Strona główna » Obyczajowe i romanse » Shuttergirl

Shuttergirl

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66338-94-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Shuttergirl

Gorący romans bestsellerowej CD Reiss!

Nigdy jej nie zapomniałem. Ani przez minutę. Widzę ją czasami, ale nigdy z nią nie rozmawiam. Przepaść między nami jest zbyt duża. Aż do teraz.

Gdy odszedł, moje życie się rozpadło. Teraz nic dla mnie nie znaczy. Teraz jesteśmy królem i królową po przeciwnych stronach Los Angeles. Nie zamieniamy ze sobą nawet słowa. Aż do teraz.

__

"Zakazane, ale słodkie. Dzięki SHUTTEGIRL uwierzysz, że miłość ma moc przełamywania wszelkich barier. CD Reiss pokazuje nam się od bardziej delikatnej strony, ale zachowuje swój piekielnie seksowny charakter".

– Claire Conteras, autorka "Nie ma światła w ciemności"

Polecane książki

Prezentowana monografia stanowi pierwsze całościowe opracowanie problematyki autonomii woli stron i zasady swobody umów wyrażonej w art. 3531 KC w odniesieniu do umów i statutów spółek handlowych (osobowych i kapitałowych). Główne zagadnienia prezentowane w pracy to: analiza zasady wolności umów w p...
Rok 2026. Osiemnastoletni Daniel Kopeć ma tylko jedno marzenie. Zostać najlepszym detektywem. Chłopak ma na to spore szanse. Jednak w realizacji tego marzenia pojawia się jeden mankament. Chłopak boi się wyrażania szczerze swoich myśli. Jednak pewien wypadek, w którym to uratował zwykłą dziewczy...
”Wiele hałasu o nic” to komedia autorstwa Williama Shakespeare'a z 1599. Należy do najczęściej inscenizowanych przedstawień tego autora.   Pięć aktów opowiada losy dwójki kochanków i mimo że jest to główny temat utworu, to śledzimy także losy Benedicka i Beatrice, których niecodzienne stosunki mają ...
Tematy zostały uporządkowane według miesięcy roku szkolnego i związane są z datami obchodzonych świąt, również tych mniej znanych, jak Dzień Pluszowego Misia, Dzień Bociana Białego czy Dzień Postaci z Bajek. Każdy scenariusz zawiera opis zagadnienia, wyszczególnienie materiałów potrzebnych do przygo...
Komentarz do ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki jest pierwszym tego typu kompleksowym opracowaniem na rynku wydawniczym. W drugim wydaniu omówiono najnowsze zmiany ustawy dotyczące: doprecyzowania warunków wszczęcia przewodu dokto...
"Jasna strona księżyca" to kryminał z wątkiem miłosnym. Odkrywanie prawdy czasami bywa niebezpieczne. Dążąc do celu czasami odkrywamy inne barwy życia co ukazuje książka. Księżyc ma dwa oblicza: jedną mroczną i drugą jasną....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa CD Reiss

Prolog

Los Angeles należy do mnie.

Od portów San Pedro po skraj Angeles National Forest i od plaży Santa Monica po rów, który nazywamy rzeką – to wszystko jest moje. I tak jak matka i córka należą do siebie wzajemnie, tak i ta własność jest obustronna. Miasto wychowało mnie w swoich objęciach, doprowadziło do dorosłości, jakby ciągnęło mnie ku niej za włosy, kołysało mnie do snu melodią alarmów samochodowych i szumu autostrady.

Dorastałam w dwunastu dzielnicach pod opieką szeregu rodziców zastępczych, którzy guzik się przejmowali tym, że większą część dnia spędzałam poza domem, zupełnie jakby wiedzieli, że jestem dzieckiem miasta. Nauczyłam się kulić między ulicami, ukrywać, pojawiać w nieoczekiwanych miejscach, szeptem wyjawiać miastu swoje zamiary i stać nieruchomo na tyle długo, by usłyszeć jego podpowiedzi. Nie skończyłam liceum. Nie musiałam. Jedyne nauki, jakich potrzebowałam, pobierałam z tętnienia i szumu tej otwartej, seksownej metropolii.

Każda szemrana uliczka prowadzi do okazji. Światła zmieniają się na zielone, kiedy się do nich zbliżam. Ruch uliczny rozstępuje się przede mną niczym Morze Czerwone. Gdy się zatrzymuję, zwalnia się dla mnie miejsce parkingowe. Słyszę w sobie głos miasta, który mówi mi, dokąd jechać. Powinnam napadać na banki lub zostać taksówkarką. Powinnam być gliną lub ratowniczką. Nie tak się jednak potoczyły moje losy. Los Angeles nigdy nie miało wobec mnie takich planów.

Jestem paparazzim. A w zasadzie, jeśli ktoś chciałby być skrupulatny, powinien mi mówić paparazza. Z „a” na końcu.

Docieram na miejsce i oddalam się ze zdjęciem szybciej od pozostałych, i to na obcasach. Jestem ładniejsza, ładniej pachnę i nie kupuję żadnych bzdetów serwowanych przez sławy. Nie pracuję dla nich. Nie kłaniam im się do ziemi ani się nie podlizuję. Jeśli pokazują dupsko publicznie, to należy ono do mnie.

To jest historia pewnej sławy, która podobnie jak miasto jest moja.

Rozdział 1

Bolał mnie tyłek. Stopy nie, choć włożyłam buty na obcasach, ani nie ramię, na którym wisiał ważący dziesięć kilogramów aparat. Za to tyłek posadzony na barierce bynajmniej do tego nieprzeznaczonej pulsował jak tłum na parkiecie.

Tom, mój brat z rodziny zastępczej, stał obok mnie z aparatem, który dzierżył niczym oszczep. Miał krzaczastą brodę i hipsterski stosunek do dbania o siebie. Nawet w ostrym świetle dnia przez ziemistą cerę wyglądał jak czarno-białe zdjęcie wklejone w kodachromowy świat. Nocą ledwie go było widać.

– Dzwoni mój telefon – oznajmił.

– Mój też.

Nasze komórki wiecznie dzwoniły. Wygrywały muzyczne tło naszego życia. Zerknęłam na wyświetlacz.

Britt jest w NV.

Za mało. Za późno. O pierwszej w nocy byliśmy już po trzech godzinach sterczenia na tyłach klubu NV i czekania na pojawienie się Britt z jej ukochaną Maryettą. Tylne drzwi prowadziły na parking, pilnowało ich dwóch zwalistych Ormian w skórach, którzy stali za aksamitnym sznurem. Byłam z nimi po imieniu.

Chociaż znałam miasto jak własną kieszeń, nie miałam zielonego pojęcia, kiedy jakaś wściekła na siebie aktorka zmęczy się klubem i postanowi zmiatać do domu. Tak więc czekaliśmy w cuchnących trawką zakątkach uliczki, w głębokim cieniu latarni. Każdy, z wyjątkiem dwóch Ormian, pomyślałby, że uliczka jest pusta, niemniej paparazzi kryli się w kątach i za SUV-ami, wciśnięci pomiędzy samochody i ściany. Dwaj siedzieli na dachu garażu, trzecie drzwi na zachód. Wynajęli ten garaż, żeby mieć dobry widok na klub.

Tom sprawdził swój telefon.

– Kill Photo.

Wciąż korzystał z usług agencji, która przysyłała mu namiary. Ja miałam już za sobą okres odpalania komuś doli w zamian za kontakty. W czasie współpracy z Kill wspaniałe było to, że gazety zawsze najpierw oglądały ich fotki. Jeżeli czasopismo dostaje ponad czterdzieści tysięcy zdjęć dziennie, musisz działać szybko i wiarygodnie. Fotografie Kill obrabiano w mgnieniu oka, a potem trafiały na początek kolejki. Oglądano je w pierwszej kolejności i płacono za nie w terminie.

Dotarłam jednak do punktu, w którym moje zdjęcia wyprzedzały fotki pozostałych z Kill i już nie potrzebowałam agencji. Namawiałam Toma, żeby też ją rzucił. Proponowałam, że pomogę mu lądować na początku kolejki, on jednak za bardzo się bał.

– Napisałem im, że już tu jesteśmy dzięki twojemu wyczuciu. – Przejrzał esemesa od Kill. – Britt. Londyn. Michael. Bla, bla, bla.

W Hollywood w ramach nieodwzajemnionej zażyłości wszyscy nazywali znane postaci po imieniu. Lubiłam dźwięk imienia Michaela, po części dlatego, że zdjęcia z nim zapewniały mi niezłe wpływy, a po części… głównie dlatego, że to był Michael Greydon. Ze trzy lub cztery razy w ciągu kilku lat zdarzyło mi się wyobrażać sobie, że dostrzegł mnie za obiektywem.

– Michael coś wciąga? – spytałam. – Bo zdjęcie ulubieńca Ameryki wciągającego kreskę byłoby warte milion dolarów.

Mówiłam złośliwie, niemniej nie chciałam go krzywdzić. Był idealny: jego zapierający dech w piersiach uśmiech sugerował seks, ale nigdy wprost; zielone oczy patrzyły przez ciebie, a nie na ciebie; poruszał się tak, jakby płynął na prywatnej fali, a jego ciało wprawiało mnie w drżenie. I pragnęłam, żeby taki właśnie pozostał. Olśniewający. Fascynujący. Zniewalający świat i mnie blaskiem swojej osobowości. Zrzucenie go z piedestału za sprawą zdjęcia byłoby przestępstwem.

Parkowacz zatrzymał ferrari przed aksamitnym sznurem. Paparazzi wypełzli z ciemnych zakątków i podnieśli obiektywy niczym tarcze. Tylko z sali VIP-ów można było wezwać parkowacza. Tylne drzwi się otworzyły i Britt Ravenor ostrzyżona w stylu pixie, z dużymi kołami w uszach wytoczyła się z klubu. Parkowacz otworzył jej drzwi po stronie kierowcy. Michael Greydon – obdarzony orzechowymi włosami, szelmowskim uśmieszkiem, gibkim ciałem i ogromnym talentem – wyszedł za nią. Za każdym razem, gdy widziałam go na własne oczy, powalał mnie i musiałam dojść do siebie, zanim ustawiałam aparat przed twarzą. Słyszałam w myślach melodię jego głosu, widziałam, jak porusza ustami i jak jego twarz jaśnieje w czasie uśmiechu. I te jego dłonie… Boże. Mrówki przebiegły mi po plecach. Podniosłam aparat, żeby nad sobą zapanować. Musiałam wziąć się do pracy.

Wiele gwiazd miało swoją świtę, ale nie Michael Greydon. To jego izolowanie się utrudniało mi dostęp do niego, bo nie otaczali go ludzie, z którymi mogłabym się skontaktować. Czarujący i tylko odrobinę wyniosły doskonale sobie radził z kierowaniem swoją karierą i publicznym wizerunkiem – wszyscy podejrzewali, że odziedziczył po swoich rodzicach, gwiazdorskiej parze, Garecie Greydonie i Brooke Chambers, coś więcej niż talent aktorski.

Ja niczego nie podejrzewałam. Znałam go z liceum i już wtedy był pracoholikiem, a nie tylko przystojniakiem. Miałam wrażenie, że w dorosłości to się nie zmieniło.

Parkowacz podał Britt kluczyki. Wyciągnęła po nie rękę, ale nie trafiła. Udało jej się to za drugim razem.

Britt padła ofiarą konkursów piękności jako córka ambitnej samotnej matki, która wywierała na dziewczynę presję tak długo, aż zniszczyła rodzinę. Britt powoli, bo przez dekadę, dochodziła do nadmiernego picia i prowadzenia po alkoholu. A jej matka siedziała w kaftanie bezpieczeństwa w Westonwood. Współczułam Britt, rozumiałam jej życie, niemniej nie przeszkadzało mi to na niej zarabiać.

Flesze błysnęły, kiedy wsiadła do samochodu. Mój nie. Wciąż nie zwalniałam migawki. Nie widziałam ujęcia godnego pieniędzy. Jeszcze nie.

Kiedy Britt zdążyła się już w połowie wgramolić do ferrari, Michael wyciągnął rękę po kluczyki szybkim, zdecydowanym ruchem wyćwiczonym przez lata gry w tenisa. Britt zachichotała, schyliła się i je schowała. Odepchnął ją i próbował usiąść za kierownicą. Siłowała się z nim, więc ją objął i połaskotał, żeby się przesunęła. To była rozkoszna i urocza scenka, która pięknie się zaprezentuje na papierze.

Miałam swoje zdjęcie. Wybrałam tryb manualny, bo się poruszali, a żaden tryb automatyczny nie myśli szybciej ode mnie.

Pstryk. Kasa. Pstryk. Kasa.

Przez cały czas kadr obejmował ich w całości. Pieniądze kryły się w ich kreacjach, od butów po fryzury. Gdy Britt wystawiła rękę, a Michael po nią sięgnął, poruszałam się z nimi, żeby uwiecznić wszystkie dodatki.

Nawet przez obiektyw widziałam, że Britt jest pijana, a Michael próbuje powstrzymać ją przed prowadzeniem auta. Pracowali nad ważnym tytułem godnym Oscara, remakiem klasyka z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku Kule o zachodzie słońca. Wielkie uczucia. Wielkie łzy. Wielkie pieniądze. Wtedy ojciec Michaela grał zielonego gangstera, a teraz wcielał się w rolę starego dona, który miał zginąć z rąk syna. Film gwarantował ogromne zyski, tym bardziej że Gareth nie występował na ekranie od dziesięciu lat.

Na moim ujęciu, bardzo wyraźnym, na twarzy Michaela malował się cień desperacji, chociaż wydawało się, że zapanował nad partnerką z planu. Miał pecha, bo Britt większość czasu na planie Apokalipsy zombi spędziła pijana – wywinęła mu się, bo miała praktykę.

Przecisnęłam się obok Rogera, stojącego obok mnie paparazziego i wbiłam mu obcas w stopę.

Michael znowu zabiegał o kluczyki, wciąż uśmiechając się olśniewająco, jakby występował w jakimś gagu, a Britt obróciła się i opuściła ręce. Michael pochwycił kluczyki, lecz Britt kopnęła go między nogi. Wycelowała idealnie, a Michael cofnął się dwa kroki i puścił klucze.

Nawet sfora paparazzich jęknęła „auuu”. Strzeliłam jeszcze kilka ujęć i opuściłam obiektyw.

Michael Greydon, największy z gwiazdorów, zwijał się z bólu, a pozostali fotografowali Britt. Też powinnam to robić. Przecież zarobiłabym na tym, a miałam tylko cztery zdjęcia. Przerwałam jednak, bo on na mnie patrzył. To nie wszystko. Patrzył z wdzięcznością. Poczułam falę ciepła na skórze, jakby wsunął mi dłonie pod bluzkę. Dostrzegł mnie.

Przez lata zrobiłam mu setki fotek i zawsze żywiłam przekonanie, że nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Rozpoznał mnie? Cholera. Zastanawiałam się nad tym za każdym razem, gdy znajdowaliśmy się w tym samym kwartale, ale nigdy nie wydawało mi się to prawdopodobne.

Jego spojrzenie trwało chyba tyle, co mrugnięcie migawki, bo gdy odwiesiłam aparat na ramię, znowu patrzył na Britt. Wemknęła się do ferrari, a on trzymał otwarte drzwi i powiedział coś, czego nie udało mi się rozszyfrować. Brzmiało to jak „Nie rób tego”. Silnik ryknął, opony zapiszczały na podjeździe i posłały spod siebie fontanny żwiru. Znalazłam się pod obstrzałem i odskoczyłam tuż przed tym, jak Britt pomknęła przed siebie z otwartymi drzwiami.

Dojechała do skrzyżowania w kształcie litery T, skręciła zbyt gwałtownie w prawo, dzięki czemu siła dośrodkowa zamknęła drzwi, które otarły się o róg budynku. Ferrari ominęło zaparkowaną hondę civic i dwie dziewczyny w połyskliwych kreacjach. Britt zniknęła.

– Już po niej – stwierdził Tom.

– Szkoda – powiedziałam. – Ma talent. Ktoś wezwał policję?

– Raoul ma tam kogoś. Zgarną ją, zanim dotrze do Venice. – Odwrócił się i oczy zrobiły mu się okrągłe. – O Boże.

Wyciągnęłam szyję w kierunku wejścia, ale zobaczyłam tylko dwie dziewczyny w połyskliwych butach czmychające przed samochodem stukniętego kierowcy. Skręciły za rogiem, żeby wejść od frontu budynku.

– Co jest? – Chodziło mu o to, że Michael na mnie popatrzył? Nadal czułam się naga po tym jego spojrzeniu.

– Nic – odparł Tom.

Pozostali paparazzi fotografowali tylne światła ferrari niknące w oddali, ale ja skierowałam obiektyw z powrotem na Michaela Greydona. Śmiał się z jednym z ochroniarzy i pokuśtykał do środka. Potężny Ormianin trzymał przy uchu telefon. Miałam nadzieję, że zgłaszał policji pijanego kierowcę.

Dzióbnęłam Toma obcasem w łydkę.

– Mów do mnie.

– Randee. To ona. Właśnie weszła.

– Ta w lśniących szpilkach?

Potaknął, jakby sparaliżowało mu resztę ciała. Mówił o Randee z zespołu Razzledazzle. Kochał się w niej jak szalony, ale nie mógł przekroczyć granicy fotograf–artysta.

Kiedy nie zarabiał kasy ze mną, fotografował modne fryzury w Silver Lake albo zespoły rockowe grające na parkingach. Miał talent do uchwytywania pasji muzyków i znał się na retuszu. Powinien obsługiwać wyłącznie kluby i artystów estradowych, ale to nie przynosiło pieniędzy. Zapewniały je fotki robione z ukrycia o pierwszej w nocy i pogoń za pijanymi sławami. Przestałam mu obiecywać, że jego kariera rozkwitnie dzięki słodkim fotkom gwiazd. I przekonywać go, że to jest fotoreportaż. Nazywałam to kasą, a on to słyszał.

– Chodź – pociągnęłam go za rękaw. – Przerzućmy zdjęcia w Exploderze, a te lebiegi niech się uganiają za przebrzmiałą historią.

Ruszyliśmy truchtem do Cordova Court, gdzie zaparkował. Przebiegliśmy przez osiedlowy podjazd, który odkryłam w wieku jedenastu lat, pokonaliśmy bramę, z której rzadko korzystano, ogrodzenie z siatki i wąskie przejścia między budynkami, żeby zaoszczędzić siedem minut drogi.

Explorer Toma cuchnął smarem do aparatów, fast foodem i potem. Jeździłam nim kiedyś. Tak bardzo ściągało go w lewo, że ledwie udawało mi się skręcać w prawo. Od tamtej pory nazywałam samochód Exploderem. Wsiedliśmy do niego i niczym ratownicy medyczni natychmiast wypakowaliśmy i rozłożyliśmy swój sprzęt: router Wi-Fi, laptopy, aparaty i telefony komórkowe.

– Cholera, nie mam kabla USB – bąknął Tom.

Regularnie zapominał różnych rzeczy. A ja nosiłam zapasowe specjalnie dla niego. Sięgnęłam do torby po kabel, którego potrzebował raz na parę tygodni.

– Dzięki, Laine. – Podłączył go. – Fajna z ciebie dziewczyna.

– Beze mnie umarłbyś z głodu.

Wzruszył ramionami, jakby wiedział, że to prawda.

Przerzuciłam zdjęcia, szybko obrobiłam najlepsze i zamieściłam na swoim serwerze. Następnie napisałam do swoich kontaktów e-mail, w którym informowałam, że sprzedaję cztery fotografie z serwera przedstawiające Michaela usiłującego odebrać Britt kluczyki, Michaela kopniętego w krocze, Britt uderzającą autem w bok budynku i Michaela Greydona patrzącego na mnie. Przy tym ostatnim się zawahałam. Ten człowiek był skrajnie niedostępny, a jednak zdjęcie emanowało intymnością, jakby jego oczy dotykały miejsc, do których mogą dotrzeć tylko dłonie. Tyle że to była właśnie jego metoda, prawda? Jego zdolności polegały na poszerzaniu kadru do tego stopnia, że wydawało ci się, że patrzy na ciebie, dotyka miejsc, które potrzebują ukojenia, podczas gdy w rzeczywistości podziwiał samego siebie.

Zmieniłam treść wiadomości przed wysłaniem. Oferowałam trzy zdjęcia. To ostatnie budziło we mnie dreszczyk emocji, nawet jeśli tylko to sobie wyobrażałam. To spojrzenie należało do mnie.

Zamknęłam laptopa.

– Co teraz?

– Serwery Kill są takie powolne. – Wpatrywał się w ekran i postukiwał palcami w krawędź laptopa, jakby serwery agencji miały się dostosować do rytmu i przyspieszyć.

– Wejdźmy do klubu – zaproponowałam. – Zdjęcia zrobiliśmy. Poszukajmy twojej przyszłej dziewczyny.

– Że co? Nie możemy tam wejść.

– Wejdziemy od frontu. Tam stoją inni ochroniarze.

– Nie mogę.

– Czy ona w ogóle zna widok twojej twarzy niezasłoniętej obiektywem? – Rzuciłam laptopa na tylne siedzenie. – Czy skierowałeś do niej choćby jedno słowo jako mężczyzna, a nie gość, który fotografuje muzyków?

– To bez znaczenia.

– Odpowiedz na pytanie.

– Nie wejdę tam.

– Nigdy nie zdobędziesz tej dziewczyny, jeżeli wiecznie będzie was oddzielał aparat – oznajmiłam i rozpięłam sięgające do połowy ud kozaki na szpilkach.

– Jezu, Laine, co ty robisz?

– Okej – wysapałam i ściągnęłam kozaki. – Po pierwsze, każdy, kto mógłby nam uprzykrzyć czas, znajduje się w Sali Szmaragdowej. – Rozpięłam dżinsy. – Nie patrz.

Odwrócił wzrok, a ja wykaraskałam się z dżinsów.

– Jesteśmy zwyczajnymi nudnymi klientami – ciągnęłam. – A nie materiałem do Sali Szmaragdowej. – Obciągnęłam bluzkę. To była czarna dzianinowa tunika, która mogła służyć za bardzo krótką sukienkę. – Po drugie, Britt pewnie dmucha w tym momencie do alkomatu, a Michael oberwał w krocze. Nie ma ich tam. Brad pewnie też wyszedł z dziewczyną, na którą akurat miał ochotę. Jestem pewna, że nie znajdziemy w środku żadnej gwiazdy.

Przekonywałam do tego wszystkiego samą siebie, bo pomysł, żeby wejść do klubu po to, by zobaczyć Michaela, był śmieszny i wręcz niewart rozważania, mimo że jego spojrzenie pobudzało do życia moją skórę między nogami.

Ramiączka koszulki ściągnęłam i wetknęłam pod pachy, a następnie zawiązałam z rękawów bluzki kokardę z przodu.

– Nikt w środku nas nie zna i nie przejmuje się tym, czy czailiśmy się przez trzy godziny na parkingu. I kropka.

– Co robisz? – spytał, kiedy się odwrócił.

Poszperałam w torebce.

– Zamierzam wprowadzić cię do klubu. – Znalazłam starą szminkę i przystąpiłam do usuwania pyłków i okruszków spomiędzy sztyftu i obudowy.

– Co chcesz osiągnąć?

– A co to za pytanie? – Zacisnęłam wargi, żeby równo rozprowadzić szminkę.

– Zawsze masz jakiś cel. Jeszcze nigdy nie widziałem, żebyś robiła coś, by to po prostu zrobić.

Wciągnęłam kozaki z powrotem na nogi. Co chcę osiągnąć? Mam mu powiedzieć, że czuję się ożywiona i podniecona, kiedy hollywoodzki gwiazdor Michael Greydon patrzy na mnie tak, jakbym była seksowna i piękna? To byłoby prawie jak wypatrywanie kogoś na Rodeo Drive lub uświadomienie sobie, że po otrzymaniu cynku czaisz się przecznicę dalej od miejsca, gdzie rozgrywa się akcja. Chciałam się znaleźć w centrum porywających zdarzeń, chciałam, żeby Tom poderwał tę dziewczynę. Nie zamierzałam poprzestać na zgarnięciu kasy za zdjęcia i położeniu się spać. Pragnęłam, żeby coś się wydarzyło.

– Zostawimy sprzęt z tyłu. Tylko zamknij samochód. – Podałam mu aparat.

Przytrzymał go przez moment, żeby poczuć jego wagę. Kosztował dwa razy więcej od jego aparatu, a Tom doceniał piękne rzeczy.

Otworzyłam drzwi i wysiadłam.

– Czy każdy musi się czuć jak twój ginekolog? – zawołał za mną.

– Nie wpuszczą nas do środka za sprawą tego, co ty masz na sobie, a ja nie będę ryzykowała zostawiania sprzętu w twoim aucie, żeby mnie odprawiono z kwitkiem. Daj spokój, Tom. Chociaż raz się za czymś pouganiaj. – Trzasnęłam drzwiami, zanim mógł zaoponować.

Dobry był z niego człowiek. Tom uratował mnie przede mną samą, kiedy tego potrzebowałam, i dał mi rodzinę, której nigdy nie miałam. Ojca nie znałam, a matka trafiła do więzienia, gdy miałam pięć lat. Matka Toma miała chłopaka, który był, nazwijmy sprawy po imieniu, bezgranicznie głupi i okrutny. Przylgnęliśmy z Tomem do siebie w młodości i współtworzyliśmy swoje życie. Był dla mnie opoką, całym światem. Chciałam, by towarzyszył mi we wszystkim, co robiłam, bo traktowałam go jak brata – bardziej, niż gdybyśmy mieli wspólnych rodziców.

Nigdy nie aprobował tego, co robiłam, bo tylko tak rozumiał rolę rodziny. Szczególnie ostro traktował moich nielicznych chłopaków. Żaden nie wydawał mu się godny zaufania ani wystarczająco dojrzały. To znaczy, gdybym wybrała kogoś, kto by mnie prowadzał na targ, wybierał ze mną ekologiczny jarmuż, żebym go potem zjadła lekko podduszony przed uprawianiem popołudniowej miłości na skrzypiącym łóżku, Tom pewnie by go zaakceptował. Tyle że ja szukałam kogoś, kto skakałby ze mną przez ogrodzenia. Wkraczał na cudzy teren. Kradł bogatym i dawał biednym. Fantazjowałam, że jestem z mężczyzną, który zostaje ze mną aresztowany, a po wniesieniu prośby o ułaskawienie i wpłaceniu kaucji całuje się ze mną na schodach przed komisariatem.

Dla większości mężczyzn byłam zbyt ostra. Biegałam za szybko, łamałam zbyt wiele zasad i zbyt ryzykowanie balansowałam na granicy prawa. Moje ambicje przerażały nawet przyjaciół, a ja nie czułam się pewnie, jeśli nie miałam jakiegoś zadania do wykonania.

Ruszyłam w stronę aksamitnego sznura, zignorowałam linię i wysuwałam nogi daleko przed siebie, jakby kozaki miały podsumowywać to, kim jestem. Tom wlókł się obok mnie, przystojny, ale ponury – monochromatyczne studium mężczyzny odwracającego ode mnie wzrok, jakby się mnie wstydził. Wykidajło nie stanął mi na drodze i nie przerwał rozmowy, odpiął tylko sznur i przepuścił nas w odpowiednim momencie. Przypiął sznur dopiero po tym, jak Tom wszedł za mną. Znaleźliśmy się w środku.

Teraz wystarczyło znaleźć dziewczynę w błyszczących butach. Wtem poczułam, że żołądek mi się zaciska, jakby sytuacja miała się zmienić. Zignorowałam pragnienie, by uciekać do samochodu. Uniosłam brodę, dodałam do kroku kołysanie biodrami i powiedziałam sobie, że klub NV jest mój.

Rozdział 2

Odwiedziłam każdy klub w Los Angeles. Dawałam w łapę kelnerom, barmanom i sprzątaczom. Widywałam pomieszczenia w świetle jarzeniówek zapalanych popołudniami, wypełnione rykiem odkurzaczy i hiszpańskiej muzyki płynącej z magnetofonów. Wieczorami pracowałam, więc chociaż miałam swoje życie towarzyskie, rzadko kiedy widziałam knajpę funkcjonującą zgodnie z zamysłem.

W klubie położonym na zachód od La Cienega można było liczyć na to, że na pewno spotka się frajerów z branży oraz wysokie dziewczyny o doskonałej cerze, które nierzadko uciekały się do chirurgicznych modyfikacji ciał i twarzy, a także innych zabiegów. Klub NV miał wewnętrzne podwórko z widokiem na niebo, palmy w doniczkach i kilka drzew wyrastających z podłogi, białe kanapy oraz męski personel flirtujący z klientkami z takim zaangażowaniem, jakby od tego zależało jego dalsze zatrudnienie. Pięć lat temu klub był zupełnie inny. A teraz? Wielka nuda.

– Czego się napijesz? – wrzasnęłam, żeby przebić się przez dudniące techno.

– Piwa – odparł Tom. – Mają tu piwo? W butelce? Tylko tego mi trzeba.

Pochyliłam się nad barem i rzuciłam kartę kredytową na granitowy blat, żeby było ją widać.

– Posłuchaj. – Wysunęłam palec wskazujący w kierunku jego twarzy. – Gdy zobaczysz tę dziewczynę, nie podchodź do niej z negatywnym nastawieniem. Słyszysz? Wiem, że nie jesteś w swoim żywiole, ale jeśli będziesz spięty i zgryźliwy, tylko pogorszysz sytuację. Zrób wdech.

Złączył opuszki palców.

– Ommmm, mamo.

Opuściłam palec wskazujący i wyprostowałam środkowy. Nawet tego nie zauważył. Patrzył gdzieś za mnie, ku górze. Taras na piętrze był otoczony naszyjnikiem z balustrady z kutego żelaza. Powiodłam za jego wzrokiem i zobaczyłam Błyszczące Buty i jej przyjaciółkę z jakimiś fikuśnymi drinkami w dłoniach, jak opierały się o balustradę i patrzyły na dziedziniec.

– Cholera – rzuciłam.

Wnętrze klubu na parterze było dostępne, ale część na piętrze, tam gdzie ona się znajdowała? To była Sala Szmaragdowa.

– Możemy jechać do domu? – spytał Tom.

– Najpierw się czegoś napijmy.

Barman pochylił się w naszą stronę.

– Co podać? – Puścił do mnie oko. Jego rzęsy wyglądały na pociągnięte tuszem.

– Leo? – zainteresowałam się, bo rozpoznałam charakterystyczną melodię głosu. – Masz na imię Leo?

– Jasne.

– Poznaliśmy się kiedyś. Jesteś moją wtyczką. – Pokazałam mu wizytówkę.

Taką samą dałam mu kilka miesięcy wcześniej, a on informował mnie o ruchach kilku sław. Płaciłam mu za pośrednictwem PayPala, kiedy sprzedałam zdjęcie. Działałam czysto i dyskretnie. I zawsze płaciłam bardzo dobrze.

– A, tak. Cześć, Laine. Jak się miewasz?

– Dobrze. Poproszę o kieliszek czegoś białego i wytrawnego. Komu powinnam zrobić dobrze, żeby się dostać na górę?

– To pytanie retoryczne – burknął Tom.

Leo skwitował to uśmiechem.

– Wiem. – Nalał chardonnay do kieliszka z wysoką nóżką. – Posłuchajcie, żadnych aparatów na górze. Byłbym spalony we wszystkich klubach po zachodniej stronie.

– To sprawa osobista. Nie mam ze sobą sprzętu. Mój brat również. Znam zasady.

– Nie mogę.

Wyciągnęłam z torebki banknot studolarowy i położyłam na karcie kredytowej.

– Masz moje słowo. Dzisiaj jesteśmy wyłącznie klientami.

– Laine – jęknął Tom.

– Jesteś dobrą wtyczką, Leo. Nie zamierzam zniszczyć naszej przyjaźni. Mam na myśli wspólne zarabianie pieniędzy.

Podsunął mi wino.

– Nawet bym się nad tym nie zastanawiał, gdyby nie twoja reputacja. Wszyscy wiedzą, że jesteś najuczciwszym paparazzim w branży, więc pozwól, że się zorientuję, co mogę zrobić. – Odwrócił się do Toma. – Co podać?

Tom zabębnił palcami w blat, zerknął na Leo, potem na Błyszczące Buty i znowu na Leo.

– Trzy kieliszki tequili. Jeden, dwa, trzy, ustawione w rządku zakończonym piwem.

– Ten gość umie się bawić! – wykrzyknął Leo.

Rozczarowana westchnęłam do kieliszka. Obawiałam się, że pomimo najlepszych intencji względem Toma to jednak ja będę kierowała Exploderem do domu.

***

Sala Szmaragdowa nie była ani trochę wspaniała. Ten sam bajzel, tyle że w środku i z widokiem na dziedziniec. Porzuciłam Toma najszybciej, jak zdołałam. W moim towarzystwie nie zbliżyłby się do dziewczyny z Razzledazzle. Udałam się więc do toalety, a potem poszłam w inną stronę.

Zajęłam miejsce przy barze i trzy minuty później widziałam go doskonale, jak stał na patio i kołysał butelkę z piwem, trzymając ją w dwóch palcach. Tequila zrobiła swoje. Oby tylko nie próbowała wydostać się z niego górą.

Podszedł do mnie jakiś mężczyzna, oparł łokieć na barze i odezwał się, jakbyśmy grali w filmie szpiegowskim:

– Czy ktoś skomentował już długość twojej sukienki?

– Jest za długa? – Nie odrywałam wzroku od patio. Wiedziałam, kto to.

– Jakimś cudem odsłania wszystko i nic.

– Nie zajrzy pan pod nią, panie Sinclair. Nie zaliczam się do pańskich piszczących fanek.

Odwróciłam się. To był rzeczywiście Brad Sinclair. Dwadzieścia osiem lat. Metr osiemdziesiąt dwa wzrostu. Dwie nominacje do Oscara, ale żadnej statuetki. Jego najnowszy film zarobił w premierowy weekend dwadzieścia milionów. Historia rozgrywająca się na narciarskich stokach przez trzy tygodnie z rzędu zajmowała drugie miejsce w rankingach. Miał na sobie marynarkę, sztruksowe szorty i okulary przeciwsłoneczne. Frajer, jakich mało. Westchnęłam do drugiego kieliszka wina.

– Zagramy? – zaproponował.

Nie wiedziałam, jaką zrobiłam minę – pewnie wyglądałam, jakbym zjadła cytrynę – ale nie miałam lepszego zajęcia. Odniosłam wrażenie, że gość się nie zorientował, kim jestem, a to było nawet odrobinę zabawne.

– W co?

– Zgadnij, co piję. – Dopił to, co miał w szklance, i odstawił ją na blat. – Postawię ci następną kolejkę.

– Nie, dziękuję. Ale zgadywać mogę.

Uśmiechnął się pyszałkowato. Ludzie dobrze płacili za ten uśmieszek. Ręka mi drgnęła, jakby chciała chwycić aparat.

Położyłam telefon na barze i strzeliłam kostkami.

– Mogę zadać kilka pytań?

Zgiął mały palec i kciuk.

– Trzy.

Świetnie się bawił. Zdradzała to jego postawa.

Musiałam przyznać, że też się dobrze bawiłam. Zerknęłam w kierunku balkonu, gdzie Tom zainicjował rozmowę z Randee. Zajrzałam do pustej szklanki Brada. Niecały centymetr przeźroczystego płynu zebrał się pod kostkami lodu.

– Z bąbelkami? – spytałam.

– Tak.

Pochyliłam się i powąchałam. Pomiędzy dwiema kostkami lodu tkwiła wiśnia maraschino. Poczułam też charakterystyczną woń migdałów.

– Jesteś na jakiejś diecie? Masz jakieś restrykcyjne ograniczenia, chcesz schudnąć i tak dalej?

– Nie.

To wykluczało napoje dietetyczne i oznaczało brak problemu z alergenami.

– Ile to kosztowało?

– Nic.

Zadałam to pytanie dla porządku. Ci goście nigdy nie płacili za drinki. Odstawiłam kieliszek i odchyliłam się do tyłu, oparłszy łokcie na blacie.

– Amaretto z colą.

Klasnął w dłonie.

– Nieźle!

W tym momencie nie wyglądał jak supermęski gwiazdor zdolny pokonać złego władcę, ale jak palant z siódmej klasy, który zaliczył kolejny poziom w grze Mario Bros. Poprawił okulary na nosie, podsuwając je kilka milimetrów do góry.

Sławy nie robiły na mnie wrażenia, bo pracowałam z nimi na co dzień. No, nie tyle „z nimi”, co raczej „na nich”. Dzięki nim miałam co jeść i płaciłam czynsz. Mogłam podziwiać ich grację i barwy, jak u ryb w stawie, ale koniec końców je pożerałam.

Dlatego też podziwiałam Brada, chociaż nie imponował mi jakoś szczególnie. Zdawałam sobie sprawę, że nie każdy mógł wykonywać jego pracę. Była na swój sposób ciężka. Jednym trudno było ją zdobyć, drugim wykonywać. Wymagała talentu (w przypadku niektórych), wysiłku (w przypadku innych) oraz genetycznej spuścizny pozwalającej na nepotyczne ruchy, na przykład zdjęcia tatusia ze złotą statuetką na półce nad kominkiem (w przypadku reszty). Według mnie człowiek musiał spełniać dwa z tych trzech warunków, żeby odnieść sukces, a przecież spełnienie tylko jednego graniczyło z cudem.

Dlatego szanowałam Brada za to, że miał talent i ciężko pracował, by poradzić sobie z faktem, że dorastał z miasteczku w Arkansas. Osiągnął niemało, chociaż to, co robił ze swoim sukcesem, już nie było takie imponujące. Kiedy patrzył na mnie zza przeciwsłonecznych szkieł i uśmiechał się kokieteryjnie, musiałam sobie o tym przypomnieć, bo był pięknym mężczyzną, a ja aż za bardzo czułam się singielką.

– Co to za koleś? – spytał i ruchem brody wskazał na Toma. – Porzucił cię dla takiego chudzielca?

Zastanawiałam się, czy nie powiedzieć „tak” i nie udawać, że mam złamane serce. Byłam chronicznie samotna i nawet jeśli bym się do tego nie przyznała, wizja nocy z Bradem miałam swój powab. Może i byłoby przyjemnie, ale ja dostrzegałam tylko potencjalny zgubny wpływ takiej nocy na moją karierę, gdyby się rozeszło, że spędziłam chwilę sam na sam z Bradem Sinclairem. Paparazzi polegał na wtyczkach, a gdybym zaczęła grać po drugiej stronie, nikt by się ze mną nie kontaktował. Wszyscy to wiedzą. Spytajcie Lorenza Balsamę. Facet spędził weekend w łóżku z Diane Falston i teraz robi zdjęcia ślubne.

Postanowiłam więc nie uciekać się do kłamstwa, bo choć Brad był sławny, ja też cieszyłam się sławą w swoim świecie. Na moment o tym zapomniałam.

– Daj spokój, Brad. Zdejmij okulary. Chyba mnie poznajesz.

Chrząknęłam cicho, jakbym sugerowała, że jesteśmy na tym samym poziomie, on jednak nie ściągnął okularów. Zastanawiałam się, czy by je zdjął, idąc ze mną do łóżka, czy też by się ze mną droczył. Pochyliłam się i wsunęłam palce za górną część oprawki. Poczułam woń amaretto i stęchłego potu. Zrobiło mi się go żal. Czy był równie samotny jak ja, pomimo swojej świty i sławy?

– Hej, hej. Okulary zostają – zaprotestował i z uśmiechem odsunął moją dłoń. Sięgnął po telefon, który położyłam na barze. – Chcesz zrobić sobie ze mną selfie?

Przytrzymałam jego rękę.

– Nie.

– Dlaczego?

Nie chciałam żadnego cyfrowego śladu. Nie mogłam uwierzyć, że mnie nie rozpoznał. To przez te szkła przeciwsłoneczne czy też ogólną tendencję do niezwracania na nic uwagi? A może oni nigdy nie widzieli nas za wielkimi obiektywami, wymieszanych z resztą stada? Pociągnął telefon razem z moją ręką.

– Będziemy się siłowali? – spytałam.

– Zróbmy to, piękna – odparł i wyszarpnął mi komórkę.

Podeszłam bliżej, żeby móc ją dosięgnąć.

– Wkurzasz mnie, Sinclair.

Uśmiechnął się i zagryzł dolną wargę. Naparłam na niego, a on poluzował uścisk. Zabrałam telefon.

– Chcesz, żebym ci zrobiła to cholerne zdjęcie? – odezwałam się i uniosłam komórkę. – Dobra.

W dwóch wymiarach widziałam lepiej i kiedy ograniczyłam się do patrzenia na kadr, dostrzegłam, że Brad się chwieje, jakby był pijany albo naćpany. Nie nadawał się, by robić mu zdjęcia. Rano na pewno by tego pożałował. Wciąż patrzyłam przez jasny ekran, gdy nagle czyjaś dłoń zasłoniła twarz Brada, a potem powiększała się, aż wyrwała mi telefon.

– Cofnij się – polecił głos.

Telefon przestał mi ograniczać pole widzenia i oto patrzyłam na stojącego przede mną mężczyznę. Michael Greydon rozdzielił nas i trzymał na wyciągnięcie rąk, odwracając się bardziej w stronę przyjaciela. Och, pamiętałam tę szczękę. Gdyby ktoś wykopał ją za pięćdziesiąt tysięcy lat, nazwałby ją okazem doskonałym. Kształt jego dłoni zaciśniętej na bicepsie Brada i to, jak każdy palec zdawał się nieść przesłanie. I zapach cynamonu. Ostra korzenna woń docierała od mojego nosa aż do podstawy kręgosłupa.

– Musimy pogadać – zwrócił się do Brada.

Michael był wyższy, niż zapamiętałam. I był mocniej zbudowany.

– Poproszę mój telefon – odezwałam się.

Spojrzał na mnie, a ja wydałam stłumiony okrzyk. Widziałam go setki razy z odległości trzech metrów albo w stukrotnym powiększeniu na ekranie. Jednakże z tak bliska nie patrzyłam na niego od bardzo, bardzo dawna. Nawet w przygaszonym świetle wyglądał przeraźliwie perfekcyjnie, co stanowiło efekt łączenia się gwiazd kina w pary od wielu pokoleń. Był uosobieniem doskonałości, bez żadnych ozdób; proste brązowe włosy były dość długie, żeby mogły uchodzić za idealnie zaniedbane, oczy w kolorze jadeitu tak przejrzyste, że ich spojrzenie wydawało się przeze mnie przenikać.

– Mój telefon – powtórzyłam i wyciągnęłam rękę.

– Ty – wycedził.

Serce mi zamarło, jakbym była nocnym zwierzęciem wystawionym na działanie światła dziennego. Bzdura. Niczego się nie boję. Wciągnęłam policzki i wyprostowałam się.

– Ja.

Wskazał na telefon.

– Co tu masz?

Martwił się tym, że robiłam zdjęcia. Nie rozpoznał mnie. Jak zawsze.

– Nie powinieneś siedzieć w domu z okładem na obolałych jądrach?

– To był pozorowany kopniak.

– Jasne, Mike – wtrącił Brad. – Britt powinna cię przeprosić.

– Pojechała do Christiana. – Odwrócił się do mnie i podał mi telefon z ponurą miną. – Jestem pewien, że otrzymasz za moment tę samą informację.

Odebrałam telefon, a Michael ruszył w stronę patio, gdzie rozmawiali Tom i Randee. Popatrzyłam na Brada. Trzymał już w dłoni kolejnego drinka.

– To popieprzone – burknął do siebie. Okulary zjechały mu na czubek nosa i zerknął na mnie bez szkieł. – Hej, jesteś Shuttergirl.

– Więc?

Brad odepchnął się od baru, lekko zachwiał i oparł z powrotem o kontuar, po czym podniósł rękę, żeby przywołać barmana. Michael oparł łokcie na balustradzie. Zastanawiałam się, czy ludzie na dziedzińcu już go zauważyli i czy zależało mu, żeby go widzieli, gdy był taki niedostępny. Jego postawa podpowiadała mi, że chciał się oddalić od pijanego przyjaciela.

– Cześć, dupku! – To był Gene Testarossa, agent z WDE, który zajmował się Britt, Bradem i Michaelem; rozdawał wizytówki.

Gene poklepał Brada po plecach i uścisnął mu rękę. Wdali się w rozmowę, a ja minęłam ich, by przejść na balkon. Muzyka na dziedzińcu dudniła i przysłaniała rozmowy warstwą hałasu. Od czasu do czasu na górę docierały salwy śmiechu.

Powinnam była zostawić Michaela Greydona w spokoju. Powinnam była pójść na parkiet, potrząsnąć kilka razy tyłkiem, poflirtować z jakimś chłopakiem albo dwoma, a potem wrócić samotnie do domu lub czekać w Exploderze na skwaszonego gniewnie Toma. Poczułam jednak perwersyjną pokusę, by mu o sobie przypomnieć. Może to przez to, że miał mnie za podłą paparazzę, mimo że widział mnie z bliska i bez obiektywu. Zaniepokoiło mnie to.

– Naprawdę wyglądało to tak, jakby cię bolało – odezwałam się kilka kroków za nim.

Zerknął na mnie przez ramię.

– Shuttergirl.

Podeszłam bliżej i oparłam dłonie na balustradzie.

– Znasz mnie tylko pod tym określeniem?

– Tylko tak mogę mówić o tobie w towarzystwie.

– Zasługuję na to. – Przyszłam z kieliszkiem, ale pustym. Kiepski rekwizyt, za którym usiłowałam się schować, i bardzo kiepska ocena sytuacji. Odstawiłam kieliszek na balustradę. – Proszę. – Podałam mu telefon. – Nic tu nie ma. Sam możesz sprawdzić. Obiecałam nie robić żadnych zdjęć. Przyszłam tu, żeby się napić i pomóc bratu wyrwać dziewczynę.

Wziął ode mnie telefon.

– Widzę, że się napiłaś. A jak idzie bratu?

– Jest za mną.

Michael spojrzał za mnie i przysunął się odrobinę. Jego szyja składała się z mięśni i cienia zarostu, a on wciąż pachniał jak bożonarodzeniowe poranki, których nigdy nie zaznałam.

– Przywarł ustami do Azjatki.

Odwróciłam się gwałtownie. Tom rzeczywiście przyssał się do Randee z Razzledazzle tak mocno, że prawie nie widziałam jego twarzy. Tryumfalnie uniosłam pięść. Michael patrzył na świecący ekran i skąpany w jego błękitnym świetle uśmiechnął się, gdy machnęłam pięścią.

– Misja wypełniona?

– Tak.

– Chciałbym mieć taką siostrę. – Posłał mi ten swój uśmiech wart milion dolarów, ten lekki, odsłaniający zaledwie kilka zębów, a ja dostrzegłam w krótkiej bródce miejsce bez zarostu. Miało wielkość pestki dyni i było najseksowniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałam.

Nie rozpłynęłam się. Ani trochę. Nie wiedziałam, co to poczucie niepewności ani przytłoczenia. Panowałam nad swoją rzeczywistością. Byłam panią przestrzeni wokół siebie, miasta i…

Chryste Panie, jeśli on jeszcze raz się tak uśmiechnie, dostanę zawału.

– Miałam z dwadzieścioro braci i sióstr. Tylko z Tomem utrzymuję kontakt – poinformowałam go.

– To dość kiepski wynik.

– Nie znasz mojego zastępczego rodzeństwa.

Zanim zdążył powiedzieć to, co zamierzał, cokolwiek to było, na telefonie pojawił się komunikat, że dostałam wiadomość od czasopisma „YOU”. Zorientowałam się po sygnale. Pewnie informacja o chęci zakupu zdjęć i na ile się orientowałam, znajdował się tam tytuł e-maila. Zaczynający się od imienia Michaela lub Britt wypisanego drukowanymi literami.

Zasłoniłam telefon dłonią. Musnęłam przy tym opuszkami jego nadgarstek, a on dotknął mojego. Miałam ochotę nie cofać dłoni. I chyba ociągałam się zbyt długo, bo spojrzał mi w twarz. Dotarło do mnie, jak blisko siebie staliśmy. Zacisnęłam palce na komórce. On zacisnął palce na moim nadgarstku. Po tak wielu latach znowu poczułam dotyk jego skóry i przeszył mnie ten sam prąd, co za pierwszym razem, który od dłoni promieniował do tego zaniedbanego miejsca pomiędzy nogami.

– No tak. – Machnął palcem, jakby przypomniały mu się godziny, które spędzaliśmy na opowiadaniu sobie wszystkiego o sobie. – Zapomniałem. To znaczy, nie zapomniałem. Minęło tyle czasu.

– Nic nie szkodzi, supergwiazdo. Łzawe historie są dla ofiar losu.

Znowu się uśmiechnął w ten swój sposób, ale tym razem kiwnął głową, jakby rozumiał i się zgadzał. A potem lekko ją przechylił.

– Łzawe historie są dla ofiar losu – powtórzył w zamyśleniu i przyjrzał mi się uważniej. – Kopę lat – powiedział znowu. – Przypominam sobie jednak trybuny.

Dotknęłam nosa palcem wskazującym. Jego uśmiech rozdzierał mi serce. Miałam ochotę odwrócić wzrok, bo czułam, że padnę pod ciężarem jego spojrzenia, lecz nie zrobiłam tego. Nie pozwolę, żeby zabrał mi trzeźwość myślenia, ani nie dam po sobie poznać, że to robi.

Nasze dłonie się rozdzieliły, ale zatrzymał telefon.

Zrobiłam się zuchwała. Może to przez wino.

– Przypominasz sobie? Czy nigdy ich nie zapomniałeś?

– A jaka to różnica?

– W oczekiwaniach. Przeczesałeś pamięć czy rozpoznawałeś mnie za każdym razem? I nigdy nie powiedziałeś „cześć”?

Telefon w jego dłoni przestał dzwonić, a ja się rozluźniłam. „YOU” mogło poczekać.

– Nigdy nie nadarzyła się sposobność – stwierdził.

– Rozmowa ze mną by ci zaszkodziła. Ludzie by jej nie pochwalili. Wiem, jak to jest. Wybaczam ci. – Flirtowałam z nim. Co za głupota. Odwróciłam się i popatrzyłam na dziedziniec, żeby nie widzieć jego zdezorientowanego spojrzenia.

– Zostałaś zatem fotografką.

– Twoim najgorszym koszmarem.

– A byłaś moją przyjaciółką.

– Wszystko się zmienia.

Zmiękł niczym papier zanurzony w kuwecie podczas wywoływania zdjęcia; potarł dolną wargę kciukiem. Wyobraziłam sobie jego usta na swoim ciele i zesztywniałam sparaliżowana falą pożądania. Jak on mógł mi robić coś takiego? Jak mogłam na to pozwolić?

Na tym poprzestaliśmy. Byłam jego przyjaciółką. Zanim został kimś, i tak ustępowano mu z drogi w każdym zakątku szkoły, w której byłam outsiderką umieszczoną tam przez producenta filmowego i jego żonę wykorzystujących adoptowanie mnie jako sposób na ratowanie ich konającego małżeństwa. Nie sprawdziłam się w roli spoiwa i nie potrafiłam dostosować się do ich świata przywilejów. Byłam wyrzutkiem w nowych ciuchach, opóźnionym niemal o rok w edukacji. Moi zastępczy rodzice nie chcieli tego słuchać, więc zapisali mnie do klasy odpowiadającej ilorazowi inteligencji, a nie wykształceniu, i ledwie sobie dawałam radę. Porażka była mi pisana, niemniej się starałam. I to jak diabli.

Potrzebowałam spokoju, więc chodziłam na trybuny kortu tenisowego codziennie, żeby uczyć się przedmiotów, do których brakowało mi przygotowania. Uczyłam się do rytmicznego puk-puk, puk-puk piłeczek odbijanych przez Michaela Greydona, starszego ode mnie o trzy lata ucznia ostatniej klasy, który raz po raz ćwiczył swój brutalny serw. Puk-puk, puk-puk.

Myślał, że przychodziłam tam, żeby go obserwować. Otóż nie. Przynajmniej nie na początku.

– Jak tam twój serw? – spytałam, patrząc na dziedziniec klubu, a potem znowu na niego.

– Zerwałem na studiach ścięgno. – Pokazał mi łokieć. – I od tamtej pory nie grałem w turniejach.

– Nazywałeś to grą? Ja nazywałam to frustracją, gdy oglądałam cię przez trzy godziny każdego popołudnia.

Zaśmiał się serdecznie, więc mówiłam dalej:

– Poważnie. Kląłeś, na czym świat stoi. Czasami głośno. Naprawdę przeszkadzałeś mi w nauce.

– Rozpraszałaś mnie.

– Trzeba było poprosić, żebym sobie poszła. – Nieśmiało wzruszyłam ramionami, ponieważ po kilku miesiącach skrócił sesje przeklinania o pół godziny, a ja swój czas nauki, żebyśmy mogli posiedzieć razem i pogadać.

– Adoptowali cię? – spytał.

Przecież znał odpowiedź. Na pewno współpracował z Orrym Hatchem lub uczestniczył w którejś z jego imprez.

– Nie. Nie chcieli dziecka, zwłaszcza takiego trudnego jak ja. Pragnęli jakiejś wymyślonej rodziny, na którą nie mieli czasu, bo byli zbyt zapracowani. Ale dość tego – uniosłam ręce. – Wkraczamy na terytorium ofiary losu. Przykro mi w związku z tym, co się stało z tą blond lalą. – Zamachałam ręką, jakbym nie wiedziała zbyt dobrze, o kim mówię, chociaż doskonale pamiętałam Lucy. Kiedy zobaczyła mnie i Michaela rozmawiających, zaczęła wieszać na drzwiczkach mojej szafki stringi z przyklejonym do nich dolarem i napisem głoszącym „Doradztwo zawodowe w Skunksostanie”.

– Prowadzi teraz własną agencję modelek. – Wzruszył ramionami. – Powiedzmy, że nasz związek trwał krótko.

– Chyba nadal się przyjaźnicie – zauważyłam. – Widuję was czasem razem.

To było głupie, bo cieszył się reputacją kogoś, kto przyjaźni się ze wszystkimi. Od gwiazd najwyższego lotu po kelnerki serwujące koktajle, nikt nie mógł powiedzieć o nim nic złego, a on nigdy nie mówił źle o kobietach, z którymi się spotykał.

– Tak. Wiesz, czuję się jak dupek. Powinienem był się z tobą przywitać za pierwszym razem, gdy cię rozpoznałem.

Wzruszyłam ramionami. Przypuszczałam, że nic dla niego nie znaczę. Kiedy sprzedałam swoje pierwsze zdjęcie z jego wizerunkiem i pojawiło się pod nim moje nazwisko, miałam nadzieję, że mnie pamięta. Jako dziewiętnastolatka późno chodziłam spać, pełna obaw i nadziei, ale z biegiem czasu przestało mi zależeć i przestałam się martwić. Skoro nic dla niego nie znaczyłam, to trzeba było się z tym pogodzić.

Na balkonie klubu NV przestałam myśleć, że jestem dla niego nieważna.

Nie. To moje pulsujące, niezaspokojone pożądanie to wymyśliło. Między nim a mną nie było nic. Zupełnie nic. Tak więc mimo że mój kręgosłup się rozpływał, dzwoniący i świecący telefon przypomniał mi, że żyjemy w różnych światach. Jeszcze nigdy nie nienawidziłam dzielącej nas przepaści w takim stopniu jak tego wieczoru. Rozwarła się przede mną, nie mniejsza od jego fizycznej bliskości, a ja pragnęłam ją przeskoczyć tak bardzo, że czułam w głębi gardła posmak cynamonu.

– Co byś powiedział na powtórkę? – odezwałam się.

– Naszego spotkania?

– Udawajmy, że widzisz mnie po raz pierwszy od czasu trybun.

– W porządku. Ty zaczynasz.

Spojrzałam z balkonu poza klub, a potem przeniosłam wzrok na niego i wystawiłam palec wskazujący.

– Hej, czy to nie… Niech pomyślę… – Postukałam palcem w policzek. – Jesteś tym ćwiczącym serw kolesiem z Breakfront. Michael?

– Och. Cześć. A ty jesteś dziewczyną z trybun. Gayle? Dolores?

– Nie.

– Apple?

– Nie. Pozwól, że ci podpowiem. Lover’s… – Zakręciłam dłonią w nadgarstku.

– Laine! Jak miło znowu cię widzieć.

Podałam mu rękę, on wsunął mi telefon w dłoń, ale nie cofnął swojej. I trwaliśmy tak, z wibrującym, jasno świecącym urządzeniem pomiędzy nami. Miałam wrażenie, że to energia przepływająca przez nasze ręce sprawiała, że świeciło, a nasze spojrzenia splotły nam palce.

Brad i Gene wpadli na balkon jak gliniarze, którzy dopadli barona narkotykowego.

– Britt jest w szpitalu Sequoia – oznajmił Gene, jakby wracał do rozmowy, która nigdy się nie odbyła. – Ma złamany obojczyk.

Michael uniósł ręce i puścił telefon.

– Co takiego?

– Powiedziała ci, że jest u Christiana, żebyś się nie denerwował – poinformował Brad. – Tak to już z tobą jest, Mike. Boi się cię rozczarować.

– Jak macie grać? – burknął Gene. – Jak ona będzie grać? Co teraz, do diaska?

– Musicie się uspokoić – stwierdził Michael.

– Uspokoić? – krzyknął Brad o jakieś dziesięć procent trzeźwiejszy. – Nie możecie kręcić filmu bez niej. I co pocznie twój tata? Co ty zrobisz? To wstrzyma produkcję. No i twój tata.

Mówił o kręceniu Kul? Pewnie tak. Nagle poczułam się tak, jakbym podsłuchiwała, co by mi nie przeszkadzało, gdyby nie fakt, że stałam naprzeciwko nich.

– Tacie nic nie będzie – warknął Michael.

Mój telefon zabrzęczał i się rozświetlił. To był numer wtyczki ze szpitala. Wyglądało na to, że sto rzeczy działo się równocześnie i każda wymagała, by poświęcić jej uwagę. Michael posłał spojrzenie w moją stronę, ale Brad kontynuował niezrażony.

– To będzie kilka tygodni. Nie masz kilku ty…

– Zamknij się! – polecił mu Michael.

– Nie! – Gene zamienił się w rozjuszonego byka. – Mówiłem ci, że Britt to kula u nogi.

Wydawało się, że Michael się zaraz rozpadnie, gdy przełykał targające nim emocje: dumę, złość, może odrobinę frustracji. Zaczęłam się wycofywać i próbowałam uciszyć swój telefon.

– Żadnych zdjęć! – krzyknął Michael.

– Wiem! – odkrzyknęłam.

Nie mam pojęcia, jak to się stało, że skupili na mnie swoją uwagę, którą odczuwałam fizycznie, jakby mnie rozcięli i zaglądali do środka. Jakbym była podświetlanym billboardem przy drodze, na który wszyscy się gapią w korku. Nie mogłam pozbyć się tego wrażenia, gdy usiłowałam zmusić telefon, by przestał wibrować. Trzęsłam się i wciskałam nie te przyciski, które powinnam.

Naturalnie miałam w telefonie zainstalowaną aplikację QikPic. Przecież robienie zdjęć w locie stanowiło moją specjalność. I kiedy próbowałam odrzucić połączenie, uruchomiłam apkę. Telefon uznał, że chcę ustawić światło i ostrość, więc zrobił to w ułamku sekundy. W kolejnym ułamku sekundy błysnął flesz i otworzyła się marna namiastka migawki.

Trzech wściekłych mężczyzn zalało światło.

– Auć – powiedziałam. Może wyszłam na nieśmiałą. Wstydziłam się jak diabli.

– Wiedziałem, że nie mogę ci ufać – rzucił Michael.

– To się stało przypadkiem.

– Wezwę ochroniarza – zaproponował Gene.

– A idź do diabła! – Wściekłam się.

Po części byłam zła na siebie. Wiedziałam, jak działa ta przeklęta aplikacja, a pozwoliłam sobie na zdenerwowanie, bo podsłuchiwałam prywatną rozmowę, równocześnie usiłując zapanować nad uczuciem z liceum i zmagając się z durnym programem, który działał aż nazbyt dobrze. A najbardziej wkurzyło mnie to, że Michael uznał, że zrobiłam to zdjęcie celowo. Nie żeby to, co o mnie myślał, miało jakiekolwiek znaczenie. Pomimo tej chwili połączenia i głupich spotkań w liceum, które nigdy do niczego nie doprowadziły, rano znowu będą nas rozdzielać aksamitne sznury i ochroniarze.

– Moje słowo coś znaczy – oznajmiłam z zaciśniętymi pięściami. Michael mógł we mnie widzieć podłą paparazzę, ale nie pozwolę mu brać mnie za kłamczuchę.

Los Angeles zamarło wraz z kolejnym dźwiękiem.

Klik, klik, klik, klik, klik. Zmroził mnie odgłos migawki walącej niczym młot. Spostrzegłam, jak przygnębienie malujące się na twarzy Michaela ustępuje złości. Zacisnął usta i wyciągnął rękę w moją stronę, a potem dalej.

Stojący za mną Tom stęknął. Jego głos skojarzył mi się z głosem z dzieciństwa, a reszta stała się chaosem. Cofnęłam się i runęłam jak długa na Toma. Michael stanął nade mną z moim aparatem w ręku.

Mój aparat.

– Co do… – Nie miałam szansy skończyć.

Usiłowałam się podnieść z Toma, z sukienką zadartą powyżej majtek, i patrzyłam, jak Michael rzucił sprzęt z balkonu. Gdy zdołałam się wyprostować, Michaela już nie było, a Tom klęczał za mną. Randee stała za nim z rozmazaną szminką.

Spojrzałam na Toma.

– Co ci odbiło, do diabła, Tom?!

– To było zdjęcie za grubą kasę!

– Obiecałam, że nie wniesiemy sprzętu!

Aparat leżał roztrzaskany na kamieniach dziedzińca.

Mój zastępczy brat udał się po niego, a ja przyglądałam się, jak agent ciągnie Michaela przez dziedziniec. Oglądałam go przez obiektyw tak długo, że zupełnie go zapomniałam. Może zbiegiem okoliczności, a może w ramach instynktu samozachowawczego nie myślałam, żeby przypominanie go sobie było dla mnie dobre.

Rozdział 3

Nazywam się Michael Greydon. Postaraj się nie wykorzystać tego przeciwko mnie. Nigdy nie rozbiłem samochodu, nie zapłodniłem żadnej dziewczyny, której bym potem dał kasę za milczenie, i nigdy nie nakrzyczałem na kierowcę. Nigdy, nigdy, nigdy.

Wydaje mi się, że stałem się serią owych nigdy i właśnie to uczyniło mnie bardziej wartościowym dla zatrudniających mnie ludzi. Więc trwałem w tym podejściu i oto zacząłem się zastanawiać, dlaczego chwyciłem aparat fotograficzny i rzuciłem nim z balkonu. Jakim trzeba być człowiekiem, by zrobić coś takiego? Byłem papierową wycinanką w kształcie człowieka, którą ktokolwiek mógł pokolorować.

Kiedy wkroczyłem do branży w wieku osiemnastu lat, słyszałem raz po raz, że nie muszę lubić swojego agenta. A dokładniej mówiąc, słyszałem, że jeśli go polubię, to nie tylko będzie mi trudniej go zwolnić, ale zwolnienie stanie się wręcz konieczne. Agenci nie mają być szczerymi, etycznymi i dobrymi kompanami. Oni mają być gotowi rozerwać gardło swojej babki i zjeść jej przełyk, żeby tylko dobić targu.

Byłem pewien, że fotele w mercedesie Gene’a Testarossy zostały obciągnięte skórą jego babki. W klubie NV nie byłem niezadowolony z tego, że znalazłem się na obrzeżach pola oddziaływania ośrodka moralności mojego agenta. A kiedy po całej akcji wyciągnął mnie z Sali Szmaragdowej na parking, zacząłem kwestionować wszystko, czego mnie nauczono.

– Puść mnie – warknąłem i wyswobodziłem ramię.

– Coś ty z nią robił?

– Rozmawiałem.

– Zapłacisz za to więcej niż za aparat.

Niezły bajzel. Nie dość, że Britt złamała kość, a ja wpadłem w szał, to jeszcze internet będzie się nami żywił do końca tygodnia.

Gene wsadził mnie do swojego SUV-a, zawrócił na uliczce i pomknął na wschód, jakby mu się tyłek palił – i w pewnym sensie tak było. Wytrzeszczał oczy i wystawiał palec wskazujący w moją stronę, potrząsając nim tak, że aż pobrzękiwał swoim złotym zegarkiem.

– Czy ty coś dzisiaj wciągnąłeś? – spytał bardzo rzeczowym tonem, jakby w ramach kulminacji swoich zadań zawodowych.

– Słucham?

– Czy. Ty. Coś. Dzisiaj. Wciągnąłeś? – Wjechał na dziesiątkę w kierunku centrum.

– Nie. – Nie rozumiałem, do czego zmierzał. Nie zażywałem narkotyków, a on o tym wiedział.

– Więc co to było za zachowanie?

Oparłem się wygodniej. Źle się czułem. Bez energii, jakby wyssał ją ze mnie wcześniejszy skok adrenaliny. Zdystansowałem się od siebie i przyglądałem się emocjonalnej cenie fizycznego cierpienia. Robiłem tak czasami, by wzbogacić scenę, wypowiedź, spojrzenie.

Od dzieciństwa mnie fotografowano. Cieszyłem się ogromnymi przywilejami, ale też ciążyła na mnie wielka odpowiedzialność. Nie mogłem nigdy okazywać uczuć. Przez cały czas musiałem być dla wszystkich miły i nie pozwalano mi się źle czuć, tak naprawdę źle. W czasie zdjęć moja choroba kosztowałaby wszystkich miliony. Jeżeli nie przepracowałbym któregoś dnia przewidzianego w kontrakcie, ludzie mogliby stracić pracę. Tego nauczył mnie ojciec. Powiedział, że jeśli upieram się przy sprzedawaniu swojego życia, przy wejściu do branży, to muszę zaakceptować odpowiedzialność i nie mogę jej traktować lekko. Wszystkie moje czyny, dobre i złe, będą oglądane pod lupą, rozpowszechniane, analizowane przez publikę, a potem ignorowane. A ja zawsze chciałem być prawy.

– Masz szczęście, że cię złapałem – oznajmił Gene. – Wyglądałeś, jakbyś chciał kogoś zdzielić.

– A co miałem zrobić?

– Zachować się jak pieprzony dorosły człowiek?

– I kto to mówi.

– Będę szczery. – Zmienił pas na dziesiątce i popędził na wschód w blasku reflektorów.

– Najwyższa pora. Bo dotychczas byłeś fiutem.

– Dzisiaj wszyscy będą na ciebie patrzyli. Po załamaniu Britt będą czekali, aż Kule okażą się klapą. Czy tego chcesz? Nikt się nie przejmuje tym, co piszą w „DMZ”, ale kiedy dołączy do nich „Variety”, to zaczniesz tracić wiarygodność w studiu. I wiesz, co wtedy się stanie? Sponsorzy zaczną wycofywać kasę. Zgłaszać uwagi. Harmonogram zacznie się walić, kaucja gwarancyjna wzrośnie. Ucierpi na tym twoja reputacja. Nie będziesz miał roboty.

Mówił o moim ojcu, który nie zagrał w żadnym filmie od dziesięciu lat z powodu alkoholu. Gene nie zaliczał się do subtelnych gości, ale wiedział, że jeśli chodziło o mojego ojca, powinien się zamknąć.

– Dokąd jedziemy? – spytałem.

– Do Kena.

Ken był moim rzecznikiem, wpływowym człowiekiem obracającym się w tym samym moralnym uniwersum co mój agent. Nie miałem o nim dobrego zdania, niemniej nie rzucał niczym w przypływie złości.

– Jest późno – zauważyłem oczywistość.

– Powiesz mu to, gdy do niego dotrzemy.

Na horyzoncie pojawiło się centrum miasta, którego światła przyćmiewały gwiazdy. Szklane prostopadłościany stały jeden przy drugim. Wjechaliśmy pomiędzy nie.

Wiem, co ludzie o mnie myśleli. Wydawało im się, że dysponuję wielką wolnością, tymczasem kiedy Gene podał parkowaczowi kluczyki i polecił mu, by nie szalał i nie zmieniał ustawienia kanałów w radiu, dotarło do mnie, że ani razu w życiu nie zrobiłem tego, co chciałem. Zamknąłem oczy i usiłowałem nie kląć raz po raz. Zagłuszyłem gniew myślami o pracy. Futbolu. Jedzeniu. Jedyną rzeczą, która uciszała frustrację, było zainteresowanie Shuttergirl.

Rozdział 4

Tom pozbierał szczątki aparatu jak dziecko, po czym wziął Randee za rękę. Oczy błyszczały jej jak kule stroboskopowe. Pociągnął ją za sobą i popędzili w kierunku Explodera tak szybko, że ledwie za nimi nadążałam. Jak na faceta, który w pracy interesował się tylko własnym tyłkiem, wydawał się kompetentny i ogarnięty, wręcz zdeterminowany, jakby się obudził z długiego snu.

Wkurzył mnie. Doprowadził do szału. Niemniej działaliśmy automatycznie. Nie wiedziałam, jak przerwać proces i opieprzyć brata. Umiałam za to przerwać wszystko inne i załadować zdjęcia. Cała reszta ulegała zawieszeniu od momentu zrobienia zdjęcia do zamieszczenia go na serwerze, a na obróbkę, retusz i opracowanie kopii gotowej do edycji potrzebowaliśmy dziewięćdziesięciu minut. Z powodu dziesięciu minut opieprzania Toma mogłam stracić klienta.

Odruchowo stanęłam przy drzwiach kierowcy i z ręką na klamce czekałam, aż Tom się pochyli i otworzy zamek. Randee stała z rękami przed sobą.

– On nie prowadzi – oznajmiłam.

Nie zamierzałam siadać z tyłu tylko dlatego, że całował się z nią przez kwadrans. I tak usłyszała więcej wyjaśnień, niż zasługiwała.

Pstryk.

Wsiadłam i zrobiliśmy, co do nas należało. Wyrwałam mu aparat i zapoznałam się szybko ze zniszczeniami. Mój canon nadawał się na śmietnik. Zadrapania i wgniecenia to pikuś, ale cieniutkie pęknięcie z przodu oznaczało konieczność kupienia nowej obudowy. Obiektyw też był pęknięty. Trzepnie mnie to po kieszeni na jakieś siedem tysięcy dolarów.

– Karta pamięci w kawałkach – poinformowałam go i sięgnęłam po laptopa i router Wi-Fi.

Randee siedziała ściśnięta przy drzwiach, z dłońmi na kolanach. Wciąż nie odezwała się słówkiem.

– Zapisałem to w pamięci aparatu. – Zerknął na tył. – W lodówce jest jedzenie i picie, gdybyś miała ochotę. – Podłączył kabel. – Ty ohydny frajerze, mam cię.

– On taki nie jest – zaoponowałam.

– Kogo ty bronisz?

Zobaczyliśmy fotografię. Trudno o lepsze ujęcie. Michael został uchwycony w trakcie sięgania po aparat, kiedy wyglądał jak rozwścieczony książę. Publika uwielbiała oglądać wzloty i upadki sław. Tom zarobi na kilka miesięcy czynszu i jeszcze trochę.

– Chwileczkę, Tom.

Nie odrywał wzroku od ekranu.

– Co jest?

– Widać mnie na zdjęciu.

Wcisnął „wyślij”.

– Chcesz podpisać zgodę?

– Tom!

– No co?

– Nie porozmawiasz ze mną? O nic mnie nie spytasz? To mój aparat, moja twarz…

– Plecy.

– Dupek z ciebie.

Wiedziałam, że z tyłu siedzi Randee. Jej obecność działała na mnie jak kamera wideo w sypialni.

– To była okazja – zaprotestował Tom. – Sama powiedziałaś…

– Nie…

– Rób zdjęcie, jeśli tylko się da. Zawsze to powtarzałaś. – Rzucił mi kluczyki. – Prowadź.

– Powiedziałam Leo, że nie mamy sprzętu.

– Skłamałaś – odparł.

– To ty skłamałeś. „Pożyczyłeś” mój aparat i skłamałeś. To niefajne. Leo może stracić pracę.

Nigdy nie mówiłam w ten sposób do Toma, bo nie musiałam. Był wrażliwy i posłuszny, co wyjaśniało zbyt wiele z jego dzieciństwa.

Wyprostował się. Patrzyłam przed siebie i gotowałam się w środku. Wiedział, że się od niego nie odwrócę, przynajmniej nie z powodu tego występku, za to ja nie wiedziałam, co począć z gniewem o takiej intensywności. Po pierwsze, był moim bratem, a po drugie, zdjęcie zapewni mu okrągłą sumkę, a ja nie mogłam mu w tym przeszkodzić. Tkwiłam w konflikcie lojalności. I miałam ochotę dać mu w pysk, bo byłam, kim byłam.

– Co się stało? – odezwał się Tom. – Nieźle na tym zarobię, więc odkupię ci aparat i zaproszę cię na kolację.

– Straciłam apetyt – odparłam i ruszyłam. – Jestem na ciebie wściekła. Nie odzywaj się do mnie.

– Daj spokój, Laine. – Szturchnął mnie w kolano. – Jedźmy do Irva. Będziesz mogła powściekać się na niego.

Irv, nasz mentor, miał niestety chore stawy, które bolały go w nocy. Pewnie już nie śpi i z przyjemnością się z nami spotka o trzeciej.

– Och, Irv cię wypatroszy.

Randee prychnęła. Odwróciłam się. Siedziała prosto.

– Wygodnie ci tam? – spytałam.

– Tak, dziękuję. – Uśmiechnęła się.

Nie ufałam tej dziewczynie. Chciałam ułatwić Tomowi życie i zrobiłam to, ale postanowiłam, że już nigdy więcej. Nie wyniknie z tego nic dobrego.

Czekaliśmy, aż zdjęcie się załaduje, a potem telefon się rozdzwonił. Fotografia i towarzysząca jej historia o utracie panowania nad sobą wzbudziły takie emocje, że musieliśmy aż trzy razy zjechać na pobocze, żeby Tom i Kill Photo mogli negocjować warunki sprzedaży. Chociaż miałam ochotę go udusić, pokazywałam mu dłonią, kiedy mógł prosić o więcej. Skoro już miał mi uprzykrzyć życie, niech przynajmniej dobrze na tym zarobi.

Potrzebowaliśmy ponad godziny, by dotrzeć do centrum, i kiedy włączyliśmy się do ruchu imprezujących w klubach na Olive Street, zdjęcie zaczęło krążyć w sieci.

– Biedny Michael – westchnęłam.

– Zniszczył ci aparat – odezwała się z tyłu Randee.

Wzruszyłam ramionami.

– Nie powinien się tam w ogóle znaleźć. – Pacnęłam Toma w ramię po raz dziesiąty. – Poszczęściło ci się dzisiaj.

– Może ten facet, który rzucił aparatem, powinien go odkupić?

– Nawet nie próbuj… – urwałam.

Tom będzie musiał odkupić mi sprzęt, bo Michael Greydon nie zniży się do tego, by ze mną jeszcze kiedykolwiek zamienić słowo. Nie powinnam się tym przejmować. Nie musiałam z nim rozmawiać, żeby wykonywać swoją pracę. Tyle że mnie dotknął, a ja wciąż czułam prąd, który mnie przeszył wskutek tego dotyku. Jezu, jak ja go pragnęłam. I nienawidziłam się za to.

Rozdział 5

Kenneth Braque spółka komandytowa to największa firma public relations w Los Angeles. Kenneth obsługiwał polityków, lekarzy, prawników, korporacje i ludzi z branży takich jak ja.

W przestronnym lobby panował o tej godzinie spokój. Podłoga świeciła czystością, rośliny lśniły spryskane wodą, szkło i metal zostały wypolerowane, a głośniki milczały. Nocny stróż oderwał wzrok od książki. Twarz miał błękitną od monitorów. Nigdy wcześniej go nie widziałem, ale przecież nie przyjeżdżałem tu o trzeciej w nocy.

– Proszę się podpisać – polecił.

Gene wyrwał mu podkładkę z ręki.

– Ken Braque już jest?

– Tak – odpowiedział, po czym wskazał na mnie. – Jest pan gościem z Martwego prawnika, prawda?

– Tak, grałem w tym filmie.

– Rany, w życiu nie widziałem gorszej szmiry. Kiedy ten budynek runął, pomyślałem, że to jakieś żarty.

– No cóż… – Wzruszyłem ramionami. – Nikt celowo nie robi złego filmu.

– Ale pan był dobry. Naprawdę dobry.

– Dziękuję. – Podałem mu rękę i się uśmiechnąłem.

Odeszliśmy na dwa kroki, kiedy znowu się odezwał:

– Hej! Mogę panu zrobić zdjęcie?

Nigdy nie odmówiłem fanowi. Nigdy.

Ruszyłem w jego stronę, ale Gene stanął między mną a ochroniarzem

– Nie, kolego. Wracaj za biurko.

Stróż go posłuchał, a Gene wsiadł do windy.

– Rusz głową. – Gene postukał w swoją makówkę tak mocno, że jego głupi zegarek znowu zagrzechotał. – Koleś zamieści zdjęcie na Facebooku i za kwadrans wszyscy będą wiedzieli, że przyjechałeś do swojego rzecznika godzinę po tym, jak wściekłeś się na paparazziego.

– Wiemy, co słychać u Britt? Dobrze się czuje? – Chciałem się martwić czymś innym, bo martwienie się o siebie nie było ani trochę fajne.

– Tak. Ale film znalazł się w opałach.

Mało mnie obchodził, w przeciwieństwie do ojca. Zależało mi na tym filmie ze względu na niego. Pragnąłem go uratować, co wydawało się trudniejsze, niż sądziłem.

Gene położył mi dłoń na ramieniu.

– Wyciągniemy cię z tego, stary.

Musiałem przełknąć słowa „zabierz ze mnie tę łapę”.

Drzwi windy otworzyły się i ujrzeliśmy puste lobby z równie pustą recepcją. Biuro Kena zawsze mi imponowało. Wciśnięte w róg budynku ze szkła sprawiało, że czułem się, jakbym rzucał się w przepaść. Tutaj nic, ani kartka, ani długopis, kabel komputerowy, książka czy bibelot, nie wyglądało na przypadkowe, nieodkurzone, niezorganizowane. I zawsze tak było, nawet w czasie nieoczekiwanych wizyt.

Zapalono tylko niezbędne światła i wokół nic się nie działo. Ken stał przy recepcji w kraciastych spodniach od piżamy i kapciach, z twarzą oświetloną przez monitor laptopa. Z przodu szarej bluzy z kapturem widniał napis Harvard University.

– Greydon – odezwał się bez słowa powitania. – Naćpałeś się koki?

– Daj spokój.

Popatrzył na mnie znad okularów do czytania.

– Piłeś?

– Cześć, Ken. – Gene wyciągnął rękę. – Byłem tam i…

– Nie tak dużo – przerwałem Gene’owi, kiedy Ken zignorował jego rękę.

– To coś ty sobie myślał, do cholery? – spytał Ken.

– Że muszę ci dać jakieś zajęcie. Żebyś mógł zarobić na swoje honorarium.

Ściągnął okulary.

– Zachowaj tę mądrą gadkę dla pań. – Ustawił laptopa monitorem w moją stronę.

Otworzył stronę „DMZ”. Patrzyłem na zdjęcie przedstawiające mnie w przypływie wściekłości, z wyciągniętą przed siebie pięścią. Wyglądałem na groźnego i brutalnego. Żaden reżyser nie zdołałby uzyskać lepszego ujęcia, na którym prezentowałbym się jak ktoś bliski obłędu. To był silny gniew. Zaciśnięte szczęki. Pięść. Kadr wydawał się monochromatyczny z powodu przygaszonego światła. Chciałem chwycić aparat, a nie kogoś uderzyć, ale to nie miało znaczenia. Zdjęcie nie ukazywało moich myśli, nawet jeśli nie było ich zbyt wiele.

– Sugerowałbym nie czytać komentarzy – oznajmił Ken. – Nie mieli tam nic do roboty.

Gene wskazał na monitor.

– Najwyraźniej mieli – burknął.

– Nikogo to nie obchodzi. – Ken zamknął laptopa.

– Ci paparazzi wymknęli się spod kontroli – stwierdził Gene. – Pracowali zespołowo. Ona go zmiękczyła, a on zrobił zdjęcie.

– To Tom Schmidt i Laine Cartwright. Nie muszą tak ciężko harować.

– Pokazywała cycki, a on robił zdjęcie – obstawał przy swoim Gene.

– Aparatem, którym on rzucił? – odparował oschle Ken.

– Odkupię go – wtrąciłem.

– Niech nawet nie próbują go pozywać. – Gene podniósł rękę, żeby błysnąć ciężkim zegarkiem z czerwonego złota.

– Śmierdzisz, Testarossa – bąknął Ken.

– Wiesz co, Gene? Dzięki, że mnie tu przywiozłeś. Powinieneś już iść. – Wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale mu nie pozwoliłem. – Zadzwonię do ciebie, gdy skończymy.

Zerknął na Kena.

– Na pewno masz innych klientów – zauważył rzecznik. – Zajmiemy się tym. Jedź do Britt.

– Tak. Dobra, dobra. – Uścisnął moją rękę, a potem Kena przy drzwiach.

Po wyjściu Gene’a mój specjalista od public relations od razu przeszedł do rzeczy. Nie zdążyliśmy nawet wyjść z pustego lobby.

– Z Tomem Schmidtem poradzimy sobie łatwo. Wymyślimy coś z jego agentem. Większą zagwozdkę będziemy mieli z Laine Cartwritght. Wystarczy, że otrze sobie kolano, a już robi raban. Jest supertwarda. Ma dwadzieścia pięć lat. Zajmuje się tym od siedemnastego roku życia. Robi brudne zdjęcia za grubą kasę takim sławom jak Tawny, London, Lidnsay, ty. Jest wyjątkowo agresywna. Inni podążają za nią. Umie wylądować na czterech łapach. Przerwij mi, jeśli mówię coś, co już wiesz.

– Wiem, jak się nazywa i czym się zajmuje. I powinieneś wiedzieć coś jeszcze… o brudach… – Zamilkłem, a on uniósł brwi. – Chodziliśmy razem do Breakfront.

– O Boże, nie.

– O Boże, tak.

– Byliście sobie bliscy?

– Nie. To znaczy, tak, ale… – Potarłem oczy. Jeszcze przed wyjściem z klubu czułem się zmęczony. W życiu nie zajmowałem się czymś równie wyczerpującym.

– Przejdź do rzeczy – polecił mi Ken. – Za dwie godziny przylatuje prawnik Britt.

– To nic takiego. – Mówiąc to, poczułem się bardzo źle, jakbym potwornie kłamał. – Nic, co mogłoby podlegać zaskarżeniu.

– Doszło do penetracji? Powiedz mi, żebym mógł zarobić na swoje honorarium. Jesteś ojcem jej dziecka?

Zaśmiałem się.

– Nie.

– Przysięgasz?

Położyłem dłoń na sercu.

– Klnę się na moją odznakę skauta. Mogliby to pokazać na Hallmarku.

– Dlaczego nie dokończyłeś roboty?