

Tuż przed dziewiątą były na Kamiennej Górze. Miłe przywitanie z gospodarzami.

– Bardzo się cieszymy, że Eliza będzie tutaj mieszkać. Czasami kupi nam ciasteczka w „Arkadii”… – rzek­ła gospodyni i zmieszała się po tych słowach.

– A to dobra cukiernia? – uśmiechnęła się dziewczyna.

– W Gdyni chyba najstarsza, no i blisko nas. Wystarczy tylko zejść na dół i już. To ulica Lipowa, a właścicielką jest pani Deręgowska – pani Franciszka podkreśliła nazwisko.

– Od powojnia ulica nosi nazwę Pierwszej Armii Wojska Polskiego – sprostował jej mąż. – Ale starzy gdynianie i tak mówią po staremu.

– Deręgowska…? Tak samo nazywała się tancerka z Opery w Poznaniu, koleżanka Luby Maćkowiak.
– Kaśka spojrzała na Elizę. – Może dzisiaj kupię tam sobie coś słodkiego do pracy?

– Ci z cukierni też są chyba z Poznania … – dodała pani Franciszka. – Świat jest jednak mały, dopytam ich jeszcze kiedyś. Zdecydowaliśmy, że damy Elizie ten pokój, w którym mieszkałyście na początku lata – starsza pani zmieniła temat i uśmiechnęła się.

– Ojeju, super – pisnęła Eliza.

– Ale stracicie państwo na wynajmie, to taki duży pokój – Kaśka nie kryła zaskoczenia.

– Jeśli mamy gwarancję, że będzie mieszkać przez prawie cały rok akademicki, to nam się to opłaca. Chociaż to duży pokój, może mieszkać sama, albo dobrać sobie jakąś koleżankę. Jak będzie chciała – dopowiedziała pani Franciszka.

Pan Antoni złapał za dużą torbę, ale po chwili puścił jej ucho.

– Chciałem pomóc… ale nie dam rady – westchnął.

Kaśka i Eliza wniosły na raty bagaże na górę.

– Mamuś, ale super – powtórnie zapiszczała Eliza, ściskając Kaśkę, kiedy zostały same. – Będę mogła wychodzić na taras. Hura! – wykrzyknęła stłumionym głosem. – Dobrze, że lornetkę zostawili. Jeden pokój mi wystarczy… – zaśmiała się.

– Zazdroszczę ci… – Kaśka zmrużyła oczy. – Tylko pamiętaj, córcia, telefon zawsze przy sobie…

– Zaczynasz znowu?

– No dobrze, dobrze.

– Wiesz co, ty już jedź, a ja sobie wszystko sama zorganizuję.

– Ale ja ci pomogę… Napisałam Robertowi, że będę na dwunastą.

– Nie, nie! Jedź, niech się sama nacieszę. – Eliza uścisnęła mamę i bezceremonialnie łapiąc ją pod ramię, poprowadziła do drzwi. – Pa!

Kaśka popatrzyła na radosną córkę i zrezygnowana machnęła dłonią.

– Jeszcze tylko ich popytam, jak najłatwiej zjechać do „Arkadii”… W takim razie pa, córeczko.

Gdy tylko za Kaśką zamknęły się drzwi, Eliza z rozpędu rzuciła się na łóżko.

– Tego się nie spodziewałam! Hura! – Załomotała piętami po pościeli.

*

Kwadrans przed jedenastą dotarła do budynku uczelni. Tuż przy wejściu wpadły na siebie z Wiką. Otaksowały się wzrokiem.

– Obie jesteśmy znowu ubrane na szaro – zaśmiała się Wika.

– Bo jesteśmy szare i do tego niezwykle oszczędne myszki – potwierdziła wesoło Eliza.

– No tak, czasami zapominam, że w moich żyłach płynie przecież połowa „ziemniaczanej” krwi… – Wika zmrużyła oczy.

Uroczystość inauguracji roku akademickiego w auli uczelni spodobała się Elizie. Żadnej zbędnej podniosłości czy sztuczności. Owszem, było dostojnie, a kadra naukowa wydziału w galowych szatach dodawała splendoru. Szczególnie nobliwie wyglądał dziekan z wielkim łańcuchem na szyi. W czasie kiedy podziwiała kolorystykę biretów i kołnierzy siedzących na podwyższeniu naukowców, zabrzmiało Gaudeamus igitur. Wszyscy wstali. Nucąc pieśń, której słowa nie wiadomo skąd znała, próbowała określić jakąś nazwą dziwny odcień biretów i kołnierzy. Kiedy pieśń wybrzmiała, nie zdzierżyła i nachyliła się do ucha Wiki.

– Te birety… no wiesz, to jest jakiś brąz czy co?

– Cicho teraz bądź… – syknęła Wika; Elizę bardzo zdziwiło, że Wiki nie zainteresowała ta sprawa.

Na mównicę wstąpił dziekan. Wygłosił krótkie, treś­ciwe, a jednocześnie ciepłe przemówienie powitalne, szczególnie dla takich jak ona, rozpoczynających naukę studentów. Potem nastąpiło wręczenie indeksów. Swój otrzymała z rąk doktora Szarego, którego poznała na egzaminach. Uśmiechnął się do niej całą twarzą.

– No, to jak będzie z tymi… z Wildy? Polubisz ich kiedyś trochę?

– Jednego takiego stamtąd… – zmrużyła oczy – …doktora, już bardzo lubię.

Doktor Szary roześmiał się i uścisnął mocno jej dłoń.

– Najlepszego… Wpadnij do mnie, jakbyś chciała się w czymś poradzić… – szepnął – …albo bez powodu, to pogadamy choćby o Poznaniu – mrugnął; Eliza dyg­nęła.

Kiedy wszyscy ponownie zajęli miejsca, zapowiedziano wykład inauguracyjny. Na mównicę wkroczył dziarsko profesor Maciej Skierka.

– Brawo! – wyrwało się nieoczekiwanie z ust Elizy i natychmiast zasłoniła je dłonią.

Obecni w auli jak na komendę odwrócili się. Profesor Skierka poprawił okulary i też spojrzał w jej kie­runku.

– Parchowo górą… – rzucił i uśmiechnął się; doktor Szary siedzący za stołem spoglądał na przemian to na Elizę, to na profesora. – Za aktywność podczas pierwszego wykładu ocena pięć. Poproszę o indeks – dodał wesoło profesor Skierka; aula gruchnęła śmiechem. – Jeśli już tylko moje podejście do mównicy tak się spodobało, to jakiż będzie aplauz na zakończenie wykładu…?
– Rozłożył zabawnie ramiona; znowu wybuch śmiechu.

– Ale dałaś czadu! – Wika pacnęła dłonią w kolano Elizy.

– Sama nie wiem, jak to się stało! – Eliza śmiejąc się, wzruszyła ramionami.

Po wykładzie inauguracyjnym grupa, w której były obie z Wiką, zgromadziła się na dziedzińcu. Skrzykiwał grupę Zenek, który już na egzaminach dał się poznać jako dobry organizator.

– Dałaś niezły występ… – huknął w jej kierunku, gdy uznał, że zebrali się już prawie wszyscy.

– Ale to naprawdę mi się wyrwało – tłumaczyła się ze śmiechem Eliza.

– Dobra, dobra… Słuchajcie, kochani! Dopóki się jakoś nie poznamy, ja będę załatwiał w imieniu grupy sprawy na uniwerku, bo lubię takie działania, a zastępować mnie będzie Eliza, jako że dała się dzisiaj poznać władzom wydziału. Co wy na to? – zaśmiał się.

– Jasne, dobra, okej! – rozległo się.

– To skąd ty właściwie jesteś, z Parchowa…? Na
egzaminach mówiłaś, że z Poznania – spytała drobna blondynka Kasia.

– Jedno i drugie jest prawdą – uśmiechnęła się Eliza. – Teraz już mieszkam w Parchowie… – spojrzała na Wikę, a ta skinęła głową – …ale na egzaminy przyjechałam z Poznania. Widziałam, że Szaremu coś się nie zgodziło, bo głowa mu latała w obie strony: do Skierki i do mnie.

– Dobra, pogadamy jak usiądziemy… To co, robimy dzisiaj małą inaugurację jak po egzaminach? – ni to spytał, ni zakomenderował Zenek. – Proponuję „Erin”. Widzę, że nie ma innych propozycji, więc naprzód.

Kilka osób wymówiło się, ale większość pociągnęła za Zenkiem. Ruszyli w kierunku Domu Marynarza. Zenek delikatnie objął Elizę ramieniem.

– Rozumiem, że ze Skierką znasz się dobrze – zagadał.

– Znamy się dobrze obie. – Wskazała na Wikę. – Ja mieszkam w Parchowie u jego matki, a Wika co i rusz tam bywa. – Eliza wyswobodziła się z Zenkowego objęcia.

– No dobra. To meteorologię mamy obstawioną!
– krzyknął Zenek, obracając się do tyłu. – Ale zauważyłem, że znasz się też z tym doktorem, który na egzaminach był w komisji.

– Znasz… to za dużo powiedziane. To doktor Szary, on jest z Poznania. Zgadaliśmy się przypadkiem na rozmowie kwalifikacyjnej, a dzisiaj sam do mnie za­gadał.

– Wiele osób to widziało i słyszało, więc gdybyśmy z nim mieli na pieńku, to wiadomo kto będzie u niego załatwiał sprawy – mrugnął Zenek. – Słuchajcie! – znowu obejrzał się do tyłu. – Jutro mamy zajęcia od dziesiątej, więc bądźcie kwadrans wcześniej, to zrobimy sobie wstępną listę, kto jeszcze kogo zna. Wszystko może się przydać.

– Widzę Zenek, że z „Erinem” tworzy nam się taka świecka tradycja – wykrzyknęła Kasia.

– To jest ten lokal, gdzie byłaś wtedy z mamą na tańcach? – Wika spytała półgłosem Elizę; ta skinęła głową.

– No nie. To ty chodzisz z matką na tańce? – zaśmiał się gruby Grzegorz.

– Gdybyś ją zobaczył, to byś się zdziwił… – zgasiła go Wika.

– Co prawda to prawda, ale twoje niedoczekanie
– zachichotała Eliza.

– Byłaś w „Erinie” na tańcach? – Zenek spojrzał ponownie na Elizę.

– Przypadkiem tego wieczoru po egzaminach…

– Przypadkiem… z matką… To może jeszcze Portsmouth był?

– A żebyś wiedział, że był. Świetna zabawa.

– Ja też miałem wtedy pójść, ale po piwie zbyt długo drzemałem i przepadło – zaśmiał się.

– Żałuj, bo to był niezapomniany wieczór… – Eliza przymknęła oczy.

– To może byli ci z Wysp… bo szantymen kiedyś zapowiadał.

– Właśnie to mam na myśli. Najpierw był Portsmouth, potem szkocka kobza Grega, a jeszcze potem cudowny śpiew Susan, a do tego muzyka Oldfielda i jeszcze koktajl z ciemnego piwa irlandzkiego z rumem i syropem klonowym – cedziła Eliza, a z każdym jej słowem oczy Zenka robiły się coraz większe. – I potem jeszcze cudowny spacer… aż na Kamienną Górę.
– Klepnęła go w ramię.

– Bożesz, co ja straciłem. Glany miałem przygotowane, chustkę zieloną pod szyję zdobyłem, miałem nawet pomarańczowego t-shirta… Aleś mnie zdołowała. I jeszcze ci z Wysp! – jęknął Zenek. – Tylko ten Oldfield… – rzekł, kręcąc z dezaprobatą głową.

– To właśnie dzięki niemu ten wieczór był taki fajny. A czy wiesz, że najbardziej znane wykonanie Portsmouth jest właśnie jego?

– Poważnie? Ja lubię szanty, no i lubię też hard rocka, ale Oldfield… – wykrzywił się.

– Powinieneś go posłuchać.

– No, skoro ty tak mówisz, to może spróbuję…

Ani się obejrzeli, kiedy doszli do „Erina”. Wika próbowała się wycofać, ale Eliza ją przytrzymała.

– Pół godziny możemy poświęcić… – szepnęła jej na ucho – …trzeba się z grupą zadzierzgnąć – powiedziała nieco głośniej.

– Podoba mi się to określenie. Będziemy zadzierz­giwać! – Zenek powtórzył okrzykiem ostatnie słowa Elizy.

Sprawnie rozsiedli się w części irlandzkiej, bo Eliza powiedziała, że tutaj się bawiła. Kiedy przyszła kelnerka, było sporo przekrzykiwań, ale najbardziej zdumiało Elizę to, że Zenek zamówił sobie… coca-colę.

– A dlaczego nie piwo? – spytała go.

– Nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć, a po piwie znowu mogę coś fajnego przespać – mrugnął i roześmiał się.

*

Po kilku dniach, w trakcie jednej z przerw pomiędzy zajęciami, Eliza wpadła na Aleksa o „powłóczystym spojrzeniu”, z którym poznała się w lipcu podczas jazdy autobusem na egzaminy.

– Ooo! – wykrzyknął zachwycony. – Jak ty, Eliza, ślicznie wyglądasz… – Oparł delikatnie dłonie na jej ramionach. – Duża zmiana, ale jednak cię poznałem. Już od kilku dni marzyłem, żeby cię spotkać, ale… mieliśmy sporo zajęć wyjazdowych. Cóż za oczy…
– nie dawał jej dojść do słowa. – Piękna byłaś w czerwieni, ale dopiero ta czerń podkreśla ich piękno i głębię… – Ogarniał ją swoim powłóczystym spojrzeniem, na przemian to odsuwając, to przysuwając się do niej.

– Czyli to była prawda, że tutaj studiujesz… – rzuciła, bo nic innego nie przyszło jej do głowy, i zmrużyła oczy.

– Powiedz mi tylko, w której sali macie kolejne zajęcia, a ja pojawię się pod nią na przerwie – powiedział ciszej.

Eliza poczuła, że jego długie ciemne rzęsy bez jakichkolwiek zahamowań omiatają ją, jak wówczas w autobusie, wzdłuż i w poprzek ciała.

Ich aksamitny dotyk, mimo iż tylko wirtualny, wywołał w niej prawie dreszcze. Okręciła się raptownie, jego ramiona opadły.

– Aleś ty szybka i zwinna – niezrażony szeptał dalej, nie zaprzestając obrzucania jej uwodzicielskim spojrzeniem. – Widzę, że teraz się spieszysz, ale może po południu wypijesz ze mną kawę.

– No, nie wiem… – nieudolnie usiłowała się wy­kręcić.

– To ja zdecyduję za ciebie… O której kończysz?

– Nie, nie. Może lepiej późnym popołudniem, pod wieczór, gdzieś…

– Nie śmiałem marzyć… – szepnął teatralnie i przymknął oczy.

– Nie znam jeszcze dobrze Gdyni, ale może gdzieś tutaj, niedaleko…

Teraz ona przymknęła oczy, żeby się skupić. Po co ja to robię! – krzyknęła na siebie w myślach. Przecież on jest… on jest… – otworzyła oczy. On dalej stał tuż obok i wpatrywał się w nią intensywnie; delikatny, zniewalający uśmiech błąkał mu się po twarzy.

– Pomogę ci, Eliza. Skoro niedaleko, to czy może być przy Urzędzie Miasta, pomiędzy zegarem a drzwiami wejściowymi?

– Doskonale, wiem, gdzie to jest.

– A godzina osiemnasta, czy to nie będzie dla ciebie zbyt późno?

– To będzie akurat, bo kończę o szesnastej i zdążę się jeszcze ogarnąć – uśmiechnęła się. – Lecę!

Aleks nachylił się ku niej i musnął ustami jej policzek.

Pobiegła galopem schodami w dół. Zatrzymała się dopiero, kiedy minęła pierwsze piętro. A dokąd ja w ogóle pędzę? Miałam przecież pójść do dziekanatu; wszystko mi pomieszał. Ze mną chyba jest coś nie tak. Długo pocierała czoło, aż poczuła ból skóry.

*

Usiedli przy kawiarnianym stoliku. Eliza przyglądała się widokowi za oknem, oświetlanemu przez lampy. Ruch na ulicy bocznej od Świętojańskiej był prawie żaden. Samochody parkowały już zapewne na noc, ci, co mieli w pobliżu coś załatwić, to załatwili, nikt poza mieszkańcami nie zapędzał się w tę stronę. Ale po co ja się z nim w ogóle umówiłam…? Zmarszczyła nos i przeniosła oczy na Aleksa; jak zwykle czekało ją uwodzicielskie spojrzenie.

– Ładnie tu… chociaż pustawo – uśmiechnęła się.

– Czekałem, aż otaksujesz przedpole – odwzajemnił uśmiech. – Chciałaś pewnie ocenić, dokąd cię wyprowadziłem, co?

– Przytulnie tu – odparła wymijająco.

– Pijasz o tej porze kawę? – spytał.

– Tak późno w zasadzie nie, ale dzisiaj zrobię wy­jątek.

– Dwie kawy i dwa ciasteczka, ale bez kremu
– uśmiechnął się do kelnerki, która pojawiła się szybko przy ich stoliku.

– Szarlotka czy serniczek, a może… – Panienka spoglądała przymilnie na Aleksa.

– Dla mnie szarlotka – powiedziała Eliza.

– To i dla mnie – dodał Aleks. – A może lampeczkę wina…? – Spojrzał pytająco na Elizę; zaprzeczyła ruchem głowy.

Włożyła dłoń do torebki wiszącej na oparciu i wyszukała komórkę, bo poczuła jej wibrację. Zerknęła na wyświetlacz. Mama.

– Czekasz na jakiś telefon? – zaciekawił się Aleks.

– Nie, po prostu mam doskonałą intuicję.

– Ty w ogóle jesteś doskonała… – Szybkim, ale delikatnym ruchem przykrył jej dłoń swoją.

Takich słów i tego gestu się nie spodziewała, jednak nie było jej to niemiłe. Patrzył na nią zza swoich długich rzęs i z delikatnym uśmiechem błąkającym się po twarzy, a ona przyglądała mu się lekko zmrużonymi oczami. Z głośnika płynął śpiew Jennifer Rush.

– Podoba mi się ta piosenka – powiedziała cicho.

– Poważnie? Ta piosenka ma już przecież tyle lat…

– Ale jest doskonała. – Wyzwoliła rękę spod jego dłoni.

– Wolę raczej coś mocniejszego.

– Ja lubię każdą dobrą muzykę, niezależnie ile ma lat. Wsłuchaj się w słowa… – Wykonała ruch kciukiem w kierunku głośnika; zamilkł posłusznie.

Na stoliku pojawiła się kawa i ciastka. Eliza ucieszyła się, że będzie miała czym zająć ręce. Przez moment zobaczyła w myślach zeszyt i książkę do matematyki. Otrząsnęła się.

– Zimno ci, Eliza? – spytał ją i jakimś cudem znowu dotarł do jej dłoni; potrząsnęła przecząco głową.

– Nie, ale miałam wrażenie, jakby coś przeleciało mi po plecach… – skłamała.

– Słowa tej piosenki rzeczywiście są piękne. Nie wsłuchiwałem się w nie nigdy… Czuję, że będę mógł się od ciebie sporo nauczyć.

Spojrzała na niego przenikliwie, bo nie wyczuła w jego słowach fałszu, ale nie pasowały one do wcześ­niej wygłoszonego poglądu na temat muzyki.

– Wiem, co sobie pomyślałaś – ubiegł ją. – Mam taki mechanizm, że jeśli słyszę jakieś ramoty… o! przepraszam cię! – Pogładził ją delikatnie po dłoni. – Masz taki dar przekonywania… że chyba zmienię pogląd na muzykę.

– Nic na siłę – zaśmiała się, ale poczuła się mile połechtana.

– Masz rację. Na początek nie będę natychmiast przełączał radia w poszukiwaniu innej muzyki, albo przesuwał odtwarzacza do ulubionych utworów.

– No, no… – uśmiechnęła się filuternie.

Albo z ciebie taki cwaniak, albo… taki naprawdę jes­teś – pomyślała.

– Wyczuwam w twoim wzroku pewną niewiarę…
– Wykonał obronny gest dłońmi, ale nie przestał się uśmiechać.

Bożesz! On jest niebezpieczny… czyta w moich myślach. Takie doświadczenie, czy też wyuczył się tego? Zmarszczyła czoło i nos.

– Drugi raz mam wrażenie, że… – zaczęła.

– Nie, proszę cię, nie kończ. Pomogę ci. Są takie chwile, ale myślę, że również i takie osoby, które ułatwiają mi nadążanie za ich tokiem myślenia… – zamilkł i wpatrywał się w nią badawczo.

Czy ty jesteś szarlatanem…? Eliza nie wiedziała, co myśleć, ale postanowiła wysłuchać go do końca, zwłaszcza że jego powłóczyste spojrzenia robiły na niej coraz większe wrażenie. W myślach pojawiła się jak błyskawica poważna twarz Igora; przymknęła oczy.

– Proszę cię, mów dalej – poprosiła po chwili.

– Mama jest psychologiem i ma w domu wiele książek…

– Aha!

– To nie tak prosto – roześmiał się. – Nigdy bym się do książki z psychologii nie dosadził… bo się dosadziłem… gdyby nie Mel Gibson.

– Jak to?

– W ubiegłym roku byłem z rodzicami w kinie…

– No nie mów!

– Czasami lubiłem z nimi chodzić, ale w domu mamy hyzia na punkcie Gibsona. To znaczy mama się w nim kocha, tata to znosi, ale ponieważ przypadkiem też lubi jego filmy, to rozwodu nie ma – zaśmiał się głośno.
– Kupowała gdzie mogła kasety z jego filmami, ma chyba wszystkie. No, to ja siłą rzeczy też go polubiłem. Oglądałaś Teorię spisku?

– No… może…

– Facet jest taksówkarzem, a w domu wszystko trzyma pod kluczem, zabezpiecza kłódkami – spoważniał. – Gra tam także Julia Roberts.

– Raczej nie pamiętam… ale Pretty Woman z nią, tak – uśmiechnęła się; Aleks musnął jej twarz aksamitnym spojrzeniem i machnął dłonią.

– Wróćmy do Mela… Jestem jego fanem od Teorii spisku. Genialny film, ale chcę powiedzieć o innym filmie, tym, na który w ubiegłym roku poszliśmy rodzinnie do kina. To komedia. Facet w łazience upada nieszczęśliwie… coś mu się przestawia w głowie i zaczyna słyszeć, co mówią kobiety… – Spojrzał na Elizę przenikliwie.

– Nie, tego filmu także nie znam – przyznała ze zmartwioną miną.

– Nie będę opowiadał fabuły, ale w drodze powrotnej do domu rozmawialiśmy sobie wówczas, kto jak odebrał film. Mama powiedziała, że z punktu widzenia psychologii pewne rzeczy są możliwe, choć w filmie przedstawili to kompletnie nierealistycznie, baśniowo. Po powrocie do domu dała mi książkę… ale autora nie pamiętam. Jak będziesz chciała, to ci pożyczę. Zrozumiałem z niej, w jaki sposób słuchać rozmówcy, kiedy poznać, że mówi prawdę, szczerze, jak wydedukować, co chciał powiedzieć, co myśli…

– Ej, to ty jesteś niebezpieczny!

– Eliza, to nie tak – roześmiał się. – Ty jesteś tak szczera i uczciwa, że przy tobie potrafię się wyjątkowo skupić, śledzę dokładnie, co mówisz, staram się przynajmniej, mam wrażenie, że wiem, co myślisz, albo nawet, co za chwilę chcesz powiedzieć. Ty tak nie masz?

– Zauważyłam u ciebie rzadką zdolność skupienia się, zainteresowania rozmową, pewnie ta książka pomogła ci w tym, ale mam nadzieję, że nie wykorzystujesz tego dla niecnych celów…

– Jeśli myślisz o tym, o czym ja teraz pomyślałem, to nie – zaśmiał się. – Próbowałem w końcówce roku eksperymentować na wykładowcach, ale nie wychodziło mi – zachichotał. – Wiesz… bo oni przecież grają. Tam nie ma szczerości.

– Aha! A my jesteśmy zwierzyną łowną, na którą polują…

– Eliza! Znakomicie! Tak właśnie jest!

Spojrzała na niego rozszerzonymi oczami.

– Teraz zażartowałem… ale można by dojść do takich wniosków – roześmiał się znowu.

Eliza poczuła, że w międzyczasie komórka wibrowała ze dwa razy. Nie mogła się oprzeć ciekawości i zerknęła na wyświetlacz. Ponownie dzwoniła mama, ale dzwonił także Igor. O Jezu! Nie dadzą mi spokojnie wyjść choćby na kawę.

Bawili się miłą rozmową przez ponad godzinę. Aksamitne spojrzenie Aleksa co i rusz spoczywało na niej. Już jej to nie irytowało, raczej było coraz bardziej przyjemne. Eliza ani się nie obejrzała, jak zrobiło się wpół do ósmej.

– Muszę już lecieć – rzuciła przepraszającym tonem; dojrzała w jego spojrzeniu lekkie rozczarowanie. – Jeśli chcesz, możesz mnie podprowadzić trochę pod górę, to jeszcze chwilę ze sobą pobędziemy.

Oczy mu się zaświeciły.

Po co ja takie rzeczy opowiadam, jak głupia jakaś… – zezłościła się na siebie. Nie widział jej twarzy, bo odwrócona tyłem narzucała kurteczkę; pewnie znowu coś by zauważył.

– A ty może mieszkasz na Kamiennej Górze?

– Mhm. Tam, gdzie na egzaminach.

– Poprowadzę cię na skróty, tylko sama tą drogą nigdy nie chodź.

Skinęła głową.

Kiedy wyszli na zewnątrz, poczuła chłodny wiatr. Wzdrygnęła się, co nie uszło uwagi Aleksa. Objął ją ramieniem; poczuła, że jest jej nieco cieplej. Gdy weszli na schody, nieoczekiwanie zatrzymał się i musnął wargami jej policzek Nie zdążyła zrobić uniku.

– Dziękuję ci za spotkanie – powiedział półgłosem.

– Mnie też się podobało – odparła szczerze.

Jeszcze dwa razy bez zapowiedzi zatrzymywał się i przelotnie dotykał ustami jej policzka. Przy ostatnim razie już się nie uchyliła. A kiedy w pobliżu domu celował w jej usta, ubiegła go, sama musnęła jego policzek, odwróciła się i oddaliła szybkim krokiem.

Co ja robię? Chyba całkiem mi odbiło – puknęła się w czoło, gdy weszła do willi. Starsza pani spojrzała na nią od progu kuchni.

– A ciasteczek pewnie nie było… – odezwała się z zawodem.

– Jutro idę na dziewiątą, więc zdążę zbiec. Będą świeższe; nie podobały mi się dzisiaj.

– Jesteś kochana… O, a tutaj masz przygotowane kanapeczki, tylko herbatkę zrób sobie sama. – Pani Franciszka wskazała na talerz przykryty szklanym kloszem.

– Dziękuję.

Jadła nerwowo, spoglądając na otwartą książkę z zadaniami oraz przyglądając się przykładom rozwiązywanym na zajęciach. Kurczę, jak to jest, że w Poznaniu potrafiłam się skupić, wszystko kapowałam, a tutaj w jakiejś czarnej dziurze się znalazłam? Znowu usłyszała wibrowanie komórki. O Boże! Zapomniałam!

– Mama?…

– Nie odbierasz, nie dzwonisz?

– Oj, bo przyciszyłyśmy sobie komórki celowo, żeby nie przeszkadzały…

– Martwiłam się, bo nie wiedziałam, czy jeszcze jesteś na uczelni, czy dokądś zbłądziłaś po drodze?

– Nie, dopiero wróciłam, siedziałam z koleżeństwem w stołówce na uczelni, ale tam po dziewiętnastej zamykają…

– Tylko w drodze powrotnej uważaj, bo na schodach na Kamienną Górę, jak pamiętam, jest dosyć ciemno.

– No tak, jest ciemno, jak wszędzie, ale kolega z koleżanką mnie odprowadzili…

– Czy może Wika?

– Nie, to nie Wika, bo ona jeździ w zupełnie inną stronę. Zresztą blisko uczelni ma autobus. A co u was?…

– Babcia czuje się dobrze, u Felci i reszty bez zmian… a ja super!

– To dobrze, że wszystko u was dobrze…

– A którym autobusem planujesz przyjechać?

– Jeszcze nie wiem, na który zdążę, bo do szesnastej mam zajęcia…

– Czekam w takim razie na informację, o której ruszysz. Pa, córcia!

– To pa! Pa.

Eliza czuła, że adrenalina ją rozsadza. Oddychała głęboko. No, nie. Wyjechałam, a teraz jeszcze kontrole. Nie dość, że mam problem z matmą, to ciągłe telefony. Zadzwonię, jak będę miała czas, przecież to jasne. Komórka po chwili zagrała Most na rzece Kwai. Po co ją zrobiłam tak głośno? A to kto? Igor?

– No cześć, Igorio…

– Witaj! Dzwonię do ciebie, a ty nie odbierasz.

– Jak to nie odbieram? Przecież odebrałam… A stało się coś?

– Po prostu chciałem cię odwiedzić, zobaczyć…

– Igorio, po co masz się męczyć, zobaczymy się w Parchowie…

– Krótkie spotkanie, odskocznia, dobrze ci zrobi.

– Nie mogę sobie na to pozwolić, bo mam za dużo nauki…

– Nauka jest zawsze, a na drugim semestrze jest jej jeszcze więcej.

– Co ty…? Tutaj się mówi, że potem jest łatwiej, tylko trzeba przejść przez pierwszy semestr…

– Musisz się w takim razie lepiej zorganizować.

– To dopiero drugi tydzień, a ja się muszę przestawić…

– Mam wrażenie, jakbyś nie chciała, żebym do ciebie dzwonił.

– Nie no, dzwonić możesz, tylko ja nie zawsze mogę rozmawiać…

– Dobrze, więc jutro nie będę cię niepokoił, ale może spróbuję pojutrze,

– No dobrze, zadzwoń pojutrze, może wówczas będę w lepszym humorze…

– Tylko odbierz. Trzymaj się w takim razie i dobranoc.

– Dziękuję, dobranoc.

Teraz jeszcze ten…! Eliza ponownie wyciszyła telefon i cisnęła go na poduszkę. Każdy chciałby ją tylko kontrolować i pouczać. Ten może mi pomóc… Niby jak? Spotkać się, żebym się zrelaksowała. Ja przecież nie mam teraz czasu na jakieś tam spotkania. Cały czas jestem spięta, bo pomocy potrzebuję teraz, a nie kiedyś.

Podeszła do okna. Światła portu i bulwaru wyglądały pięknie. Jak to Felcia mówi? Kowaliki… Też chyba mi się jakieś w głowie zalęgły. Przyłożyła czoło do szyby. Och, jak teraz dobrze. Oddychała głęboko. Byłoby pięknie, gdyby nie ta nauka… Co ja pitolę! Odwróciła się do stołu i spojrzała na książkę i notatnik. Boże! A rano jeszcze po ciastka!

*

Obudziła się z bólem głowy. Siódma. Trzeba wstawać. Spojrzała na stół. Ależ tu bałagan. Że też wszytko muszę zrobić sama. Opuściła nogi z łóżka. Przecież jestem niewyspana i nie mam siły. I nic nie umiem. Przycisnęła dłonie do głowy. Tylko do kogo mam pretensje. Chciałam być tutaj…? Chciałam! To i jestem. Przestań się, babo, mazać i weź się w garść! Ruszyła do łazienki.

Za piętnaście ósma schodziła na dół. Z kuchni wychyliła głowę pani Franciszka.

– Może nie chodź już, dziecko, do cukierni, bo się zmęczysz przed zajęciami.

– Przejdę się i to z przyjemnością, a kiedy wrócę, zdążę jeszcze zjeść kanapkę.

*

Nie rozumiała, dlaczego kolokwium z matmy poszło jej nie najlepiej. Niby podobne zadania zaliczyła wczoraj, a dzisiaj miała z dwoma kłopoty. Namęczyła się przy nich i ostatecznie zostawiła je. Należało mieć nadzieję, że dwa pozostałe dobrze wyszły, co powinno wystarczyć do zaliczenia. Jednak po rozmowie z Wiką jej humor się zwarzył, kiedy ta jej uzmysłowiła, że jedno z nich też pewnie zostało zrobione źle. Wyszła więc na korytarz uspokoić się. Tuż przed sobą usłyszała klaśnięcie i cichy okrzyk.

– Eliza, głowa do góry!

Na wprost niej, oparty o parapet, stał Aleks, a obok niego ten drugi chłopak z lipcowego autobusu. Aleks nachylił się ku niej, jakby chciał ją pocałować. Zrobiła unik.

– Coś nie w sosie? – Omiótł ją swoim powłóczystym spojrzeniem.

– Niewyspana, źle mi poszło kolokwium, to z czego się cieszyć.

– Z życia dziewczyno, z życia! – Rumiany Kuba zrobił się jeszcze bardziej rumiany.

– Wam tak łatwo powiedzieć… Macie już te swoje strategie i taktyki, i co tam jeszcze, a ja muszę dopiero to wszystko poznawać – próbowała się uśmiechnąć.

– Eliza, nie dołuj się… – Aleks delikatnie położył dłonie na jej ramionach. – Spójrz na mnie. – Podniosła posłusznie oczy w górę; głaskał ją wzrokiem, aż prawie poczuła na ciele dotyk jego powłóczystych rzęs.

Rzeczywiście zrobiło jej się troszkę lepiej. Uśmiechnęła się.

– Wczoraj zabrakło mi trochę czasu i pałera…

– Jeszcze trochę i nabierzesz rutyny – uśmiechnął się Aleks. – Wiesz, mamy propozycję.

Spojrzała na niego, a potem przeniosła wzrok na Kubę.

– Dobrą propozycję. – Kuba skinął głową, a jego rumiane policzki rozciągnęły się w uśmiechu.

– No, to słucham.

– Chcemy zaprosić ciebie z koleżanką na tańce…

Tym razem Eliza zatrzepotała powiekami.

– Zaraz, zaraz. Rozumiem, że my, niby razem…
– wskazała na Aleksa – …a Kuba z koleżanką?

– Zgadza się… – potwierdził Aleks – …ale z twoją koleżanką.

– Z moją koleżanką? A którą? – Eliza zagotowała się, z trudem ukrywając irytację.

– No… z jakąś fajną koleżanką. – Kuba jeszcze bardziej rumianie się uśmiechnął; Aleks potwierdził jego słowa skinieniem głowy.

– Wiesz co, Eliza, dokończymy rozmowę na następnej przerwie, bo później jedziemy do Gdańska, a teraz musimy jeszcze popędzić do biblioteki. Może być?

– Może być.

Popatrzyła na zadowolonych z siebie kolegów, podniosła dłoń w górę i odwróciła się na pięcie. Ja mam być stręczycielką? – zawołała bezgłośnie. Wasze niedoczekanie.

Na kolejną przerwę wyszła razem z Wiką. Chłopcy już uśmiechali się do niej z daleka. Podniosła dłoń w górę, ruszyli w jej stronę. Zdążyła jeszcze coś szepnąć Wice, która skinęła głową i odbiła w kierunku koleżanek.

– No i jak… pomyślałaś o nas? – zagaił Aleks.

– Trudno o was nie myśleć – Eliza uśmiechnęła się.

– Jesteś super… – oddał rumiany uśmiech Kuba.
– A ona jest gdzieś tutaj? Ta koleżanka? – spytał suchymi wargami.

Eliza zwróciła twarz w stronę grupy koleżanek, wśród których stała Wika. Ich wzrok się spotkał; uśmiechnęły się do siebie.

– To ta, która się do mnie uśmiechnęła. – Wskazała głową.

– Łał… – wyszeptał Aleks.

– Łał… – jak echo powtórzył Kuba i jeszcze bardziej spąsowiał.

– Poprosisz ją? – Aleks kuł żelazo póki gorące.

– Nie ma sprawy, podejdźmy.

Eliza delikatnie przywołała Wikę; ruszyli sobie naprzeciw.

– Jestem Kuba… – uśmiechnięty na pąsowo Kuba wyciągnął dłoń.

– A ja Wika…

– A ja Aleks…

– Jeśli to ci będzie pasowało, Eliza da ci mój numer telefonu, a ty, proszę, wyślij esemesa, o której i gdzie mam czekać. – Nie spuszczając wzroku z Wiki, Kuba wyszeptał spieczonymi wargami; obu dziewczynom rozszerzyły się oczy.

– My już musimy lecieć, bo za dziesięć minut mamy kolejkę. To pa! – zawołał niespodziewanie Aleks i raptownie ruszył w kierunku schodów; za nim, ociągając się i oglądając za dziewczynami, ruszył Kuba.

– To na razie! – rzucił jeszcze w ich kierunku.

– Co to było? O co tu chodzi? Czego oni się tak wdzięczyli? – Wika wyrzuciła z siebie serię pytań.

– No wiesz… To Aleks i Kuba, chłopcy, z którymi latem jechałam autobusem od Węsior do Gdyni. Opowiadałam ci kiedyś… – Eliza zmrużyła oczy.

– Okej, rozumiem. Tylko po co jeden z nich ma gdzieś na mnie czekać?

– Ojej, jakaś ty niedomyślna. Umówiłyśmy się z nimi… na tańce – zachichotała Eliza.

– Umówiłyśmy? My? To mogłaś mnie chociaż o tym uprzedzić. – Wice też zaczęły się śmiać oczy.

– Po co? Tak wyszło bardziej naturalnie. Niech się łudzą… – Teraz obie rozchichotały się na dobre.

– Tylko nie dawaj mi czasem jego telefonu, bo jeszcze przez pomyłkę wyślę esemesa – Wika próbowała się uspokoić. – Ale coś musimy zrobić? – Spojrzała na Elizę nieco poważniej.

– Wiesz, oni nie są źli, ale za tę niezdarność umówimy się z nimi… na pusto.

Eliza złapała Wikę pod ramię.

– Znaczy się jak?

– Wyślemy im esemesy i… nie pójdziemy. Niech kombinują, co jest nie tak…

– Git!

*

Felcia spoglądała przez okno; ktoś szedł od bramy, ale nie mogła poznać kto. Uniosła dłoń do oczu. Kogo mi tu diabli niosą… Ojeju, to Julcia i Tadzio! – zawołała do siebie i wybiegła do sieni.

– Jak się cieszę, że wpadliście! Zachodźcie do środka.

– Nie, nie, my tylko na chwilę, żeby się pożegnać. Wracamy już do Gdyni – rzucił Tadzio i cmoknął po swojemu.

– No chyba cię pogięło! – fuknęła po młodzieżowemu Felcia, aż Tadeusz uniósł oczy w górę; Julcia uśmiechnęła się. – Kawy ze mną nie wypijecie? No, zachodźcie!

Wycałowała Julcię i pociągnęła ją za sobą.

– Ech, Tadziu, chyba małą kawkę to możemy wypić. Będziesz miał więcej siły… – Obejrzała się na niego.

– Juluś… Tak się tylko mówi, mała kawka… i zaraz zrobi się godzina, a potem druga i zacznie się ściemniać. – Tadeusz cmoknął.

– W południe?! – Julcia machnęła dłonią i ruszyła posłusznie za Felcią.

– Jaaaan! Aniaaa! Jaaaan! Aniaaa! – zawołała gromko Felcia. – Chodźcie tutaaaj! Siadajcie, kochani. Ależ się cieszę.

– Co się, Felciu, stało?

Po kilku chwilach Jan wszedł do kuchni szybkim krokiem, a po kolejnych kilku pojawiła się Anna.

– O! Julcia, Tadzio, witajcie. Jak miło! – Oczy wszystkim się śmiały.

– W czym ci, Felu, pomóc? – Jan spojrzał na Felcię.

– Siądź i bądź… – uśmiechnęła się Felcia całą sobą. – Aniu, jak miło, tacy goście, prawda?

Anna uśmiechała się.

– Juluś, tylko nie śpiewaj… – Tadzio spojrzał na żonę, która pobudzona miłym przywitaniem zanuciła lalala, kilka taktów Gdzie strumyk płynie z wolna…

– Jan, przynieś jakąś nalewkę.

– Tak z rana? – Tadzio spojrzał na gospodynię.

– Rano to jest szósta, no, może ósma, ale pół do dwunastej to raczej południe. – Felcia zakręciła przy kredensie spódnicą. – A wczoraj wieczorem dla poprawy humoru upiekłam drożdżówkę. Spójrz… – Pokazała Julci.

– Ooo! Lepsza niż moja…

– Juluś, ty też robisz smaczne. Przynajmniej mnie zawsze smakuje. – Tadeusz spojrzał na żonę.

– A bo tobie wszystko smakuje! – prychnęła Julcia.

– Jak ty gotujesz, to mi zawsze smakuje.

– Ależ wy jesteście zgodni! – Anna spojrzała kolejno na Julcię i Tadzia.

– Tyle lat, to można przywyknąć – zaśmiała się Julcia.

– To dokąd się dzisiaj wybieracie? – spytał z poważną miną Jan, spoglądając na przybyłych.

– Wracamy do domu, na zimę, już czas. Siedzieliśmy tutaj od maja… – Tadzio uśmiechnął się.

– Nie, ty przyjechałeś zaraz po Wielkanocy – skorygowała go Julcia.

– Tak było… wodę podłączyłem już kilka dni po świętach.

– Lato było w tym roku cudowne… – Julcia westchnęła.

– Masz rację. Dawno takiego nie było, pod każdym względem – potwierdziła Felcia, rozstawiając filiżanki.

– Myśmy po „Studniówce” zrobili sobie tutaj popołudnie letnich wspominek. Gadaliśmy aż do późnego wieczora. – Anna spojrzała na Julcię błyszczącymi oczami.

– Szkoda, że dopiero tego lata się poznaliśmy – zasmuciła się Julcia.

– Nie szkodzi, nadrobimy! – Felcia klasnęła w dłonie. – No to zdrowie! – Uniosła kieliszek z nalewką.

– A ty czego się stalujesz? – Spojrzała na Tadzia, który odsunął swój kieliszek na środek stołu.

– Ktoś musi prowadzić – uśmiechnął się i cmoknął; Felcia machnęła dłonią.

– No tak, nie ma zmiłuj – zgodził się Jan.

– Posłuchaj, Julcia, my już tutaj o sobie wszystko wiemy, tylko o tobie jeszcze jakoś mało… – Felcia spojrzała na nią z ukosa.

– A bo nie za bardzo było kiedy… – Babcia Julia uśmiechnęła się szeroko. – Ciągle mi się wydaje, że do Gdyni przyjechałam zupełnie niedawno… – spojrzała wokół – …w połowie września czterdziestego piątego roku, z Albinem… bratem.