Strona główna » Obyczajowe i romanse » Siedem dalekich rejsów

Siedem dalekich rejsów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7779-127-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Siedem dalekich rejsów

Powieść skrojona po mistrzowsku. Wartka, choć kameralna

akcja, błyskotliwe dialogi, barwne niejednoznaczne postacie. A wszystko rozgrywa się na tle malowniczego portowego miasteczka, Darłowa, zanurzonego w powojennej atmosferze niepewności i strachu w obliczu nowej władzy, likwidującej krok po kroku prywatną własność. W centrum zaś dwoje bohaterów przypadkowo zainteresowanych tym samym zaginionym dziełem sztuki: tryptykiem Eryka Pomorskiego.

Ona – historyk sztuki z Warszawy, on – człowiek bez imienia, zwany Nowakiem, właściwie znikąd, dziennikarz, myślący o ucieczce z komunistycznego kraju i potajemnym wywiezieniu obrazu. Miłość komplikuje wszystko, tym bardziej, że chwilami można odnieść wrażenie, iż cicha zawzięta rywalizacja między zakochanymi zniweczy ledwo rodzące się uczucie.

Tyrmand stworzył bohaterów, których przeżycia budzą u czytelników rosnące z kartki na kartkę pragnienie – aby im się powiodło, aby potrafili przełamać wszelkie bariery, a kapryśny los nie pokrzyżował ich planów...

Polecane książki

Warto, by każdy Polak, a katolik szczególnie, znał historię polskiego Kościoła, bo bez niego nie byłoby ponadtysiącletniej historii Rzeczypospolitej. 1050-lecie chrztu Polski stanowi dobrą okazję do przypomnienia historii, zasług i dorobku naszego Kościoła w sferze religijnej, kulturowej, naukowej, ...
Pięć królestw, różniących się kulturą i prawem. Z nieznanych powodów pojawia się latająca wyspa, która okazuje się być szóstym królestwem. Zaniepokojeni widmem wojny, wydają dekret o obowiązkowej służbie w wojsku. Młodzież musi przenieść się do specjalnej akademii, by ukończyć szkołę i stać się pełn...
"Wołyń" Ludobójstwo UPA – Kłamstwa polityków Rzezie na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej należą do najtragiczniejszych wydarzeń w najnowszych dziejach Polski. Kładą się ogromnym cieniem na relacje Polaków i Ukraińców oraz stosunki między Rzeczpospolitą a Ukrainą. ...
Książka zawiera opis wzorów człowieka dobrego. Podstawą ich wyodrębnienia jest rodzaj pozytywnego udziału człowieka w tworzeniu konkretnych warunków określających przebieg życia innych ludzi. Rejestr tych wzorów wzmocniony jest analizą różnic między nimi oraz relacji ich do postulatu usamodzielniani...
Dzieła malarskie niejednokrotnie wywołują zachwyt, są pretekstem do głębszych refleksji, a także znakomitym źródłem wiedzy historycznej. Fascynację sztuką warto rozbudzać w człowieku jak najwcześniej, gdyż płynące z tego korzyści mają bezcenny wpływ na jego duchowość. Prezentowany album zawiera prze...
  We współczesnym świecie to właśnie wiedza zastosowana w odpowiednim kontekście w odpowiednim czasie decyduje o sukcesie organizacji. Tworzenie innowacji, opracowywanie ofert dostosowanych do potrzeb klientów, technologie pozwalające na uzyskanie lepszej jakości pracy, innowacje w obszarze kultury ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Leopold Tyrmand

Co­py­ri­ght © 2009, Mary El­len Tyr­mand

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ścio­we – tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw.

ISBN: 978-83-7779-127-1

Pro­jekt okład­ki: Elż­bie­ta Choj­na

Skład i ła­ma­nie: Ja­cek An­to­niuk

www.wy­daw­nic­twomg.pl

kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

OD AUTORA

Książ­ki po­win­ny same mó­wić o so­bie i za sie­bie. Ta po­wieść mia­ła jed­nak losy dziw­ne, war­to więc o nich wspo­mnieć.

Jej pierw­sza część pi­sa­na była w roku 1952, bez szans na pu­bli­ka­cję, i odło­żo­na do szu­fla­dy. W 1957, w zmie­nio­nych na krót­ko wa­run­kach, war­szaw­ski Czy­tel­nik prze­ko­nał mnie, że war­to kon­ty­nu­ować. Do­pi­sa­łem dwie czę­ści, zgod­nie z pier­wot­ną kon­cep­cją, któ­ra za­kła­da­ła krót­ką po­wieść, zwa­ną po an­giel­sku no­vel­la. Nowe czę­ści zwich­nę­ły kom­po­zy­cję, roz­bu­do­wa­ły wąt­ki i spię­ły je tak, że zmie­ni­ły za­ło­że­nia for­my i tre­ści.

Czy­tel­nik wy­dru­ko­wał książ­kę, lecz jej nie wy­dał na sku­tek in­ter­wen­cji cen­zu­ry. Uza­sad­nie­nie kon­fi­ska­ty: por­no­gra­fia i obro­na ini­cja­ty­wy pry­wat­nej. Sce­na­riusz, opra­co­wa­ny przez zna­ne­go re­ży­se­ra z ma­szy­no­pi­su, nie uzy­skał skie­ro­wa­nia do pro­duk­cji. Na­to­miast an­giel­ski wy­daw­ca, Mi­cha­el Jo­seph Ltd. w Lon­dy­nie, któ­ry za­kon­trak­to­wał po­wieść w trak­cie pi­sa­nia i otrzy­mał ma­szy­no­pis pol­ski wraz z Czy­tel­ni­kiem, do­ko­nał prze­kła­du i wy­dał ją w roku 1959 jako Se­ven Long Voy­ages. W 1962, Ul­l­ste­in Ver­lag w Niem­czech Za­chod­nich, wy­dał nie­miec­ki prze­kład pod ty­tu­łem Ein Ho­tel in Dar­lo­wo. W 1963, pol­ski re­ży­ser o mniej kon­tro­wer­syj­nej opi­nii, omi­nął rafy ko­mu­ni­stycz­nej kon­tro­li kul­tu­ry i film pod na­zwą Na­praw­dę wczo­raj, opar­ty na tej po­wie­ści, uka­zał się na krót­ko w pol­skich ki­nach, wy­wo­łu­jąc na­gon­kę ofi­cjal­nej kry­ty­ki na re­ży­se­ra i na mnie. Gdy opusz­cza­łem kraj w 1965 roku uda­ło mi się wy­wieźć jej je­dy­ny pol­ski ma­szy­no­pis.

Dla­cze­go nie pró­bo­wa­łem jej opu­bli­ko­wać do­tąd na emi­gra­cji? Jest to po­wieść po­ro­zu­mie­waw­czych to­na­cji, in­te­re­su­ją­cych chy­ba tych tyl­ko, któ­rzy pa­mię­ta­ją pew­ną grup­kę lu­dzi z koń­ca lat czter­dzie­stych w Pol­sce. Ła­two tę po­wieść oskar­żyć, że jest re­wią kul­tu­ro­wych mód, smacz­ków, na­stro­jów, sty­lów, kon­wen­cji, być może już prze­brzmia­łych. Jej sek­su­al­ne sen­ty­men­ty nie chro­nio­ne przez re­gu­ły gry, mogą się wy­dać au­to­pa­ro­dią. Nie ma w niej re­ali­zmu, któ­ry bro­nił­by jej in­ten­cji, nie ma po­sta­ci zdol­nych za­pew­nić jej li­te­rac­ką nie­za­leż­ność, są po­sta­wy ab­sor­bu­ją­ce uwa­gę tyl­ko tych, któ­rzy mają dla nich cier­pli­wość. Nie ma w niej rze­czy­wi­sto­ści, jest na­to­miast umow­ność, któ­ra nie od­czy­ta­na wła­ści­wie, ska­zu­je ją z góry na klę­skę.

Dla­cze­go ją wy­da­ję, w bli­sko 20 lat po na­pi­sa­niu, zaś nie­mal w 10 od kie­dy nie mam nad sobą cen­zu­ry? Prze­czy­ta­łem ją nie­daw­no, po raz pierw­szy od dłu­gie­go cza­su. Wy­da­ła mi się za­baw­na. Po­wód tak do­bry jak każ­dy inny.

Le­opold Tyr­mand

Dla Mary El­len…

…Do­zna­je­my zdzi­wie­nia, ob­ser­wu­jąc prze­sa­dę, któ­ra wią­że się z tą na­mięt­no­ścią… Nig­dy nie było na świe­cie py­szał­ka, któ­ry tak głu­pio my­ślał­by o so­bie jak ko­cha­ją­cy my­śli o oso­bie uko­cha­nej…

Fran­cis Ba­con z Ve­ru­la­mu

Nig­dy nie zna­my wszyst­kich przy­czyn naj­prost­sze­go zda­rze­nia…

René Cla­ir

Anec­do­tis Per­so­nae

Jan Ro­nald No­wak – czło­wiek po­śród de­cy­zji

Ewa Knia­zio­łęc­ka – ma­gi­ster hi­sto­rii sztu­ki

Ka­pi­tan Fer­dy­nand Sto­łyp – szef ka­pi­ta­na­tu por­tu

Au­gust Le­ter – ma­kler okrę­to­wy

Ma­da­me Kra­al – wła­ści­ciel­ka Ho­te­lu Pod Zam­kiem

Ksiądz – miej­sco­wy pro­boszcz mło­dy i pra­wy

Ani­ta – słu­żą­ca o wąt­pli­wej re­pu­ta­cji

Pan Krztyn­ka – re­stau­ra­tor

Bengt Hau­ge – pry­wat­ny duń­ski szy­per

Przed­się­bior­ca trans­por­to­wy – wiek lat 13

Fe­liks Ła­god­ny – pie­karz i al­ko­ho­lik

Zo­fia – jego żona

Dy­rek­tor mu­zeum – w czer­wo­nym fe­zie

Ro­za­lia – go­spo­dy­ni

Toł­łocz­ko – urzęd­nik ka­pi­ta­na­tu por­tu

oraz nie­licz­ni inni.

Rzecz dzie­je się w Dar­ło­wie, nie­wiel­kim por­cie na Za­chod­nim Po­mo­rzu, wcze­sną wio­sną 1949 roku.

DZIEŃ PIERWSZY

W Dar­ło­wie, przed ma­łym dwor­cem w sty­lu pru­skiej pro­win­cji, koń­czy­ła się ka­rie­ra po­cią­gu. Krót­kie­go po­cią­gu o sta­rych, roz­kle­ko­ta­nych wa­go­nach. W po­przek toru pod­kład na krzy­ża­kach z ułam­ków szyn ozna­czał, że da­lej ża­den po­ciąg już nie je­dzie.

Wy­sia­dło kil­ka osób – wśród nich Ewa i No­wak. Oczy­wi­ście, ob­rzu­ci­li się na­wza­jem cie­ka­wym spoj­rze­niem, sta­ra­jąc się po­kryć za­in­te­re­so­wa­nie spra­wa­mi koń­ca po­dró­ży. No­wak po­my­ślał: „Jak to się sta­ło, że jej nie za­uwa­ży­łem przy prze­siad­kach w Sław­nie i w Słup­sku?” Ewa po­my­śla­ła to samo i jesz­cze, że gdy­by go za­uwa­ży­ła, po­sta­ra­ła­by się zna­leźć w tym sa­mym prze­dzia­le.

Przy wyj­ściu z dwor­ca. No­wak po­wie­dział do Ewy:

– Pro­szę po­ło­żyć wa­liz­kę na tym wóz­ku. Do ryn­ku da­le­ko.

– Skąd pan wie do­kąd idę?

– Z dwor­ca w Dar­ło­wie wszy­scy idą w jed­ną stro­nę.

– Pan zna Dar­ło­wo?

– Znam.

– Dzię­ku­ję za po­moc – rze­kła Ewa, kła­dąc wa­liz­kę na wóz­ku, obok wa­liz­ki No­wa­ka.

Wła­ści­ciel wóz­ka za­pa­lił do­by­ty z kie­sze­ni nie­do­pa­łek Ma­chor­ko­we­go, wcią­gnął dym siłą swych trzy­na­sto­let­nich płuc i pchnął wó­zek za Ewą i No­wa­kiem w dłu­gą, nie­re­gu­lar­nie za­bu­do­wa­ną uli­cę. Była wcze­sna, dżdży­sta wio­sna czter­dzie­ste­go dzie­wią­te­go roku. Drze­wa sta­ły na­gie i mo­kre.

– To ład­ne – rzekł No­wak. – Zu­peł­nie jak u Ki­plin­ga.

– Co u Ki­plin­ga? – spy­ta­ła Ewa grzecz­nie.

– W „Księ­dze Dżun­gli” zwie­rzę­ta na­wo­łu­ją się ha­słem ta­jem­nej wspól­no­ty, któ­ra od­róż­nia ich od in­nych istot. Brzmi ono: „Je­ste­śmy jed­nej krwi”. Otóż my… – No­wak za­wa­hał się i Ewa nie wie­dzia­ła czy umyśl­nie czy mimo woli.

– „Je­ste­śmy jed­nej krwi” w syku węża i po­mru­ku pan­te­ry – pod­ję­ła Ewa z ocho­tą. – Ozna­cza­ło so­li­dar­ność, po­moc i coś jesz­cze. Nig­dy nie wie­dzia­łam co wła­śnie jesz­cze.

– Może za­do­wo­le­nie?

– Co to za ka­pli­ca?

– Świę­te­go Jür­gen­sa. Nic cie­ka­we­go.

– Pan, wi­dać, zo­rien­to­wa­ny.

– Tro­chę. Ra­czej tak.

We­szli na mo­stek, śli­ski i wil­got­ny. Wie­prza rwa­ła męt­nym nur­tem. Na pra­wo roz­le­wa­ła się w sze­ro­ką młyń­ską gro­blę, nad któ­rą stał za­mek, ma­low­ni­czy jak dzie­cię­ca baj­ka czy­ta­na w wie­ku doj­rza­łym.

– La­tem musi tu być ład­nie.

– Idyl­licz­nie i lan­sza­fto­wo. Gę­sta zie­leń i sta­ra ar­chi­tek­tu­ra.

– A więc je­ste­śmy jed­nej krwi?

– Tak są­dzę. A pani?

– Ja?

Spoj­rza­ła nań kro­czą­ce­go obok z rę­ka­mi w kie­sze­niach płasz­cza, z kształt­ną gło­wą do­brze osa­dzo­ną w na­sta­wio­nym koł­nie­rzu. Był nie­wy­so­ki, moc­no zbu­do­wa­ny, miał ciem­no­blond wło­sy i piw­ne, by­stre oczy. Ewie po­do­bał się jego płaszcz i uśmiech, po­god­ny, tro­chę kpią­cy.

– Po­do­ba mi się pań­ski płaszcz – po­wie­dzia­ła.

– Mnie się po­do­ba pani i płaszcz – uśmiech­nął się No­wak.

Rze­czy­wi­ście – oby­dwa płasz­cze ce­cho­wał do­bry krój i nie­za­wod­na im­pre­gna­cja. Były ko­lo­ru kha­ki i do­brze zno­szo­ne.

We­szli w głów­ną uli­cę mia­stecz­ka, pu­stą o tej po­rze i wy­zię­błą.

– Czy czu­je pani cie­ka­we spoj­rze­nia, któ­re tak­su­ją nas te­raz spo­za fi­ra­nek w tych oknach? Je­ste­śmy nie z tego świa­ta. Cóż za mał­żeń­stwo przy­je­cha­ło do Dar­ło­wa i po co?… Tak brzmią py­ta­nia.

– Mał­żeń­stwo? Z męż­czy­zną, któ­re­go na­zwi­sko to­nie w mro­kach ta­jem­ni­cy? Tyl­ko dla­te­go, że mi się po­do­ba jego płaszcz…

– Nie przy­pusz­cza­łem, że to pani spra­wi przy­krość.

– Wo­la­ła­bym, aby pan do­peł­nił for­mal­no­ści.

– No­wak. Tak brzmi moje na­zwi­sko.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie, pa­nie No­wak. Knia­zio­łęc­ka Ewa.

– Za­pra­szam pa­nią na kawę.

– Chęt­nie. Ale do­kąd?

– Do Ła­god­ne­go.

– Jest to na­zwi­sko czy ce­cha cha­rak­te­ru?

– Na­zwi­sko. Fe­liks Ła­god­ny jest wła­ści­cie­lem je­dy­nej w Dar­ło­wie cu­kier­ni i po­etą.

– W wol­nych chwi­lach pi­sze wier­sze?

– Nie, nie pi­sze wier­szy. Po­wo­łu­je co­dzien­nie do ży­cia pty­sie–so­ne­ty, kre­mów­ki–bal­la­dy i ekler­ki–po­ema­ty li­rycz­ne. Czy­ni to zresz­tą naj­czę­ściej pod wpły­wem al­ko­ho­lu, co wią­że go do­dat­ko­wo z po­ezją. Lu­dzie przy­ziem­ni mó­wią o nim, że jest cu­kier­ni­kiem.

We­szli do czy­stej cu­kie­ren­ki i usie­dli przy sto­li­ku. Wy­so­ka, pięk­na, chmur­na ko­bie­ta, sie­dzą­ca za bu­fe­tem, przy­wi­ta­ła się z No­wa­kiem po­wścią­gli­wie, lecz z sym­pa­tią. Nie było ani kawy, ani cia­stek, ani mle­ka, ani ro­ga­li­ków, ani ja­jek, ani ma­sła, wo­bec cze­go zje­dli z wiel­kim sma­kiem przed­wczo­raj­sze droż­dżów­ki i wy­pi­li bla­dą, prze­sło­dzo­ną her­ba­tę.

– To żona Ła­god­ne­go, Zo­fia – rzekł kon­fi­den­cjo­nal­nie No­wak.

– Wy­glą­da jak nor­mandz­ka ary­sto­krat­ka z no­we­li Mau­pas­san­ta.

– Jest cór­ką po­mor­skie­go chło­pa z tych oko­lic. Nie­spo­dzian­ka, co? Tak samo pani może się oka­zać dzia­łacz­ką spo­łecz­ną, uczo­ną z za­kre­su psz­cze­lar­stwa, lub pri­ma­ba­le­ri­ną w pro­win­cjo­nal­nej ope­rze, cho­ciaż wy­glą­da pani na mod­ną ak­tor­kę fil­mo­wą, za­wod­nicz­kę spor­to­wą o ogól­no­na­ro­do­wym zna­cze­niu, lub ar­tyst­kę–ma­lar­kę, pla­stycz­kę, czy coś ta­kie­go.

– Cie­pło, co­raz cie­plej. Je­stem hi­sto­ry­kiem sztu­ki.

– Z War­sza­wy?

– Z War­sza­wy. A pan?

– Ja z Gdań­ska.

– Ale co pan robi? Na pew­no nie jest pan ani kup­cem, ani do­cen­tem ma­te­ma­ty­ki, ani żoł­nie­rzem, ani urzęd­ni­kiem ban­ko­wym, ani lot­ni­kiem. Ko­bie­ca in­tu­icja, wspar­ta wro­dzo­ną in­te­li­gen­cją, mówi mi, że jest pan ar­chi­tek­tem, ogrod­ni­kiem, lub dzien­ni­ka­rzem.

– Cel­ne. Sam śro­dek tar­czy. Je­stem dzien­ni­ka­rzem – skła­mał No­wak.

– No, wi­dzi pan.

– Wi­dzę. Ma pani ład­ne, sza­re oczy, cho­ciaż…

– Pro­szę skoń­czyć. Nie zno­szę, jak ktoś nie koń­czy waż­nych zdań.

– To nie mia­ło być zda­nie waż­ne. Ta­kie ba­na­ły o oczach… – rzekł No­wak i po­my­ślał pro­sto: „Do­bra jest!…”, ma­jąc na uwa­dze rze­czy naj­ła­twiej­sze.

– Ewa – do­dał – ozna­cza ko­bie­cość. Sym­bo­li­zu­je kon­cen­trat, dla któ­re­go mam mało sym­pa­tii. Wolę cy­wi­li­za­cję niż ko­bie­cość.

– A pań­skie imię?

– Ro­nald.

– Ro­nald? Ro­nald No­wak? – Ewa uśmiech­nę­ła się.

– Tak. Ro­nald No­wak.

– Uuh­hnm…

– Ro­zu­miem pa­nią. Po­wszech­ność tej re­ak­cji spra­wia, że prze­sta­łem się nią drę­czyć. Osta­tecz­nie wina jest po stro­nie mego ojca.

– To brzmi jak na przy­kład: Par­si­fal Kwiat­kow­ski, albo Bay­ard Ma­jew­ski.

– Wolę Ro­nald No­wak. To brzmi cał­kiem do­brze.

– Jak pana na­zy­wa­ją zdrob­nia­le?

– Nikt się ze mną nie spo­ufa­la.

– Ale w ro­dzi­nie, przy ko­min­ku, przy sto­le wi­gi­lij­nym?

– Owszem. Mówi się wte­dy: Jaś.

– Jak to… Jaś?

– Po pro­stu. To moje dru­gie imię. Ro­nald Jan No­wak. Woli je pani?

– Nie. Z dwoj­ga złe­go niech bę­dzie Ro­nald No­wak. Przy­najm­niej jak wo­ła­ją pana do te­le­fo­nu w re­stau­ra­cji to nie musi pan stać w ko­lej­ce.

– Dzię­ku­ję. Po­mo­gła mi pani zna­leźć uza­sad­nie­nie, któ­re­go szu­ka­łem przez całe ży­cie. To ład­nie z pani stro­ny. Czy dłu­go zo­sta­je pani w Dar­ło­wie?

– Trzy dni. A pan?

– Ja też trzy – skła­mał No­wak. – Po tym do War­sza­wy, praw­da?

– Aha. Mo­że­my wra­cać ra­zem, to by­ło­by wspa­nia­le. Pan oczy­wi­ście do Gdań­ska?

– Oczy­wi­ście – skła­mał No­wak.

– Mogę je­chać przez Gdańsk, za­miast przez Ko­ło­brzeg. Mam w Gdań­sku ciot­kę imie­niem Flo­ren­ty­na.

– Do­sko­na­le. Czy lubi pani dzie­ci?

– Bar­dzo. Poza tym pra­cę, kwia­ty, psy, do­bry al­ko­hol i książ­ki. Nie zno­szę brzyd­kich me­bli, złe­go wy­cho­wa­nia, nudy, głu­po­ty i koł­tuń­stwa.

– Wie­rzę pani. Czy jest pani sen­ty­men­tal­na?

– Ra­czej tak, cho­ciaż wolę re­ali­stycz­ną li­te­ra­tu­rę. Ale bar­dzo pana prze­pra­szam, tu jest fir­ma „Ła­god­ny”, a nie po­rad­nia psy­cho­tech­nicz­na, ani tym mniej urząd śled­czy. Zresz­tą – po co panu to wszyst­ko?

– To pro­ste. Po­do­ba mi się pani, pra­gnę się więc upew­nić, czy nie je­stem po­wierz­chow­ny.

– Pa­nie No­wak!

– Kie­dy na­praw­dę mi się pani po­do­ba.

– Ro­nal­dzie, sta­je się pan nud­ny. Czar pry­ska. Może by pan po­my­ślał o noc­le­gu dla mnie.

– To nie na­le­ży do mo­ich obo­wiąz­ków, a zresz­tą jest do­pie­ro dzie­sią­ta rano.

– A więc po­rzu­ca mnie pan na pa­stwę Dar­ło­wa i jego nie­bez­pie­czeństw. Do­brze. Po­sta­ram się nie zgi­nąć. Gdzie tu jest mu­zeum?

– Na zam­ku. Pro­szę so­bie za­pa­mię­tać: ja nie je­stem Adam Asnyk.

– To na pew­no. Żad­nych wąt­pli­wo­ści w tym wzglę­dzie. Ale dla­cze­go Asnyk?

– Czy­ta­łem gdzieś o nim, że za­wsze sta­rał się o po­miesz­cze­nia dla ko­biet, w któ­rych się nie­szczę­śli­wie ko­chał, pod­czas gdy te na­bi­ja­ły się zeń na me­dal. W koń­cu umarł sek­su­al­nie nie­do­piesz­czo­ny. Za­prze­sta­łem się sta­rać w ciem­no. Rzu­cam pa­nią na łup por­to­we­mu ży­ciu.

– Po pierw­sze: nie ko­cha się pan we mnie…

– Dzię­ki Bogu.

– …to praw­da. Dzię­ki Bogu. Po dru­gie: stał się pan na­raz wul­gar­ny i bez­czel­ny. Za szyb­ko. Chy­ba się panu po­do­bam.

– Cały czas to prze­cież pani po­wta­rzam. Ile pani ma lat?

– Dwa­dzie­ścia czte­ry.

– W sam raz.

– Co to zna­czy?

– W sam raz, aby coś wie­dzieć, ale jesz­cze nie wszyst­ko. Ra­czej mniej­szą część.

– Pan, rzecz ja­sna, już wie wszyst­ko. Czy?…

– Niech pani pyta, bo mu­szę pa­nią spy­tać o to samo.

– Więc niech pan naj­przód od­po­wie.

– Nie. Nie je­stem żo­na­ty. A pani?

– Mam na­rze­czo­ne­go. W War­sza­wie.

– Też uży­wa­łem tego sło­wa.

– No i co?

– Ro­ze­szli­śmy się, a ra­czej ona ode mnie ode­szła. I słusz­nie. Ko­cha­łem ją, ale to było za mało.

– Jak to – za mało?

– Ko­cha­łem ją za jej do­broć, uro­dę i jej mi­łość do mnie, ale nie ko­cha­łem się w niej nig­dy. Przy­szedł ktoś, kto za­ko­chał się w niej pra­wi­dło­wo i za­brał ją. A jaki jest pani na­rze­czo­ny?

– Jest prze­ci­wień­stwem pana. Do­bry, nie­zdar­ny, pe­łen na­uki a nie wie­dzy. Nosi oku­la­ry i źle się ubie­ra.

– Jest za­tem i prze­ci­wień­stwem pani. Dla­te­go mo­że­cie się tyl­ko ko­chać. Ale nig­dy ko­chać w so­bie.

– Skąd pan wie?

– Nie je­ste­ście jed­nej krwi.

– Cóż stąd za wnio­sek?

– Nie wiem. Ma pani sza­re, zło­śli­we spoj­rze­nie, ru­chli­wą, chwi­la­mi nie­ład­ną twarz. Wła­ści­wie nie mam po­ję­cia na jaką cho­le­rę sie­dzę tu z pa­nią ga­da­jąc bzdu­ry, pod­czas gdy cze­ka mnie dziś jesz­cze tyle pra­cy.

– Zno­wu im­per­ty­nen­cje?

– Prze­cież mó­wi­łem, że mi się pani po­do­ba. Tym, któ­re się nie po­do­ba­ją, nie ofia­ru­je się wy­sił­ku im­per­ty­nen­cji. Grzecz­ność jest ła­twiej­sza.

– Co bę­dzie jak mi pan na­wy­my­śla…

– Sam je­stem cie­kaw. Chodź­my za­ła­twić noc­leg.

Wsta­jąc, No­wak po­czuł ulot­ny smu­tek pły­ną­cy z prze­czuć, do ja­kich nie przy­wią­zu­je się na ogół zna­cze­nia.

– Jak tu ład­nie. Po­nu­ro i ład­nie – rze­kła Ewa, gdy zbli­ża­li się do Ho­te­lu pod Zam­kiem. Ten ro­dzaj au­ste­rii czy za­jaz­du le­żał przy­tu­lo­ny do za­pusz­czo­nej fosy, nie­opo­dal pro­wa­dzą­ce­go na za­mek cięż­kie­go, ka­mien­ne­go mo­stu. Po mo­ście dzwo­ni­ły nie­gdyś ko­py­ta koni nor­mandz­kich, me­klem­bur­skich i pol­skich ry­ce­rzy, skła­da­ją­cych swe hoł­dy po­mor­skim Gry­fi­tom, dzier­żą­cym przed wie­ka­mi kan­cia­sty, usia­ny ro­mań­ski­mi strzel­ni­ca­mi i kruż­gan­ka­mi ma­syw zam­ku.

– To za­mek kró­la Ery­ka – do­da­ła Ewa.

– Wiem o tym.

– Dzien­ni­ka­rze z Gdań­ska po­win­ni orien­to­wać się w ru­chu stat­ków w por­cie i ob­wiesz­cze­niach miej­skiej rady na­ro­do­wej. Wie­dza o po­mor­skich Gry­fi­tach jest u nich eru­dy­cją, czy­li zbęd­nym ba­la­stem.

– Wiem tak­że o Pia­stach–Gry­fi­tach.

We­szli do bra­my za­jaz­du, po czym do nie­wiel­kiej sal­ki, wy­glą­da­ją­cej jak ja­dal­nia, szynk i por­tier­nia za­ra­zem. Przy jed­nym ze sto­li­ków sie­dzia­ła gru­ba, schlud­na, pre­ten­sjo­nal­nie ubra­na ko­bie­ta i pi­sa­ła ra­chun­ki. Jej twarz no­si­ła śla­dy daw­nej pięk­no­ści bar­dzo por­to­we­go typu. Moż­na się było za­ło­żyć, że spę­dzi­ła ży­cie w przed­się­bior­stwach ho­te­lo­wych.

– Dzień do­bry – rzekł No­wak – co u pani sły­chać, pani Kra­al?

– A, pan No­wak. Zno­wu do nas. Wszyst­ko w po­rząd­ku. Nie ma go­ści, są po­ko­je.

No­wak przed­sta­wił Ewę.

– Na­rze­czo­na? – uśmiech­nę­ła się do­myśl­nie Kra­alo­wa.

– Nic po­dob­ne­go. Po­zna­li­śmy się na dwor­cu.

– Wo­bec tego, dwa obok sie­bie, praw­da?

– Co zna­czy: dwa obok sie­bie? – spy­ta­ła Ewa.

– Dwa po­ko­je obok sie­bie – wy­ja­śnił No­wak.

– Je­stem tu służ­bo­wo, a nie na urlo­pie – rze­kła Ewa i za­czer­wie­ni­ła się. „Mó­wię zu­peł­nie bez sen­su…” – po­my­śla­ła bez­rad­nie.

– Ani­ta! – krzyk­nę­ła Kra­alo­wa – przy­go­tuj po­ściel w ósem­ce i dzie­wiąt­ce! – Po czym wy­szła do­pil­no­wać za­rzą­dzeń.

– Czy nie ma tu in­ne­go ho­te­lu? – spy­ta­ła Ewa – nie po­do­ba mi się tu­taj.

– Owszem, jest. Ra­czej dom noc­le­go­wy. Po sześć łó­żek ra­zem.

– Niech już będą dwa obok sie­bie – wes­tchnę­ła Ewa. – Ani­ta to po­moc do­mo­wa, praw­da?

– Tak.

– Hisz­pan­ka?

– Chy­ba nie. Zda­je się, że po­cho­dzi z Rawy Ma­zo­wiec­kiej, o ile so­bie przy­po­mi­nam. My­ślę, że w por­cie, do któ­re­go przy­cho­dzą skan­dy­naw­skie szku­ne­ry po wę­giel, nie wy­pa­da na­zy­wać się Han­ka.

– Spo­ry port to Dar­ło­wo?

– Spo­ry. Ma urzą­dze­nia prze­ła­dun­ko­we dla wę­gla, si­lo­sy zbo­żo­we, ba­sen dla szku­ne­rów mo­to­ro­wych i spo­rą flo­tyl­lę ry­bac­ką. Przy­cho­dzą tu Duń­czy­cy, Niem­cy, Fi­no­wie, Szwe­dzi.

– Po­ka­że mi pan port?

– Po­ka­żę.

Chło­piec wniósł wa­liz­ki i Ewa dała mu bank­not, któ­ry wzbu­dził w nim sza­cu­nek. Po­szli na górę do swych po­ko­jów. Były to dwie ni­skie i duże izby o ma­łych oknach. W ósem­ce stał ład­ny, po­mor­ski piec ka­flo­wy.

– Na­pa­lić? – uśmiech­nę­ła się po­ufa­le Ani­ta, roz­ma­zu­jąc reszt­ki wczo­raj­szej szmin­ki na za­spa­nej twa­rzy. Mia­ła per­ka­ty nos i zło­dziej­skie, nie­bie­skie spoj­rze­nie.

– Pro­szę na­pa­lić – rzekł No­wak. – To pani po­kój – zwró­cił się do Ewy – a zim­no bę­dzie jesz­cze nie­zgo­rzej.

Ewa otwo­rzy­ła okno.

– Wspa­nia­le! – za­wo­ła­ła – zu­peł­nie jak u Co­la­sa Breu­gnon w Cla­me­cy.

– Traf­ne choć od­le­głe sko­ja­rze­nie.

– Wiem, to nie Bur­gun­dia i po­go­da inna. Ale ten dzie­dzi­niec – cudo nie­ła­du. Niech pan spoj­rzy, jak nie­rów­ny te­ren spa­da ku stru­my­ko­wi w fo­sie. I te sta­re że­bro­wa­nia w mu­rze, te okien­ka. La­tem tu musi być jed­nak Cla­me­cy. Tu pach­nie śre­dnio­wie­czem.

– Może. Za­do­wo­lo­na?

– Za­do­wo­lo­na.

– Spo­tka­my się na obie­dzie, o trze­ciej, na dole w ja­dal­ni.

– Tak jest, cap­ta­in.

– Da pani so­bie sama radę ze swy­mi spra­wa­mi?

– Tak jest, cap­ta­in.

– Dla­cze­go za­cho­wu­je się pani jak za­ło­ga frach­tow­ca?

– Nie wiem, cap­ta­in. Na­gle wy­dał mi się pan sta­rym wil­kiem mor­skim, czło­wie­kiem z po­kła­do­wych de­sek, z ka­pi­tań­skie­go most­ku.

– Cie­ka­we. Pły­wa­łem wpraw­dzie tro­chę w han­dlo­wej, ale jako ste­ward. Ofi­ce­rom po­da­wa­łem lunch w mes­sie i sprzą­ta­łem ka­bi­ny.

No­wak wy­szedł. Ewa usia­dła z wes­tchnie­niem na łóż­ku. „Ewo!… – po­my­śla­ła – uwa­żaj! Już nic ci nie po­wiem, bo sama nie wiem, co ci mam po­wie­dzieć…”

– Więc wie pan?

– Wiem.

– I ma pan?

– Nie. Jesz­cze nie.

– Ale wie pan, gdzie jest?

– Mniej wię­cej. W przy­bli­że­niu. Trze­ba bę­dzie do­brze po­szu­kać.

– No, to chodź­my na górę, do mnie. Po co o tym tu­taj.

– Ner­wy?

– Ależ skąd. Ja i ner­wy? Taki zdro­wy czło­wiek… – Au­gust Le­ter uśmiech­nął się nie­szcze­rze. Lewy ką­cik ust drgał mu nie­znacz­nie, co ozna­cza­ło naj­wyż­sze zde­ner­wo­wa­nie.

No­wak wstał z biur­ka, na któ­rym sie­dział, bu­ja­jąc no­ga­mi. Ro­zej­rzał się do­oko­ła. Był w czy­stym, po­rząd­nie utrzy­ma­nym kan­to­rze za­moż­nej fir­my ma­kler­skiej i ship­chan­dler­skiej, ścia­ny okle­jo­ne były afi­sza­mi re­kla­mo­wy­mi pol­skich i skan­dy­naw­skich li­nii okrę­to­wych, na gzym­sie ko­min­ka stał że­glar­ski sek­stans, mię­dzy okna­mi, nad po­tęż­ną mapą Bał­ty­ku, wi­siał pięk­ny, błysz­czą­cy mo­sią­dzem i sta­lą ba­ro­metr okrę­to­wy w ma­ho­nio­wej opra­wie. Z ma­łe­go hal­lu pro­wa­dzi­ły we­wnętrz­ne scho­dy do miesz­ka­nia Le­te­ra na pię­trze.

Le­ter wpro­wa­dził No­wa­ka do prze­ła­do­wa­ne­go brzyd­ki­mi fo­te­la­mi po­ko­ju. No­wak za­nu­rzył się w skó­rza­nym klu­bow­cu, nie zdej­mu­jąc płasz­cza, i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

– I co da­lej? – spy­tał Le­ter, ma­sku­jąc pod­nie­ce­nie kasz­lem.

Był szczu­pły, spło­wia­ły, w nie­okre­ślo­nym wie­ku, wy­so­ki, o zmię­tej twa­rzy. Mógł li­czyć rów­nie do­brze dwa­dzie­ścia pięć, jak pięć­dzie­siąt lat. W rze­czy­wi­sto­ści li­czył czter­dzie­ści trzy.

– Mój pierw­szy pa­pie­ros dzi­siaj – rzekł No­wak, za­cią­ga­jąc się głę­bo­ko „Ca­me­lem”.

– Co sły­chać w Gdań­sku?

– Dzię­ku­ję. Wszyst­ko w po­rząd­ku. A u pana?

– Też w po­rząd­ku.

– Żad­nych trud­no­ści?

– Żad­nych. „Ra­gne” ju­tro wcho­dzi do por­tu – rzekł Le­ter z uda­ną obo­jęt­no­ścią.

– Świet­nie – rzekł No­wak z uzna­niem.

– Sko­ro po­wie­dzia­łem, że „Ra­gne” bę­dzie na czas, to chy­ba moż­na było na mnie li­czyć.

– Oka­zu­je się, że tak. „Ra­gne” pły­nie z Gdy­ni?

– Z Gdy­ni.

– Oczy­wi­ście za­ła­do­wa­na.

– Nie. Pu­sta.

– Wspa­nia­le. Jak­że­ście tego do­ko­na­li?

– Drob­ne sub­tel­no­ści ma­kler­skie. Bengt Hau­ge prze­ko­nał do­staw­ców, że to le­piej dla nich, je­śli „Ra­gne” ła­do­wać bę­dzie w Dar­ło­wie.

– Jest pan skrom­ny. Nie są­dzę, aby szy­per Bengt Hau­ge zdo­łał sam prze­ko­nać gdyń­skie biu­ra frach­to­we.

– Nie mów­my o tym. To ba­ga­tel­ka, szcze­gó­lik.

– Owszem, mów­my. Wi­docz­nie bar­dzo panu za­le­ży na ca­łej im­pre­zie. Za­an­ga­żo­wał się pan nie­wą­sko.

Le­ter pod­szedł do sto­ją­ce­go w ką­cie ra­dio­gra­mu, otwo­rzył go i na­ło­żył pły­tę.

– Po­słu­cha pan? Taka sta­ra, ma­ry­nar­ska pio­sen­ka.

– Zby­tek ostroż­no­ści, pa­nie Le­ter. I tak nikt nas nie sły­szy.

– Nie wiem, mło­dy czło­wie­ku. Nig­dy nic nie wiem na pew­no.

Wy­jął z kre­den­su bu­tel­kę wi­śniów­ki i dwa kie­lisz­ki. Był te­raz opa­no­wa­ny, chłod­ny, pe­łen czuj­ne­go spo­ko­ju. Z gło­śni­ka za­brzmia­ły dźwię­ki gi­ta­ry i schry­pły, mę­ski głos:

… Ci­ga­re­ets and whi­skey

and wa–wa wo­men

they’re dri­ving me cra­zy

they dri­ve me in­sa­ne…

– Ład­ne – po­wie­dział No­wak – tyl­ko tro­chę nie w sty­lu tej czci­god­nej ba­wial­ni. Nie ma pan cze­goś o uro­kach miesz­czań­skich wnętrz, sztucz­nych krysz­ta­łów w ser­want­kach i sto­su po­du­szek na ko­niu­gal­nych ło­żach?

– Mnie ta pio­sen­ka od­po­wia­da.

– Schi­zo­fre­nicz­na tę­sk­no­ta? Po­dwój­ne ży­cie Au­gu­sta Le­te­ra? W dzień: ogól­nie sza­no­wa­ny ma­kler i ship­chan­dler, szczę­śli­wy mąż naj­pięk­niej­szej ko­bie­ty w Dar­ło­wie i oko­li­cach, oraz po­waż­ny oj­ciec dwoj­ga ja­sno­wło­sych pa­cho­ląt; w nocy: wrak ludz­ki spod za­la­nych wód­ką sto­łów, no­żow­nik z por­to­wych knajp, szma­tła­wy ko­cha­nek naj­gor­szych ko­biet z wę­glo­we­go nad­brze­ża. Czy tak?

– Za­po­mniał pan o pił­ce noż­nej.

– O pił­ce noż­nej?

– Tak, o pił­ce noż­nej. Za mło­du by­łem ka­pi­ta­nem dru­ży­ny „Ogni­ści” w Kro­to­szy­nie. Mie­li­śmy mi­strzo­stwo po­wia­tu. Raz wy­gra­li­śmy w Po­zna­niu z trze­cim skła­dem „War­ty”. Na­mięt­ność do fut­bo­lu nie wy­ga­sła we mnie do dziś, to­też musi pan ją uwzględ­nić w ogól­nej cha­rak­te­ry­sty­ce mej oso­by.

– Zgo­da. A więc: w dzień – wzór ojca, męża i oby­wa­te­la, w nocy – lump na dnie upodle­nia, w nie­dzie­lę i świę­ta – pił­karz. Czy te­raz do­brze?

– Dość tych żar­tów. Niech się pan na­pi­je. Skol.

– Skol. Ale w tym jest coś z praw­dy, Le­ter, ja was do­brze znam, blon­dy­nów o zmę­czo­nej ce­rze i pod­bi­tych oczach. Cie­ka­we, któ­ra z trzech sił, skła­da­ją­cych się na pań­ską oso­bo­wość, wcią­gnę­ła pana w moją afe­rę?

– Niech pan zgad­nie.

– Spró­bu­ję. A więc Au­gust Le­ter – pa­ter fa­mi­lias, no­tabl dar­łow­ski, za­moż­ny ma­kler, któ­re­mu się w ży­ciu po­wio­dło, mógł dać się po­wo­do­wać chci­wo­ścią. Li­czył na nie­po­wsze­dnie zy­ski.

– Nie. Za kogo pan mnie ma? Od po­cząt­ku bra­łem pod uwa­gę moż­li­wość, że mnie pan wy­ro­lu­je i nic mi nie za­pła­ci.

– Zdra­dza pan za tym, obok in­nych za­let, in­te­li­gen­cję. Idź­my da­lej: pił­karz mógł dać się uwieść at­mos­fe­rze gry, ha­zar­du, przy­go­dy, awan­tu­ry. Może to?

– Kol. No­wak. Niech się pan nie kom­pro­mi­tu­je ta­ki­mi przy­pusz­cze­nia­mi.

– A za tym… Prze­cież nie przy­rze­ka­łem panu nic or­gia­stycz­ne­go.

Le­ter wstał i na­sta­wił ad­ap­ter. Te same dźwię­ki ta sama syn­ko­po­wa­na mu­zy­ka, ten sam głos, sztucz­nie we­so­ły i mę­czą­cy.

… Ci­ga­re­ets and whi­skey

and wa–wa wo­men

they’re dri­ving me cra­zy

they dri­ve me in­sa­ne…

– W tej pio­sen­ce jest tłu­ma­cze­nie, Ro­nal­dzie No­wak, czy jak się pan tam na­praw­dę na­zy­wa. Był pan na do­brym tro­pie.

– W tej pio­sen­ce jest ta­nia roz­pu­sta i za­duch ba­rów. Dla­cze­go mi pan po­ma­ga? Cze­go się pan spo­dzie­wa?

– Ni­cze­go. Jadę z pa­nem.

No­wak wstał i pod­szedł do okna. Cięż­kie, mar­co­we chmu­ry wi­sia­ły nad ma­ło­mia­stecz­ko­wą ulicz­ką. Na­prze­ciw była pie­kar­nia. Na rogu wi­sia­ła ta­blicz­ka z na­pi­sem: Uli­ca Do­brych Ko­biet. Znów za­czy­nał sią­pić ostry deszcz. Było pro­win­cjo­nal­nie i groź­nie.

– Nie ro­zu­miem – rzekł No­wak – a żona, dzie­ci, sta­no­wi­sko, do­ro­bek ży­cio­wy?

– Co to pana ob­cho­dzi? – rzekł Le­ter.

– W za­sa­dzie nic. Wy­da­wa­ło mi się jed­nak, że pan ko­cha swo­ją żonę. Był pan o nią za­wsze nie­przy­zwo­icie za­zdro­sny.

– Moja żona jest od dwóch lat ko­chan­ką ka­pi­ta­na Fer­dy­nan­da Sto­ły­pa z ka­pi­ta­na­tu por­tu, któ­re­go ma pan wąt­pli­wy za­szczyt znać. Taka dar­łow­ska pani Bo­va­ry w po­pu­lar­nym wy­da­niu o du­żym na­kła­dzie.

– A dzie­ci?

– Nie mogę so­bie wią­zać ży­cia dwo­ma chło­pa­ka­mi, któ­rzy już za kil­ka lat będą mi kraść pie­nią­dze z szu­fla­dy i ko­lek­cjo­no­wać cho­ro­by we­ne­rycz­ne w Szcze­ci­nie czy Gdy­ni. Co to pana zresz­tą ob­cho­dzi, po­wie­dzia­łem panu już raz.

– Ob­cho­dzi. Ja­kie mam gwa­ran­cje, że z chwi­lą mego wyj­ścia z tego po­ko­ju nie pod­nie­sie pan słu­chaw­ki te­le­fo­nu aby za­wia­do­mić WOP o mym przy­by­ciu do Dar­ło­wa i gdzie mnie na­le­ży szu­kać. Osta­tecz­nie włą­cza się pan te­raz w par­tię jako wspól­nik, nie zaś tyl­ko jako po­śred­nik, a ja lu­bię wie­dzieć wszyst­ko o mych wspól­ni­kach. Skol, pa­nie Le­ter.

– Skol.

– Więc, słu­cham pana.

– To ja pana słu­cham, No­wak.

– O, nie. Pan ma głos, Le­ter.

– Ja po­wie­dzia­łem wszyst­ko. Może na­wet zbyt wie­le.

– Nie. Nie po­wie­dział pan jesz­cze, na co pan li­czy.

– Na po­ło­wę. Rów­niut­ko pół na pół.

– To bę­dzie bar­dzo dużo pie­nię­dzy, pa­nie Le­ter. Czy nie prze­sa­dza pan odro­bi­nę w am­bi­cjach?

– Ani tro­chę. Ta po­ło­wa opła­ci wła­śnie ru­inę ca­łe­go mego do­tych­cza­so­we­go ży­cia, a panu po­zwo­li uzy­skać dru­gą po­ło­wę, któ­ra na ra­zie, bez mo­jej po­mo­cy, jest cał­ko­wi­cie za­mro­żo­na. A ta dru­ga po­ło­wa to też bar­dzo dużo pie­nię­dzy, No­wak.

No­wak usiadł na po­rę­czy fo­te­la. Czuł na­ra­sta­ją­ce zmę­cze­nie. Sie­dem mie­się­cy szar­pią­cych ner­wy przy­go­to­wań i po­szu­ki­wań i te­raz oto ta bez­sen­sow­na, płyt­ka roz­mo­wa, jak­by z ta­nie­go, kry­mi­nal­ne­go ro­man­su. „Dość, dość – po­my­ślał – trze­ba z tym skoń­czyć”.

– Zgo­da – po­wie­dział – przy­sta­ję na pań­skie wa­run­ki.

Le­ter wy­pił dwa kie­lisz­ki wi­śniów­ki i otarł pot z czo­ła. Ręce mu la­ta­ły, kie­dy za­pa­lał pa­pie­ro­sa.

– No, a te­raz po­mów­my o in­te­re­sie.

– Czy to ko­niecz­ne, pa­nie Le­ter? Po­ju­trze za­wie­zie mnie pan na po­kład „Ra­gne” wraz z nie­wiel­ką skrzyn­ką. W Ko­pen­ha­dze otrzy­ma pan swo­ją część, ra­czej swo­ją po­ło­wę i na tym in­te­res się skoń­czy.

– Nic z tego, No­wak. Albo wiem wszyst­ko o in­te­re­sie, albo wy­sia­dam. Jak do­tąd zby­wał mnie pan ogól­ni­ka­mi, że coś, że gdzieś, że kie­dyś. Niech pan nie bę­dzie za mą­dry.

– Do­brze, nie będę. Wie pan kto to był król Eryk Po­mor­ski?

– Mniej wię­cej. Taki król.

– Zu­peł­nie słusz­nie. Otóż aku­rat pięć­set lat temu król Eryk zrzu­co­ny z tro­nu duń­skie­go, za­rył się w for­te­cy Vis­by na Go­tlan­dzie, skąd nie­ba­wem za­sły­nął jako naj­groź­niej­szy kor­sarz na ca­łym Bał­ty­ku. W koń­cu zmę­czo­ny, syt przy­gód i zra­bo­wa­nych skar­bów, o któ­rych krą­ży­ły le­gen­dy, wró­cił do oj­czy­zny i osiadł na zam­ku dar­łow­skim.

– Czy nie dość tych wy­pi­sów hi­sto­rycz­nych dla szko­ły po­wszech­nej?

– Spo­koj­nie, Le­ter, to trud­ne spra­wy. Król Eryk, jak każ­dy bar­dzo bo­ga­ty grzesz­nik, za­czął na­raz dbać o swą nie­bie­ską hi­po­te­kę i w tym celu pod­jął piel­grzym­kę do Zie­mi Świę­tej, skąd przy­wiózł cud­nej ro­bo­ty opra­wę he­ba­no­wą dla oł­ta­rzo­we­go tryp­ty­ku, do któ­re­go za­mó­wił u naj­więk­sze­go sny­ce­rza i złot­ni­ka po­mor­skie­go tych cza­sów, Waw­rzyń­ca Ade­ba­ra z Ruy­envol­de, trzy­dzie­ści sześć scen z ży­cia Chry­stu­sa. W ten spo­sób po­wsta­ło w zło­cie, sre­brze i he­ba­nie jed­no z ar­cy­dzieł sztu­ki złot­ni­czej póź­ne­go śre­dnio­wie­cza, któ­re wi­sia­ło kil­ka­set lat w dar­łow­skiej fa­rze, oto­czo­ne pie­ty­zmem ca­łe­go Po­mo­rza, bu­dząc na­boż­ny po­dziw w hi­sto­ry­kach sztu­ki i na­mięt­ne po­żą­da­nie w ko­ne­se­rach, an­ty­kwa­riu­szach i dy­rek­to­rach mu­ze­ów ca­łej Eu­ro­py.

– Sły­sza­łem o tym tryp­ty­ku. Je­stem w Dar­ło­wie od wio­sny czter­dzie­ste­go szó­ste­go.

– Nie dzi­wi mnie to. Tryp­tyk ten wi­siał nie­mal do koń­ca w ko­ście­le far­nym. Na kil­ka dni jed­nak przed prze­ła­ma­niem wału po­mor­skie­go i zdo­by­ciem Ko­ło­brze­gu przez woj­ska so­wiec­kie i pol­skie nie­miec­ki pro­boszcz, prze­ra­żo­ny sy­tu­acją, za­wiózł go do Sław­na i zde­po­no­wał w tam­tej­szym „Bo­den­cre­di­tan­stalt” któ­ry po­sia­dał je­dy­ny w po­wie­cie tre­sor pan­cer­ny.

– O rany! By­łem w Sław­nie na po­cząt­ku czter­dzie­ste­go pią­te­go!

– Za póź­no. W kil­ka go­dzin po wkro­cze­niu wojsk pol­skich do Sław­na, gdy czoł­gi dud­ni­ły jesz­cze po bru­ku opu­sto­sza­łe­go mia­stecz­ka, za­trzy­mał się przed do­mem „Bo­den­cre­di­tan­stal­fu” woj­sko­wy jeep, z któ­re­go wy­sia­dło dwóch pol­skich ofi­ce­rów w mun­du­rach II Ar­mii. Kil­ku kop­nię­cia­mi otwo­rzy­li drzwi, spro­wa­dzi­li umie­ra­ją­ce­go ze stra­chu nie­miec­kie­go pro­ku­ren­ta i przed­sta­wi­li mu ja­kiś pa­pier, na któ­rym wy­pi­sa­ny był ła­ma­ną niem­czy­zną na ma­szy­nie i pod­stem­plo­wa­ny za­ma­za­ną pie­czę­cią na­kaz re­kwi­zy­cji tryp­ty­ku oraz po­kwi­to­wa­nie od­bio­ru. Nie­miec, szczę­śli­wy, że oby­ło się bez od­pi­na­nia re­wol­we­ro­wych ka­bur, wy­dał tryp­tyk, wziął pa­pier, po czym dwaj ofi­ce­ro­wie od­je­cha­li w kie­run­ku Dar­ło­wa. My­ślę, że gdzieś w ro­wie przy­droż­nym zna­le­zio­no po tym dwa po­rzu­co­ne, już zby­tecz­ne mun­du­ry ofi­cer­skie, tak, jak w rok po tym zna­le­zio­no tru­pa jed­ne­go z tych ofi­ce­rów, na­fa­sze­ro­wa­ne­go re­wol­we­ro­wy­mi ku­la­mi, na jed­nym z przed­mieść Gdy­ni. Dru­gi, je­śli to pana cie­ka­wi, pa­nie Le­ter, od­sia­du­je w tej chwi­li karę bez­ter­mi­no­we­go wię­zie­nia w Byd­gosz­czy.

– Gdzie jest tryp­tyk? – rzekł Le­ter.

– W Dar­ło­wie.

– Od kie­dy?

– Cały czas tu był.

– Nic nie ro­zu­miem.

– To pro­ste. Ci dwaj pa­no­wie chcie­li praw­do­po­dob­nie wy­ry­wać z tryp­ty­kiem jak naj­szyb­ciej na Za­chód. Port był jed­nak za­mi­no­wa­ny, żad­ne­go ru­chu stat­ków, żad­nych ku­trów. Ukry­li więc tryp­tyk, bo­jąc się po­dró­żo­wać z nim w tych nie­spo­koj­nych cza­sach, i po­je­cha­li do Gdy­ni, or­ga­ni­zo­wać uciecz­kę, każ­dy ze szcze­rym, głę­bo­ko w ser­cu ukry­tym i czu­le piesz­czo­nym za­mia­rem in­dy­wi­du­al­ne­go po scho­wa­ny tryp­tyk po­wro­tu. Te ści­śle in­tym­ne pro­jek­ty każ­de­go z nich prze­cią­gnę­ły przy­go­to­wa­nia i w koń­cu do­pro­wa­dzi­ły do wy­mia­ny strza­łów na gdyń­skiej pe­ry­fe­rii. Po tryp­tyk nie wró­cił nikt, jak do­tąd.

– Gdzie jest tryp­tyk?

– Pan chciał­by za dużo wie­dzieć, mój dro­gi Le­ter. Zbyt pana ce­nię jako wspól­ni­ka, aby ry­zy­ko­wać pana utra­tę. Uprze­dzam pana, że na po­kład „Ra­gne” bę­dzie pan wcho­dzić pierw­szy, przo­dem, a do­pie­ro ja za pa­nem. Nie za­mie­rzam zna­leźć się przy­pad­kiem w dar­łow­skim ka­na­le por­to­wym z prze­strze­lo­ną czasz­ką.

– Przy­znać trze­ba, że żywi pan miłe za­ufa­nie w sto­sun­ku do swych wspól­ni­ków – uśmiech­nął się krzy­wo ma­kler okrę­to­wy.

– Do­ce­niam pań­ską wy­so­ką kla­sę, Le­ter.

– Pań­skie zdro­wie, No­wak. Skol. Za całą im­pre­zę. Cho­ciaż dzi­wi mnie pań­skie na­głe przy­wią­za­nie do tego świa­ta i dba­łość o swą oso­bę. Ja, to co in­ne­go, ja mam ide­ały, je­stem pe­łen dą­żeń i po­ry­wów, ja wiem, gdzie jest praw­dzi­wa uro­da ży­cia.

Le­ter pod­szedł do ad­ap­te­ru i znów na­sta­wił pły­tę.

… Ci­ga­re­ets and whi­skey

and wa–wa wo­men

they’re dri­ving me cra­zy

they dri­ve me in­sa­ne…

Ten sam re­fren wy­wo­łał za­chwyt w jego lek­ko już przez al­ko­hol roz­ma­za­nych ry­sach twa­rzy.

– Ale pan, pa­nie No­wak – za­koń­czył – taki kla­sycz­ny ab­ne­gat…

No­wak wstał z fo­te­la. „Idio­ta – po­my­ślał. Mie­sza in­te­li­gen­cję z re­zy­gna­cją”. Po­czuł na­raz nie­zno­śną po­trze­bę uj­rze­nia Ewy.

Ewa sta­ła w mrocz­nej, go­tyc­kiej sie­ni zam­ku i cze­ka­ła na dy­rek­to­ra mu­zeum. Wszedł star­szy pan z si­wym, su­mia­stym wą­sem, w czer­wo­nym fe­zie na gło­wie i uśmiech­nął się z prze­sta­rza­łą ga­lan­te­rią na wi­dok mło­dej ko­bie­ty.

– Pani po­zwo­li, je­stem dy­rek­to­rem mu­zeum. Czym mogę słu­żyć?

– Oto moje li­sty uwie­rzy­tel­nia­ją­ce.

– Aha, aha, aha – rzekł, czy­ta­jąc – pan­na ma­gi­ster Knia­zio­łęc­ka z Głów­ne­go Urzę­du Kon­ser­wa­tor­skie­go w War­sza­wie.

– To ja.

– A więc ko­le­żan­ka. Będę mó­wić: ko­le­żan­ko, do­brze?

– Jak panu dy­rek­to­ro­wi wy­god­nie.

Tro­chę ją ba­wi­ła ko­kie­te­ria słów i ge­stów tej fre­drow­skiej po­sta­ci, tro­chę jed­nak ra­zi­ła.

– Taka mło­da ko­le­ża­necz­ka, co?

– Jak dla kogo, pa­nie dy­rek­to­rze. Je­den z męż­czyzn, któ­re­go ko­cham czu­le, od­ma­wia upo­rczy­wie mał­żeń­stwa ze mną, twier­dząc, że je­stem dlań za sta­ra.

– A cóż to za fi­lut! Chy­ba nie ma jesz­cze lat dwu­dzie­stu?

– Nie. Ma dzie­więć. To mój sio­strze­niec.

– Ha, ha, ha, a to do­bre! Cóż więc ko­le­żan­kę spro­wa­dza na to na­sze pust­ko­wie, do na­sze­go za­ścian­ka?

– Spra­wa ko­ścio­ła św. Ger­tru­dy. To bar­dzo cie­ka­wy obiekt. Pi­sa­ły ostat­nio o nim ty­go­dni­ki li­te­rac­kie i Urząd za­in­te­re­so­wał się tą spra­wą. Po­sta­no­wio­no roz­po­cząć ba­da­nia i wy­sła­no mnie na re­ko­ne­sans.

– A, to za­byt­ko­wy ko­ściół, za­byt­ko­wy, bar­dzo za­byt­ko­wy. Tyl­ko ja­kiś taki dziw­ny. A tak, dziw­ny.

– Jak to – dziw­ny?

– Pój­dzie pani, zo­ba­czy, prze­ko­na się. Ot, dziw­ny. Ja mam tu u sie­bie am­bo­nę i część oł­ta­rzo­wej rzeź­by. Chce pani obej­rzeć?

– Chcę. Bar­dzo.

Prze­szli skle­pio­nym ko­ry­ta­rzem, po­tem przez bel­ko­wa­ny po­czer­nia­ły­mi przy­cie­sia­mi kruż­ga­nek do nie­re­gu­lar­nej, bia­ło­tyn­ko­wa­nej kom­na­ty, peł­nej po­roz­rzu­ca­nych mu­ze­al­nych rze­czy. Odła­my sta­rych tym­pa­no­nów, szcząt­ki po­są­gów, ja­kieś gła­zy nie­okre­ślo­ne­go po­cho­dze­nia.

– Ślicz­na – po­wie­dzia­ła Ewa, zbli­ża­jąc się do am­bo­ny. – Wspa­nia­ły po­mor­ski ba­rok, wcze­sny, na­iw­ny i pe­łen wdzię­ku. Kor­ni­ki zro­bi­ły swo­je, jak wi­dzę.

Drob­ne fi­gur­ki drew­nia­nej rzeź­by usia­ne były śla­da­mi kor­ni­ko­wych de­wa­sta­cji. Peł­no tu było za­tar­tych, zbla­kłych ko­lo­rów: zło­ta, grynsz­pa­nu, fio­le­tu i pur­pu­ry. Py­za­te anioł­ki no­si­ły na bu­ziach, prze­dziw­nie wy­rze­za­ny w drze­wie, gry­mas mą­drej, zło­śli­wej iro­nii. Sny­cer­skie stu­dia rąk, twa­rzy i sfał­do­wa­nych szat po­sta­ci bi­blij­nych za­ska­ki­wa­ły pre­cy­zją i po­lo­tem.

– To z ko­ścio­ła św. Ger­tru­dy – rzekł dy­rek­tor – mam tu jesz­cze tro­chę tych świąt­ków z ka­pli­cy św. Jür­gen­sa. Wszyst­ko z po­cząt­ków XVII wie­ku, fun­do­wa­ne przez ród Ade­ba­rów, ta­kich dar­łow­skich Me­di­cich.

– Waw­rzy­niec Ade­bar był zna­ko­mi­tym rzeź­bia­rzem i złot­ni­kiem, ale żył gdzieś w po­ło­wie XV wie­ku, o ile się nie mylę?

– Tak, to za­ło­ży­ciel rodu. Ko­le­żan­ka, jak wi­dzę, zo­rien­to­wa­na w przed­mio­cie.

– Tro­chę. In­te­re­su­ję się sztu­ką po­mor­ską, czy­ta­łam nie­co. Na przy­kład o owym dro­go­cen­nym tryp­ty­ku kró­la Ery­ka Po­mor­skie­go. Co się z nim sta­ło?

– A wła­śnie. Co się z nim sta­ło? Naj­bar­dziej by to chcia­ły wie­dzieć wła­dze. Prze­padł, w cza­sie woj­ny, jak ka­mień w wodę. Aha, czy po­ro­zu­mie­wa­ła się już pani z księ­dzem pro­bosz­czem?

– Z księ­dzem? W ja­kim celu?

– Osta­tecz­nie św. Ger­tru­da sta­no­wi wła­sność pa­ra­fii. Dla­te­go wła­śnie nie wcho­dzę w te spra­wy; ja jak naj­da­lej, ro­zu­mie pani. Tyle, co tę am­bo­nę za­bez­pie­czy­łem.

– Może więc pój­dzie­my ra­zem, dy­rek­to­rze.

– Co to, to nie, oho, nie, nie. Ja, ko­le­żan­ko, wy­cho­wa­ny jesz­cze na Spen­ce­rze. Nie lu­bię kle­chów, nie cier­pię. I oni mnie nie lu­bią. A ten tu­taj, to spry­ciarz, tęgi spry­ciarz.

– Trud­no, pa­nie dy­rek­to­rze, pój­dę sama.

– A mu­zeum ko­le­żan­ka nie zwie­dzi, sko­ro już w na­szych skrom­nych pro­gach?

– Zwie­dzę – wes­tchnę­ła Ewa.

Zgod­nie z jej prze­wi­dy­wa­nia­mi dy­rek­tor po­ka­zał jej, mię­dzy in­ny­mi, śre­dnio­wiecz­ny miecz ka­tow­ski, ząb re­ki­na, ozdo­by brą­zo­we z cza­sów pra­sło­wiań­skich, za­tru­tą strza­łę i dzi­dy z ce­sar­sko–nie­miec­kie­go Ka­me­ru­nu, sta­re, pa­try­cju­szow­skie me­ble, prze­ra­ża­ją­cy swym ogro­mem zbiór or­ni­to­lo­gicz­ny pod wspól­ną na­zwą: „Skrzy­dla­ci miesz­kań­cy na­szych la­sów, pól i łąk”, kil­ka ka­ra­bi­nów gre­na­die­rów pru­skich spod Se­da­nu, ko­ron­ki z zie­mi dar­łow­skiej.

Ulicz­ki i ry­nek, któ­ry­mi szła na ple­ba­nię, przy­po­mi­na­ły ob­raz­ki ze sta­rych, nie­miec­kich ele­men­ta­rzy; ich fi­li­gra­no­wy wdzięk był z nie­re­al­no­ści ry­sun­ko­wych fil­mów. W skrom­nej, sza­blo­no­wej kan­ce­la­rii pa­ra­fial­nej przy­jął ją dość mło­dy, krę­py ksiądz o ciem­nych oczach i ciem­nych, pro­stych wło­sach.

– Nie wiem, czy ksiądz jest zo­rien­to­wa­ny w tych spra­wach – mó­wi­ła Ewa – lecz pew­ne dane źró­dło­we wska­zu­ją na to, że na ścia­nach wnę­trza ko­ścio­ła św. Ger­tru­dy kry­ją się pod tyn­kiem śre­dnio­wiecz­ne ma­la­tu­ry i go­tyc­kie fre­ski. To otyn­ko­wa­nie po­cho­dzi z po­ło­wy ubie­głe­go stu­le­cia i jest zja­wi­skiem dość ta­jem­ni­czym.

– Ro­zu­miem. Tynk miał po­kryć świa­dec­twa pol­sko­ści i ka­to­lic­ko­ści tych ziem. Czy o to cho­dzi?

– Są róż­ne hi­po­te­zy. Nie­miec­cy hi­sto­ry­cy sztu­ki za­mie­rza­li kil­ka razy re­stau­ro­wać to wnę­trze, ale za­wsze ja­koś pro­jek­ty te upa­da­ły i to zda­je się, że z przy­czyn po­li­tycz­nych.

– No cóż, z mo­jej stro­ny pro­szę li­czyć na peł­ną po­moc. Być może, że za­nie­dba­łem nie­co ten ko­ściół, ale fara jest tu prze­stron­na i wy­star­cza­ją­ca dla po­trzeb pa­ra­fii. Poza tym brak mi było fun­du­szów. Li­czy­łem na po­moc miej­sco­we­go mu­zeum, ale za­wio­dłem się. Zresz­tą jest to dziw­ny ko­ściół, tchnie opusz­cze­niem i ja­kąś nie­sa­mo­wi­to­ścią, na­wet w naj­bar­dziej po­god­ny dzień. Może spra­wia to jego cmen­tar­ne oto­cze­nie.

– Dzię­ku­ję księ­dzu za go­to­wość po­mo­cy. Na ra­zie sama to so­bie obej­rzę.

– Pro­szę po­zdro­wić pana No­wa­ka.

– Jak to?… Kogo?

– Pana No­wa­ka. Prze­cież to pani zna­jo­my.

– Owszem. Ale skąd ksiądz?…

– Dar­ło­wo jest małe.

– Dzię­ku­ję. Po­zdro­wię, że­gnam księ­dza.

Jak­by na prze­kór wszyst­kie­mu po­czu­ła na­raz ja­sne za­do­wo­le­nie, że za kil­ka­na­ście mi­nut zo­ba­czy No­wa­ka.

– My, ko­bie­ty, je­ste­śmy bar­dzo głu­pie.

– Czy mam za­prze­czyć, ma­da­me?

– Nas moż­na na­brać na mnó­stwo drob­nych, idio­tycz­nych kłamstw.

– Nie pa­nią, ma­da­me, nie pa­nią.

– Ale jacy są głu­pi męż­czyź­ni, tego pan so­bie nie wy­obra­ża.

– Wy­obra­żam so­bie. Tro­chę na­wet wiem.

– Nie, tego nie może pan so­bie na­wet wy­obra­zić, bo jest pan męż­czy­zną.

No­wak ro­ze­śmiał się po­god­nie.

– No, my­ślę. Wy­obra­zić so­bie nie mogę, to prze­kra­cza wy­obra­że­nia i wy­obraź­nię. Ale mogę zro­zu­mieć. Na­to­miast ko­bie­ty do­sko­na­le so­bie wszyst­ko wy­obra­ża­ją, a tak mało ro­zu­mie­ją.

Ma­da­me Kra­al ob­gry­zła trzy­ma­ny w ręku za kość, ko­tlet, wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i oka­za­ła na­gły brak chę­ci do za­głę­bia­nia się w dia­lek­ty­kę. We­szła Ewa.

– Prze­pra­szam pana. Spóź­ni­łam się, praw­da?

– Drob­nost­ka. Cze­ka­łem na pa­nią z obia­dem. Wszyst­ko po­myśl­nie za­ła­twio­ne?

– Czę­ścio­wo. To do­pie­ro po­czą­tek. Roz­ma­wia­łam z dy­rek­to­rem mu­zeum i z księ­dzem.

– Czy po­dać obiad? – spy­ta­ła Kra­alo­wa.

– Pro­szę bar­dzo. Je­ste­śmy strasz­li­wie głod­ni, czyż nie, pan­no Ewo?

– Tak, a oprócz tego prze­mok­nię­ci i zzięb­nię­ci, co praw­da, nie wszy­scy.

Ewa spoj­rza­ła z uzna­niem na gru­by, gra­na­to­wy swe­ter ry­bac­ki, w któ­rym No­wak wy­glą­dał chło­pię­co i ład­nie.

– Może kie­li­szek sta­ro­wi­nu – za­pro­po­no­wał, po­ma­ga­jąc jej zdjąć płaszcz. – To pa­nią po­sta­wi na nogi.

Wszedł sam za mały kon­tu­ar, zdjął z pół­ki bu­tel­kę i na­lał dwa kie­lisz­ki.

– Skol. Za pani nor­mal­ną cie­pło­tę cia­ła.

– Ksiądz pro­sił, aby pana po­zdro­wić. Zna go pan?

– Zupa fa­so­lo­wa – po­wie­dzia­ła Kra­alo­wa, wno­sząc zupę.

– Znam – od­parł No­wak. – To bar­dzo dziel­ny i mą­dry czło­wiek.

– Ksiądz jak ksiądz – rze­kła Kra­alo­wa, sia­da­jąc przy ich sto­le. – Nie naj­gor­szy, ale i nie naj­lep­szy.

– Dla­cze­go nie naj­lep­szy? – spy­ta­ła Ewa.

– Za dużo wy­ma­ga.

– Co zna­czy: wy­ma­ga? Lubi pie­niąż­ki? Pom­pu­je z was za ślu­by i chrzci­ny?

– Eee, nie. Ra­czej to, że on chce aby lu­dzie byli nie tacy, jacy są.

– Rze­czy­wi­ście – rzekł No­wak – też wy­ma­ga­nia.

– Poza tym oka­zu­je się, że za­wsze ma ra­cję, a tego lu­dzie nie lu­bią.

– I słusz­nie. Ze stro­ny księ­dza to brak tak­tu.

Kra­alo­wa wy­szła po ko­tle­ty.

– Co pan robi po obie­dzie?

– Brak pla­nów. Co pani pro­po­nu­je?

– Go­dzi­nę od­po­czyn­ku w sa­mot­no­ści, po czym spa­cer do ko­ścio­ła św. Ger­tru­dy. Czy to da­le­ko?

– Nie. Bli­sko. Wy­da­wa­ło mi się, że chcia­ła pani obej­rzeć port.

– Tak. Ale naj­przód mu­szę so­bie do­kład­nie obej­rzeć ten ko­ściół. Po to tu przy­je­cha­łam.

– Zgo­da.

– Cięż­ko z ja­rzy­na­mi – oświad­czy­ła Kra­alo­wa, sta­wia­jąc ta­le­rze. – Tyl­ko szpi­nak z pusz­ki.

– Uwiel­biam szpi­nak z pusz­ki – rzekł No­wak.

– A ja wę­dzo­ne ryby – rze­kła Ewa.

– Może pani w Dar­ło­wie za­spo­ko­ić swe zmy­sło­we po­ry­wy. Jest tu jed­na z naj­lep­szych wę­dzar­ni na ca­łym pol­skim wy­brze­żu. Za­ku­pi­my wie­czo­rem świe­żych szprot i sie­law i rzu­ci­my się w od­męt ob­żar­stwa.

– O, Boże! Niech pan już nic nie mówi! Zbyt pięk­ne, aby było praw­dzi­we.

Przez chwi­lę je­dli w mil­cze­niu. „Jak on ład­nie je”, po­my­śla­ła Ewa o No­wa­ku. „Jak ona ład­nie za­cho­wu­je się przy sto­le”, po­my­ślał No­wak o Ewie. „Ma zbyt sze­ro­kie i za krót­kie ręce”, my­śla­ła Ewa. „Dla­cze­go błysz­czy się jej nos? To chy­ba ze zmę­cze­nia”, my­ślał No­wak i uśmiech­nął się sam do sie­bie.

– Śmie­je się pan do swych my­śli – po­wie­dzia­ła Ewa.

– Nie. Do pani.

– Do­bre wy­cho­wa­nie przy sto­le?

– Jest pani za­baw­na.

– Naj­niew­ła­ściw­sze pod słoń­cem sło­wo.

– Jest pani za­tem ab­sor­bu­ją­ca.

– Niech się pan wy­ra­ża przy­zwo­icie. I pre­cy­zyj­nie.

– Zgo­da. Jest pani uro­cza.

– Pła­skie i kon­wen­cjo­nal­ne. Spo­dzie­wa­łam się cze­goś wię­cej, lecz były to złud­ne na­dzie­je.

– Usi­łu­ję po­wie­dzieć coś mi­łe­go, na próż­no. Albo za mało, albo za dużo. Świad­czy to, że albo nie ro­zu­mie pani nic a nic, albo spra­wia pani przy­jem­ność wy­rzą­dza­nie mi drob­nych przy­kro­ści, co zde­ma­sko­wa­ne w swych za­ło­że­niach, nie jest dla mnie wca­le przy­kro­ścią, lecz przy­jem­no­ścią z ga­tun­ku za­spo­ko­jo­nej próż­no­ści. Po­nie­waż głu­pią nie jest pani na pew­no, więc…

– Do­syć! Od­bie­ram panu głos. Pro­szę sia­dać. To było nie na te­mat.

– Kie­dy od chwi­li na­sze­go po­zna­nia prze­mó­wie­nia wy­gła­sza­ne są tyl­ko na je­den i ten sam te­mat. Po­wie­dział­bym, że nie mo­że­my się uwol­nić od tego te­ma­tu.

Spoj­rze­li na sie­bie i ro­ze­śmie­li się. „Mój Boże! Jak ona mi się po­do­ba! – po­my­ślał No­wak – że też mu­sia­łem ją wła­śnie te­raz spo­tkać…” „Po­do­ba mi się o wie­le za bar­dzo – po­my­śla­ła Ewa – jak to do­brze, że po­ju­trze wy­jeż­dżam…”.