Strona główna » Obyczajowe i romanse » Siedem lat

Siedem lat

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64488-40-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Siedem lat

Siedem lat to powieść, która sprawia, że wątpisz we własne dogmaty. Co może więcej zrobić książka?
Zadie Smith 

Sonia jest piękna i inteligentna – i jest z Alexem. Iwona, jak jej pierwowzór – postać tytułowej Iwony, księżniczki Burgunda Gombrowicza – jest bierna i milcząca. 
Laboratorium uczuć klasycznego trójkąta. Peter Stamm o sprzecznych uczuciach i o tęsknocie za życiem prawdziwym opowiada jak nikt inny – lakonicznie i namiętnie zarazem. Przygląda się wątpliwościom, niepokojom i fikcjom swoich bohaterów, w tak niewygodnym, paraliżującym zbliżeniu, że czytanie niemal boli. 
Siedem lat to wielka powieść o bezczelnym szczęściu bycia kochanym. 

Peter Stamm (ur. 1963) studiował po kilka semestrów anglistyki, psychologii i psychopatologii; parał się różnymi zajęciami m. in. w Paryżu i Nowym Jorku. Mieszka w Szwajcarii. Od 1990 utrzymuje się z pisania. Jest autorem kilkunastu słuchowisk. Od czasu debiutu powieściowego Agnes (1998) ukazały się cztery jego kolejne powieści, cztery tomy opowiadań oraz zbiór utworów teatralnych. W 2013 roku był nominowany do Nagrody Bookera, a w 2014 otrzymał Nagrodę im. Friedricha Hölderlina.

Polecane książki

Presja osiągania jak najlepszych wyników i nieustanny stres zabijają motywację i chęć do nauki, odbierają radość uczenia się i niszczą wrodzoną potrzebę odkrywania otaczającego świata. Tymczasem nasz mózg najlepiej rozwija się dzięki kreatywności i entuzjazmowi. To właśnie one powodują, że lepiej pr...
PowerPivot jest  istotnym narzędziem dla każdego użytkownika Excela, ponieważ znacząco poszerza możliwości analizy danych,  ze szczególnym uwzględnieniem mechanizmów pobierania danych z zewnętrznych źródeł. Jeżeli Twoja praca polega na analizie danych, to jest to wymarzone narzędzie dla Ciebie....
Terapeutka Darcey Rivers wybiera się na wakacje, gdy w jej gabinecie zjawia się Salvatore Castellano, sycylijski producent win. Prosi, by wyjechała z nim na Sycylię i zajęła się jego czteroletnią córką, którą po wszczepieniu implantu słuchu trzeba nauczyć mówić. Gdy Darcey p...
Książka zawiera glosy do orzeczeń SN, a także jednego orzeczenia TS UE. Glosy te powstały w ramach  seminarium prowadzonego przez prof. Zolla, które na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadził w roku akademickim 2014/2015. Studenci przygotowywali najpierw referaty dotyczące poszczególnych orzeczeń, któ...
Autor książki La Santa Muerte dzieli się z czytelnikami obszerną wiedzą na temat tajemniczego kultu  obecnego w Ameryce Południowej. Prezentuje historię i kulturę La Santa Muerte – kultu patronki przegranych spraw, społeczności LGBT, osób uzależnionych i wszystkich zepchniętych na margines społeczeń...
Trzymający w napięciu thriller historyczny i niesamowita poetycka parabola o zaraźliwej naturze zła „Jedna z najważniejszych powieści tego roku i najlepszych rosyjskich tytułów ostatnich lat”. Medusa.io „Mistrzowska fabuła zgłębiająca burzliwą historię jednego z najbardziej charakterystycznych...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Peter Stamm

• • •

Wszystko, co do tej pory

przeżyłem z kobietami,

wydawało mi się niepoważne

w porównaniu
z ubiegłą nocą.

Z Iwoną czułem się dojrzały,

odpowiedzialny,

a przy tym całkowicie wolny.

• • •

tytuł oryginału

Sieben Jahre

koncepcja graficzna

Michał Batory

zdjęcie Autora

Gaby Gerster/Laif/Czarny Kot

redakcja i korekta

Bogna Piotrowska

przygotowanie wersji elektronicznej

Katarzyna Marzec

© 2009 by Peter Stamm

Originally published in German as
Sieben Jahre by S. Fischer Verlag GmbH, Frankfurt
am Main, 2009

© 2014 for the Polish edition by Drzewo
Babel

All rights reserved

DRZEWO BABEL

UL. LITEWSKA 10/12 • 00-581 WARSZAWA

listy@drzewobabel.pl

www.drzewobabel.pl

ISBN
978-83-64488-40-5

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: kontakt@elib.pl

www.eLib.pl

Światła i cienie ujawniają kształty

LE CORBUSIER

Sonia stała pośrodku jasno oświetlonej
przestrzeni, jak zawsze w centrum. Głowę trzymała lekko pochyloną,
a ramiona blisko tułowia, usta uśmiechały się, ale oczy
były przymknięte, jakby raziło ją światło albo jakby coś ją
bolało. Wydawała się nieobecna, wystawiona na pokaz, jak obrazy na
ścianach, na które nikt nie zwracał uwagi, chociaż były powodem
zgromadzenia.

Paliłem cygaretkę i przez wielką witrynę galerii
obserwowałem, jak jakiś przystojny mężczyzna podchodzi do Soni i coś
do niej mówi. Wyglądało, jakby się zbudziła ze snu. Uśmiechnęła
się i trąciła z nim kieliszkiem. Mężczyzna poruszał ustami,
na jej twarzy odmalowało się niemal dziecinne zdziwienie, potem znów
się uśmiechnęła, ale nawet stąd widziałem, że go nie słucha,
myśli o czymś innym.

Obok mnie stanęła Sophie. Też wydawała się
zamyślona. Potem powiedziała: Mama jest najpiękniejszą kobietą
świata. Tak, odrzekłem i pogłaskałem ją po głowie. To prawda,
twoja matka jest najpiękniejszą kobietą świata.

Od rana prószyło, ale śnieg topniał, ledwo
osiadłszy na ziemi. Zimno mi, powiedziała Sophie i drzwiami, które
ktoś właśnie otworzył, wślizgnęła się do galerii. Na zewnątrz
wyszedł wielki łysy mężczyzna z papierosem w ustach. Przystanął
nieprzyjemnie blisko mnie, jak gdybyśmy się znali, i zapalił
papierosa. Ekstra obrazy, powiedział. Nie zareagowałem, więc odwrócił
się i odszedł parę kroków dalej. Nagle wydał się niepewny siebie
i trochę zagubiony.

Nadal patrzyłem przez okno. Twarz Soni rozjaśniła
się, gdy podbiegła do niej Sophie. Przystojniak, który wciąż
jeszcze przy niej sterczał, popatrzył na dziecko nieco skonsternowany,
prawie obrażony. Sonia pochyliła się nad Sophie, zamieniły ze
sobą parę słów, Sophie wskazała ręką na dwór. Sonia osłoniła
dłonią oczy i, marszcząc czoło, z grymaśnym uśmiechem spojrzała
w moją stronę. Byłem raczej pewny, że po ciemku nie może mnie
widzieć. Powiedziała coś do Sophie i popchnęła ją w kierunku
drzwi. Przez chwilę korciło mnie, by uciec, wmieszać się między
ludzi, którzy wracali z pracy i tylko na moment wynurzali się
w kręgu światła galerii. Przechodnie omiatali szybkim spojrzeniem
eleganckich, wystrojonych ludzi, a potem śpiesznie szli dalej
i wtapiali się w tłum powracający do domu.

Prawie od dwudziestu lat nie widziałem
Antje, a jednak od razu ją rozpoznałem. Musiała mieć
koło sześćdziesiątki, ale jej twarz wciąż wydawała się
młodzieńcza. No proszę, powiedziała i ucałowała mnie w oba
policzki. Zanim się odezwałem, obok niej pojawił się młody człowiek
z komiczną bródką, szepnął jej coś do ucha, ujął ją za ramię
i odciągnął. Zobaczyłem, że prowadzi ją do pana w czarnym
garniturze, którego twarz znałem z widzenia albo z gazet. Sophie
uczepiła się faceta, który przedtem podrywał Sonię, i flirtowała
z nim, co najwyraźniej wprawiało go w zakłopotanie. Sonia
przysłuchiwała się ze śmiechem, ale znów miałem poczucie, że
myślami błądzi gdzie indziej. Podszedłem do niej i objąłem ją
w talii. Delektowałem się zazdrosnym spojrzeniem tamtego. Zapytał
Sophie, ile ma lat. A jak pan myśli?, odparła. Udawał, że się
zastanawia. Dwanaście? Ma dziesięć lat, powiedziała Sonia. To
nie w porządku, zaprotestowała Sophie. Jesteś podobna do matki,
powiedział mężczyzna. Sophie podziękowała z dygnięciem. Mama jest
najpiękniejszą kobietą świata. Wydawało się, że świetnie się
orientuje, co się tu dzieje.

Nie masz nic przeciwko temu, jeśli pojadę pierwsza
z Sophie?, spytała Sonia. Antje pewnie będzie musiała zostać do
końca. Zaproponowałem, że sam odwiozę Sophie do domu, a ona niech
jeszcze zostanie, ale potrząsnęła głową. Jestem potwornie zmęczona,
powiedziała. Mamy przecież z Antje cały weekend przed sobą.

Sophie poprosiła swego adoratora, żeby jej
przyniósł sok pomarańczowy. Zapytał, czy ktoś jeszcze chciałby
się czegoś napić. Przestaniesz wreszcie komenderować ludźmi?,
powiedziałem. Po kim ona to ma, powiedziała Sonia. Zagryzła wargi,
spojrzała przelotnie w ziemię, a potem w moje oczy, ale udałem,
że nic nie usłyszałem. Uciekamy, powiedziała i szybko pocałowała
mnie w usta. Nie róbcie hałasu, jak wrócicie.

Galeria poczęła pustoszeć, ale upłynęło
sporo czasu, nim poszli ostatni goście. Na koniec prócz Antje i mnie
został tylko starszy pan, którego mi nie przedstawiła. Stali obok
siebie przed jednym z obrazów i rozmawiali tak cicho, że odruchowo
się oddaliłem. Kartkowałem cennik i raz po raz popatrywałem
na tych dwoje. Wreszcie Antje objęła mężczyznę, ucałowała go
w czoło i odprowadziła do drzwi. Potem podeszła do mnie. To Georg,
powiedziała, kiedyś za nim szalałam. Zaśmiała się. Nie do pojęcia,
prawda? To było sto lat temu. Podeszła do bufetu i wróciła z dwoma
kieliszkami czerwonego wina. Podała mi jeden, ale potrząsnąłem
głową. Już nie piję. Uśmiechnęła się sceptycznie i jednym
haustem opróżniła kieliszek. No to jestem gotowa, powiedziała.

Właściciel galerii zostawił Antje klucz. Bez
końca przyciskała wyłączniki, aż wreszcie wszystkie światła
pogasły. Na dworze uwiesiła się mego ramienia i spytała, czy
daleko do samochodu. Wciąż jeszcze trochę padało. Co za pogoda,
powiedziała. Następnym razem spotkamy się znowu w Marsylii. Zapytała,
czy podobały mi się obrazy. Zrobiłaś się bardziej cywilizowana,
odparłem. Subtelniejsza, mam nadzieję, powiedziała Antje. Nie znam
się na sztuce, powiedziałem, ale teraz mogę sobie wyobrazić, że
któryś z twoich obrazów powieszę w domu, nie tak jak kiedyś. Nie
jestem pewna, czy to komplement, powiedziała Antje.

Spytałem, czy nie zaprosiła na wernisaż rodziców
Soni. Myślałem, że przyjdą. Antje nie odpowiedziała. Jeśli
chcesz ich odwiedzić, chętnie pożyczę ci samochód. Antje wciąż
milczała. Dopiero kiedy dotarliśmy do samochodu, powiedziała,
że właściwie nie ma czasu i jest zanadto zmęczona, żeby się
wyprawić gdzieś dalej. Przygotowanie wystawy było potwornie
stresujące. Zapytałem, czy coś nie gra. Antje zawahała
się. Nie, powiedziała, a właściwie to tak. Zrobili się starzy
i ograniczeni. Powiedziałem, że przecież zawsze tacy byli. Antje
potrząsnęła głową. Owszem, rodzice Soni zawsze byli konserwatywni,
powiedziała, ale kiedyś jej ojciec szczerze interesował się
sztuką. Często z nim o tym rozmawiała. W ostatnich latach zaczął
się coraz bardziej zamykać w sobie, może to kwestia wieku. Nie
toleruje żadnych nowości i zrobił się zgorzkniały. Nie musi wcale
zawsze się ze mną zgadzać, mówiła, ale mógłby przynajmniej
wysłuchać, co mam do powiedzenia. Ostatnim razem, kiedy się
widzieliśmy, pokłóciliśmy się okropnie o Gursky’ego. Odtąd nie
mam już ochoty go widzieć.

Zastanawiałem się, czy Antje nie miała jeszcze
innych powodów, by unikać ojca Soni. Często nachodziło mnie
podejrzenie, że kiedyś łączył ich romans. Raz zapytałem o to
Sonię, ale zareagowała oburzeniem. Jej rodzice zawsze byli dobrym
małżeństwem, powiedziała. Tak jak my, pomyślałem, ale nie odezwałem
się ani słowem.

Chociaż nie było wielkiego ruchu, długo trwało,
nim wydostaliśmy się z miasta. Antje milczała. Popatrywałem na
nią i widziałem, że ma zamknięte oczy. Myślałem już, że śpi,
gdy powiedziała, że zastanawia się czasem, czy wtedy wyświadczyła
mi przysługę. Co masz na myśli? Jaką przysługę? Sonia nie miała
pewności, powiedziała Antje. Na chwilę zapadło milczenie. Sonia nie
miała pewności, czy do siebie pasujecie, dokończyła Antje. Czy jestem
dla niej dość dobry, tak? Miałeś potencjał, powiedziała Antje,
wydaje mi się, że użyła wtedy tego słowa. Ten drugi… Rüdiger,
powiedziałem. Tak, Rüdiger. Był zabawny, ale straszna oferma. A potem
był jeszcze jeden. Zastanowiła się. Ten, co potem ożenił się z tą
muzyczką. Ferdi?, spytałem. Możliwe, rzekła Antje.

Dla mnie było niewyobrażalne, że Sonia mogła
kiedyś interesować się Ferdim. To nie trwało długo, rzekła
Antje. Byli ze sobą? Stanęliśmy na światłach i popatrzyłem na
Antje. Uśmiechnęła się przepraszająco. Nie sądzę, by z nim spała,
jeśli o to ci chodzi. Nigdy ci o tym nie opowiadała?

Sonia nigdy dużo nie opowiadała. Często miałem
wrażenie, że zanim się zeszliśmy, w ogóle nie żyła albo że
to dawniejsze życie nie pozostawiło żadnych śladów, jeśli nie
liczyć stojących na jej półce albumów z fotografiami, których
nigdy nie wyciągała. Gdy sam oglądałem zdjęcia, wydawało mi się,
że pochodzą z jakiejś odległej epoki, z innego życia. Jeśli
zdarzyło mi się pytać Sonię o czasy z Rüdigerem, odpowiadała
monosylabami. Ona przecież też mnie nie pyta o moje dawniejsze
sprawy. Możesz spokojnie pytać, mówiłem. Teraz jesteś ze mną. Ale
Sonia uparcie milczała. Czasem przychodziło mi do głowy, że po prostu
nie ma nic do opowiedzenia.

Uśmiech Antje zmienił się, teraz wydawał
się drwiący. Wy, faceci, zawsze chcecie być zdobywcami,
powiedziała. Spróbuj na to spojrzeć pozytywnie. Zbadała różne
opcje i zdecydowała się na ciebie.

Samochód z tyłu zatrąbił i ruszyłem tak
gwałtownie, że zapiszczały opony. A jaką rolę ty w tym wszystkim
odegrałaś?, zapytałem. Pamiętasz jeszcze tę pierwszą noc, którą
spędziliście u mnie?, zagadnęła. Sonia poszła wcześnie spać,
a my oglądaliśmy razem moje obrazy. Miałam wielką chęć cię
uwieść. Podobałeś mi się, taki ładny studencik. Zamiast tego
nabierałam cię i wmawiałam, że Sonia jest w tobie zakochana. A za
nią wzięłam się następnego dnia. Dlaczego to zrobiłaś? Antje
wzruszyła ramionami. Masz mi za złe? Pytanie zabrzmiało całkiem
serio. Dla żartu, powiedziała po chwili. Broniłam cię. Miałeś
coś z inną kobietą, chyba z jakąś cudzoziemką. Sam powinieneś
najlepiej wiedzieć. Z Iwoną, powiedziałem i westchnąłem, to długa
historia.

Już od paru godzin siedzieliśmy z Ferdim
i Rüdigerem w ogródku piwnym w pobliżu Englischer Garten. Było
upalne czerwcowe popołudnie, białe światło oślepiało. Dziesięć dni
temu oddaliśmy prace dyplomowe, a za tydzień mieliśmy przedłożyć
projekty. Chwilowo nie pozostawało nam nic innego, jak tylko przepędzać
czas i wzajemnie dodawać sobie otuchy. Wszyscy trzej wybraliśmy temat
ogólny, muzeum sztuki nowoczesnej na obrzeżach Hofgarten, i teraz
szkicowaliśmy swoje rozwiązania, przesuwając bloki rysunkowe to tu,
to tam. Dyskutowaliśmy na głos, uradowani, gdy inni goście odwracali
się w naszą stronę. Rüdiger powiedział, że mój projekt przypomina
mu Alda Rossiego. Nic nie rozumiesz, powiedziałem obrażony. Bywają
gorsze wzorce niż starzy mistrzowie, zauważył Ferdi, ale Alex chce
przy każdym projekcie wymyślać architekturę od nowa. W takim
razie wytłumacz mi, co to ma wspólnego z Rossim, powiedziałem,
nakreśliłem widok mojej budowli i podsunąłem mu przez stolik. Ale
Rüdiger był już zajęty czym innym. Perorował o dekonstruktywizmie,
mówił, że architekt jest psychoterapeutą czystej formy i temu
podobne brednie.

Do naszego stolika przysiadły się dwie
dziewczyny. Miały na sobie zwiewne letnie sukienki i były
nieinteresująco ładne. Po chwili wciągnęliśmy je w rozmowę. Jedna
pracowała w agencji reklamowej, druga studiowała historię sztuki
albo etnologię czy coś w tym rodzaju. Była to dowcipna rozmowa,
składająca się tylko z pojedynczych zdań, żartów i replik,
które donikąd nie prowadziły. Gdy dziewczęta zapłaciły,
Ferdi zaproponował, żebyśmy wszyscy razem poszli do Englischer
Garten. Trochę się ociągały, naradzały się po cichu, potem ta
od reklamy powiedziała, że mają jeszcze coś do załatwienia,
ale moglibyśmy się spotkać potem przy Świątyni. Na odchodnym
szeptały między sobą, a po paru metrach odwróciły się jeszcze
raz i pomachały nam z uśmiechem.

Blondynka jest moja, powiedział Ferdi. Ta ciemna
jest o wiele ładniejsza, powiedział Rüdiger. Ale blondynka ma
lepszy biust, powiedział Ferdi. Znowu dekonstruujesz, powiedział
Rüdiger. Dwie dziewczyny na nas trzech, nierówny rachunek. Ferdi
popatrzył na mnie. Musisz sobie sam kogoś znaleźć. Dlaczego ja?,
zaprotestowałem. Ferdi wyszczerzył zęby. Jesteś najprzystojniejszy
z nas. Ta, co tam siedzi, cały czas się na nas gapi.

Odwróciłem się i o parę stolików dalej
w cieniu wielkiej lipy zobaczyłem czytającą kobietę. Musiała
być mniej więcej w naszym wieku, ale była kompletnie pozbawiona
uroku. Twarz miała jakby obrzmiałą, włosy rozpuszczone, ani
krótkie, ani długie. Prawdopodobnie dawno temu zrobiła sobie
trwałą, ale fryzura zatraciła kształt i włosy zwisały jej na
twarz. Nosiła jakieś na oko znoszone i tandetne ciuchy, brązową
sztruksową spódnicę, wzorzystą bluzkę w niewyraźnych kolorach,
na szyi apaszkę. Nos miała zaczerwieniony, a przed nią na stoliku
leżało parę zmiętych chusteczek higienicznych. Jeszcze się jej
przyglądałem, kiedy podniosła oczy znad książki i nasze spojrzenia
się spotkały. Jej twarz wykrzywiła się w udręczonym uśmiechu,
a ja odruchowo też się uśmiechnąłem. Opuściła wzrok, ale nawet
jej nieśmiałość wydawała się czymś niestosownym i niesympatycznie
kokieteryjnym.

Serca kobiet lgną do niego, powiedział Ferdi. Tej
nie dostanie, powiedział Rüdiger. Założymy się? Zanim mogłem coś
wtrącić, ciągnął dalej, z wyrazem smutku w oczach: Założę
się, że tej nie dostaniesz. Nie przyjąłbym jej nawet w prezencie,
odparłem. Zaraz zobaczymy, powiedział Ferdi wstając. Kobieta znów
na nas zerknęła. Gdy spostrzegła, że Ferdi idzie w jej stronę,
jej twarz przybrała wyraz lęku i zarazem oczekiwania. Wariat,
jęknąłem i odwróciłem się. Nagle cała sprawa wydała mi się
żenująca. Rozejrzałem się za kelnerką. Chyba teraz nie będziesz
pękał, powiedział Rüdiger, pokaż, że jesteś mężczyzną. Nic
z tego, powiedziałem, rozsiadając się z wyciągniętymi nogami. Mój
dobry nastrój prysł, czułem się do niczego, podle, i zły byłem
na samego siebie. Miałem wrażenie, że z tyłu rozbrzmiewają głosy
i śmiech i że przez stłumiony hałas słyszę wyraźnie zbliżające
się po żwirze kroki.

To jest Iwona, z Polski, rzekł Ferdi. A to
Rüdiger i Alex. Stał za mną, musiałem wygiąć szyję, żeby na niego
spojrzeć. Siadaj, rzekł Ferdi. Kobieta postawiła na stoliku swoją
szklankę, obok położyła chusteczki i książkę, jakieś romansidło
w kolorowej okładce, na której widać było mężczyznę i kobietę
na koniu, pod niebem zaciągniętym burzowymi chmurami. Usiadła
między mną a Rüdigerem. Siedziała tak, z rękoma na podołku,
bardzo wyprostowana. Popatrywała niespokojnie to na niego, to na
mnie. Była napięta, a jednocześnie cała jej postać miała w sobie
coś nieporadnego, bezsilnego. Wyglądała, jakby straciła wszelką
nadzieję, że może się komuś spodobać, choćby samej sobie.

Piękna pogoda, powiedział Rüdiger, śmiejąc
się sztucznie i z lekkim zakłopotaniem. Tak, rzekła Iwona. Ale
gorąco, rzekł Ferdi. Iwona skinęła głową. Zapytałem, czy
jest przeziębiona. To alergia, rzekła. Jest uczulona na pyłki. Na
tyłki? Zwłaszcza na polskie?, zapytał Ferdi, a Rüdiger roześmiał
się głupkowato. Na pyłki traw, powiedziała Iwona z nieporuszoną
twarzą. I tak szło to dalej. Ferdi i Rüdiger zadawali jej
głupie pytania, a ona odpowiadała, jak gdyby nie zauważając,
że tamci z niej kpią. Przeciwnie, wydawała się ucieszona ich
zainteresowaniem i po każdej monosylabowej odpowiedzi uśmiechała
się. Powiedziała, że jest z Poznania. Myślałem, że z Polski,
powiedział Rüdiger. Poznań to miasto w Polsce, odparła cierpliwie
Iwona. Mówiła po niemiecku prawie bez akcentu, ale ostrożnie i powoli,
jak gdyby niepewna swego. Pracuje w księgarni, powiedziała. Chce
poprawić swój niemiecki, a zarobionymi pieniędzmi pomaga rodzicom. Jej
ojciec jest inwalidą, a zarobki matki nie wystarczają.

Iwona od pierwszej chwili nie budziła mojej
sympatii. Było mi jej żal, a jednocześnie denerwowała mnie jej
potulna cierpliwość. Zamiast powstrzymać Ferdiego i Rüdigera,
byłem gotów wziąć udział w okrutnej zabawie. Iwona wydawała się
wprost stworzona na ofiarę. Gdy Ferdi powiedział, że umówiliśmy się
z dwiema dziewczynami w Englischer Garten, i czy Iwona nie miałaby
ochoty pójść z nami, chciałem zaprotestować, ale co miałbym
rzec? Iwona wahała się. O czwartej przy Świątyni, powiedział Ferdi
i obrócił się ku nam. Idziemy?

Stawiliśmy się na miejscu punktualnie. Wkrótce
nadeszły obie dziewczyny, tylko Iwony nie było widać. Nie przyjdzie,
powiedziałem, dzięki Bogu. Kto nie przyjdzie?, spytała jedna
z dziewcząt. Przyjaciółka Alexa, rzekł Ferdi i dorzucił w moją
stronę: Poczekaj tu na nią, wiesz, gdzie będziemy.

Rüdiger powiedział, że dotrzyma mi
towarzystwa. Usiedliśmy na podeście małej świątyni, poczęstował
mnie papierosem. Te najbrzydsze są najbardziej oporne, rzekł. Nikt
im się nie trafia, więc myślą, że są wyjątkowe. Potrząsnąłem
głową. Bzdura. Rüdiger powiedział, że Iwona przypomina mu pewną
dziewczynę, z którą chodził na początku gimnazjum. Potem sam nie
mógł zrozumieć dlaczego. Właściwie już wtedy zakochany był w Soni,
ale Sonia przytłaczała go swoją urodą i w ogóle. Pewnie ze strachu
przed nią zdecydowałem się na tę drugą, powiedział, albo żeby
sprowokować Sonię. Brigitte nie miała żadnego fizycznego uroku,
była potwornie męcząca i przeważnie w złym humorze. Pozwalała
mi się najwyżej całować i trochę obmacywać, nic więcej. Ale
jakoś nie mogłem się z nią rozstać. Manipulowała mną, nigdy
nie zrozumiałem do końca, jak jej się to udawało. Opowiadał dalej,
ale już go nie słuchałem. Wciąż byłem w złym humorze. Piwo mnie
podcięło, pociłem się i czułem się niedobrze. Zastanawiałem się,
dlaczego czekam na Iwonę, skoro jej towarzystwo tak mi nie dogadza. Może
to resztki przyzwoitości, może ciekawość, może po prostu trzeba
było zdobyć się na decyzję, żeby odejść, a mnie obezwładniał
zły humor.

Iwona spóźniła się dwadzieścia minut. Ubrana
była tak samo jak w południe, a dodatkowo jeszcze miała beżowy
sweterek, chociaż nadal było gorąco. Nie przepraszała i nie
tłumaczyła się ze spóźnienia. No to jazda, rzekł Rüdiger
wstając.

Tamtych znaleźliśmy niedaleko jeziora, w miejscu,
gdzie często bywaliśmy. Dziewczyny przywitały się z Iwoną, ale nie
zwracały na nią uwagi. Przynieśliśmy ze sobą koce, a Ferdi kilka
butelek ciepławego piwa. Leżeliśmy leniwie, podawaliśmy sobie z rąk
do rąk butelki i gadaliśmy Bóg wie o czym. Iwona nie piła i prawie
nie uczestniczyła w rozmowie. Od czasu do czasu tylko wycierała nos
i uśmiechała się prostodusznie, gdy któryś z nas powiedział coś
wyjątkowo głupiego. Parę razy już chciała się odezwać, ale ktoś
wpadał jej w słowo i natychmiast znowu milkła. Zauważyłem,
że mnie obserwuje. Ilekroć na nią spojrzałem, odwracała
wzrok, jak przyłapana. Znowu korciło mnie, żeby ją obrazić,
zranić. Jej nieatrakcyjność i żałosny wygląd działały na mnie
podniecająco, jej pragnienie, by dołączyć do naszego towarzystwa,
kompromitowało nas i ośmieszało. Zastanawiałem się, jak się jej
pozbyć. Może byśmy się wykąpali, zapytałem w końcu. Zebraliśmy
manatki i ruszyliśmy. Iwona nic nie powiedziała, ale podreptała
za nami nad Eisbach. Większa część łąki była już w cieniu,
a nieliczni, którzy tu jeszcze pozostali, tłoczyli się na ostatnich
nasłonecznionych skrawkach. Myślałem, że widok golasów spłoszy
Iwonę, ale nie dawała po sobie nic poznać i w milczeniu siadła
na kocu, jak gdyby to miejsce jej się należało. Ferdi powiedział,
że idzie po piwo, i znikł.

Dziewczyny miały pod sukienkami bikini, Rüdiger
i ja szybko się rozebraliśmy, na golasa popędziliśmy na brzeg
i wskoczyliśmy do wody. Gdy po chwili wróciliśmy, dziewczyny
leżały obok siebie na kocu i cicho rozmawiały. Kiedy byliśmy już
blisko, blondynka, która tymczasem zrzuciła górną część bikini,
przekręciła się na brzuch. Iwona siedziała w cieniu, nie zdjęła
nawet sweterka. Popatrzyła na mnie tymi swoimi zdziwionymi oczami,
a mnie zrobiło się głupio, że stoję goły, i naciągnąłem
gatki i spodnie. Potem zaczęliśmy z Rüdigerem przerzucać się
frisbee. Wyglądało, że dziewczyny nie interesują się nami,
pewnie rozmawiały o tym, jak spędzić wieczór, i byłem pewien,
że nie biorą nas pod uwagę w swoich planach. Faktycznie, gdy Ferdi
wreszcie powrócił, powiedziały, że na nie już czas. Ferdi niby
próbował je zatrzymać, ale chyba w gruncie rzeczy wszyscy byliśmy
zadowoleni, że sobie idą. Tylko Iwona najwyraźniej nie zamierzała
się ruszyć.

Tymczasem cała łąka była już w cieniu. Ostatni
kąpiący ubrali się, poszli i teraz pewnie włóczyli się po piwnych
ogródkach i knajpach w mieście. Ogarnęła mnie mieszanka melancholii
i oczekiwania, było tak, jakby teraźniejszość skurczyła się do
krótkiej chwili i oderwała od przeszłości i przyszłości, nagle
bardzo odległej i nieosiągalnej. Rüdiger i Ferdi znowu wszczęli
dyskusję o architekturze, ale było inaczej niż przedtem. Iwona
siedziała, trochę z boku, z ramionami splecionymi na bladych
nogach. Nic nie mówiła, mimo to nam przeszkadzała. Ferdi, który
siedział tyłem do niej, wykonał rękami gest, jakby kogoś dusił,
pochylił się do mnie i szepnął, że chyba trzeba będzie ją
wrzucić do wody, bo inaczej się jej nie pozbędziemy. Rüdiger
dosłyszał jego słowa i rzekł półgłosem: Ty ją zaprosiłeś,
to twoja sprawa. Należy do Alexa, rzekł Ferdi. Nie wiem, czy Iwona
nas słyszała, w każdym razie nie zareagowała. Oparła głowę
na ramionach i patrzyła na drzewa. To nie ma sensu, rzekł Rüdiger
i wstał.

Pozbieraliśmy swoje manatki. Iwona podniosła
się skwapliwie i patrzyła, jak zwijamy koce. Gdyśmy ruszyli,
podążyła z tyłu, nieproszona. Szła cały czas kilka metrów za
nami. Na trzy-cztery puszczamy się biegiem, rzekł Ferdi, odliczył
i wystartował, ale po paru krokach zatrzymał się, czekając, aż go
dogonimy.

Zaszliśmy do tego samego ogródka, gdzie byliśmy
w południe. Nie było wolnych stolików i wypadło nam przysiąść
się do innych ludzi. Iwona siedziała obok mnie. Znów nie odzywała
się ani słowem i wyglądało, że nawet nie przysłuchuje się naszej
rozmowie. Potem pojawiło się kilku przyjaciół i trzeba było się
ścieśnić. Iwona znalazła się tuż przy mnie, tak że wyczuwałem
ciepło i miękkość jej ud i tyłka.

W jakiejś chwili – kręciło mi się
w głowie od alkoholu i wrzawy – położyłem dłoń na jej udzie
i pogłaskałem je, machinalnie i od niechcenia. Ten gest nie dotyczył
jej samej, był odruchowy, jak u zwierząt, które kładą się jedno
przy drugim w poszukiwaniu ciepła. Kiedy nieco później wstałem
i uniosłem rękę na pożegnanie, ona również wstała i podążyła
za mną jak pies za swoim panem. Przy wyjściu z ogródka powiedziała,
że zajrzy jeszcze szybko do toalety. Zastanawiałem się, czyby po
prostu nie zniknąć, ale nagle ogarnęło mnie podniecenie na myśl,
że pójdziemy razem. Nie przypominało to zwykłych podchodów, jak
nieraz, kiedy próbowałem poderwać kobietę. Miałem poczucie, że
Iwona mi się oddaje, że jest całkowicie pod moją władzą i mogę
z nią zrobić, co chcę. Przy tym była mi kompletnie obojętna. Nie
miałem nic do stracenia, nie musiałem się niczego obawiać.

Minęła dobra chwila, nim Iwona wróciła
z toalety. Zapytałem, czy mam ją odprowadzić do domu. To
niedaleko, powiedziała. Droga wiodła przez mały park. Powietrze
było tu chłodniejsze, pachniało wilgotną ziemią i psimi
kupami. W najciemniejszym miejscu schwyciłem Iwonę i pocałowałem
ją. Poddawała się moim pocałunkom, nie broniła się wcale, gdy
obmacywałem jej piersi i tyłek. Gdy spróbowałem rozpiąć jej pasek,
wyrwała się i wzięła mnie za rękę.

Miała pokój w akademiku dla kobiet. Szła przede
mną po schodach. Trochę wytrzeźwiałem i powoli docierało do mnie,
że robię głupstwo, ale byłem zbyt podniecony i zdawało mi się,
że teraz przecież nie mogę się wycofać. Iwona otworzyła drzwi pokoju
i zapaliła światło. Zaledwie zamknęła za nami, objąłem ją znowu
i pociągnąłem na wąskie łóżko. Usiłowałem ją rozebrać,
ale nie pozwoliła. Wywijała się i broniła z zadziwiającą
zręcznością. Całowałem ją i dotykałem wszędzie, sięgnąłem
ręką do zapięcia spódnicy, ale pasek był tak ciasny, że nie
mogłem prawie poruszać palcami. Moja ręka leżała płasko na jej
brzuchu i wyczuwałem gęste włosy łonowe. Z ust Iwony wydobył
się dźwięk, coś jakby łkanie, nie wiedziałem, z rozkoszy czy ze
strachu, czy z obu tych powodów. Dawno nie byłem tak podniecony,
może dlatego, że było mi zupełnie wszystko jedno, co ona o mnie
myśli. Spróbowałem rozpiąć jej pasek drugą ręką. Znowu się
broniła. Wybełkotałem coś głupiego. Nie, zamamrotała, nie. Jej
głos brzmiał matowo i miękko.

Gdy się zbudziłem, byłem oszołomiony i nie
wiedziałem, gdzie się znajduję. Na dworze świtało, w pokoju
panował półmrok. Bolała mnie głowa i chciało mi się pilnie do
ubikacji. Byłem goły do pasa, Iwona leżała całkiem ubrana, tylko
górne guziki bluzki miała rozpięte.

Sikając do umywalki, otworzyłem szafkę
z lustrem, zapchaną próbkami szamponu i lekami o nieznanych
mi nazwach i zastosowaniu. Obróciwszy głowę, zobaczyłem, że
Iwona nie śpi i patrzy na mnie. Pójdę sobie, powiedziałem. Wtedy
wstała, podeszła do mnie i wyszeptała mi do ucha: Kocham cię. Nie
zabrzmiało to jak deklaracja miłosna, raczej jak niepodważalne
stwierdzenie. Odwróciłem się i zacząłem szukać koszuli
i podkoszulka. Iwona przypatrywała mi się, gdy się ubierałem,
jak gdyby miała do tego prawo, zdawało mi się, że w jej oczach
dostrzegam coś w rodzaju dumy. Wyszedłem bez słowa.

Przed akademikiem usiłowałem odzyskać
orientację. Nie pamiętałem, z jakiego kierunku przyszliśmy
wczorajszej nocy. Ptaki na drzewach śpiewały niewiarygodnie głośno,
naszła mnie absurdalna myśl, że zaraz się na mnie rzucą. Zadawałem
sobie pytanie, co ja tu robię i jak mogło do tego dojść. Cała
historia wprawiała mnie w zażenowanie, miałem tylko nadzieję, że
nikt nie widział, jak odchodzę z Iwoną. Zarazem doznawałem dziwnego
upojenia. Wszystko, co do tej pory przeżyłem z kobietami, wydawało
mi się niepoważne w porównaniu z ubiegłą nocą. Z Iwoną czułem
się dojrzały, odpowiedzialny, a przy tym całkowicie wolny.

Mieszkałem w niewielkim pawilonie w Wiosce
Olimpijskiej. Domek był mały, ale zazdrościli mi go wszyscy
przyjaciele ulokowani w akademikach albo we wspólnie wynajmowanych
mieszkaniach. Wzdłuż wąskich uliczek u stóp wysokościowców
stały rzędem setki pawilonów i tworzyły faktycznie coś
w rodzaju wioski. Zbudowano je przed olimpiadą, z przeznaczeniem dla
sportowców. Po zakończeniu igrzysk osiedle zajęli studenci. Płaciłem
trzysta marek za domek, którego powierzchnia mieszkalna wynosiła
dwadzieścia cztery metry kwadratowe. Na dole mieściła się garderoba,
mała kuchenka i legendarna kabina prysznicowa Nizza ze sztucznego
tworzywa, w której człowiek czuł się jak w statku kosmicznym. Na
górze znajdował się pokój do pracy i do spania. Jedna ściana była
całkowicie przeszklona, z małym tarasem. Aby zaoszczędzić miejsca,
łóżko wbudowane było nad schodami. W Wiosce krążyły opowieści
o przypadkach zawalenia się konstrukcji wskutek miłosnych uniesień,
ale przypuszczalnie były to tylko studenckie fantazje.

Pawilony budowano w pośpiechu i ich stan nie
przedstawiał się najlepiej. Okna były nieszczelne, mimo to trzeba było
stale wietrzyć, bo inaczej w szafie powstawała pleśń. Administracja
dostarczała nam farby do malowania fasad. Niektórzy tworzyli istne
dzieła sztuki, inni wypisywali na ścianach hasła polityczne. Tu
i ówdzie widywało się obrazki jakby wyrysowane ręką dziecka.

W Wiosce często urządzano zabawy i spontaniczne
bankiety przy grillu. Zwłaszcza latem bywało bardzo głośno
i niełatwo było skupić się na nauce. Z sąsiednich pawilonów
dochodził każdy dźwięk. Obok mnie mieszkał pewien student
germanistyki. Nie wiedziałem nawet, jak się nazywa, ale wiedziałem
wszystko o jego życiu miłosnym i nie umknęła mi żadna jego
sprzeczka ani żadne pojednanie z przyjaciółką. Sonia, która była
moją koleżanką na studiach, czasem mnie odwiedzała. Interesowała się
architekturą Wioski Olimpijskiej, a potem przychodziła, żeby się ze
mną uczyć. Pewnego razu, po południu upalnym latem, gdy ślęczeliśmy
nad historią architektury, z sąsiedniego domku dobiegł nas krzyk. Już
chciałem iść ze skargą, ale wszystko ucichło. Trochę później
usłyszeliśmy kobiece krzyki rozkoszy. Sonia w pierwszej chwili się
nie zorientowała, uważała, że ktoś jest w niebezpieczeństwie
i należy sprawdzić, co się tam dzieje. Nie sądzę, żeby potrzebowali
pomocy, powiedziałem ze śmiechem. Dopiero wtedy zrozumiała, o co
chodzi. Szkoda, że nie poszedłem na germanistykę, powiedziałem,
człowiek się tyle nie napracuje i ma czas na inne rzeczy. Sonia
zarumieniła się i oznajmiła, że idzie do toalety. Gdy wróciła,
krzyki dalej trwały, i po paru minutach Sonia stwierdziła, że musi
już iść, jest umówiona. Od tej pory spotykaliśmy się na wspólną
naukę w bibliotece.

Nie było jeszcze siódmej, gdy wróciłem do
domu. W Wiosce było cicho, uliczki puste. Włączyłem maszynkę
do kawy, wlazłem pod prysznic, potem ruszyłem przed siebie, bez
celu. Byłem w euforii i musiałem zażyć ruchu. Szedłem w kierunku
śródmieścia i rozmyślałem o przyszłości. Wszystko wydawało się
możliwe, nic nie mogło mnie powstrzymać. Znajdę posadę w dużym
biurze architektonicznym, potem założę własne i będę realizował
wielkie budowy na całym świecie. Szedłem przez miasto, oglądałem
wystawy salonów samochodowych i już siebie widziałem, jak siedzę
za kierownicą jednego z tych luksusowych wozów i jeżdżę po
budowach.

Poszedłem do biblioteki i przeczytałem
w gazecie dłuższy artykuł o fali uchodźców z NRD, co zresztą
jakoś pasowało do mego poczucia wolności i wkraczania na nową
drogę. Wszystko wydawało się możliwe, nawet jeśli komentator
apelował o rozwagę i nie wierzył w upadek NRD. W południe zjadłem
sandwicza, potem ruszyłem dalej, łaziłem po mieście, wypiłem kawę,
kupiłem sobie spodnie i kilka białych podkoszulków. Gdy pod wieczór
wróciłem do osiedla, byłem zmęczony i zadowolony, jak po długim
dniu roboczym.

Wcześnie położyłem się spać, a mimo
to obudziłem się dopiero koło południa. Ze snu wyrwał mnie
telefon. Dzwoniła Sonia. Pytała, co porabiam. Nic, rzekłem, wypoczywam
po trudach pracy dyplomowej. Umówiliśmy się na obiad w pobliżu
biblioteki.

Mój stosunek do Soni był dość
skomplikowany. Wpadła mi w oko już pierwszego dnia na studiach, ale
poznałem ją dopiero za pośrednictwem Rüdigera. Rozumieliśmy się
dobrze i w jakimś momencie zaczęliśmy się razem uczyć. Była
zdolniejsza ode mnie i daleko pilniejsza. Przy tym odznaczała się
wielkodusznością i nigdy nie wypowiadałaby się źle o cudzej pracy,
jak Ferdi i ja. Nie była bezkrytyczna, ale zachowywała się zawsze
fair i swoją krytykę umiała tak obudować, że człowiek czuł
się, jakby go skomplementowano. Lubili ją zarówno profesorowie,
jak studenci. Miała dar podziwiania ludzi i może dlatego sama
budziła podziw. Wydawało się, że świetnie do siebie pasują
z Rüdigerem. Sprawiali wrażenie małżeństwa, gdy urządzali
przyjęcia i zapraszali nas do rodzicielskich domów, jak gdyby
należały już do nich. Na jednym z takich przyjęć poznałem Alice,
z którą przez kilka miesięcy byliśmy parą. Potem, mniej więcej
w tym samym czasie, w nerwowym okresie egzaminów oboje, i Sonia,
i ja, rozstaliśmy się z naszymi partnerami, i może także to nas do
siebie zbliżyło. Moje rozstanie z Alice wypadło paskudnie, i Sonia,
która była zaprzyjaźniona z Alice, musiała po całych nocach
wysłuchiwać, jaka ze mnie świnia i jak ją skrzywdziłem. O dziwo,
wcale nie nastawiło jej to do mnie wrogo. Przeciwnie, właśnie
wtedy się zaprzyjaźniliśmy. Z początku myślałem, że Sonia chce
mnie pojednać z Alice, dopóki mi nie powiedziała, że Alice nie
powinna się dowiedzieć o naszych spotkaniach, to by zniszczyło ich
przyjaźń. Rüdiger wiedział o wszystkim, ale to nic nie szkodzi,
rozstali się w zgodzie i bez obrazy. Gdy się ich widziało razem,
można by sądzić, że nadal są parą. Pytałem Sonię, dlaczego się
rozstali. Ach, odrzekła z nieokreślonym ruchem ręki.

Czasem igrałem z myślą, żeby zakochać
się w Soni, ale choć byłoby to takie oczywiste, wydawało się
niestosowne. Może znaliśmy się już zbyt dobrze, nasza przyjaźń
zbytnio już okrzepła. Raz napomknąłem, że byłoby wprost
idealnie, gdyby Alice chodziła z Rüdigerem, a my ze sobą. Nie do
wyobrażenia!, rzekła Sonia ze śmiechem. Miała rację. Nie mogłem
sobie jej wyobrazić w charakterze swojej dziewczyny, nie mogłem sobie
jej wyobrazić w łóżku ani nawet nagiej. Była bardzo piękna,
ale miała w sobie coś nieprzystępnego. Trochę jak te lalki,
których sukienki są na trwałe przyszyte do korpusu i stanowią jego
nieodłączną część. Chociaż, rzekła Sonia, Rüdiger i Alice
byliby ładną parą. My oboje też. To byłby śmiertelny cios dla
Alice, powiedziała Sonia. Poza tym ja i tak nie mam teraz czasu na
stały związek. Najpierw muszę znaleźć sobie posadę. Sonia myślała
o wyjeździe za granicę, a wobec tego stały związek byłby tylko
przeszkodą. Chciałbym, żebyś się tak raz naprawdę zakochała,
aż do bólu, powiedziałem. Roześmiała się. Że niby akurat ja mam
coś do powiedzenia na temat prawdziwej miłości.

Byłem w knajpce pierwszy i widziałem przez
okno, jak Sonia nadchodzi ulicą. Miała na sobie białe spodnie oraz
biały podkoszulek bez rękawów i była mocno opalona. Gdy weszła,
wszyscy się na nią obejrzeli. Podeszła do mego stolika i ucałowała
mnie w policzek. Siadając rozejrzała się pośpiesznie, jakby
kogoś szukając. Kelner podbiegł, zanim jeszcze zdążyłem dać
mu znak.

Sonia opowiadała o konkursie, w którym
chciała wziąć udział, chodziło o projekt przedszkola przy wielkim
zakładzie przemysłowym. Włożyła okulary, w których podobała mi
się jeszcze bardziej, i pokazała mi swoje szkice. Podsunąłem parę
sugestii, które odrzuciła. Spodziewałabym się po tobie czegoś
więcej, powiedziała. Wyjaśniłem, że kiepsko spałem. Spojrzała
na mnie z udawanym ubolewaniem i dalej mówiła o swoim projekcie,
o integracji i poczuciu bezpieczeństwa, o osobowości dziecka,
o wyjątkowości dziecka, o potencjale dziecka. Moim klientem
jest dziecko, powiedziała, przesunęła okulary na czubek głowy
i uśmiechnęła się.

Sonia była absolutnym przeciwieństwem
Iwony. Była piękna, inteligentna i dużo mówiła, miała urok
i wrodzoną pewność siebie. Jej obecność zawsze trochę mnie
onieśmielała i budziła we mnie poczucie, że powinienem być lepszy,
niż jestem. Z Iwoną czas upływał nieskończenie powoli, gęsty od
momentów kłopotliwego milczenia. Iwona odpowiadała na moje pytania
monosylabami, musiałem wciąż na siłę podtrzymywać rozmowę. Sonia
natomiast była mistrzynią towarzyskiej konwersacji. Pochodziła
z zamożnej rodziny i nie wyobrażałem sobie, by mogła zrobić
albo powiedzieć coś nie na poziomie. Z pewnością czekała ją
świetna kariera. Zaangażuje się w sprawę budownictwa socjalnego,
będzie zasiadała w jakichś gremiach, do tego będzie miała
dwoje lub troje dzieci, zawsze czyściutkich, zadbanych i dobrze
wychowanych jak ona sama. Ale Sonia nigdy nie powiedziałaby facetowi,
że go kocha, nigdy w ten sposób, jak powiedziała mi to Iwona,
jak gdyby nie było żadnej innej możliwości. Miłosna deklaracja
Iwony wprawiała mnie w zażenowanie, podobnie jak wyobrażenie, że
ktoś mógłby mnie z nią zobaczyć, a jednak myśl o jej miłości
miała w sobie coś uwznioślającego. Tak jak gdyby Iwona była jedynym
człowiekiem, który potraktował mnie poważnie, dla którego naprawdę
coś znaczyłem. Była jedyną kobietą, która widziała we mnie coś
więcej niż sympatycznego chłopca albo obiecującego architekta. Odkąd
wstałem, mogłem myśleć tylko o niej i w duchu wiedziałem już,
że muszę ją znów zobaczyć, choćby tylko po to, żeby się od
niej uwolnić. Wspomniała, że pracuje jako pomocnica w jakiejś
chrześcijańskiej księgarni. Nie będzie trudno ją odnaleźć.

Sonia opowiadała o marszu gwiaździstym, w którym
uczestniczyła, dla uczczenia ofiar masakry na placu Tian’anmen. Tej
nocy, którą spędziłem z Iwoną, przemaszerowała w towarzystwie
ludzi o podobnych poglądach z Goetheplatz na Marienplatz i świeczkami
wypisała na bruku chiński znak symbolizujący żałobę. Według
buddyjskich wierzeń dusze zmarłych po czterdziestu dziewięciu dniach
szukają dla siebie nowego ciała, rzekła. To było bardzo poruszające,
nie mogłam się powstrzymać od płaczu. Sama zdawała się zdumiona tym
wybuchem uczuć. Mam tylko nadzieję, że twoja dusza nie poszuka sobie
nowego ciała, powiedziałem, byłoby szkoda. Sonia popatrzyła na mnie,
jakbym to ja osobiście rozstrzelał tych chińskich studentów. Muszę
lecieć, powiedziałem. Spytała, czy wybieram się na pożegnalne
party Rüdigera. Powiedziałem, że jeszcze nie wiem.

W książce telefonicznej znalazłem trzy
chrześcijańskie księgarnie. Pojechałem do pierwszej, ale przestrzegano
tam zasady nieudzielania informacji o pracownikach. Rozejrzałem się
wokół. Nie widząc Iwony, udałem się pod następny adres. Tu księgarz
był mniej nieufny. Powiedział, że nie pracuje u niego żadna Polka,
a w księgarni Claudius, trzecim numerze na mojej liście, na pewno też
nie, bo to placówka ewangelicka. Przez chwilę się zastanawiał. Przy
parafii St. Joseph na Schwabingu jest mały sklepik, gdzie sprzedają
też książki. Może tam pracuje pańska przyjaciółka. Nie jest moją
przyjaciółką, powiedziałem.

Musiałem obejść kościół dookoła, nim
znalazłem sklepik. Mieścił się w przybudówce, w zacienionej
niszy. Parę schodków prowadziło do wejścia, obok drzwi było
małe okno wystawowe, gdzie stało kilka świec i leżało trochę
pożółkłych broszurek. „Chrześcijanin i telewizja”, „Do Ciebie
wznoszę me oczy”, „Wieczne Przymierze” i temu podobne.

Zajrzałem przez oszklone drzwi, ale nikogo nie
było widać. Gdy wszedłem, rozległ się jazgotliwy dzwonek. Minęło
trochę czasu, potem ciężka zasłona w tyle pomieszczenia poruszyła
się. Pokój zaplecza był jasno oświetlony słońcem i przez moment
Iwona, oblana tym światłem, wyglądała zjawiskowo. Potem zasłona
opadła za jej plecami i w sklepiku znów zapanował półmrok.

Iwona spojrzała na mnie uważnie, ale niczym nie
okazując, że mnie rozpoznaje. Usiadła na krześle za ladą i zajęła
się wyrównywaniem stosu świętych obrazków. Popatrzyłem na książki,
rozstawione na dwóch regałach według tematów: Posłannictwo, Pomoc
w wierze, Małżeństwo i rodzina, Sekty i inne religie. Był nawet
dział Zabawne i pouczające. Wyciągnąłem z półki książeczkę
z klerykalnymi dowcipami. Na okładce widniał rysunek lwa, klęczącego
przed kapłanem, z łapami złożonymi do modlitwy. Odłożyłem
książkę na miejsce i odwróciłem się w stronę Iwony. Wciąż
jeszcze nie zwracała na mnie uwagi. Podszedłem do lady i patrzyłem
na nią, aż podniosła oczy. Pamięć odmieniła jej obraz, kiedy ją
teraz widziałem, zadawałem sobie pytanie, jak to możliwe, że wczoraj
tak jej pragnąłem. Spojrzenie miała zalęknione, prawie pokorne,
i znów działała na mnie odpychająco. Bez słowa opuściłem sklep. Po paru krokach odwróciłem się i spojrzałem za siebie. Iwona stała
tuż przy szybie drzwi, wydawała się usatysfakcjonowana, może zresztą
tylko obojętna, jak gdyby było jej zupełnie wszystko jedno, odejdę
czy zostanę, jak gdyby wiedziała już, że wrócę.

Poszedłem do domu i raz jeszcze wyciągnąłem
swoją pracę dyplomową. Za trzy dni miałem ją przedstawić,
tymczasem było tak, jakby wyleciało mi z głowy wszystko, co
sobie przez minione miesiące przemyślałem. Kartkowałem szkice
i plany. Rüdiger miał rację, projekt był epigoński, mdły, bez
wyrazu. Podczas pracy czułem w sobie jakąś nieokreśloną energię,
siłę twórczą, ale nie wiedziałem, w jaką stronę powinienem ją
skierować. I nie zdając sobie z tego sprawy, poszedłem za swoim
wzorcem. Przy tym wrażenie robiły na mnie wcale nie budowle Rossiego,
lecz jego polemiki z nowoczesnością, jego melancholia, która może
była tylko tchórzostwem. Sonia nieraz żartowała sobie z moich
staromodnych upodobań. Mówiła, że prace Rossiego wyglądają, jakby
bawił się klockami swoich dzieci.

Moja praca wydawała mi się jałowa i pozbawiona
fantazji, mimo to byłem raczej pewien, że zdam. Ale doskwierało mi,
że wypadnę przeciętnie i będę musiał przyznać w duchu, że nie
jestem geniuszem, jak mi się to zawsze roiło. Zniechęcony odłożyłem
arkusze. Pomyślałem o Iwonie i spróbowałem narysować z pamięci
jej twarz, ale mi się nie udawało. Zadzwoniłem do Soni, nie było
jej w domu. Przegryzłem coś i wyszedłem się przejść. Unikałem
miejsc, gdzie zazwyczaj zachodziłem z Rüdigerem i Ferdim, nie
miałem ochoty się na nich natknąć, z obawy, że zadawaliby
mi niemiłe pytania. Chodziłem po mieście i czułem się bardzo
samotny. Ze zgrozą uświadomiłem sobie, że jedynym człowiekiem,
którego chciałbym zobaczyć, jest Iwona.

Nie od razu odnalazłem dom akademicki. Dzwonki
zaopatrzone były tylko w numery, a ja nie miałem pojęcia,
który należy do Iwony. Przez chwilę sterczałem przed budynkiem
i paliłem. Wreszcie ktoś wyszedł, młoda kobieta, i udało
mi się niepostrzeżenie wsunąć nogę w drzwi, zanim je
zatrzasnęła. Odczekałem, nim odczepi rower i odjedzie.