Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Sherlock. Prawdziwa historia psiego strażaka

Sherlock. Prawdziwa historia psiego strażaka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66338-23-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sherlock. Prawdziwa historia psiego strażaka

Woof, woof! Oto najodważniejszy strażak z całej psiej brygady!

Ochronne buty, merdający ogon i niezwykle czuły nos? To Sherlock, prawdziwy psi strażak, który codziennie ratuje ludzkie życie! Ten niepozorny cocker spaniel to bohater, który wraz ze swoim partnerem, Paulem Osborne’em, przeszukuje pogorzeliska i pomaga potrzebującym.

Poznaj niesamowite przygody psa, który codziennie udowadnia, że nawet tak niepozorne stworzenie jak on ma w sobie ducha wielkiego bohatera! Sherlock ryzykuje często swoje życie, aby pomóc innym i bezbłędnie wskazać przyczyny pożaru.

Jego odwagę nagrodzono specjalnym medalem przyznawanym wyjątkowym zwierzakom. A samą psinę pokochała rodzina królewska! Dołącz do Sherlocka, Paula i innych bohaterów z Londyńskiej Straży Pożarnej!

Polecane książki

Poradnik do strzelaniny „Crysis: Warhead” to bardzo obszerny opis przejścia wszystkich siedmiu misji kampanii dla pojedynczego gracza. Zawiera sugerowany sposób ukończenia zarówno głównych zadań, jak i otrzymywanych misji pobocznych. Crysis: Warhead - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy...
Wypracowania - J.R.R. Tolkien „Władca pierścieni - część II” Opisy wypracowań:   Charakterystyka Gimliego.  Wypracowanie z języka polskiego stanowi charakterystykę krasnoluda Gimliego, który jest jednym z bohaterów trylogii Tolkiena, zatytułowany „Wł...
Seksualność nie jest dla autora problemem do omówienia, ale rzeczywistością, w którą należy się wsłuchać, ponieważ pozostaje w bardzo bliskim związku z tajemnicą i początkiem stworzenia. W tym znaczeniu termin seksualność nabiera szerokiego znaczenia, określając rzeczywistość, która przekracza grani...
Nowe, odnalezione opowiadanie Jakuba Ćwieka! Zmiana miasta i szkoły nigdy nie jest łatwa dla pierwszaków. Zwłaszcza tych nieco odmiennych, a do takich zaliczają się młodzi Zagubieni Chłopcy. Najgorsze, że nie mogą poradzić sobie z dręczycielami zwyczajowymi sposobami, czyli po prostu spuszczając im ...
Czytanie Houellebecqa jest jak picie alkoholu. Na początku jest miło… Daniel to zawodowy komik, parający się pisaniem skandalicznych skeczy. Jest człowiekiem nieszczęśliwym: pożąda kobiety, której zależy na zaangażowaniu i miłości, a kocha inną, która pragnie wyłącznie seksu. Zmęczony życiem do...
Zbeletryzowane losy Joanny Grudzińskiej, polskiej żony wielkiego księcia Konstantego. Gąsiorowski wykorzystał historię młodej Polki, by pokazać relacje panujące w domu Konstantego, przez wiele lat rzeczywistego, choć niekoronowanego władcy Królestwa Polskiego, a w szczególności jego stosunki z br...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Paul Osborne

Dla czwórki najważniejszych kobiet w moim życiu: mamy, Emmy, Olivii i Kate. Dzięki Wam szklanka zawsze jest do połowy pełna – lub dwa razy większa!

Przedmowa

Danielle Cotton komisarz Londyńskiej Straży Pożarnej

Wszyscy wiedzą, że posiadanie czworonożnego przyjaciela wpływa pozytywnie na człowieka – to doświadczenie wzbogacające życie. Psy sprawiają, że jesteśmy szczęśliwsi, zdrowsi, a na naszych twarzach pojawia się uśmiech.

Gdy w 2000 roku Londyńska Straż Pożarna wprowadziła w swoje szeregi psich śledczych specjalistów do spraw podpaleń, byłam w siódmym niebie. Kocham psy, ale tu chodziło o coś znacznie więcej. Nasze psy pomagają Brygadzie Straży Pożarnej zrobić wszystko, by osoby odpowiedzialne za celowe podłożenie ognia zostały osądzone i skazane. Obserwowanie, jak nasze psy węszą w poszukiwaniu źródła ognia, ma w sobie coś magicznego. Ich wrażliwe nosy są dokładniejsze od większości najczulszych urządzeń, które dotychczas zaprojektowano do wykrywania substancji łatwopalnych.

Sherlock – kulka energii – jest cocker spanielem, którego oficjalny tytuł służbowy to psi oficer śledczy Londyńskiej Straży Pożarnej. Dołączył do brygady w 2013 roku i robi wrażenie. Mijając się z nim na ulicy, ktoś mógłby uznać go za zwykłego psa, ale nic bardziej mylnego. Jest integralną częścią londyńskiej jednostki straży pożarnej i prewencji, pomagając nam w dbaniu o bezpieczeństwo obywateli. Jego niezachwiana determinacja i szybkość, z jaką jest w stanie wytropić substancję łatwopalną, zredukowały czas, który był nam potrzebny do zbadania miejsca pożaru. Jego nos jest w stanie namierzyć dokładnie nawet najmniejsze pozostałości podejrzanych substancji nawet rok po ugaszeniu ognia.

Jednak Sherlock byłby zagubiony bez swojego wiernego opiekuna Paula Osborne’a. Razem tworzą naprawdę zżyty duet profesjonalistów, czy to w pracy, czy poza nią. Paul ma za sobą dwadzieścia jeden lat doświadczenia w straży pożarnej. Po udoskonaleniu swoich umiejętności w Straży Pożarnej i Służbie Ratowniczej hrabstwa Kent w 2005 roku przyjechał do Londynu. Od 2009 roku pracuje w naszej brygadzie dochodzeniowej straży pożarnej, ustalając przyczyny pożarów, badając pogorzeliska i występując w sądzie w celu złożenia zeznań w przypadkach pożarów z ofiarami śmiertelnymi i podpaleń.

Ogromnie się cieszę, że Paul podzielił się z nami wspaniałą historią swojej drogi z Sherlockiem. Jesteśmy niesamowicie dumni, że są częścią Londyńskiej Straży Pożarnej.

Rozdział 1

Dzień Zero

„Paul, będziesz świetny w nowej roli, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale mam dla ciebie małą radę: nie będziesz miał pojęcia, co na siebie bierzesz, dopóki nie zjawi się twój pies. Pamiętaj o tym”.

Wtedy ta uwaga, która padła z ust mojego kolegi po fachu, śledczego pożarniczego Micka Boyle’a, wydała mi się nieco dziwna. Nie byłem do końca pewien, co miał na myśli, ale wierzyłem, że tak doświadczony opiekun zespołu, zajmujący się dwójką psów strażaków, Roscoe i Murphym, na pewno ma rację. Rozmawialiśmy ze sobą dużo między zmianami, żartowaliśmy i wygłupialiśmy się przy kawie. Wziąłem jego słowa za pełną najlepszych intencji poradę od szanowanego kolegi obdarzonego uszczypliwym poczuciem humoru, ale tym razem wyglądało na to, że nie będzie puenty. A może zwyczajnie ją przegapiłem? Szczerze mówiąc, byłem tylko w połowie skoncentrowany na tym, co się do mnie mówiło, bo w tamtej chwili moje myśli zaprzątała tylko jedna rzecz.

Byłem na to gotowy. Właśnie tego od dawna pragnąłem: własnego psa śledczego – a konkretnie psa do wykrywania substancji z grupy węglowodorów. Mick wiedział, że zawód opiekuna to spełnienie moich marzeń. I tak oto 12 lipca 2013 roku nadszedł Dzień Zero – dzień, którego nigdy nie zapomnę. W moim życiu miał pojawić się Sherlock. Był nie tylko psem strażackim. Ta mała petarda była dumą Brygady Dochodzeniowej Londyńskiej Straży Pożarnej. Wszyscy moi koledzy po fachu uważali go za prawdziwą szychę. Sherlock był po prostu najlepszy, a teraz miał trafić w moje ręce.

Czy na pewno byłem na to gotowy? I co ważniejsze, czy sam Sherlock uważał, że jestem? Bo jeśli nie, to mieliśmy prawdziwy kłopot. To była jedna z tych chwil oświecenia, w której człowiek staje przed lustrem i przygląda się sobie, sprawdzając, czy nadal tam jest. „Lustereczko, powiedz przecie: kimże jestem? Co takiego osiągnąłem? Dokąd zmierzam?” Łapiecie, o co mi chodzi?

Zacznijmy od tego co najłatwiejsze…

Kim jestem? Nazywam się Paul Osborne i przez ostatnie pięć lat pracowałem jako śledczy pożarniczy w Londyńskiej Straży Pożarnej. Mam za sobą dwadzieścia lat doświadczenia w pracy strażaka. Widziałem przerażające rzeczy. Rzeczy, od których włosy stawały mi dęba na karku, i takie, o których na siłę chciałem zapomnieć.

Co osiągnąłem? Mam piękną żonę Kate i dwie wspaniałe córki, Emmę i Olivię. Ta trójka to moje największe osiągnięcie oraz źródło nieustającej radości. Mieszkamy w Kent, moim rodzinnym hrabstwie, w pięknym domu, który remontuję własnymi rękoma krok po kroku. Będzie idealny… pewnego dnia. Obiecałem to sobie, więc na pewno tak się stanie.

Usłyszałem, jak przed dom podjeżdża furgonetka z psem, i ogarnęła mnie ekscytacja. Przypominało to trochę emocje związane ze wspomnieniami z dzieciństwa, gdy budziłem się w bożonarodzeniowy poranek z nadzieją, że Święty Mikołaj dostarczył ten jeden wyjątkowy prezent, o którym marzyłem przez cały okrągły rok. To musiał być Sherlock. Właśnie nadszedł ten moment.

Gdyby Mick przyjechał sam, rozległoby się pukanie do drzwi. Łup. Otworzyły się drzwi po stronie kierowcy. Skrzypienie otwierających się tylnych drzwi furgonetki poprzedził dźwięk, który z miejsca rozpoznałem. Potem jakieś odgłosy szamotaniny, gdy coś zostało wyjęte z tyłu, trzask zamykanych drzwi… jedno skrzydło, potem drugie. I wreszcie: puk, puk!

Miałem na sobie strój roboczy – ciemnoniebieskie spodnie i koszulę z czerwonym emblematem Londyńskiej Straży Pożarnej – i pamiętam, jak wyszedłem z kuchni na korytarz i skierowałem się do drzwi wejściowych, prostując plecy i upewniając się, że koszula jest na swoim miejscu i nic nie wystaje ze spodni, zupełnie jakby Sherlock miał przeprowadzić inspekcję lub wyglądać na rozczarowanego moim wyglądem. To głupie, wiem, ale pierwsze wrażenie się liczy, nawet gdy poznajesz psa, prawda? Otworzyłem drzwi, za którymi stał Mike z czarnym cocker spanielem o włochatych łapach i zwisających uszach, smyczą i różowym legowiskiem.

– Oto i on. Jest cały twój, giermku. Elita Wielkiej Brytanii. Pamiętaj, co powiedziałem: już nie ma odwrotu. Teraz odkryjesz, na czym naprawdę polega ta praca.

Poznajcie Sherlocka. Lub jak miałem przyjemność się przekonać, Pana Niesfornego, Sherlockstera Rockstera albo po prostu Rockstera. Jeśli umiecie, wyobraźcie sobie masywną, włochatą, buzującą energią kulkę siejącą spustoszenie, wpadającą nagle do waszego salonu, a będziecie mieć malutki przedsmak wrażenia, jakie wywarł na nas tamtego poranka. Sherlock dotknął łapami ziemi… i przeleciał przez każdy pokój na parterze, a potem wpadł do ogrodu. Węszył zawzięcie – tym razem pewnie w poszukiwaniu jedzenia. Moje córki nadal były bardzo małe. Olivia miała trzy latka, a Emma dopiero co świętowała pierwsze urodziny. Były zbyt młode, by orientować się, co się dzieje, ale szerokie uśmiechy na ich twarzach mówiły same za siebie – właśnie zjawił się ich nowy towarzysz zabaw!

Sherlock wszedł na najwyższe obroty i teraz już wiem, że kiedy do tego dochodzi, nie ma siły, która by go zatrzymała. Ten pies wyruszył na misję.

Wyglądało to tak, jakby jego rozkołysany zad i dziko merdający ogon były obdarzone własną wolą, zrzucając na ziemię wszystko na swojej drodze – wliczając w to małą Emmę, którą potrącił zadem, gdy przebiegł obok niej w pośpiechu i wyskoczył do ogrodu. Rzecz jasna, nic jej się nie stało. Klapnęła na pupę i w ułamku sekundy zerwała się na równe nogi, zanosząc się śmiechem.

„Sherlock, nie!” ‒ prawdopodobnie takie pierwsze słowa wypowiedziałem tego dnia do nowego partnera. Kołysał zadkiem jak oszalały z boku na bok, niczym jedna z tych zabawek ze sprężynką między głową a ogonem. Trzask, łup… i zaczął kopać! A potem było jeszcze więcej kopania oraz, co właśnie sobie przypomniałem, całe mnóstwo kup.

Razem z Kate i dziewczynkami patrzyliśmy, jak Sherlock wita się z nowym domem – naszym domem – i zaznacza swoją obecnością moje dopiero co posadzone klomby. Dzięki, stary! Daliśmy mu mnóstwo czasu na zaznajomienie się z domem, zanim pokazaliśmy mu jego „garsonierę” na końcu ogrodu. To pies pracujący, więc jest przyzwyczajony do własnego zakwaterowania, ale żywiłem nadzieję, że spodoba mu się drugi dom w postaci specjalnej wygodnej budy zapewnionej przez straż pożarną.

Przywołałem go do siebie, a on poszedł wraz ze mną wzdłuż ogrodowej ścieżki do atrakcyjnie wyglądającej małej psiej rezydencji. Stojąca w miejscu, gdzie dawniej znajdowała się stara szopa na narzędzia z dachem porośniętym pnącymi różami, nowa buda Sherlocka, ostatni krzyk mody, była ciepła i przestronna: została ocieplona na zimę i miała bonus w postaci ruchomych drzwi zapewniających cyrkulację powietrza w lecie.

– Witaj w swoim nowym domu, kolego. Jak ci się podoba?

Sherlock obwąchał legowisko i miski, a potem kolekcję piłeczek tenisowych (jego ulubionych) oraz zabawek, które wybrano specjalnie dla niego, zatwierdził porządnym szturchnięciem wąsatego nakrapianego jasnymi plamkami pyska… po czym popędził z powrotem do ogrodu na kolejną rundkę podkopów na moich rabatach!

– Sherlock, nie rób tego!

Tamtego popołudnia Kate uznała, że najlepsze, co mogę zrobić, to wziąć Sherlocka na spacer. Pokazać mu nowe miejsca i zapachy sąsiedztwa, i inne tego typu rzeczy, a ja doszedłem do wniosku, że tak będzie najlepiej. Mamy wielkie szczęście, że nasz dom przylega do przepięknego parku, w którym jest mnóstwo miejsca dla psów, by mogły być po prostu sobą i wybiegać się. Miałem już zaplanowane, że właśnie tam będę zabierał Sherlocka na poranną przebieżkę przed pracą oraz na ostatnie wyjście w ciągu dnia. Nie muszę chyba dodawać, że wkrótce park miał stać się ważnym elementem jego nowego życia ze mną, więc nie mogłem znaleźć lepszego miejsca na pierwszy spacer. Wziąłem smycz Sherlocka z szafki w holu i przywołałem go do siebie.

Gdzie on się, u licha, podział? Jeszcze przed sekundą tu był. Przeszedłem przez cały dom do ogrodu, spodziewając się, że zastanę go z nosem buszującym zawzięcie w moich rabatach, ale tutaj też go nie było. Kate powiedziała, że widziała Sherlocka, jak czmychnął pędem do swojej nowej budy, i właśnie tam go znalazłem. Siedział z pochylonym łbem.

– Co jest z tobą, głuptasie? Próbuję wziąć cię na spacer.

Wyciągnąłem rękę w jego stronę i przypiąłem mu smycz, ale to sprawiło, że jeszcze bardziej pochylił głowę ku ziemi. O co tu, do diabła, chodzi? Odpiąłem smycz i wziąłem jedną z psich przekąsek do gryzienia, które wsadziliśmy do jego paczki powitalnej. Jeśli wszystko inne zawiedzie, jedzenie z pewnością uratuje sytuację, szczególnie w przypadku spaniela.

– No chodź, mały. Przejdziemy się.

Smakołyk skutkował jedynie do furtki, gdzie ponownie spróbowałem przypiąć smycz, ale w tym momencie zorientowałem się, w czym tkwi problem – wyglądało na to, że Sherlock nie przepada za ruchem ulicznym. Ani trochę. Hałas i pęd pojazdów wyraźnie go denerwowały, miałem jednak przeczucie, że jeśli uda mi się odwrócić jego uwagę smakowitymi kąskami i słowami zachęty na czterystumetrowym odcinku wiodącym do parku, wszystko skończy się szczęśliwie.

– Właśnie tak, Sherlock… dobry piesek… już prawie jesteś na miejscu, mały… jeszcze tylko kawałek…

Dotarliśmy do wejścia do parku i kiedy Sherlock ujrzał otwartą zieloną przestrzeń, jego zachowanie zmieniło się na powrót w takie, jakie zaprezentował w pierwszych chwilach po przyjeździe – zaczął buszować i węszyć. Gdy tylko dotknął łapami trawy, uniósł głowę, znów zaczął kręcić zadem na wszystkie strony, a gdy posłałem mu aprobujące spojrzenie, pobiegł szukać swoich nowych ulubionych miejsc. Był tam szczęśliwy, nie ma co ukrywać.

Wziąłem głęboki oddech, obserwując go z oddali, zadowolony, że bieg po parku okazał się takim hitem. Sherlock to pokochał! Dzięki wielu akrom wolnej przestrzeni do biegania będzie to doskonałe miejsce dla nas obu, by przygotować się na kolejny dzień albo odprężyć się po ciężkim dniu pracy. Czułem się tu naprawdę dobrze. Zatopiony w myślach, dumając nad tym, jak wspaniały będzie mój następny etap kariery z Sherlockiem u boku, przypomniałem sobie, że zwracanie większej uwagi na to, co wyczynia mój nowy partner, jest całkiem dobrym pomysłem.

Moją uwagę przykuła czarna włochata plama i sprowadziła mnie na ziemię. Czyżby coś znalazł? Na litość boską, co on wyprawia pod tamtym drzewem? Widziałem, że inni spacerowicze zaczynają się interesować tym, co robi Sherlock, więc przeniosłem się bliżej zacienionego miejsca, gdzie znalazł sobie wilgotny trawiasty skrawek ziemi. Opierał się na łokciach, ryjąc pyskiem w ziemi – zupełnie jak świnia! Co on sobie myśli? Że szuka trufli?

– Hej, kolego, czy to twój pies? Co on tam znalazł? Zakopany skarb? Jeśli tak, to chcę jedną część!

Obca osoba wyprowadzająca psa na smyczy nie mogła powstrzymać się od komentarza, a ja rozumiałem dlaczego. Sherlock, duma Londyńskiej Straży Pożarnej, był zajęty kopaniem wielkiej dziury – błoto oblepiało mu nos, pysk i całe przednie łapy. Chrząkał i prychał z obłędem w oczach, a grudki ziemi wzbijały się w powietrze, rozpryskując się na wszystkie strony.

– Tak, to mój pies – oznajmiłem z dumą przechodniowi, ale skoro w dziurze nie było żadnego skarbu, zacząłem się zastanawiać, czy Sherlock nie szuka przypadkiem swojego rozumu! Wyglądał na strasznie zadowolonego z siebie. Cały pysk miał upstrzony grudkami ziemi, a w jego brązowych oczach lśniła czysta radość.

Musieliśmy stamtąd pójść, zanim krater, który Sherlock kopał, stanie się jeszcze głębszy i przyciągnie uwagę gapiów.

– No już! Chodź tutaj, wariacie. Wracamy do domu.

Podszedł do mnie od razu, po czym wróciliśmy do wejścia do parku, gdzie wziąłem go na smycz, by przemierzyć krótki dystans z końca ulicy do domu. Opuścił łeb. Odgłosy ruchu ulicznego zaczęły przykuwać jego uwagę.

– Nie martw się, mały. Rozwiążemy ten problem. Nie wiem, co się z tobą dzieje, ale pogadam z Dave’em i Clive’em, którzy znali cię, gdy byłeś szczeniakiem, i razem coś wymyślimy.

Tymczasem zanotowałem sobie w pamięci, że musimy zachowywać ostrożność w kontakcie z ruchem ulicznym. Możliwe, że Sherlock kiedyś się go przestraszył i do tej pory nie udało mu się otrząsnąć z tej traumy. Pewnie już nigdy nie poznamy odpowiedzi na to pytanie.

– Proszę bardzo, jesteś w domu.

Odpiąłem smycz. Sherlock zaczął wywijać ogonem z boku na bok, pociągając za nim resztę ciała. Wyglądał jak pies, który właśnie oswoił się z sytuacją i zaczął czuć komfortowo w nowym otoczeniu. Miałem nadzieję, że tak właśnie jest. Zobaczyłem reakcję Emmy i Olivii na ponowne pojawienie się Sherlocka w holu i to była czysta magia. Widoku tamtych uśmiechów na twarzach moich córek nigdy nie zapomnę. Mieliśmy w domu psa, a to uczucie nie mogło się równać z żadnym innym.

Na całe szczęście Sherlock zdążył wyschnąć i strząsnąć z siebie warstwę błota, zanim doszliśmy do frontowych drzwi. To jedna z wielu wspaniałych zalet spanieli – ich samoczyszcząca się sierść. Ten, kto je stworzył, musiał się bardzo postarać w tej kwestii. W przeciwnym razie pies, który potrafi kopać w ziemi tak zawzięcie i tak strasznie się przy tym brudzi, spędzałby dziewięćdziesiąt procent czasu na zewnątrz albo w kąpieli. I rzeczywiście, Sherlock wyszedł z tego z zaledwie paroma grudkami błota przyklejonymi do brody. Strzepnąłem je jednym ruchem ręki, zanim Kate zdążyła cokolwiek zauważyć. Pomyślałem, że strzyżenie z pewnością ułatwi sprawę, nie tylko Sherlockowi, ale i mnie jako jego opiekunowi. Wkrótce będę musiał się tym zająć. Na razie musiałem dać chłopakowi coś do jedzenia.

Doszedłem do wniosku, że powinien zjeść kolację w swoim nowym „mieszkaniu”, co pozwoli mu przywyknąć do jego rozkładu zajęć. Gdy Sherlock został zakupiony przez straż pożarną, mieszkał z innym śledczym i opiekunem, Dave’em Arnoldem. Mógł przebywać w domu, gdzie poczuł się jak u siebie, z radością oddając się gryzieniu najróżniejszych przedmiotów, wliczając w to dywany, meble, ubrania oraz parę ukochanych i najwyraźniej bardzo smakowitych klapek japonek, które znalazł i hołubił. Właśnie po wysłuchaniu opowieści o niszczycielskich zapędach Sherlocka zdecydowaliśmy się podarować mu własną kwaterę, ale chodziło również o to, że ponieważ Sherlock jest psem pracującym, lepiej zapewnić mu własną przestrzeń, zamiast trzymać go w środku, tak jak w przypadku zwierzęcia domowego. W dodatku nasz dom nie był w żadnym stopniu zabezpieczony przed osobnikami pokroju Sherlocka i właśnie konieczność zmiany tego wskoczyła na pierwsze miejsce mojej listy ulepszeń.

Tamtego wieczora Sherlock sam zdecydował o porze pójścia spać. Zauważyliśmy, że poszedł do swojej budy, a kiedy zajrzałem do niego, leżał wtulony w różową kołderkę, która przyjechała wraz z nim. Dołożyłem ją do reszty posłania, żeby tej pierwszej nocy mógł zasnąć otoczony znajomym zapachem. Tak naprawdę nie wiemy, co czują psy, gdy doświadczają w swoim życiu zmian, ale moim zdaniem śmiało można powiedzieć, że jakiś przedmiot, do którego są przyzwyczajone, jest dla nich równie istotny jak dla dziecka ulubiona zabawka lub kocyk.

Nie chciałem przeszkadzać Sherlockowi, ale musiałem sprawdzić czy ma swoje piłeczki tenisowe i zabawki, które go zajmą, żeby nie wył przez całą noc, denerwując siebie i sąsiadów. Nie do końca udało mi się przemknąć bezszelestnie obok niego na palcach, był jednak zbyt zmęczony, by zrobić coś więcej prócz zerknięcia na mnie jednym zaspanym okiem, kłapnięcia paszczą i położenia pyska na łapach. Pierwsze chrapnięcie usłyszałem już w momencie, gdy zamykałem na noc drzwiczki.

Kiedy szedłem w stronę domu, moje myśli znów zaczęły krążyć wokół problemu Sherlocka z ruchem ulicznym, ale liczyłem, że wyjdzie nam to na dobre – przynajmniej miałem świadomość, że nie pobiegnie w stronę jadących samochodów, gdy będziemy w pracy. Przeszliśmy również pierwszy wspólny sprawdzian na zaufanie: sprawdzian, który miał utworzyć podwaliny mojej wiary w niego jako psa strażackiego oraz jego zaufanie do mnie jako opiekuna. Współczułem mu, naprawdę. Wiedziałem, że to prawdopodobnie coś, z czym będziemy musieli mierzyć się każdego dnia. Czas wszystko pokaże.

Mój pies nie wiedział (choć wkrótce miał się o tym przekonać), że nie jestem człowiekiem lekceważącym siłę niepewności. Wszyscy mamy swoje małe demony, które dają o sobie znać, gdy czujemy się bezbronni: kiedy musimy wdrożyć się w nową pracę, poznać nowych ludzi, podjąć nowe wyzwania definiujące naszą siłę i sprawdzające nasze słabości. To wszystko czyni nas takimi, jacy jesteśmy. Byłem pewien, że wspólnie zdołamy się z tym uporać.

To był wyjątkowy dzień dla wszystkich. Każdy z nas odegrał swoją rolę w ułatwieniu Sherlockowi wejścia w nowe życie, a ja miałem przeczucie, że nie tylko dla Sherlocka i dla mnie, ale dla całej naszej rodziny to dopiero początek podróży pełnej odkryć.

Kate w kuchni przygotowywała nam drinki, byśmy mogli się zrelaksować w zaciszu ogrodu. Poszedłem na górę do dziewczynek, przekonany, że już od dawna śpią, Olivia jednak była całkowicie rozbudzona i zasypała mnie pytaniami dotyczącymi Sherlocka. Chciała wiedzieć, czy jest mu wygodnie w legowisku i czy życzyłem mu słodkich snów. Był z nami od niecałych dwudziestu czterech godzin, a już stał się ważnym elementem wieczornych zwyczajów. Zapewniłem ją, że Sherlock śpi wygodnie na posłaniu i jest skazany na słodkie sny po tak wspaniałym pełnym wrażeń dniu.

Gdy razem z Kate przyglądaliśmy się zniszczeniom, których dokonał tamtego dnia nowy członek naszej rodziny, zapytałem ją, czy również życzyła Sherlockowi słodkich snów. Cieszyła się bardzo, że pies przynajmniej podczas snu leży nieruchomo! Wszystko, co znajdowało się na poziomie jego wzrostu i na trasie przelotu przez dom, przenieśliśmy w bezpieczne miejsca, by uchronić rzeczy przed zniszczeniem: ozdobom, lampom, wszystkim bibelotom i kruchym, delikatnym przedmiotom groziło potłuczenie i strącenie przez ogon lub zadek Sherlocka.

Tak wyglądał nasz pierwszy dzień. Staliśmy i patrzyliśmy, jak Sherlock rozkopuje ogród, nad którego stworzeniem tak ciężko pracowałem. Świeżo usypane rabaty zostały spłaszczone, a raczej ‒ co bardziej odpowiadało ich wyglądowi ‒ porozrzucane gdzie popadnie, do tego mieliśmy mnóstwo sprzątania w psiej toalecie. Jednak po każdym innym względem był to bardzo dobry dzień pełen pozytywnych przesłanek świadczących o tym, że pies strażacki Sherlock jest szczęśliwy i zrelaksowany w swoim nowym domu.

Tamtego dnia moja rodzina nauczyła się paru rzeczy, a najważniejsze było to, że Sherlock ma tylko jeden tryb szybkości, czyli „superszybkość”. I nie dajcie się zwieść tej szopce z udawaniem niewiniątka. Sherlock wie dokładnie, czego chce i gdzie może to dostać. Jeśli chodzi o jedzenie, nic go nie powstrzyma. Nie pozwoli również, by cokolwiek stanęło mu na drodze do ukochanej piłeczki tenisowej. Determinacja Sherlocka była i nadal jest niezłomna. To pożądana cecha u psów pracujących, ale w przypadku psa takiego jak Sherlock utrzymuje się długo po skończonej służbie.

* * *

Tamtego wieczora Kate i ja siedzieliśmy do późna, dłużej niż zwykle, a nasza rozmowa w całości dotyczyła Sherlocka, ale to normalne, biorąc pod uwagę jego spektakularne przybycie. Rozmawialiśmy o tym, jaki jest piękny, że jego umaszczenie przypomina tabliczkę ciemnej czekolady poprzetykaną zawijasami z białej czekolady widocznymi tu i ówdzie. Na łapach ma kremowe plamki – przednią lewą łapę zdobi największa – a jeszcze więcej na pysku i klatce piersiowej. Wygląda to tak, jakby namalował go ktoś, kto miał problem z niewyjeżdżaniem za linię.

Do tego dochodziła broda, która przydawała mu mądrości wykraczającej poza jego wiek – oprócz momentów, w których się ślinił, a gluty rozmazywały się dosłownie wszędzie. Jego smukłe, pokryte hebanową sierścią ciało jest krępe i umięśnione, a zarazem idealnie proporcjonalne. Uroczy pyszczek, błyszczące oczy, wyraz czujności i opadające uszy pokryte falistą ciemnobrązową sierścią równoważy kręcony czub na głowie, który latem nabiera osobliwego odcienia burgunda.

Kate i ja mieliśmy w dzieciństwie psy, u naszych rodzin nadal mieszkają. Szczerze mówiąc, ja zawsze chciałem spaniela, ale nigdy nie miałem wystarczająco dużo miejsca, by pozwolić sobie na tak energetyczną rasę. Moim zdaniem są tak atrakcyjne dla człowieka, ponieważ nikt nigdy nie spotkał spaniela zdrowego na umyśle. Wszystkie wydają się odrobinę szalone i naiwne, każdego otacza aura psotliwości. To tak, jakby w ich obecności mogły się wydarzyć najbardziej zwariowane rzeczy na świecie, i właśnie to w nich lubię. Ich ogromna potrzeba ruchu i tendencja do szaleństw absolutnie mi nie przeszkadza, jednak cała ta determinacja, dociekliwość i skupienie potrzebują ujścia, dzięki czemu rozumiem już, dlaczego są tak wspaniałymi psami pracującymi. Teraz dzięki Sherlockowi owa rozbuchana „spanielska” osobowość miała stać się częścią mojego życia.

Śmialiśmy się z Kate, wspominając poszczególne wydarzenia z całego dnia i to, jak Sherlock przypominał postać Taza, diabła tasmańskiego z kreskówki.

– Widać to po tym, jak wpada do pokoju, kręci się w kółko, sieje zamęt i znika. On po prostu nie może usiedzieć długo w jednym miejscu. To jakiś obłęd, ale chyba taki już jest. Będziemy musieli do tego przywyknąć. W końcu to Sherlock w każdym calu, prawda? – powiedziałem do Kate, która spojrzała na mnie tak, jakby chciała skwitować: „To pytanie z gatunku retorycznych”.

– Paul, nie sądzisz, że zdążyłam już przyzwyczaić się do mieszkania z istną trąbą powietrzną pokroju Sherlocka? Nie widzisz, jak bardzo jesteście do siebie podobni? Dobraliście się jak w korcu maku, ponieważ żaden z was nie usiedzi nawet chwili w spokoju. Dogadacie się, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. A jeśli chodzi o mnie, to… no cóż, Sherlock będzie jak nasze dziecko numer trzy. A raczej jak nasz pierwszy sprawiający kłopoty nastolatek!

Ta kobieta znała mnie od czasów, gdy chodziliśmy razem do szkoły. Była moją żoną i tym samym żoną straży pożarnej od prawie dziesięciu lat. Najwyraźniej znała mnie lepiej niż ja sam. Miałem jednak jej wsparcie, a to było dla mnie najważniejsze. Wcieliłem się w rolę opiekuna psa w codziennym życiu, co wcale nie było zwykłym zobowiązaniem, ale wprowadziłem też psa do naszego życia rodzinnego. Jeśli Kate nie miała nic przeciwko mnie i czworonożnej wersji mnie, to nie mogłem prosić o więcej.

W ciszy i ciemności spowijającej koniec pierwszego dnia w mojej głowie odezwały się echem słowa Mike’a. Wreszcie zrozumiałem, o co mu chodziło, gdy powiedział, że nie będę miał pojęcia, z czym wiąże się praca opiekuna psa, dopóki nie zjawi się rzeczony pies. Przyszłość zaczynała nabierać kształtu dla nas wszystkich, a ja powiedziałem sobie, że aby odnieść sukces w tej pracy, muszę pogodzić to z resztą swojego życia, wyobraziłem sobie, jak Sherlock mówi:

– Ach… jesteśmy w domu!

Rozdział 2

Pies bardzo wyjątkowy

Począwszy od tamtego pamiętnego dnia, w którym Sherlock pojawił się w naszym życiu, często się zastanawiałem, czy ma wyłącznik. Bo on nigdy się nie zatrzymuje. Gdy pracujemy – czyli jak mówimy w straży, jesteśmy na wezwaniu – Sherlock i ja możemy szukać godzinami, a jego zapasy energii zdają się niewyczerpane. Nieraz bez przerwy skakał wkoło, wyrywając się do pracy, podczas gdy ja rozpaczliwie potrzebowałem kawy. Dlatego ilekroć kończyliśmy zmianę, w jedno miejsce zawsze musieliśmy pójść: mianowicie do parku. Sprawdzałem na mapie, czy jesteśmy blisko jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym pozwolić chłopakowi się wybiegać i przez chwilę być po prostu psem. A jeśli w pobliżu znajdowała się kawiarnia, z której mogłem wziąć kawę na wynos, tym lepiej.

Gdziekolwiek idziemy, Sherlock jest moim priorytetem. Nie jest typem psa, którego można gdzieś przywiązać, aby wejść po napój do kawiarni. Ostatnie, na co miałbym ochotę, to tłumaczenie się naszej pani komisarz Dany Cotton, że „zawieruszyłem” gdzieś Sherlocka. Jestem pewien, że gdyby do tego doszło, w uszach dzwoniłoby mi głośniej niż każdy alarm pożarowy w całej Anglii! Jestem świadom, że umiejętności psów strażackich są powszechnie znane i szanowane wśród członków straży, a kiedy się rozumie, jaką wartość taki pies wnosi na miejsce pożaru, to zupełnie zrozumiałe. Nie jest to żadna zmyślna bajeczka – psy takie jak Sherlock są warte więcej niż ich waga w złocie oraz równie ważne jak każdy inny członek zespołu.

Od samego początku było zatem jasne, jak cennym nabytkiem dla straży jest Sherlock. Jeszcze zanim rozpoczął treningi, już sam rodowód zdradzał jego potencjał. Jeśli istnieje coś takiego jak „kto jest kim” dynastii psów pracujących, to drzewo rodzinne Sherlocka liczyłoby kilka gałęzi. Pochodził z rodziny czempionów, w której instynkt do wyszukiwania przejawiał się co jakiś czas. Determinacja i talent do tropienia były zapisane w genach Sherlocka.

Clive Gregory, człowiek odpowiedzialny za wcielanie psów strażackich w szeregi Londyńskiej Straży Pożarnej, ma moim zdaniem kolejny powód do dumy, ponieważ właśnie on był odpowiedzialny za pozyskanie Sherlocka. Ilekroć się spotykamy, Clive prawie zawsze powtarza, że jedyna rzecz w życiu, której żałuje, to że nie wziął również brata Sherlocka. Clive wiedział, że trafił mu się szczeniak obdarzony potencjałem, ale kiedy zobaczył, jak Sherlock się rozwinął i wyrósł na psa, który ma nie tylko determinację i inteligencję potrzebne do wykonywania swoich obowiązków, ale także swoisty szósty zmysł, mógł sobie tylko wyobrażać, że brat Sherlocka, ostatnie szczenię w miocie, jest dokładnie taki sam.

Nie ma wątpliwości, że Sherlock był urodziwym szczeniakiem, co Dave zawsze zaznaczał, gdy raczył nas historiami o tym, co wyprawiała ta mała włochata kulka, gdy była pod jego opieką. Niewiele czasu zajęło Sherlockowi udowodnienie, że nie jest tylko ładnym psem. Miał pięć miesięcy, gdy Clive zdecydował, że nowy podopieczny straży jest gotowy do wypróbowania swych umiejętności. Nie chciał zmuszać go do tego zbyt wcześnie, ale Sherlock wykazywał się dojrzałością, którą rzadko można zobaczyć u tak młodego psa, i wiecznie szukał okazji, aby czymś się zająć. Taki wulkan energii potrzebował celu, którym nie byłoby gryzienie mebli!

Jego pierwszy sprawdzian musiał stanowić lekkie wyzwanie, ale nie na tyle trudne, żeby przytłoczyć i zniechęcić psiaka. Znający się na szkoleniu psów strażackich Clive uznał, że jeśli Sherlock nie znajdzie zapachu, który podłożył, albo nie wykaże zainteresowania tym, co się dzieje, to nic nie szkodzi: pozwoli mu odpocząć i da mu drugą szansę. Nie było niczego do stracenia, a wiele do zyskania, gdyby się okazało, że nowy pies jest gotów na rozpoczęcie poważnego szkolenia.

Za każdym razem gdy słyszałem, jak z ust Dave’a pada słowo „niewiarygodny”, wiedziałem, że mówi o Sherlocku. Tego określenia używa każdy, kto widział Sherlocka w akcji, nawet na wczesnym etapie. Pierwszym sprawdzianem, który Clive wymyślił dla szczeniaka, było ukrycie próbki testowej łatwopalnego płynu w magazynie pomiędzy stertami uniformów. Kiedy wprowadził psa do pomieszczenia, Sherlock bez wahania wpadł do środka i przystąpił do poszukiwań ‒ najpierw z nosem przy ziemi, potem w powietrzu, węsząc zawzięcie, po czym… zamarł w bezruchu.

Clive również! Widział coś więcej niż szczeniaka wskazującego potencjalne miejsce ukrycia próbki, widział w pełni przekonanego o swojej racji Sherlocka, który potrzebował zaledwie paru sekund na zlokalizowanie próbki. Na takie właśnie olśnienie czekali Clive i Dave. Właśnie wtedy obaj się upewnili, że Sherlock okaże się nadzwyczajnym uczniem. Jeśli Clive Gregory nie wie czegoś na temat psów, to nie warto zawracać sobie tym głowy, więc Sherlock z całą pewnością był psem, na którego należało mieć oko.

Mijały tygodnie, a ja przyzwyczaiłem się do słuchania opowieści Dave’a o Sherlocku i jego zabawnych przygodach. Pamiętam, że pękałem ze śmiechu, gdy Dave wspominał historię zaginionej dziecięcej skarpetki, co dla większości rodziców nie jest powodem do niepokoju, bo wszyscy wiemy, że gdzieś tam na drugim końcu wszechświata znajduje się wielka czarna dziura pełna zaginionych skarpetek, ale kiedy ma się w domu szczeniaka, taka skarpetka może stać się przyczyną zablokowania jelit, a zniknęła zupełnie bez śladu. Dave uznał, że tylko w jednym miejscu mogła wylądować: w żołądku Sherlocka. Szukali jej dosłownie wszędzie, a ponieważ dziewięćdziesiąt dziewięć procent innych zaginionych przedmiotów skończyło w tym samym miejscu, istniało wielkie prawdopodobieństwo, iż owa skarpetka też tam wylądowała. Po prostu szczeniak potrzebował więcej czasu, aby ją wydalić. Biedny Dave i jego rodzina przez kilka dni czuwali na „skarpetkowym patrolu”, dopóki jak można się było spodziewać, w końcu skarpetka ponownie się nie „pojawiła”! A jeśli chodzi o samego zainteresowanego, to żył sobie dalej bez żadnych zmartwień, całkowicie nieświadomy faktu, że zjedzenie malutkiej skarpetki mogło go zabić.

Bardzo lubiłem Dave’a, więc kiedy oznajmił, że rezygnuje z pracy śledczego pożarniczego, wiedziałem, że będę tęsknił za jego towarzystwem. Nie wiedziałem jednak, że ta decyzja pociągnie za sobą zmianę także w moim życiu. Główny pies strażacki Dave’a, biszkoptowy labrador o imieniu Sam, po wielu latach wiernej służby miał przejść na emeryturę i prowadzić spokojne życie na łonie rodziny, a Dave objąć nowe stanowisko w straży pożarnej. Zwalniały się dwa etaty. Sherlock miał zająć jeden, a kto zostanie nowym psim opiekunem? Musiałem spróbować.

Pracowałem jako śledczy pożarniczy od dwóch lat i teraz byłem bliski zrealizowania swojego marzenia o dodaniu posady opiekuna psa strażackiego do swojego życiorysu. W dodatku świadomość, że ktokolwiek ją otrzyma, dostanie również Sherlocka, zadziałała jako dodatkowa zachęta. Pragnąłem tego tak bardzo, że aż mnie to przerażało.

Ubieganie się o pracę było zaledwie początkiem bardzo długiego procesu, a w kolejnych tygodniach, w których pokonywałem poszczególne etapy rekrutacji, cały czas chodziłem z duszą na ramieniu. Mój wewnętrzny głos pracował na najwyższych obrotach: czy spełniam wszystkie wymagania, które zapewnią mi szansę na otrzymanie tej pracy? Cóż, najważniejsze było to, że kocham psy, miałem je przez całe dzieciństwo, więc wiem, jak o nie dbać od strony praktycznej. Z tym nie było żadnego problemu. Byłem zaangażowany w swoją pracę i uważałem się za wystarczająco doświadczonego: w dzisiejszych czasach już nic nie mogło mnie zaskoczyć. To był bardzo dobry znak. Mieszkałem również na obszarze działania Londyńskiej Straży Pożarnej, toteż nie mogło być problemu z oddelegowaniem mnie w miejsce, gdzie będę potrzebny. Ale to jeszcze nie był koniec.

Zawsze będę pamiętał nasze rodzinne wakacje we Francji z tamtego roku, ale nie dlatego, że byliśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, lecz dlatego, że zdominowały je moje starania, by przebrnąć przez długą listę lektur. Ilekroć przechodziłem kryzys, Kate i dziewczynki musiały użerać się ze mną, gdy siedziałem z nosem w książkach, ale wszyscy wiedzieli, dlaczego to robię. Pragnąłem tej pracy i byłem przekonany, że będzie to nie tylko korzystna ścieżka kariery dla mnie, ale i pozytywna zmiana w życiu całej naszej czwórki. Martwiłem się, że posiadanie małych dzieci zadziała na moją niekorzyść, ponieważ presja związana ze stanowiskiem śledczego pożarniczego plus pies, plus małe dzieci mogły oznaczać mnóstwo dodatkowego stresu i niepokoju. W najmroczniejszych chwilach nie mogłem przestać myśleć o tym, czy jestem wystarczająco dobry. Moja droga w straży pożarnej nie należała do łatwych, a moje osobiste demony z tego okresu stale dochodziły do głosu, ale jedyne, co mogłem zrobić, to dopracować każde wymaganie zawarte w opisie stanowiska i dać z siebie wszystko na rozmowie kwalifikacyjnej oraz podczas prezentacji. Chciałem, by wszyscy wiedzieli, że ta praca jest mi pisana, w końcu jednak wszystko sprowadzało się do ciężkiej pracy i trzymania się słów, które zawsze powtarzał mi ojciec: „Synu, jedyne, co możesz zrobić, to mocno się postarać”.

Wiedziałem, że ta praca naprawdę się dla mnie liczy, więc siedziałem i rozkoszowałem się francuskim słońcem, zdeterminowany, aby przygotować się na prezentację. Rozmowa kwalifikacyjna i budzący postrach test czekały na mnie po powrocie do domu.

A Sherlock? Cóż, z całą pewnością nie marnował czasu na wątpienie w swoje możliwości. Jak go znam, na pewno nie poświęcałby tyle czasu co ja na ślęczenie w książkach! W straży panowało przekonanie, że jest przeznaczony do wielkich celów, ale za każdym razem gdy na niego spoglądałem, sprawiał wrażenie kompletnie nieświadomego swej sławy. Nawet teraz, kiedy z nim pracuję, wprawia mnie w absolutne osłupienie dokładnością i szybkością w trakcie poszukiwań, a potem patrzę, jak włóczy się po ogrodzie, szukając czegoś, co mógłby zniszczyć, lub siedzi na deszczu z tym na poły niecnym wyrazem pyska, węsząc w powietrzu, i mam nieodparte wrażenie, że oprócz tego, że jest niesamowitym psem pracującym, w dalszym ciągu jest po prostu… psem.

Gdy żyłem procesem rekrutacyjnym, najbardziej udawało mi się zbliżyć do Sherlocka w chwili, kiedy Dave wypuszczał go, by mógł pobiegać po naszej bazie w Dowgate. Sam (którego ochrzciliśmy przydomkiem Forrest z powodu jego niesamowitego podobieństwa do Forresta Gumpa) również tam przebywał, ale nie sposób było przegapić obecności Sherlocka: nawet wtedy potrafił skraść cały show. I tak jak wszyscy inni popełniłem błąd, skupiając się na nowym psie, i odwiedziłem go w jego budzie.

– Jak się masz, kolego? Wszystko w porządku? Ależ z ciebie przystojniak.

Pogłaskałem go po włochatym pyszczku i podrapałem porządnie za pokrytymi falistą sierścią uszami. Wyglądało na to, że podobają mu się moje zabiegi, a ja byłem w siódmym niebie, że reaguje na mój głos. Już samo siedzenie w jego towarzystwie sprawiło, że momentalnie poczułem się spokojniejszy, a ku mojemu zaskoczeniu on również siedział nieruchomo, gdy do niego mówiłem.

Spędziłem wystarczająco dużo czasu z Clive’em, Mickiem i Dave’em oraz z ich psami, aby się przekonać, jak silna w tej pracy może być więź między psem i opiekunem i że jest ona naprawdę wyjątkowa. Cieszyłem się, że Sherlock polizał mnie po ręce, ale nie mogłem ryzykować zbyt wielkiego przywiązania emocjonalnego. Gdybym nie dostał tej pracy, byłby to definitywny koniec. Wiedziałem, że jeśli odpadnę, gorsze będzie tylko jedno: mianowicie patrzenie, jak Sherlock pracuje z kimś innym. Nie mogłem na to pozwolić.

Do tego dochodził ostatni etap procesu rekrutacyjnego na stanowisko psiego opiekuna: David Robinson, szef komendy straży pożarnej w Dowgate oraz człowiek odpowiedzialny za psy Londyńskiej Straży Pożarnej, musiał dokonać inspekcji mojego domu. Funkcja śledczego pożarniczego to praca ciężka sama w sobie ‒ dorzuć do tego włochatą kulę armatnią, a wywróci twoje życie do góry nogami, jeśli jej na to pozwolisz. Dzieje się tak nie tylko w przypadku opiekunów, ale także ich rodzin. David był na tyle miły, że odwiedził Kate i dziewczynki i wyjaśnił im ze szczegółami, jak będzie wyglądało nasze życie, jeśli otrzymam tę posadę.

– Trzeba mieć mnóstwo siły do tej pracy, a ja nie chcę, żeby to się skończyło klęską, ale jeśli Paul ją dostanie, a wy w którymś momencie uznacie, że ma problemy, porozmawiajcie ze mną. Moje drzwi zawsze są otwarte. Cokolwiek się stanie, zdołamy sobie z tym poradzić, a on nie straci Sherlocka. Możecie na nas liczyć w potrzebie.

Obecność psa w rodzinie ma na nią wielki wpływ, a świadomość, że istnieje program wsparcia, na wypadek gdybyśmy go potrzebowali, wiele dla nas znaczyła.

Mogę uczciwie powiedzieć, że na nic w życiu nie pracowałem tak ciężko jak na możliwość opiekowania się Sherlockiem. Władze publiczne wcale tego nie ułatwiały, choć z drugiej strony otrzymanie takiego stanowiska nie powinno być łatwe. Pod sam koniec, gdy zadzwonił do mnie David, czułem się już nieco otępiały, ale świadomie doszedłem do punktu, w którym w razie decyzji negatywnej będę mógł zareagować na rozczarowanie słowami: „Jasne, świetny wynik, nic się nie stało”. Jednak w rzeczywistości stałem gdzieś pomiędzy ćwiczeniem przemowy na rozdanie Oscarów a przygotowywaniem się na katastrofalne upokorzenie spod znaku „rozbiłem się i spłonąłem” (ten cytat z Top Gun, mojego ulubionego filmu, przychodzi mi do głowy za każdym razem, gdy jestem pod presją. Z całą pewnością nie czułem się tamtego dnia jak Maverick!).

Telefon od Davida był krótki, ale jego treść podziałała jak balsam na moją duszę. „Paul, stanowisko jest twoje. Dobra robota”. Byłem w szoku. Pamiętam wszystko jak przez mgłę. Dostałem upragnioną posadę, a zatem Sherlock wróci do domu razem ze mną. Jak na razie był to zdecydowanie najbardziej istotny zwrot w mojej karierze. Udało mi się. Dopiąłem swego. Po nacieszeniu się wyjątkowo miłymi słowami od pozostałych pracowników remizy nie mogłem się doczekać, kiedy powiem o wszystkim Kate. Wiedziałem, że będzie szczęśliwa. W końcu widziała, ile krwi, potu i łez wylałem, aby zdobyć tę pracę. Doskonale wiedziała, ile znaczy dla mnie ten sukces.

Pamiętam, że zadzwoniłem do niej z pracy.

– Udało mi się! Dostałem! Dziękuję ci za wszystko, co zrobiłaś, żeby mi pomóc. Jestem w siódmym niebie… ‒ Chyba trajkotałem tak jeszcze przez jakiś czas, póki nie zacząłem się zastanawiać, czy Kate nadal jest na linii. – Jesteś tam? – spytałem.

– Tak, Paul, jestem. To wspaniała wiadomość. Mam tylko jedno pytanie: kiedy poznamy tego cudownego Sherlocka?

Pies… Musiałem się pogodzić z faktem, że odtąd moje życie zawodowe nie należy już wyłącznie do mnie. Teraz nie było już „ja”, wszystko kręciło się wokół „my”. Sherlock był moim partnerem, kolegą po fachu – i wiecie co? To było cudowne uczucie! Ciężka praca się opłaciła. Najtrudniejsza część miała się jednak dopiero zacząć.

Rozdział 3

Trudne początki

Nie jestem pewien, czy wierzę w przeznaczenie czy w Boga, ale jeśli jakieś inne moce sprzymierzyły się ze sobą w tamtym momencie, to chyba z tego stanu rzeczy nikt nie mógł być bardziej zadowolony niż ja. Wieść od Davida oznaczała, że Sherlock wkrótce znajdzie się pod moim dachem, gdzie obaj będziemy mogli rozpocząć współpracę pod czujnym okiem Clive’a. Zawsze darzyłem wielkim uznaniem Dave’a Arnolda za heroiczne przeprowadzenie Sherlocka przez destrukcyjną szczenięcą fazę, w której w niebyt odeszło kilka par butów i niezliczone sztuki ubrań. W gruncie rzeczy uwielbiałem słuchać historii o niegrzecznym Sherlocku i wydaje mi się, że wraz z każdą kolejną zabawną anegdotą pałałem do tego głuptasa coraz większą sympatią. Co więcej, gdy Dave mówił o następnych wybrykach Sherlocka, w jego głosie zawsze słychać było dumę. „Nigdy nie zgadniesz, co tym razem wyprawiał Sherlock…”

Sherlock był naszym nowym rekrutem, z czego oczywiście wynikała sympatia i wszechobecne psikusy związane z pracą. Miał swoje miejsce. Był teraz jednym z nas, a jego szalone zachowanie było typowe dla tryskającego energią i obdarzonego instynktem myśliwskim szczeniaka. Dave wszystko starannie zaplanował, łącznie z momentem, gdy Sherlock będzie potrzebował opiekuna, aby rozpocząć szkolenie na dobre.

* * *

W tej pracy trzeba się przyzwyczaić do zmian. Ludzie przychodzą, a potem uznają, że straż pożarna nie jest dla nich, i odchodzą. Nawet jeśli ktoś będzie tu pracował przez całe życie i zostanie aż do emerytury, może przenieść się na inną komendę albo zmienić stanowisko wewnątrz straży. Cokolwiek się stanie, zmiana w nieuchronny sposób wpływa na dynamikę zespołu, a właśnie praca zespołowa sprawia, że wszystko chodzi jak w zegarku. Strażacy są graczami zespołowymi – muszą nimi być, bo kiedy jadą na wezwanie, polegają na sobie nawzajem, aby przeżyć. Opanowują ogień razem, wchodzą razem do środka i dbają jeden o drugiego. Śledczy oraz psy takie jak Sherlock, Roscoe, Sam i Murphy odgrywają istotną rolę raczej w identyfikacji przyczyn pożaru niż ofiar, ale tak naprawdę wszyscy jesteśmy elementami tej samej układanki. A kiedy elementy się przemieszczają, zespół dba, aby wszystkie bazy były chronione.

Wiedziałem, że w straży będą tęsknili za Dave’em i jego wiernym pomocnikiem Samem. Łączyła ich bliska więź, przez co Samowi byłoby trudniej, gdyby go przekazano w inne ręce. Tak to już jest z psami strażackimi: „Na jednego psa przypada jedna osoba”. Obecnie rozumiem to o wiele lepiej niż w przeszłości. A jeśli chodzi o Sherlocka: miałem przeczucie, że chociaż jesteśmy duetem żółtodziobów, w pierwszych dniach nauczę się więcej od niego niż on ode mnie!

* * *

Wszystko było gotowe, nowa praca i szkolenia rozpoczęły się niemal natychmiast. Wiedziałem, z czym przyjdzie nam się zmierzyć, odkąd mnie poinformowano, że nie mamy trwającego pięć tygodni normalnego bloku szkoleniowego, tylko musimy się zmieścić w zaledwie dwóch tygodniach i trzech dniach! Pechowo trafiliśmy na okres surowych cięć budżetowych w sektorze usług publicznych, więc Clive jako nasz trener musiał dać z siebie wszystko, żeby pomóc nam w ukończeniu szkolenia w czasie o połowę krótszym.

Opracowaliśmy plan: podzieliliśmy przydzielony nam czas na dwu- i trzydniowe etapy, by Clive nauczył nas nowych rzeczy, które moglibyśmy przećwiczyć w terenie, zanim przejdziemy do następnej fazy. Rozwiązanie nie było idealne, ale chodziło w nim o to, aby przyniosło wszystkim korzyści. Choć oficjalnie Sherlock nie był jeszcze na służbie, codziennie zabierałem go ze sobą do pracy, by miał przedsmak tego, co czeka go w przyszłości. Jeździł ze mną w furgonetce, przyzwyczaił się do wycia syren, gdy odpowiadaliśmy na wezwanie. Oczywiście jeździłem szybciej niż normalnie, kiedy przy migających reflektorach i wyjących syrenach wszyscy zjeżdżali nam z drogi, ale prędkość w niczym Sherlockowi nie przeszkadzała. To wszystko było nowe, ale nie robiło na nim żadnego wrażenia.

Sesje szkoleniowe odbywały się głównie w bazie lotniczej usytuowanej w Wethersfield w hrabstwie Essex, a niekiedy w Szkole Służby Pożarniczej w Moreton-in-Marsh w Gloucestershire. Pod okiem Clive’a, z wykorzystaniem próbek płynów łatwopalnych, robiliśmy ćwiczenia, które miały szlifować umiejętności węszenia Sherlocka oraz nasze zdolności poszukiwawcze jako zespołu. Z naszej dwójki to ja miałem doświadczenie, ale szczerze powiedziawszy, czasami można było odnieść wrażenie zupełnie odwrotne. W którymś momencie każdej sesji szkoleniowej Sherlock dokonywał jednego ze swych słynnych, szeroko omawianych popisów. Clive testował go już od pierwszego dnia i za każdym razem bacznie obserwował, lecz nie tyle po to, by mieć pewność, czy potrafi zlokalizować zapach, ponieważ w przypadku tego psa to i tak było oczywiste, ile po to, aby się przekonać, jak szybko jest w stanie tego dokonać!

Jeśli mam być szczery, to przez te pierwsze wspólne tygodnie Sherlock codziennie dawał przykład fantastycznie wykonanej pracy. Gdy Clive przeprowadzał test zapachu, Sherlock zdawał go na szóstkę. Bezbłędnie. Uważałem się za doświadczonego członka straży pożarnej, a tymczasem Sherlock co rusz udowadniał, że się mylę, ucząc mnie czegoś nowego i przywracając na właściwe tory. Ten dziesięciomiesięczny szczeniak był prawdziwym mędrcem. Ilekroć na mnie patrzył i posyłał mi spojrzenie w stylu: „Wszystko w swoim czasie, kolego”, wiedziałem, że wcale się ze mnie nie nabija. Ba, odnosiłem wrażenie, że wykazuje się wobec mnie wielką cierpliwością.

Jeszcze zanim zjawiłem się na miejscu, Clive testował Sherlocka przez kilka tygodni z małymi przerwami, więc pies nie był zdziwiony, gdy zaprezentowano mu próbki. Trzymałem go na smyczy, kiedy sprawdzaliśmy różne puszki i torebki, co miało go nauczyć „wskazywać” substancje, ale „nie wchodzić w kontakt” z nimi. Każda sesja obejmowała inną dyscyplinę z dodatkiem porządnej porcji „prac domowych” – czyli przeszukiwań spalonych budynków. To dla nas chleb powszedni, terytorium, na którym mogłem pomóc Sherlockowi przywyknąć do większych obszarów poszukiwań. Moje doświadczenie śledczego pożarniczego w końcu mogło znaleźć tu zastosowanie, bo jeśli na czymś się znałem, to właśnie na przeszukiwaniu spalonych budynków. Gdy jesteśmy wzywani na miejsce pożaru, przeszukiwanie posesji często obejmuje promień kilkuset metrów od budynku, a także całą powierzchnię podłogi, ogrody oraz przybudówki. Wiele użytkowych nieruchomości ma o wiele większy obszar, a Sherlock przez cały czas musi pozostać skupiony. Jeśli zadanie jest poważne, robimy kilka krótkich przerw, by mógł przeczyścić nos, po czym zachęcam go, by wrócił do dalszych poszukiwań. Pod koniec całej operacji otrzymuje nagrodę w postaci piłki tenisowej. Tego bardzo szybko się nauczył. W jego mniemaniu właśnie o to chodzi.

W trakcie szkolenia cały czas go obserwowałem: patrzyłem, jak się porusza, jak reaguje, gdy odnajduje ślad, zwracałem też uwagę na całą masę innych drobiazgów. Zaczynaliśmy się poznawać – ja wszystkie jego małe dziwactwa, a on mnie i zmiany intonacji w moim głosie. Krok po kroku dochodziliśmy do tego, o co nam szło, na przykład do nakłaniania Sherlocka, by w zamieszaniu panującym na miejscu pożaru skupił się dzięki komendom w stylu: „Znajdź bombę”. Używaliśmy ich w konkretnym celu, ponieważ nie jest to powszechnie używana fraza, więc kiedy Sherlock ją słyszy, nastawia uszy i wie, że nadeszła pora na przystąpienie. Utrzymanie koncentracji Sherlocka oraz dbanie o to, żebym był w stanie odczytać mowę jego ciała, stanowiły istotną część szkolenia. Uczyliśmy się wspólnie, stawaliśmy się zespołem. Każdy dzień przynosił mi coś nowego. Z Sherlockiem musiało być tak samo. Pilnowałem, byśmy darzyli maksymalną uwagą zajęcia Clive’a. Będąc pod jego specjalistycznym nadzorem, miałem wrażenie, że każdego dnia uczę się coraz lepiej odczytywać sygnały i zachowanie Sherlocka.

Niemniej jednak praktyka czyni mistrza i właśnie do tego obaj dążyliśmy. Wstawaliśmy wcześnie rano i ćwiczyliśmy różne warianty, które stale wymyślał dla nas Clive. Musieliśmy być gotowi przed rozpoczęciem następnej sesji treningowej. Nie mogliśmy go rozczarować. Zwiększyło to również naszą pewność siebie, u Sherlocka jako psa i u mnie jako jego opiekuna. Szybko stawaliśmy się doskonale zgranym duetem. Widziałem to po tym, jak Sherlock zwraca na mnie uwagę i słucha każdego słowa ‒ z dnia na dzień byliśmy ze sobą coraz bardziej zżyci.

Clive przez cały czas okazywał mi wsparcie. Jeśli nie byłem czegoś pewien lub chciałem coś z nim przedyskutować, dzwoniłem do niego, a czasami do Micka, który zawsze z radością dzielił się swym blisko dziesięcioletnim doświadczeniem w wykonywaniu tej pracy.

Sherlock przebywał ze mną dwadzieścia cztery godziny na dobę, więc gdy pracowałem przy sprawie, w której z całą pewnością użyto katalizatora przyśpieszającego pożar (czasami sam zapach wystarczy za oczywisty dowód), zabierałem go ze sobą, by zidentyfikował miejsce zastosowania danej substancji. Dla Sherlocka było to użyteczne ćwiczenie, a ja miałem okazję obserwować go i odczytywać mowę jego ciała w środowisku, w którym jak wiedziałem, zawsze było dla niego coś do znalezienia. Każda chwila była okazją do ćwiczeń.

Chciałem, aby nauczył się mi ufać. Aby wierzył, że nigdy nie postawię go w sytuacji zagrożenia, nie rozkażę mu odejść z miejsca pożaru, zanim skończy poszukiwania ku swojemu zadowoleniu. Że będę go chronił i często chwalił. A ja w zamian ufałbym mu, że przeszuka teren tak, jak chciałem; ufałbym mu, że niczego nie przegapi i rozpozna wszystko, co znajdzie. Jedna z najtrudniejszych lekcji, jaką przyszło mi odrobić i do której musiałem dorosnąć, mówiła: nieważne, jak bardzo byłbym przekonany o swojej racji, rację ma zawsze pies!

* * *

Clive wpoił mi, co znaczy być zespołem, i że nie wolno mi nigdy krzyczeć na swojego psa, ponieważ razem tworzymy jedność. Nie jesteśmy człowiekiem i psem, lecz jednym zespołem, który rozumie się bez słów. Obecność Sherlocka w domu i w rodzinie oznaczała, że zawsze był przy mnie. Zarówno w pracy, jak i czasie wolnym byliśmy razem. Zamieszkiwaliśmy tę samą przestrzeń zajmowaną przez tych samych ludzi i spędzaliśmy każdą godzinę w swoim towarzystwie. Kiedy poznaliśmy się lepiej, szybko odkryłem, że gdziekolwiek idziemy razem, istnieje spora szansa, że Sherlock przyćmi mnie swoją osobowością. A gdy szkolenie się zakończyło, Sherlock przeszedł sam siebie!

Oczywiście nadal dało się wyczuć presję, a ja nigdy nie uważałem, że uda nam się skończyć szkolenie wyłącznie dzięki zdolnościom mojego wspaniałego psa. Przyznaję jednak, że miałem nadzieję, że go nie zawiodę. Clive zawsze był gotowy czegoś nas nauczyć i szczęśliwy, że może przyglądać się pracy Sherlocka. Nie jestem pewien, czy po dwóch tygodniach i trzech dniach obserwowania mnie uznał, że to czysta poezja, ale jeśli chodziło o Sherlocka, sprawia miała się zgoła inaczej.

Szkolenie było w zasadzie próbą przed testami certyfikacyjnymi, które śledczy pożarniczy muszą co roku przechodzić. Mimo całej mojej wiedzy i tak zżerały mnie nerwy. Clive opracował pięć zadań w sześciu specjalnie do tego skonstruowanych spalonych pomieszczeniach – wśród nich mogła być sypialnia albo dyspozytornia taksówek. Zostały odtworzone tak, by odzwierciedlać autentyczne miejsca, z którymi Sherlock i ja możemy mieć do czynienia w pracy, a my musieliśmy wykorzystać w praktyce umiejętności nabyte podczas treningów. Dwadzieścia cztery godziny przed testem Clive rozmieścił dwanaście różnych kombinacji substancji łatwopalnych oraz ciał stałych na obszarze testowym. Niektóre były rozcieńczone, inne nie, jeszcze inne zdążyły odparować albo się wypalić. Namierzenie wszystkich należało do Sherlocka. W fazie pierwszej Sherlock mógł szukać swobodnie bez smyczy, ale w fazie drugiej musiałem już trzymać go na smyczy, gdy korzystał z przekazywanych przeze mnie wskazówek. To była nasza szansa na pokazanie Clive’owi, że pracujemy jak jeden zespół, a Sherlock wszedł w swoją rolę z właściwym mu entuzjazmem.

Towarzyszyłem Sherlockowi przez cały czas, a to, co zaprezentował na zakończenie szkolenia, było iście mistrzowskie! Spisał się, pomyślałem. Pomieszczenia spalono, wszędzie unosił się zapach zwęglonego drewna i dymu – było to niesłychanie autentyczne, ale w żadnym stopniu nie zdołało zdezorientować Sherlocka. Oznaczało to, że po całej naszej ciężkiej pracy na szkoleniu nieobce mu są pogorzeliska i wie, jak pachną. Pośród innych zapachów w powietrzu unosiła się woń benzyny. Sherlock błyskawicznie ją wyłapał, ale pomiędzy wszystkimi innymi zapachami przenikającymi jego nos musiał jeszcze dokładnie namierzyć źródło, dotrzeć do miejsca, w którym podłożono próbkę. Bułka z masłem. Złapał zapach, po czym opuścił nos ku ziemi i podniósł ponownie. Węszył pyskiem w powietrzu, kiwając głową z boku na bok niczym Stevie Wonder przy pianinie. Jak zwykle wymachiwał zadkiem na wszystkie strony, uderzając ogonem jak batem do tylko sobie znanego rytmu. Pobiegł pod wiatr, pozwalając, by go prowadził, oddalił się od zapachu, po czym wracał, węsząc w górę i w dół, w górę i w dół, zawężał obszar poszukiwań. Był na dobrej drodze do celu, aż w końcu… udało mu się!