Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Siła trucizny

Siła trucizny

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-238-9724-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Siła trucizny

Król Iksji ginie w krwawym przewrocie. Uprzywilejowana dotąd kasta magów jest skazana na zagładę, a za stosowanie magii grozi śmierć. Nieliczni, którzy przeżyli, muszą ukrywać swoją moc. Teraz krainą rządzi wojskowa dyktatura, na czele której stoi bezwzględny komendant. Mrok zimnego lochu przeraża Yelenę, która czeka na egzekucję. Nieważne, że zabiła w samoobronie. Prawo Iksji jest surowe – śmierć za śmierć… Niespodziewanie wyrok śmierci zostaje odroczony, tylko los zdecyduje, kiedy się wypełni. Yelena będzie w pałacu testować posiłki samego komendanta, by uchronić go przed otruciem. Szybko jednak odkrywa, że znalazła się w więzieniu bez krat… Zawieszona między życiem a śmiercią, desperacko walczy o przetrwanie w brutalnym świecie pełnym intryg i zakulisowej walki o władzę. W dodatku ku swojemu przerażeniu dowiaduje się, że jest obdarzona potężną magiczną mocą. Tak potężną, że gdyby wymknęła się spod kontroli, naruszyłaby naturalny porządek świata. Yelena musi nad nią zapanować, bo w przeciwnym razie zginie. Ale jeśli jej się to uda, zdobędzie władzę, jakiej nie miał dotąd żaden mag…

Polecane książki

Marcin Najman, były bokser i zawodnik MMA, spisuje swoje wspomnienia o legendzie polskiego boksu – Jerzym Kuleju. Jerzy Kulej (zm. 13 lipca 2012 r.), dwukrotny mistrz olimpijski, wieloletni komentator sportowy, były poseł na sejm IV kadencji. Jako jeden z nielicznych uwierzył w talent bokserski Najm...
    Praca tymczasowa to specyficzna forma zatrudnienia, która ma charakter okresowy. Jest to stosunek prawny między trzema podmiotami: agencją pracy tymczasowej, pracodawcą użytkownikiem i pracownikiem tymczasowym. Niniejsza książka jest praktycznym poradnikiem o zatrudnianiu pracowników tymczasowyc...
Życie Jamie, sekretarki właściciela londyńskiej firmy informatycznej Ryana Shepparda, jest uporządkowane. Nagły przyjazd z Edynburga młodszej siostry Jessiki z mężem Gregiem burzy jej spokój. W Jamie odżywa pamięć o ukrywanej i nieodwzajemnionej miłości do Grega. Ryan dostrzega, że niezastąpiona sek...
Przedsiębiorcy w prowadzonej działalności gospodarczej wykorzystują różne środki transportu, które są dla nich niezbędnym narzędziem pracy. Wydatki związane z ich nabyciem i eksploatacją bywają znaczne i po spełnieniu określonych warunków mogą być zaliczane do kosztów uzyskania przychodów. N...
Tym razem autorka zabiera Czytelników w świat kotów, które mają serca i dusze… Musisz przeczytać te opowieści, by dowiedzieć się, jak kochają koty oraz pozanać opinie ekspertów na ich temat....
  Kto iw jaki sposób pisał w Królestwie Polskim w XIX i na początku XX wieku o alkoholizmie? Czy traktowano go jako chorobę, czy problem moralny? Które grupy społeczne uważano za szczególnie zagrożone alkoholizmem? Jak problemy związane z (nad)używaniem alkoholu przedstawiano w materiałach wizualnyc...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maria V. Snyder

Maria V. SnyderSiła trucizny

Przełożyła:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Tkwiłam w mroku niczym w trumnie, obsesyjnie pogrążona w obrazach z przeszłości. Gdy tylko moje myśli zbaczały na manowce, a wciąż to czyniły, czyhające na taką okazję wspomnienia nacierały na mnie z całą mocą.

Zatopiona w czarnej nicości, znów ujrzałam tuż przy twarzy potwornie gorące płomienie. Uchyliłam się, choć ręce przywiązano mi do słupa, który boleśnie dźgał mnie w plecy. Ogień się cofnął, niemal muskając moją skórę prażącym jęzorem. Brwi i rzęsy już dawno poszły z dymem.

– Musisz stłumić ogień! – rozkazał mi chrapliwy męski głos.

Rozchyliłam spękane usta i dmuchnęłam na płomienie. Ogień i strach wysuszyły mi wargi, więc mój język przypominał wiór, a od zębów bił taki żar, jakby ktoś upiekł je w piekarniku.

– Nie gębą, kretynko! – wrzasnął. – Użyj umysłu. Zgaś ogień siłą woli.

Zamknęłam oczy i spróbowałam skupić myśli na piekle, które rozgorzało tuż obok. Byłam gotowa zrobić wszystko, nawet to, co uważałam za kompletny absurd, byle tylko powstrzymać tego człowieka.

– Bardziej się postaraj. Mocniej, mocniej!

Żar ponownie zbliżył się do mojej twarzy, jaskrawe światło oślepiało, choć zacisnęłam powieki.

– Podpal jej włosy – zaproponował inny głos, młodszy i bardziej zapalczywy. – To jej dobrze zrobi. – Zarechotał. – Ojcze, sam się tym zajmę, pozwól.

Drgnęłam, ogarnięta przenikliwym strachem, gdyż rozpoznałam tego człowieka. Wykręciłam się, by poluzować więzy, a moje myśli gdzieś się ulotniły. Słyszałam w głowie tylko brzęk. Z mojego gardła wydobyło się buczenie i narosło tak, że wkrótce wypełniło pokój, dusząc ogień.

Głośny, metaliczny szczęk zamka wyrwał mnie z koszmarnych wspomnień. Klin bladożółtego światła przeciął mrok i przesunął się po kamiennej ścianie, gdy ktoś otworzył ciężkie drzwi do celi. Poświata lampy poraziła mnie boleśnie, zanim znów zacisnęłam powieki i skuliłam się w kącie.

– Rusz się, szczurze, bo pogonimy batem!

Dwóch strażników doczepiło łańcuch do metalowego kołnierza i szarpnęło mnie w górę. Wstałam chwiejnie, zataczając się do przodu, piekący ból rozdarł szyję. Gdy zdołałam odzyskać równowagę, strażnicy skuli moje ręce za plecami i spętali nogi łańcuchem.

Odwróciłam wzrok od migotliwego światła, kiedy prowadzili mnie głównym korytarzem lochu. Zatęchłe powietrze owiewało mi twarz, bosymi stopami brnęłam przez kałuże ohydnej brei.

Strażnicy maszerowali równym krokiem, nie zwracając uwagi na nawoływania i jęki innych więźniów, lecz moje serce zamierało od tego upiornego akompaniamentu.

– No, ktoś tutaj zadynda.

– Trzask, prask! I po nogach spływa ci to, co zjadłaś.

– Jeden szczur mniej do wykarmienia.

– Mnie zabierzcie! Mnie! Też chcę umrzeć!

Zatrzymaliśmy się, a ja zerknęłam spod przymrużonych powiek na schody. Uniosłam nogę, żeby wejść na pierwszy stopień, ale potknęłam się o łańcuch i upadłam. Strażnicy podźwignęli mnie i zaczęli wlec na górę. Chropowate krawędzie kamiennych schodów szorowały mnie po obnażonych nogach, szarpiąc je do żywego mięsa. Wreszcie zostałam przeciągnięta przez grube pancerne drzwi i rzucona na podłogę. Promienie słońca wdarły mi się pod powieki. Choć zacisnęłam je mocno, poczułam łzy na policzkach. Pierwszy raz od tak dawna zobaczyłam dzienne światło.

To już koniec, pomyślałam w przypływie paniki, ale uspokoiła mnie świadomość, że egzekucja tylko zakończy moją żałosną wegetację w lochu.

Gdy strażnicy gwałtownym szarpnięciem postawili mnie na nogi, ruszyłam za nimi po omacku. Czułam się gorzej niż źle. Skóra swędziała od ukąszeń owadów i nocy spędzanych na brudnej słomie, śmierdziałam jak szczur, bo przysługiwały mi tak małe racje wody, że nie marnowałam jej na toaletę. Nieważne, i tak zaraz będzie po mnie, powtarzałam sobie.

Kiedy moje oczy przywykły do światła, rozejrzałam się uważnie. Ściany były zupełnie nagie, bez osławionych złotych kandelabrów i misternie tkanych gobelinów, które podobno kiedyś zdobiły główne korytarze zamku. Kamienna podłoga była gładka i posprzątana. Wędrowaliśmy zapewne po ukrytych przejściach, używanych wyłącznie przez służbę i straż. Gdy mijaliśmy otwarte okna, spragniona widoku otwartej przestrzeni wyjrzałam na zewnątrz.

Szmaragdowa trawa połyskiwała tak jaskrawo, że rozbolały mnie oczy. Drzewa tonęły w pelerynach liści, ścieżki były przyprószone kwiatami. Świeży wiatr pachniał jak kosztowne perfumy. Z rozkoszą wciągnęłam go w płuca. Po kwaśnym fetorze odchodów i smrodzie niemytych ciał skojarzył mi się z doskonałym winem. Ciepło pieściło moją skórę. Cudowne uczucie! Otrząsnęłam się ze wspomnienia wilgoci i chłodu lochów.

A więc nadszedł początek pory gorącej, a zatem tkwiłam pod kluczem przez pięć pór. Jeszcze jedna i spędziłabym w lochach okrągły rok. Piekielnie długo jak na kogoś, kto znalazł się tam z wyrokiem śmierci.

Wyczerpana marszem ze skutymi nogami, trafiłam w końcu do przestronnego gabinetu. Na ścianach ujrzałam mapy Terytorium Iksji oraz ziem ościennych, na podłodze piętrzyły się sterty książek, które utrudniały chodzenie. Tu i tam sterczały ogarki i całkiem wypalone świece, dostrzegłam też ślady spalenizny na papierach, które znalazły się zbyt blisko płomienia. Na środku pokoju stał duży, zawalony dokumentami drewniany stół, a dookoła sześć krzeseł. W głębi gabinetu znajdowało się biurko, przy którym siedział jakiś mężczyzna. Za jego plecami ujrzałam otwarte okno. Łagodne powiewy wiatru poruszały długimi do ramion włosami nieznajomego.

Wzdrygnęłam się tak mocno, że zabrzęczały łańcuchy u rąk i nóg. Z rozmów, które szeptem prowadzili więźniowie w różnych celach, dowiedziałam się, że skazańcy trafiają przed oblicze pewnego urzędnika, aby przed egzekucją wyznać mu popełnione zbrodnie.

Człowiek za biurkiem był odziany w czarne spodnie i czarną koszulę z dwoma przyszytymi do kołnierza czerwonymi rombami. Rozpoznałam ten mundur, tak się ubierali doradcy komendanta. Blada twarz nie zdradzała żadnych emocji, ale gdy obrzucił mnie uważnym spojrzeniem szafirowych oczu, ze zdumienia uniósł brwi.

Nagle dotarło do mnie, jak wyglądam. Nerwowo opuściłam wzrok na wystrzępiony czerwony uniform więzienny i niemal czarne bose stopy, pokryte twardymi, żółtymi odciskami. Szara od brudu skóra prześwitywała przez rozdarcia w cienkim materiale, a długie, ciemne włosy zwisały w tłustych strąkach. Spocona i śmierdząca, chwiałam się pod ciężarem łańcuchów.

– Kobieta? Następny więzień do egzekucji to kobieta? – wycedził lodowato.

Na dźwięk słowa „egzekucja” przeszył mnie dreszcz i zupełnie straciłam zimną krew, którą udało mi się dotąd zachować. Gdyby nie strażnicy, padłabym na podłogę i zaczęła spazmatycznie szlochać. Straż katowała każdego, kto okazywał choćby cień słabości.

Doradca bawił się pasmem czarnych włosów.

– Powinienem był poświęcić czas i ponownie przeczytać twoje akta. Odmaszerować.

Machnął na strażników, a gdy zniknęli, wskazał mi krzesło przed biurkiem. Łańcuchy zadzwoniły, gdy przycupnęłam na brzeżku.

Urzędnik otworzył teczkę, pobieżnie przejrzał dokumenty, po czym oświadczył:

– Yeleno, może ten dzień będzie dla ciebie szczęśliwy.

Ugryzłam się w język, by nie zakpić. W lochu nauczyłam się, że pyskowanie nie popłaca. To była ważna lekcja, więc tylko zwiesiłam głowę, aby uniknąć kontaktu wzrokowego z doradcą.

Przez dłuższy czas milczał.

– Dobre wychowanie i respekt – zauważył w końcu. – Wygląda na to, że masz zadatki na odpowiedniego kandydata.

W pomieszczeniu panował bałagan, ale biurko było czyste i schludne. Oprócz mojej teczki i kilku przyborów do pisania znajdowały się tam jeszcze tylko dwie małe, połyskujące srebrem pantery, wyrzeźbione z niebywałą dbałością o detale.

– Zostałaś osądzona i uznana za winną zamordowania Reyada, jedynego syna generała Brazella. – Podrapał się po skroni, po czym dodał jakby do siebie: – To dlatego przybył tu Brazell i dopytywał się o terminarz egzekucji.

Na dźwięk tego nazwiska poczułam strach. Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy dotarło do mnie, że lada moment już na zawsze znajdę się poza zasięgiem rąk Brazella.

Armia Terytorium Iksji przejęła władzę zaledwie pokolenie temu, jednak nasze życie zmieniło się radykalnie, i zdawać by się mogło, na zawsze. Wojskowi wprowadzili surowy kodeks zwany Regulaminem Postępowania. W trakcie pokoju – czyli, o dziwo, przez większość czasu – prawo skwapliwie chroniło ludzkie życie. Jeśli ktoś popełnił morderstwo, nieuchronnie czekała go egzekucja. Zabójstwo w obronie własnej oraz nieumyślne spowodowanie śmierci nie wpływało na złagodzenie kary. Winny trafiał do lochów komendanta, by po jakimś czasie zawisnąć na szubienicy wśród tłumu gawiedzi.

– Jak rozumiem, chcesz wnieść protest przeciwko wyrokowi skazującemu. Na pewno zostałaś wrobiona albo zabiłaś w obronie własnej, co? – Odchylił się na krześle, nie kryjąc znużenia, i cierpliwie oczekiwał na odpowiedź.

– Nie, proszę pana – wyszeptałam, gdyż nic więcej nie mogłam wykrztusić. Moje gardło odwykło od mówienia. – Zabiłam go.

Wyprostował się, patrząc na mnie surowo, po czym roześmiał się.

– To może się udać lepiej, niż zaplanowałem. Yeleno, daję ci szansę wyboru. Albo zostaniesz stracona, albo obejmiesz stanowisko nowego testera żywności komendanta Ambrose’a.

Gapiłam się na niego, a moje serce przepełniły nadzieja i niedowierzanie. To musiał być jakiś żart, ten człowiek postanowił zabawić się moim kosztem. Świetna rozrywka – patrzy, jak na twarzy więźnia pojawiają się niepewność i ufność, a potem ściera skazańcowi uśmiech z ust, posyłając na szafot.

– Tylko głupiec odrzuciłby taką ofertę. – Tym razem mój głos chrypiał głośniej.

– To praca na całe życie, a szkolenie jest śmiertelnie niebezpieczne, bo przecież trzeba znać smak trucizn, żeby je rozpoznać w żywności komendanta. – Uporządkował papiery w teczce. – Dostaniesz pokój w zamku, ale większość czasu będziesz towarzyszyła komendantowi. Nie ma mowy o wolnych dniach. Zapomnij o mężu i dzieciach. Niektórzy więźniowie wybrali egzekucję, bo wtedy przynajmniej wiadomo, kiedy się umrze. Nie trzeba zgadywać, czy śmierć przyjdzie z następnym kęsem. – Uśmiechnął się złowrogo.

Zatem nie żartował. Miałam szansę przeżyć! Służba przy komendancie była lepsza niż lochy i nieskończenie bardziej atrakcyjna niż szubienica. Pytania cisnęły mi się na usta. Skoro skazano mnie za zabójstwo, dlaczego chcą mi zaufać? Co mogłoby mnie powstrzymać przed zamordowaniem komendanta lub ucieczką?

– Kto obecnie testuje żywność komendanta? – Uznałam, że inne pytania mogłyby mu uświadomić, jaki błąd popełnia, a to oznaczało dla mnie stryczek.

– Ja. I nie mogę się doczekać, aż ktoś mnie zmieni. Ponadto Regulamin Postępowania głosi, że to zajęcie przypada osobie skazanej na karę główną.

Nie zdołałam dłużej usiedzieć w miejscu. Wstałam i zaczęłam przechadzać się po pokoju, ciągnąc za sobą łańcuchy. Mapy na ścianach przedstawiały strategiczne pozycje wojskowe. Tytuły książek świadczyły o tym, że jest w nich mowa o bezpieczeństwie i technikach szpiegowskich. Stan świec oraz ich liczba świadczyły, że mężczyzna noszący mundur doradcy pracuje do późnej nocy.

Domyśliłam się, że to Valek, szef osobistej ochrony komendanta oraz dowódca rozległej sieci wywiadu na obszarze Terytorium Iksji.

– Co mam powiedzieć katowi? – spytał.

– Że nie jestem głupia.

ROZDZIAŁ DRUGI

Valek z trzaskiem zamknął teczkę, po czym z gracją i lekkością śnieżnego kota kroczącego po cienkim lodzie podszedł do drzwi i je otworzył. Strażnicy na korytarzu wyprostowali się jak struny, słuchając poleceń Valka, potem jeden z nich podszedł do mnie. Wpatrywałam się w niego zdezorientowana i przerażona, bo przecież Valek nie wspomniał, że mam wrócić do lochów. Może powinnam spróbować ucieczki? Lecz oto strażnik obrócił mnie i zdjął kajdany oraz łańcuchy, w które byłam zakuta od chwili aresztowania.

Na zakrwawionych nadgarstkach ujrzałam głębokie i paskudne obtarcia. Dotknęłam szyi w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą była metalowa obręcz, a gdy opuściłam dłonie, na palcach ujrzałam plamy krwi. Nerwowo sięgnęłam po krzesło, gdyż oswobodzona od stalowego jarzma poczułam się dziwnie, jakbym miała zemdleć, jednak gdy kilka razy odetchnęłam głęboko, poczułam się trochę lepiej, a przede wszystkim odzyskałam panowanie nad sobą.

Valek stanął przy biurku i nalał dwa drinki. W otwartej szafce ujrzałam rzędy butelek o dziwnych kształtach, a także dużo wielobarwnych słoików. Valek odstawił do szafki butelkę i zamknął drzwi na klucz.

– Skoro musimy zaczekać na Margg, jest czas na sznapsa. Jeden głębszy dobrze nam zrobi. – Wręczył mi wysoki cynowy kielich wypełniony bursztynowym płynem, po czym uniósł drugi w geście toastu. – Za Yelenę, nową testerkę żywności. Obyś pożyła dłużej niż twój poprzednik. – Gdy moja ręka z pucharem zawisła w powietrzu, dodał: – Odpręż się. Przecież to zwykły toast.

Wypiłam spory łyk. Delikatny płyn lekko się pienił i drażnił gardło, a kiedy dotarł do żołądka, zrobiło mi się niedobrze. Pierwszy raz od tak dawna wypiłam coś innego niż wodę, na szczęście po kilku sekundach brzuch przestał się buntować.

Zanim zdążyłam spytać Valka, co spotkało poprzedniego testera, zażądał, żebym rozpoznała składniki drinka. Wypiłam jeszcze odrobinę, po czym odparłam:

– Brzoskwinie posłodzone miodem.

– Świetnie. A teraz jeszcze mały łyczek, tyle że najpierw przepłucz język, dopiero potem połknij.

Gdy wykonałam polecenie, ze zdziwieniem poczułam lekki cytrusowy aromat.

– Pomarańcza?

– Zgadza się. Przepłucz gardło.

– Mam zabulgotać? – Gdy skinął głową, z zakłopotaniem spełniłam i to polecenie, omal nie wypluwając reszty napoju. – Zgniłe pomarańcze!

Valek zaśmiał się tak, że wokół jego oczu pojawiły się drobne zmarszczki. Miał mocną, kanciastą twarz, jakby uformowaną z arkusza blachy, ale rysy wyraźnie łagodniały, gdy się uśmiechał. Wręczył mi swój kielich, po czym kazał powtórzyć eksperyment.

Z obawą wypiłam łyk i ponownie poczułam aromat pomarańczy. Przygotowałam się na zjełczały posmak, wypłukałam gardło trunkiem Valka i odetchnęłam z ulgą. Bulgotanie tylko wzmocniło pomarańczową esencję.

– Lepiej? – Odebrał mi pusty kielich.

– Tak.

Valek usiadł za biurkiem, znów otworzył teczkę i sięgnął po pióro, by sporządzić notatkę.

– Właśnie odbyłaś pierwszą lekcję testowania żywności – oznajmił, nie przerywając pisania. – Twój drink był zaprawiony trucizną o nazwie Motyli Pył. Mój był czysty. Jedynym sposobem wykrycia Motylego Pyłu jest przepłukanie gardła. Aromat zgniłej pomarańczy, który właśnie poczułaś, pochodził od trucizny.

Wstałam i natychmiast zakręciło mi się w głowie.

– Czy to śmiertelna trucizna?

– Dostatecznie duża dawka zabija w dwa dni. Objawy pojawiają się dopiero drugiego dnia, ale wtedy jest już za późno na ratunek.

– Czy… czy wypiłam śmiertelną dawkę?

– Oczywiście. Przy mniejszej porcji nie wyczułabyś trucizny.

Żołądek podszedł mi do gardła, zakrztusiłam się, z trudem przełknęłam żółć. Za wszelką cenę próbowałam nie dopuścić do upokorzenia. Byle tylko nie porzygać się na biurko Valka!

Podniósł wzrok znad sterty papierów i uważnie popatrzył mi w twarz.

– Ostrzegałem cię, że szkolenie będzie niebezpieczne. Nie mogłem jednak podać ci innej trucizny, bo twój organizm jest bardzo osłabiony z niedożywienia i nie poradziłby sobie z mocniejszą toksyną. Aha, mamy antidotum na Motyli Pył. – Zademonstrował mi małą fiolkę z białym płynem.

Opadłam z powrotem na krzesło i westchnęłam. Na twarzy Valka nie malowały się żadne emocje, a ja uświadomiłam sobie, że nie zaproponował mi odtrutki.

– W odpowiedzi na pytanie, którego nie zadałaś, chociaż powinnaś, właśnie ten drobiazg uniemożliwia ucieczkę testerowi żywności komendanta. – Potrząsnął fiolką. Gdy tylko wpatrywałam się w niego, oczekując dalszych wyjaśnień, dodał: – Yeleno, przyznałaś się do popełnienia morderstwa. Musielibyśmy postradać rozum, żeby skierować cię do pracy przy komendancie bez odpowiednich środków zabezpieczających. Straż przyboczna ani na moment nie opuszcza komendanta, praktycznie masz więc zerowe szanse, by dosięgnąć go jakąkolwiek bronią. Motyli Pył stosujemy na wszelki wypadek, żebyś nie wystawiła nas do wiatru. Codziennie musisz przyjmować dawkę antidotum, bo tylko ono uchroni cię przed śmiercią. Jeśli rano nie wypijesz odtrutki, następny świt będzie twoim ostatnim. Popełnisz zbrodnię lub dopuścisz się zdrady, natychmiast wrócisz do lochów, a tam trucizna zrobi swoje. Sama rozumiesz, że lepiej tego uniknąć. Preparat wywołuje wyjątkowo bolesne skurcze żołądka i niekontrolowane torsje.

Zanim zdołałam w pełni uświadomić sobie wagę jego słów, oderwał ode mnie wzrok i skierował go ku drzwiom. Odwróciłam się i ujrzałam na progu tęgą kobietę w uniformie gospodyni domowej. Podeszła bliżej, a Valek przedstawił mi Margg, która była odpowiedzialna za zaspokajanie moich podstawowych potrzeb. Po zakończeniu prezentacji Margg wyszła, oczekując, że podążę za nią.

Wbiłam wzrok w fiolkę.

– Przyjdź do mnie jutro rano – oznajmił. – Margg wskaże ci drogę.

To była odprawa, mimo to przystanęłam na progu, gdyż mnóstwo pytań cisnęło mi się na usta. Powinnam była je zadać, ale ugryzłam się w język, zamknęłam za sobą drzwi i pośpieszyłam za moją opiekunką, która najwyraźniej nie miała zamiaru na mnie czekać.

Ani na moment nie zwolniła kroku, więc się zadyszałam, próbując za nią nadążyć. Starałam się zapamiętać przemierzane zakręty i korytarze, lecz po paru minutach dałam za wygraną. Cały mój świat skurczył się do szerokich pleców Margg i ciężkiego stukotu jej butów. Nosiła długą, czarną spódnicę, która zdawała się płynąć nad podłogą, oraz czarną koszulę i sięgający kostek, ściśnięty w pasie biały fartuch zawieszony na szyi. Widniały na nim dwa pionowe rzędy drobnych czerwonych rombów stykających się czubkami. Gdy Margg w końcu zatrzymała się przed łazienką, musiałam usiąść na posadzce i zaczekać, aż przestanie kręcić mi się w głowie.

– Cuchniesz. – Z odrazą wykrzywiła szeroką twarz, po czym nieznoszącym sprzeciwu gestem wskazała prysznic. – Umyjesz się dwa razy, a potem solidnie wymoczysz. Przyniosę ci uniform. – Wyszła z łazienki.

Od miesięcy marzyłam o porządnej kąpieli. W nagłym przypływie energii ściągnęłam więzienne łachy i potruchtałam pod prysznic, by po chwili delektować się gorącą strugą opadającą na mnie. Zamek komendanta był wyposażony w zainstalowane piętro wyżej zbiorniki ogrzewanej wody. Na takie luksusy nie mógł sobie pozwolić nawet Brazell w swojej ekstrawaganckiej rezydencji.

Stałam tak przez dłuższy czas, mając nadzieję, że bębniące o moją głowę krople wypłuczą natrętne myśli o truciznach. Dwukrotnie umyłam włosy i ciało. Szyja, przeguby i kostki piekły od mydła, ale nie zwracałam na to uwagi. Wyszorowałam się starannie, mocno trąc uporczywe plamy. Przestałam dopiero wtedy, gdy dotarło do mnie, że to siniaki.

W strumieniach wody poczułam się tak, jakbym straciła kontakt z własnym ciałem. Ból i upokorzenie, towarzyszące aresztowaniu i zamknięciu w celi, dotyczyły ciała, ale rany na duszy zostały zadane wcześniej, podczas dwóch lat pobytu w rezydencji Brazella.

Pomyślałam o synu Brazella, przywołałam jego przystojną twarz wykrzywioną gniewnym grymasem. Cofnęłam się i odruchowo uniosłam ręce, żeby się osłonić, lecz wizja znikła równie gwałtownie, jak się pojawiła, a ja zadrżałam z przerażenia.

Wytarłam się i owinęłam ręcznikiem, po czym skupiłam się na poszukiwaniu grzebienia. Chciałam za wszelką cenę odpędzić przykre myśli związane z Reyadem.

Nawet po umyciu włosy były tak splątane, że nie dało się ich rozczesać. Gdy się rozejrzałam, chcąc znaleźć nożyczki, kątem oka dostrzegłam inną osobę w łazience. Popatrzyłam na nią uważniej, a wtedy istota o wyglądzie raczej trupa niż człowieka również skierowała na mnie wzrok. Na owalnej, wymizerowanej twarzy jedyną oznaką życia były zielone oczy. Patykowate nogi wydawały się tak kruche, jakby zaraz miały się połamać pod ciężarem tułowia.

Z przerażeniem rozpoznałam tę istotę. To byłam ja. Oderwałam wzrok od lustra, żeby nie widzieć, w jak fatalnym jestem stanie. Tchórz, pomyślałam i z determinacją ponownie popatrzyłam na siebie. Czy śmierć Reyada mogła uleczyć moją duszę? Zaczęłam się zastanawiać nad jej kondycją. Dlaczego uważałam, że w tak nędznym ciele mogła gościć zdrowa dusza? Poza tym jej stan nie miał znaczenia, gdyż należała do komendanta Ambrose’a, który zamierzał ją wykorzystać jako narzędzie do filtrowania i testowania trucizn. Odwróciłam się i zaczęłam rozczesywać splątane strąki. Wyrwałam grzebieniem kołtuny, a resztę zaplotłam w długi warkocz na plecach.

Jeszcze nie tak dawno liczyłam tylko na to, że przed egzekucją otrzymam czysty, więzienny strój, a teraz, proszę, proszę, korzystałam ze słynnych łazienek komendanta.

– Na dzisiaj wystarczy – warknęła zniecierpliwiona Margg, wyrywając mnie z zadumy. – Tu masz uniform. Ubieraj się. – Ze stężałej twarzy biła dezaprobata.

Otrzymałam bieliznę oraz pełny strój testera żywności. Uniform składał się z czarnych spodni, szerokiego pasa z czerwonego atłasu oraz czerwonej, atłasowej koszuli z łańcuszkiem drobnych, czarnych rombów wzdłuż rękawów. Nie ulegało wątpliwości, że ubranie uszyto na mężczyznę. Byłam strasznie wychudzona, no i miałam tylko metr sześćdziesiąt dwa wzrostu, więc wyglądałam jak dziecko, które przebrało się w rzeczy ojca i udaje dorosłego. Trzy razy okręciłam się pasem w talii i podwinęłam nogawki oraz rękawy.

Margg prychnęła, nie kryjąc niezadowolenia.

– Valek kazał mi tylko ciebie nakarmić i odprowadzić do pokoju, ale najpierw zajrzymy do szwaczki. – Przystanęła w otwartych drzwiach, zacisnęła usta i dodała: – Będziesz też potrzebowała butów.

Posłusznie podreptałam za nią niczym zagubiony szczeniak.

Na mój widok szwaczka Dilana roześmiała się pogodnie. Jej twarz w kształcie serca była okolona aureolą kręconych jasnych włosów, a miodowe oczy i długie rzęsy podkreślały urodę.

– Chłopcy stajenni noszą takie same spodnie, a pomoce w kuchni mają czerwone koszule – zauważyła, gdy w końcu przestała chichotać.

Następnie skarciła Margg za to, że nie znalazła mi odpowiedniejszego uniformu, na co moja opiekunka tylko mocniej zacisnęła usta.

Dilana troszczyła się o mnie jak babcia, a nie jak młoda kobieta. Ujęła mnie swoją życzliwością, w mym sercu stała się bliską osobą. Pomyślałam, że mogłybyśmy zostać przyjaciółkami. Zapewne miała mnóstwo znajomych i zalotników, którzy pławili się w jej opiekuńczości. Korciło mnie, żeby jej dotknąć.

Po wzięciu ze mnie miary Dilana przetrząsnęła sterty czerwonych, czarnych i białych ubrań. Każda pracująca w Iksji osoba musiała nosić uniform. Służbie zamkowej komendanta oraz strażnikom przypisano barwy czarną, białą i czerwoną z pionowymi rombami na rękawach koszul albo na szwach spodni. Doradcy oraz starsi oficerowie zazwyczaj nosili jednolicie czarne mundury z małymi czerwonymi rombami przyszytymi do kołnierzyków dla okazania rangi. Uniformy wszelkiego typu stały się obowiązkowe, kiedy komendant przejął władzę. Chodziło o to, żeby każdy już na pierwszy rzut oka wiedział, z kim ma do czynienia.

Czerń i czerwień były barwami komendanta Ambrose’a. Terytorium Iksji podzielono administracyjnie na osiem Dystryktów Wojskowych, władzę w każdym sprawował wyznaczony generał. Uniformy w całym państwie były niemal identyczne jak te, które obowiązywały w dystrykcie komendanta, a różniły się wyłącznie kolorem. Zatem gospodyni w czerni, z małymi fioletowymi rombami na fartuchu, musiała pracować w Trzecim Dystrykcie Wojskowym, w skrócie DW-3.

– To powinno lepiej pasować. – Dilana wręczyła mi ubranie i wskazała parawan na drugim końcu pokoju.

Kiedy się przebierałam, usłyszałam, jak powiedziała:

– Będzie potrzebowała butów.

W nowej odzieży nie czułam się tak głupio jak w starej, więc podniosłam poprzedni uniform i przekazałam go Dilanie.

– Te rzeczy z pewnością należały do Oscove’a, poprzedniego testera – wyznała ze smutkiem, zaraz jednak pokręciła głową, jakby próbując odegnać nieproszone myśli.

Wszystkie fantazje o przyjaźni z Dilaną momentalnie znikły. Zrozumiałam, że jako testerka żywności komendanta nie mam prawa zaprzyjaźniać się z nią, by nie narażać jej na emocjonalne cierpienia. Odgrodziłam się od ciepła Dilany i poczułam się pusta w środku. Wypełniła mnie zimna gorycz. Przypomniałam sobie May i Carrę, które nadal mieszkały w rezydencji Brazella. Moje palce się poruszyły, jakbym ponownie miała wyprostować przekrzywione rude warkocze Carry i poprawić spódnicę May.

Otrząsnęłam się. Dilana posadziła mnie na krześle, po czym uklękła i włożyła mi skarpety, a na nie obuwie z miękkiej, czarnej skóry. Cholewki sięgały do połowy łydki i wywijały się w dół. Dilana wsunęła nogawki do butów i pomogła mi wstać.

Od wielu pór nie nosiłam obuwia, dlatego bałam się, że będzie mnie uwierało, ale buty dobrze chroniły stopy, no i pasowały wręcz idealnie. Uśmiechnęłam się ciepło do Dilany, zapominając na moment o May i Carrze. Nigdy jeszcze nie miałam równie przyzwoitych butów.

Dilana odwzajemniła mój uśmiech.

– Zawsze udaje mi się dobrać odpowiedni rozmiar bez mierzenia – powiedziała.

Margg odchrząknęła głośno.

– Biednemu Randowi wcale nie dobrałaś butów jak należy – oznajmiła. – Za bardzo jest tobą oczarowany, żeby się uskarżać, ale teraz kuśtyka po kuchni.

– Nie zwracaj na nią uwagi – poradziła mi Dilana. – Margg, nie masz nic do roboty? Lepiej już idź, bo zakradnę się do twojego pokoju i skrócę ci wszystkie spódnice.

Dobrotliwie wygoniła nas za drzwi, a Margg zaprowadziła mnie do jadalni dla służby, gdzie zaserwowała małe porcje zupy i chleba. Zupa była wyśmienita, pochłonęłam ją w okamgnieniu i zażądałam dokładki.

– Wykluczone – odparła stanowczo Margg. – Rozchorujesz się z przejedzenia.

Niechętnie wstałam od stołu i ruszyłam za nią do mojego pokoju.

– O wschodzie słońca masz być gotowa do pracy – oznajmiła na pożegnanie.

Na umeblowanie pokoiku składało się wąskie łóżko z poplamionym materacem na ramie ze stali, do tego proste drewniane biurko i krzesło, nocnik, szafka, lampa, maleńki piec opalany drewnem. W jednej z gołych, szarych ścian z kamienia znajdowało się zasłonięte okiennicami okno. Przycisnęłam dłonią materac. Był twardy, co mnie rozczarowało, choć do niedawna nawet nie mogłam marzyć o takim luksusie.

Nie dostrzegłam nic miękkiego ani przyjemnego w dotyku. Ciągle miałam przed oczami stalową twarz Valka, w uszach dźwięczał mi ostry głos Margg. Nie podobał mi się toporny krój uniformów ani surowe barwy, tęskniłam za poduszką i kocem. Czułam się jak zagubione dziecko, które szuka czegoś, co posłużyłoby za przytulankę, czegoś o delikatnej fakturze, co nie mogłoby mnie skrzywdzić.

Odwiesiłam do szafy zapasowy uniform od Dilany i podeszłam do okna z parapetem na tyle szerokim, że mogłam wygodnie usiąść. Okiennice były zamknięte, lecz zasuwki znajdowały się od wewnętrznej strony. Otworzyłam je drżącymi rękami, pchnęłam okiennice i oślepiona światłem zamrugałam. Gdy przez zmrużone powieki wyjrzałam na zewnątrz, moje zdumienie nie znało granic. Zakwaterowano mnie na parterze zamku! Od parapetu do ziemi było nie więcej niż półtora metra.

Między moim pokojem a stajnią znajdowały się psiarnia oraz wybieg dla koni. Stajenni i treserzy psów nawet nie zwróciliby na mnie uwagi, gdybym usiłowała uciec. Mogłam po prostu wyskoczyć i zniknąć, i to bez większego wysiłku. Perspektywa wydawała się kusząca, tyle że już po dwóch dniach padłabym trupem. Z ciężkim sercem postanowiłam przełożyć ucieczkę na inny termin, kiedy dwa dni wolności będą warte swojej ceny.

I jak na razie nie traciłam nadziei.

ROZDZIAŁ TRZECI

Zwinęłam się z palącego bólu, kiedy bat przeciął mi boleśnie skórę.

– Rusz się! – rozkazał Reyad.

Wykonałam nieskuteczny unik, gdyż moje ruchy ograniczał sznur przywiązany jednym końcem do nadgarstka, a drugim do słupa pośrodku pokoju.

– Ruszaj się szybciej, nie przestawaj! – krzyknął Reyad.

Bat trzaskał raz po raz. Wystrzępiona koszula nie chroniła mnie przed piekącym rzemieniem. Właśnie w tym momencie do mojej głowy wdarł się chłodny, kojący głos, który wyszeptał:

– Oddal się. Odeślij umysł do odległego miejsca, ciepłego, pełnego miłości. Uwolnij ciało.

Łagodny głos nie należał ani do Reyada, ani do Brazella. Czyżby to był wybawiciel? Podsunął mi łatwy i kuszący sposób na ucieczkę przed męką, ale postanowiłam zaczekać na inną okazję. Z determinacją pozostałam na miejscu i skupiłam się na robieniu uników, a kiedy padałam ze zmęczenia, moje ciało zaczęło samoistne wibrować i niczym oszalały koliber rzucałam się po całym pokoju, byle tylko uniknąć bata.

Obudziłam się w mroku zlana potem i w wymiętym uniformie. Wibracje ustąpiły miejsca dudnieniu do drzwi. Żeby do pokoju nie wszedł żaden nieproszony gość, przed snem zablokowałam klamkę krzesłem, które podskakiwało przy każdym uderzeniu.

– Już wstałam! – krzyknęłam i walenie ustało.

Gdy otworzyłam drzwi, za progiem ujrzałam zachmurzoną Margg z lampą w dłoni. Pośpiesznie zmieniłam uniform i wyszłam na korytarz.

– Wydawało mi się, że była mowa o wschodzie słońca…

Umilkłam, gdy Margg popatrzyła na mnie z dezaprobatą.

– Właśnie świta – burknęła.

Dniało, kiedy podążałam za nią labiryntem zamkowych korytarzy. Okno mojego pokoju wychodziło na zachód, więc nie docierały do mnie promienie porannego słońca. Margg zgasiła lampę, a ja poczułam zapach świeżych ciastek.

Odetchnęłam głęboko.

– Śniadanie? – spytałam z nadzieją, niemal błagalnie, i natychmiast zirytowałam się na siebie.

– Nie. Valek cię nakarmi.

Perspektywa śniadania okraszonego trucizną wyjątkowo skutecznie odebrała mi apetyt. Poczułam ucisk w żołądku na wspomnienie Motylego Pyłu. Kiedy stanęłyśmy pod drzwiami, byłam pewna, że zaraz padnę martwa na ziemię, jeśli natychmiast nie otrzymam antidotum.

Zastałyśmy Valka przy ustawianiu na częściowo uporządkowanym stole talerzy pełnych parujących potraw. Papiery, które wcześniej zasłaniały blat, piętrzyły się w nierównych stosach. Valek wskazał krzesło, więc posłusznie usiadłam i rozejrzałam się w poszukiwaniu fiolki z odtrutką.

– Mam nadzieję, że jesteś… – Wbił we mnie wzrok, a ja odpowiedziałam tym samym, starając się nie wzdrygnąć pod jego badawczym spojrzeniem. – Trudno uwierzyć, że zwykły prysznic i uniform mogą tak bardzo odmienić człowieka. – Mówiąc to, przeżuwał plaster bekonu. – Będę musiał o tym pamiętać, któregoś dnia może się przydać. – Podsunął mi dwa talerze jajek z szynką. – Zaczynamy.

– Wolałabym zacząć od antidotum – powiedziałam niepewnie, a moje policzki przybrały buraczaną barwę.

Milczenie, które zapadło, było trudne do zniesienia, więc wreszcie poruszyłam się na krześle.

– Nie powinnaś odczuwać żadnych objawów. Pierwsze symptomy najwcześniej mogą się pojawić późnym popołudniem – obojętnie rzucił Valek, podchodząc do szafki, po czym odmierzył pipetą odpowiednią ilość białego płynu i ponownie ukrył odtrutkę w szafie, którą starannie zamknął. Musiał zauważyć, jak bardzo zainteresował mnie klucz, bo wykonał jakąś dziwną sztuczkę i dłoń okazała się pusta. Na koniec wręczył mi pipetę, usiadł za stołem i polecił: – Wypij, żebyśmy mogli przystąpić do zajęć. – Wycisnęłam zawartość do ust i skuliłam się pod wpływem nieprzyjemnej goryczy. Valek wyjął mi pipetę z rąk, w zamian podał niebieski słoik. – Powąchaj.

W słoiku znajdował się biały proszek, który przypominał cukier, ale pachniał jak palisander. Valek wskazał stygnące talerze i kazał mi wybrać ten, który został posypany trucizną. Zaczęłam wąchać jak pies tropiący zwierzynę.

– Ten… – Z lewej porcji wydobywała się ledwie wyczuwalna woń palisandru.

– Dobrze. Gdybyś poczuła ten zapach w żywności komendanta, natychmiast ją odrzuć. Ta trucizna nosi nazwę Tigtus. Jedna szczypta wystarczy, żeby zabić w godzinę. – Zabrał skażoną potrawę i wskazał drugi talerz. – Zjedz śniadanie. Musisz nabrać sił.

Przez resztę dnia wąchałam trucizny, aż wreszcie rozbolała mnie głowa, a świat wirował mi przed oczami. Mieszały mi się najrozmaitsze nazwy i aromaty, więc poprosiłam Valka o papier, pióro i atrament.

– Wciąż mnie zdumiewasz – zareagował spontanicznie, zaraz jednak powrócił do zwykłego sobie, obojętnego tonu. – No tak, przecież generał Brazell kształcił swoje sieroty. – Podsunął w moją stronę notatnik, pióro i atrament. – Zabierz do swojego pokoju. Na dzisiaj wystarczy.

Zaklęłam w myślach, zła na siebie, że przypomniałam Valkowi, dlaczego byłam następna w kolejce do egzekucji. Zacięta, pamiętliwa mina zdradzała jego przemyślenia. Uważał mnie za dziecko ulicy, wykarmione i wykształcone przez Brazella, które odwdzięczyło się zabójstwem jedynego syna generała. Wiedziałam, że Valek nigdy nie uwierzy w prawdę o Brazellu i Reyadzie.

Sierociniec generała Brazella był obiektem kpin innych generałów, którzy uważali, że ich towarzysz broni zmiękł po przejęciu Iksji przez wojsko, co stało się przed piętnastu laty. Taka opinia bardzo odpowiadała Brazellowi, który jako poczciwy, stary dobroczyńca mógł bez przeszkód zarządzać Piątym Dystryktem Wojskowym.

Wzięłam przybory do pisania i ruszyłam do wyjścia, jednak zawahałam się przed progiem. Wcześniej tego nie zauważyłam, ale grube drewniane drzwi gabinetu Valka były zaopatrzone w trzy skomplikowane zamki. Z zadumą dotknęłam mechanizmów, zwlekając z wyjściem tak długo, aż Valek spytał niecierpliwie:

– Co znowu?

– Nie wiem, czy trafię do swojego pokoju.

– Spytasz pierwszą napotkaną gospodynię albo pomoc kuchenną, zawsze kręcą się po korytarzach o tej porze dnia – tłumaczył jak nierozgarniętemu dziecku. – Powiedz, że mieszkasz w zachodnim skrzydle dla służby, na parterze. Wskażą ci drogę.

Pomoc kuchenna, którą poprosiłam o informację, okazała się bardziej rozmowna niż Margg, a ja w pełni wykorzystałam jej życzliwą uczynność. Zaprowadziła mnie do pralni po pościel, a potem wskazała drogę do łazienki oraz szwalni. Któregoś dnia sterty uniformów Dilany mogą się przydać.

Gdy wreszcie dotarłam do siebie, otworzyłam okiennice, żeby wpuścić do środka łagodne światło zachodzącego słońca, a potem usiadłam przy biurku i sporządziłam wyczerpujące notatki o tym, czego się dowiedziałam tego dnia. Narysowałam także orientacyjną mapkę korytarzy dla służby. Rzecz jasna, powinnam lepiej poznać zamek, na co potrzebowałam wolnego czasu. Miałam nadzieję, że będę go miała wystarczająco dużo. No i potrzebowałam sił. Sama nie uważałam siebie za zdechlaka, ale Valek miał rację, musiałam wrócić do formy.

Przez następne dni szkolenie przebiegało podobnie. Wreszcie po dwóch tygodniach wąchania trucizn zorientowałam się, że moje powonienie stało się znacznie wrażliwsze, natomiast Valek oświadczył, iż jestem dostatecznie silna, by zabrać się do degustacji trucizn.

– Zaczniemy od najgroźniejszej – wyjaśniał procedurę. – Jeśli od niej nie umrzesz, następne też cię nie zabiją. Wolę nie tracić czasu na szkolenie tylko po to, żebyś wyzionęła ducha. – Postawił na biurku smukłą, czerwoną butelkę. Jego oczy pojaśniały, kiedy podziwiał truciznę. – Jest piekielnie mocna i ma natychmiastowy wpływ na organizm. To Napij Się, Kochanie, w skrócie Kochanie. Nazwa pochodzi stąd, że z tej trucizny od dawna korzystają rozczarowane żony. – Wlał dwie krople do parującego kubka. – Większa dawka musowo by cię zabiła. Przy mniejszej masz szansę przeżyć, ale dostaniesz urojeń, paranoi i na kilka dni kompletnie stracisz kontakt z rzeczywistością.

– Dlaczego mam próbować Kochania, skoro działa natychmiast? Sprawdzam żywność komendanta, padam trupem, koniec pieśni. Właśnie od tego jest tester, prawda? – Usiłowałam spacerować po pokoju, ale ciągle potykałam się o sterty książek. Z frustracją kopnęłam dwa stosy.

Valek zmierzył mnie ostrym spojrzeniem, więc spasowałam. Cóż, pozbawił mnie satysfakcji z narobienia bałaganu.

– Praca testera żywności jest znacznie bardziej skomplikowana, niż ci się wydaje. – Odgarnął włosy z twarzy. – Jeśli zidentyfikujesz truciznę w żywności komendanta, to być może zdołam dotrzeć do truciciela. – Wręczył mi kubek. – Nawet jeżeli będziesz miała tylko ułamek sekundy, nim stracisz przytomność, zdążysz wykrzyknąć „Kochanie!” i w ten sposób znacząco ograniczysz listę podejrzanych. Niektórzy skrytobójcy mają słabość do Kochania. Rośliny, z których sporządza się tę truciznę, są uprawiane na południu, w Sycji. Przed zmianą władzy łatwo ją było uzyskać, ale od kiedy południowa granica jest zamknięta, tylko garstka ludzi ma dostatecznie dużo pieniędzy, żeby kupić truciznę na czarnym rynku. – Valek podszedł do walających się po podłodze książek i zabrał się do ich porządkowania. Poruszał się z taką gracją, jakby niegdyś był tancerzem, ale dobrze wiedziałam, że to płynne ruchy wyszkolonego zabójcy. – Yeleno, otrzymałaś bardzo odpowiedzialne zajęcie i właśnie dlatego poświęcamy tyle czasu na naukę. Przebiegły skrytobójca może przez kilka dni obserwować testera, by ustalić sposób jego pracy. – Wciąż układał książki w stosy. – Zdarza się, że tester zawsze odcina kawałek mięsa od lewej strony lub nigdy nie wstrząsa szklanicą czy kielichem. Niektóre trucizny opadają na dno, więc jeśli tester upija tylko trochę płynu z góry, daje sygnał skrytobójcy, gdzie ukryć truciznę. – Przyjrzał się swojemu dziełu. Nowe sterty były schludniejsze od dotychczasowych, co Valek uznał za zachętę do kontynuowania porządków. Wkrótce udało mu się poszerzyć ścieżkę przez gabinet. – Kiedy wypijesz truciznę, Margg pomoże ci wrócić do pokoju i zajmie się tobą. Dam jej dzienną dawkę antidotum na Motyli Pył.

Wbiłam wzrok w parującą herbatę, po czym wzięłam kubek do lodowatych rąk. Gdy Margg weszła do gabinetu, poczułam się tak, jakbym była na szafocie, a kat właśnie zacisnął dłoń na dźwigni. Powinnam usiąść? A może się położyć? Powiodłam wkoło błędnym spojrzeniem. Ręce zaczęły mnie swędzieć, uświadomiłam też sobie, że wstrzymałam oddech.

Uniosłam kubek, buńczucznie udając toast, i wypiłam herbatę do dna.

– Kwaśne jabłka – mruknęłam.

Valek pokiwał głową. Ledwie zdążyłam odstawić naczynie, świat wokół mnie się rozpłynął. Margg zaczęła się kołysać, z jej oczodołów wytrysnęły kwiaty, po chwili wielka głowa skurczyła się wyraźnie, zaś reszta rozrosła się, wypełniając cały pokój.

Z szarych ścian wychyliły się ręce i nogi, które usiłowały mnie pojmać i użyć w walce z podłogą. Spod moich stóp wystrzeliły szare duchy, które nurkowały, żeby mnie szturchać i rechotać. Były moim wybawieniem, usiłowałam odepchnąć istotę podobną do Margg, ale wczepiła się we mnie, owinęła wokół, wryła mi się w uszy i dudniła w czaszce.

– Morderczyni – szeptała. – Podstępna suka. Pewnie poderżnęłaś mu gardło, kiedy spał. Łatwo tak kogoś zabić. Dobrze się bawiłaś, co? Przyjemnie było popatrzeć, jak jego krew wsiąka w pościel? Jesteś tylko nędznym szczurem, nikim więcej.

Usiłowałam pojmać ten głos, zdławić go, ale przeobraził się w dwóch zielono-czarnych żołnierzyków, którzy pochwycili mnie mocno.

– Umrze od trucizny. Jeśli nie, jest wasza – zapowiedziała istota podobna do Margg, a zielono-czarni wepchnęli mnie do czarnej studni.

Zanurkowałam głęboko w mrok.

Gdy odzyskałam przytomność, powitał mnie fetor wymiotów i fekaliów, tak dobrze znany z lochów. Gdy usiadłam, nie rozumiejąc, jakim sposobem znów trafiłam do celi, ponownie dopadła mnie fala mdłości. Usiłowałam po omacku znaleźć nocnik, ale natrafiłam tylko na metalową nogę łóżka. Zacisnęłam na niej dłoń, kiedy wstrząsnęły mną suche torsje. Gdy ustały, oparłam się o ścianę i odetchnęłam z ulgą, że jestem w swoim pokoju, a nie z powrotem w lochu. Łóżka były luksusem niedostępnym w podziemnych kwaterach.

Zebrałam się w sobie i z trudem podniosłam, a następnie zapaliłam lampę. Całą twarz miałam oblepioną zaschniętymi wymiocinami, koszula i spodnie były mokre i cuchnące. Na środku podłogi zebrała się równie ohydna kałuża.

Margg pięknie się o mnie zatroszczyła, pomyślałam z ironią. Przynajmniej wykazała się praktycznym zmysłem, bo gdyby cisnęła mnie na łóżko, materac byłby do wyrzucenia.

Podziękowałam przeznaczeniu, że pozwoliło mi przetrwać, no i za to, że obudziłam się w środku nocy. Nie mogąc wytrzymać smrodu i wilgoci zapaskudzonego uniformu, posnułam się do łazienki.

Po prysznicu ruszyłam z powrotem do pokoju, ale zanim skręciłam w korytarz przed drzwiami, dotarły do mnie przyciszone głosy. Błyskawicznie zgasiłam lampę i ostrożnie wyjrzałam zza rogu. Przed moim drzwiami stało dwóch strażników, a w słabym świetle ich lamp rozpoznałam zielono-czarne barwy mundurów. To byli ludzie Brazella.

ROZDZIAŁ CZWARTY

– Myślisz, że żyje? Warto by sprawdzić – zastanawiał się jeden z podkomendnych Brazella. Gdy uniósł lampę, jego ciężki od podwieszonej broni pas złowrogo zadźwięczał.

– E tam – zmitygował go drugi. – Ta gospodyni zagląda do niej co rano i podaje jej lek. Wkrótce wszystko będzie jasne. A zresztą tam cuchnie. – Z odrazą pomachał ręką przed twarzą.

– Fakt – przyznał pierwszy. – Wszystkiego się odechciewa od tego smrodu, a trzeba by jeszcze ściągnąć z niej zarzygany uniform. Taki fetor, że aż zatyka… – Oparł dłoń na kajdanach, które zwisały mu u pasa. – Ty, a gdybyśmy ją zaciągnęli pod prysznic, wyszorowali i poużywali sobie, zanim wykituje?

– Coś ty z byka spadł? Ktoś mógłby nas przyuważyć. Zresztą jak nie wyciągnie kopyt, to będziemy mieli od groma czasu, żeby ją wyobracać. Wtedy zedrzemy z niej łachy… To jak odpakowywanie prezentu. Poza tym będzie więcej uciechy, jak oprzytomnieje – dodał lubieżnie i obaj zarechotali.

Po chwili ruszyli dalej, w głąb korytarza, i wkrótce znikli mi z oczu. Oparłam się plecami o ścianę i potrząsnęłam głową. Może nadal majaczyłam? Może tych ludzi w ogóle tam nie było? A jeśli to tylko paranoiczne halucynacje? Czułam się tak, jakby moja głowa nasiąkła wodą, byłam oszołomiona, wciąż doskwierały mi nudności.

Strażnicy już dawno odeszli, kiedy wreszcie zebrałam się na odwagę i wróciłam do pokoju. Szeroko otworzyłam drzwi i oświetliłam lampą wnętrze. Ostrożnie zajrzałam w każdy kąt i pod łóżko, lecz zaatakował mnie wyłącznie ostry, kwaśny odór. Krztusząc się z odrazy, otworzyłam okiennice i kilka razy odetchnęłam chłodnym, czystym powietrzem.

Spojrzałam z ukosa na parszywą kałużę pośrodku pokoju. Zupełnie mi się nie chciało sprzątać mokrego paskudztwa, ale w takim smrodzie nikt by nie zasnął, więc sięgnęłam po preparat do czyszczenia i wyszorowałam podłogę, z najwyższym trudem powstrzymując odruchy wymiotne.

Wyczerpana padłam na łóżko jak długa, owinęłam się kocem i wtedy dotarło do mnie, że żołnierze Brazella mogą przecież wrócić. Gdyby zastali mnie śpiącą w łóżku, byłabym dla nich łatwą zdobyczą. Na dodatek umyłam się, więc nie musieliby mnie ciągnąć pod prysznic. Pokój pachniał jak otwarta butelka środka dezynfekującego, a jakby tego było mało, zapomniałam zablokować klamkę oparciem krzesła.

Wyobraziłam sobie, jak przykuwają mnie kajdankami do łóżka i powoli rozbierają, by delektować się moją bezbronnością i strachem.

Ściany pokoju zdawały się pulsować, gdy gwałtownie wyskoczyłam z łóżka i wybiegłam na korytarz, spodziewając się żołnierzy Brazella zaczajonych tuż za progiem. Rozejrzałam się nerwowo, ale byłam zupełnie sama.

Nieco uspokojona postanowiłam wrócić do pokoju, lecz czułam się tak, jakby ktoś przycisnął poduszkę do mojej twarzy. Nie mogłam się zmusić do powrotu, bałam się tego pomieszczenia jak pułapki. Czy była to paranoja wywołana przez Kochanie, czy też zdrowy rozsądek? Niezdecydowana stałam na korytarzu, aż w końcu zaburczało mi w brzuchu i głód popchnął mnie na poszukiwanie czegoś do jedzenia.

Liczyłam na to, że kuchnia będzie całkiem pusta, więc zdumiał mnie widok wysokiego mężczyzny w białym uniformie z dwoma czarnymi rombami nadrukowanymi z przodu koszuli. Kuśtykał wokół piekarników i mamrotał coś pod nosem. Lewą nogę miał sztywną. Usiłowałam wycofać się dyskretnie, ale mnie zauważył.

– Szukasz mnie? – spytał.

– Nie, chciałam znaleźć coś do jedzenia. – Odchyliłam głowę, żeby zobaczyć jego twarz.

Zmarszczył brwi, obrzucił wzrokiem mój uniform i przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę. Pomyślałam, że jest za chudy na kucharza, ale nosił odpowiedni strój, no i tylko kucharz wstawał tak wcześnie. Był przystojny w nienachalny sposób, miał jasnobrązowe oczy i krótkie, brązowe włosy. Pomyślałam, że to pewnie Rand, o którym wspomniała Margg.

– Poczęstuj się. – Wskazał dwa parujące bochenki chleba. – Dzięki tobie właśnie wygrałem tygodniówkę.

– Przepraszam… – odkroiłam grubą pajdę – ale jak to możliwe, że dzięki mnie wygrałeś pieniądze?

– Jesteś nową testerką żywności, prawda? – Gdy skinęłam głową, wyjaśnił: – Wszyscy wiedzą, że Valek podał ci Kochanie, a ja postawiłem tygodniowe zarobki na to, że przeżyjesz. – Wyjął z piekarnika trzy bochenki. – Ryzyko było znaczne, bo jeszcze nigdy nie mieliśmy tak drobnego i chuderlawego testera. Większość, w tym i Margg, obstawiała, że nie dasz rady. – Zajrzał do jednej z szafek. – Masz. – Wręczył mi trochę masła. – Usmażę ci placki na słodko. – Ściągnął z półki składniki i zabrał się do mieszania ciasta.

– Ilu dotąd było testerów? – zapytałam między jednym kęsem a drugim. Praca w samotności najwyraźniej doskwierała kucharzowi i cieszył się z towarzystwa.

– Pięciu – odparł po chwili namysłu – odkąd komendant Ambrose przejął władzę. Valek uwielbia trucizny, spec nad spece z niego. Otruł już wielu wrogów komendanta. Poza tym gorliwie pilnuje, żeby jego podwładni nie tracili czujności i się nie rozleniwili.

Słowa kucharza przeniknęły mnie do głębi. Miałam wrażenie, że uginają mi się kości, a całe ciało spływa do wielkiej makutry. Byłam tylko mieszaniną składników do ubicia, ukręcenia i wykorzystania. Kiedy kucharz nałożył porcje ciasta na gorącą blachę, moja krew omal nie zaskwierczała razem z plackami na słodko.

– Biedny Oscove – mruknął ze smutkiem. – Valek za nim nie przepadał. Sprawdzał go na okrągło, aż w końcu nieszczęśnik nie wytrzymał presji. Oficjalnie podano, że przyczyną śmierci było samobójstwo, ale moim zdaniem to Valek go zabił.

Patrzyłam, jak płynnym ruchem przewraca placki na drugą stronę.

I pomyśleć, że bałam się Brazella, gdy tymczasem wystarczył jeden niewłaściwy ruch, aby Valek… Sekunda i już po mnie. Na pewno trzymał na podorędziu najgorsze trucizny na okoliczność, gdyby zaszła potrzeba wymiany testera. Zerknęłam przez ramię i wyobraziłam sobie, że wchodzi do kuchni, aby zatruć mi śniadanie. Nie mogłam nawet spokojnie rozmawiać z gadatliwym kucharzem, bo wszystko mi przypominało, że kosztowanie być może zatrutych potraw to nie jedyne niebezpieczeństwo, które mi grozi.

Kucharz wręczył mi talerz słodkich placków, wyciągnął z piekarnika kolejne bochenki chleba i napełnił blachy ciastem. Gorące placki były tak niedostępnym smakołykiem, że delektowałam się nimi pomimo rozstrojonego żołądka.

– Przyjaźniłem się z Oscove’em – wyznał. – Komendant nigdy nie miał lepszego testera. Co rano po śniadaniu Oscove przychodził do kuchni i pomagał mi wymyślać nowe przepisy. Muszę dbać o repertuar, bo inaczej komendant straci zainteresowanie i poszuka nowego kucharza. Sama wiesz, jak to jest.

Skinęłam głową i wytarłam masło z brody.

– Mów mi Rand. – Podał mi rękę.

– Yelena. – Uścisnęłam mu dłoń.

Po drodze do gabinetu Valka przystanęłam przed otwartym oknem. Wschodzące słońce właśnie wychylało się znad grzbietu Gór Soulowych, które rozciągały się na wschód od zamku. Kolory na niebie kojarzyły się ze zniszczonym obrazem, zupełnie jakby małe dziecko rozlało wodę na płótnie. Nacieszyłam oczy olśniewającą feerią żywych barw i odetchnęłam świeżym powietrzem. Przyroda rozkwitała, wiedziałam, że chłodny, poranny wiatr wkrótce stanie się cudownie ciepły. Nadchodziła gorąca pora, już za kilka tygodni nastaną upalne dni i duszne, wilgotne noce. Valek szkolił mnie przez dwa tygodnie, ale nie wiedziałam, ile czasu kosztowało mnie zatrucie Kochaniem. Oderwałam się od okna, ruszyłam w dalszą drogę i zatrzymałam się przed drzwiami gabinetu, gdy Valek z niego wychodził.

– Yelena! Udało ci się – powitał mnie z uśmiechem. – Minęły trzy dni, zaczynałem martwić się o ciebie.

W milczeniu obserwowałam jego twarz, ale sprawiał wrażenie szczerze zadowolonego.

– Gdzie Margg? – spytał.

– Nie widziałam jej. – I całe szczęście, dodałam w myślach.

– Zatem musisz przyjąć odtrutkę. – Cofnął się do gabinetu, a gdy przełknęłam płyn, ponownie ruszył do drzwi. Gdy się zorientował, że nie idę, przywołał mnie ruchem ręki. – Muszę przetestować śniadanie komendanta. – Energicznie pomaszerował dalej.

Zasapana usiłowałam dotrzymać mu kroku.

– Nastał czas, żebyś poznała komendanta i popatrzyła, jak należy przeprowadzać weryfikację.

Skręciliśmy w główny korytarz zamku. Valek nie zwolnił ani na sekundę, za to ja potknęłam się, tłumiąc jęk. Zbryzgane czarną farbą słynne gobeliny z epoki królewskiej zwisały w strzępach. W sierocińcu Brazella uczono nas, że każdy z gobelinów reprezentuje inną prowincję starego królestwa. Wyszywano je ręcznie przez długie lata. Przetykane złotymi nićmi obrazy z kolorowego jedwabiu opowiadały historię dzielnic państwa. Teraz przypominały stare szmaty i świadczyły o sprawowanych silną ręką i w wielu budzących grozę rządach komendanta.

W całej Iksji doskonale wiedziano o jego pogardzie dla bogactwa, przepychu i niesprawiedliwości poprzedniego władcy oraz rodziny królewskiej. Przemiana państwa z monarchii w dyktaturę wojskową była głęboka i bolesna. Część obywateli zaakceptowała proste, lecz surowe zasady Regulaminu Postępowania, lecz inni się buntowali, odmawiając noszenia uniformów i nie występując o pozwolenie na podróżowanie. Niektórzy uciekali na południe.

Kary wymierzane rebeliantom zależały od charakteru przestępstwa i odpowiadały zasadom Regulaminu. Brak uniformu oznaczał dla winowajcy dwa dni nago, w łańcuchach, na środku miejskiego placu. Sędziowie nie brali pod uwagę nawet uzasadnionych powodów naruszenia prawa. Bez względu na okoliczności kara zawsze była taka sama. Mieszkańcy Iksji wkrótce się przekonali, że nie mają żadnych szans na złagodzenie wyroku. Nie wchodziło w grę przekupstwo ani konszachty. Komendant nie znał litości. Kto nie przestrzegał Regulaminu, ponosił surowe konsekwencje.

Oderwałam wzrok od gobelinów, gdy Valek znikał za łukowato sklepionym otworem drzwiowym udekorowanym misternymi ozdobami z kamienia. Połupane drzwi krzywo zwisały na zawiasach, lecz na drewnie ciągle było widać kunsztowne płaskorzeźby drzew oraz egzotycznych ptaków. Niegdyś piękne dzieło sztuki było jeszcze jedną z ofiar zmiany władzy oraz widomą oznaką surowych rządów komendanta.

Ze zdumieniem przystanęłam tuż za zniszczonymi drzwiami i ogarnęłam wzrokiem dawną salę tronową, a obecnie gigantyczny gabinet pełen stołów i niezliczonych doradców oraz oficerów ze wszystkich Dystryktów Wojskowych na obszarze Terytorium. W pomieszczeniu wrzała praca.

W tym zamęcie trudno było się połapać, kto tam jest, ale w końcu rozpoznałam sprężysty krok Valka, który właśnie znikał za otwartymi drzwiami pokoju z tyłu sali. Znalezienie drogi w labiryncie biurek zajęło mi trochę czasu, a gdy dotarłam na miejsce, usłyszałam mężczyznę, który utyskiwał na zimne placki na słodko.

Za prostym drewnianym biurkiem siedział komendant Ambrose. Jego gabinet sprawiał surowe wrażenie w porównaniu ze służbowym pokojem Valka, do tego nie było żadnych osobistych akcentów. Jedynym przedmiotem, który nie miał konkretnego zastosowania, była niewielka czarna figurka śnieżnego kota, którego oczy połyskiwały srebrem, a na potężnym grzbiecie widniały błyszczące drobiny metalu.

Czarny mundur komendanta był perfekcyjnie skrojony i uszyty, a przy tym prawie taki sam jak ubranie Valka. Jedyna różnica polegała na tym, że romby na kołnierzu głównodowodzącego wykonano z prawdziwych brylantów, które lśniły w porannym świetle. Komendant miał przystrzyżone na jeża czarne włosy przyprószone siwizną.

Na lekcjach w sierocińcu Brazella dowiedziałam się, że komendant unika publicznych wystąpień i nie zezwala na malowanie swoich portretów, bo im mniej ludzi zna jego prawdziwy wygląd, tym mniejsze niebezpieczeństwo skrytobójczego zamachu. Niektórzy mieli go za paranoika, jednak ja uważałam, że jego zachowanie było racjonalne, skoro sam doszedł do władzy dzięki spiskom i opłacanym przez siebie skrytobójcom.

Nie tak wyobrażałam sobie komendanta. Dotąd sądziłam, że rządzi nami tęgi, brodaty jegomość o torsie obwieszonym medalami, z bronią u pasa, a tymczasem ujrzałam chudego człowieka o gładko ogolonej, delikatnej twarzy.

– Panie komendancie, oto Yelena, pańska nowa testerka – zaanonsował Valek i wciągnął mnie do pokoju.

Komendant skierował na mnie badawcze, ostre jak nóż spojrzenie złocistych, migdałowych oczu. Znieruchomiałam niepewnie, a gdy w końcu popatrzył na Valka, odetchnęłam z ulgą.

– Brazell tak wrzeszczał, jakby zionęła ogniem – powiedział komendant.

Zdrętwiałam na dźwięk tego nazwiska. Skoro Brazell uskarżał się na mnie przed dowódcą, to być może już miałam pętlę na szyi.

– Brazell to dureń – oświadczył Valek. – Chciał zrobić wielkie widowisko z publicznej egzekucji zabójczyni swojego syna. Gdyby o mnie chodziło, załatwiłbym sprawę od ręki. Miałby prawo to zrobić. – Upił herbatę komendanta i powąchał słodkie placki, ja zaś poczułam ucisk w klatce piersiowej i z trudnością wciągałam powietrze. – Poza tym w Regulaminie Postępowania jest wyraźnie napisane, że propozycję pracy otrzymuje następny w kolejce na stryczek. Brazell jest współautorem naszego kodeksu. – Valek odkroił kawałek jednego placka ze środka, a drugiego z boku. Następnie włożył obydwa do ust i powoli przeżuł. – Proszę.

Podsunął talerz komendantowi, który mruknął:

– Brazell ma swoje powody. – Sięgnął po herbatę i spojrzał do kubka. – Kiedy ona zaczyna? Mam dość zimnego jedzenia.

– Już za kilka dni.

– To dobrze. – Komendant przeniósł wzrok na mnie. – Będziesz mi przynosiła posiłki i natychmiast je testowała. Masz się zjawiać bez przywołania, nie będę cię nigdzie szukał. Jasne?

– Tak jest, panie komendancie – wykrztusiłam oszołomiona.

– Valek, przez ciebie tracę na wadze. Lunch zjem w pokoju dowodzenia. Nie spóźnij się.

– Tak jest, panie komendancie.

Valek ruszył do wyjścia, a ja podążyłam za nim. Przedarliśmy się przez gąszcz biurek, a kiedy Valek zatrzymał się na krótką rozmowę z innym doradcą, rozejrzałam się dookoła. Wśród pracowników zauważyłam kilka kobiet, dwie z nich w randze kapitanów, a jedna pułkownika. Ich uczestnictwo w grupie dowodzenia było jednym z plusów przewrotu, jako że komendant przydzielał stanowiska na podstawie umiejętności i inteligencji kandydatów, a płeć nie miała tu nic do rzeczy.

W monarchii kobiety były żonami, a jeśli pracowały, to jako służące lub pomoce kuchenne. Komendant dał im wolność wyboru, więc mogły robić to, co chciały, o ile wystarczyło im zdolności. Część kobiet nie zamierzała rezygnować z dotychczasowego życia, jednak wiele bez wahania skorzystało z tej szansy. Młode pokolenie błyskawicznie rozwinęło skrzydła.

Gdy wreszcie wróciliśmy do gabinetu Valka, Margg odkurzała te fragmenty biurka, które nie były zawalone papierami. Byłam pewna, że więcej czasu poświęcała na czytanie dokumentów niż na porządki. Czy Valek również to zauważył? Ciekawe, co Margg robi dla niego poza sprzątaniem.

Popatrzyła na niego przychylnie, a gdy się odwrócił, wbiła we mnie wrogie spojrzenie. Pomyślałam, że musiała przegrać mnóstwo pieniędzy, skoro obstawiła moją śmierć, i uśmiechnęłam się szeroko. Margg udało się ukryć oburzoną minę, zanim Valek podniósł wzrok zza biurka.

– Yelena, wydajesz się wyczerpana – zauważył. – Idź do swojego pokoju, odpocznij. Wrócisz po lunchu, wtedy zajmiemy się szkoleniem.

Tak naprawdę nie czułam się szczególnie zmęczona, jednak propozycja odpoczynku wydała mi się atrakcyjna. Ruszyłam więc do siebie, a kiedy szłam korytarzem, nagle zorientowałam się, że faktycznie padam z nóg. Tak bardzo skupiłam się na walce z sennością, że wpadłam prosto na dwóch strażników Brazella.

– A niech mnie, Wren, mamy naszego szczura! – wykrzyknął jeden z nich i chwycił mnie za nadgarstek.

Momentalnie otrzeźwiałam i wbiłam wzrok w zielone romby na mundurze strażnika.

– Dobra nasza – wycedził Wren. – Pokażemy zdobycz generałowi Brazellowi.

– Generał nie przepada za żywymi szczurami. Zwłaszcza za tym.

Strażnik szarpnął mnie tak mocno, że ból przeszył moją rękę, dotarł do barku, na koniec do szyi. Zdjęta paniką, rozejrzałam się po korytarzu w poszukiwaniu pomocy, tyle że wokół ni żywego ducha.

– Racja, woli je żywcem obdzierać ze skóry.

Usłyszałam dostatecznie dużo i zrobiłam to, co na moim miejscu zrobiłby każdy przyzwoity szczur. Wbiłam zęby w dłoń strażnika z taką siłą, że poczułam w ustach smak krwi. Zaskowytał z bólu i zaklął jak szewc, ale odruchowo mnie puścił. Wyszarpnęłam się z uścisku i rzuciłam do ucieczki.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Znajdowałam się zaledwie kilka kroków od napastników, kiedy otrząsnęli się z osłupienia i ruszyli w pościg. Strach dodawał mi skrzydeł, no i nie byłam obciążona bronią, więc miałam nad nimi lekką przewagę, która jednak szybko topniała, gdyż wkrótce dostałam zadyszki.

Biegłam korytarzami coraz bardziej zdumiona, że nikogo nie napotykam. Nie miało to zresztą większego znaczenia, bo pewnie i tak by mi nie udzielił pomocy. Byłam jak szczur, więc pozostał mi tylko jeden sposób ucieczki: musiałam znaleźć jakąś dziurę, w której się schowam.

Pędziłam na łeb na szyję, myśląc tylko o tym, żeby strażnicy nie zdołali mnie pojmać. Korytarze zlewały się w jedną całość, aż w końcu wyobraziłam sobie, że biegnę w miejscu i tylko ściany przesuwają się obok mnie. Na moment zwolniłam, by zorientować się, dokąd dotarłam.

Światło stało się słabe, butami wzbijałam kurz. Dotarło do mnie, że znalazłam się w odosobnionej części zamku, idealnej na dyskretne morderstwo. Dyskretne, bo w płucach brakowało mi powietrza na to, żeby wrzeszczeć.

Gwałtownie skręciłam w korytarz, który prowadził w mrok. Na moment znikłam strażnikom z oczu, więc pchnęłam pierwsze napotkane drzwi, które zaskrzypiały i zatrzeszczały pod naporem, ale uchyliły się nieco. Zdołałabym przepchnąć się przez nie, tyle że częściowo, bo głowa nie zmieściłaby się w szczelinie. Rzuciłam się na drzwi, które przesunęły się jeszcze o kilka centymetrów. Wpakowałam się do środka, potknęłam i wylądowałam na podłodze ciemnego pokoju.

Niestety strażnicy znaleźli drzwi. Ze zgrozą patrzyłam, jak drżą pod naciskiem ich ramion i otwierają się coraz szerzej. Rozejrzałam się nerwowo, a gdy moje oczy oswoiły się z półmrokiem, zobaczyłam na podłodze puste beczki oraz zbutwiałe worki z ziarnem. Pod oknem piętrzyła się sterta starych dywanów.

Drzwi ustąpiły jeszcze o kilka centymetrów, zanim ponownie się zaklinowały. Wstałam i pośpiesznie ustawiłam baryłki na stosie dywanów, następnie wdrapałam się na powstałą piramidę i sięgnęłam okna. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że jest za małe, bym zdołała przecisnąć się na zewnątrz.

Drzwi zaskrzypiały złowieszczo. Bez wahania rąbnęłam łokciem w szybę, wyciągnęłam z framugi kawałki szkła i rzuciłam je na podłogę. Po mojej ręce spływała krew. Nie zważając na ból, zeskoczyłam, przywarłam do ściany przy progu i z najwyższym trudem wstrzymałam oddech.

Rozległ się donośny zgrzyt, drzwi niemal walnęły mnie w głowę i do pomieszczenia wpadli strażnicy.

– Sprawdź okno, ja obstawię wejście – zarządził Wren.

Wyjrzałam ostrożnie i zobaczyłam, że jego kompan podchodzi do stosu dywanów i beczek, podeszwami buciorów miażdżąc odpryski szkła.

Mój plan nie miał szans powodzenia. Wren stał na progu, uniemożliwiając mi ucieczkę. Pomysł z wybiciem okna mógł tylko odwlec w czasie to, co nieuchronne.

– Za małe, ona jeszcze tu siedzi! – zawołał strażnik.

Oddychałam coraz szybciej, coraz bardziej nerwowo, zupełnie jakbym uruchomiła pułapkę na szczury i utknęła w żelaznych szczękach.

Przez mój umysł przewalały się rozmyte, nieczytelne wizje. Kurczowo chwyciłam się klamki, żeby nie upaść. Z mojego gardła wydobyło się niekontrolowane buczenie, nad którym nie mogłam zapanować. Im bardziej się starałam powstrzymać ten dziwny dźwięk, tym głośniej wibrował mi w uszach.

Chwiejnym krokiem wyłoniłam się zza drzwi. Choć narobiłam mnóstwo hałasu, strażnicy nawet nie obejrzeli się w moją stronę. Wyglądali tak, jakby skamienieli.

Moje płuca z trudem chwytały powietrze, byłam bliska omdlenia, aż buczenie opuściło mnie nagle, jakby zaczęło żyć własnym życiem. Pokój nadal rozbrzmiewał donośnymi wibracjami.

Strażnicy ciągle stali jak wryci, więc parę razy odetchnęłam głęboko i pędem wypadłam z pokoju. Nie zamierzałam tracić czasu na próby zrozumienia tego, co się dzieje. Buczenie ciągnęło się za mną, kiedy wracałam tą samą drogą, którą przed chwilą uciekałam przed prześladowcami.

Głośny dźwięk ucichł jak nożem uciął, gdy na korytarzu pojawili się inni służący. Spoglądali na mnie dziwnie, jakbym wyglądała podejrzanie, więc zwolniłam i próbowałam uspokoić walące serce.

Gardło paliło mnie od dyszenia, uniform był cały w plamach, w łokciu czułam przenikliwy ból, a z palców kapały jaskrawoczerwone krople. Spojrzałam na dłonie i zobaczyłam głębokie skaleczenia powstałe w wyniku przenoszenia kawałków szkła.

Obejrzałam się za siebie i dostrzegłam szlak szkarłatnych kropli, który znikał w głębi korytarza. Przycisnęłam ręce do piersi, ale było już za późno. Pozostawiłam trop, którym podążali czujni niczym szkolone psy strażnicy Brazella.

Dostrzegłam ich w oddali, gdy wychodzili zza rogu. Jednak jeszcze mnie nie zauważyli. Ponieważ wszelki gwałtowny ruch na pewno przykułby ich uwagę, wtopiłam się w grupę służących i szłam jej tempem. Przenikliwy ból pulsował w zgodnym rytmie z moim mocno walącym sercem.

Gdy dotarłam do zakrętu, ostrożnie obejrzałam się przez ramię. Strażnicy przystanęli w miejscu, w którym kończył się mój krwawy trop, a Wren gestykulował nerwowo i kłócił się z kompanem. Pośpiesznie skręciłam za rogiem i prawie zderzyłam się z Valkiem.

– Yelena! Co ci się stało? – Chwycił mnie za rękę.

Gdy się wzdrygnęłam, natychmiast mnie puścił.

– Upadłam… na szkło – wykrztusiłam i od razu dotarło do mnie, że nikt by nie uwierzył w takie wytłumaczenie. – Właśnie idę oczyścić ranę – dodałam pośpiesznie, usiłując obejść Valka, który jednak zagrodził mi drogę.

– Musisz iść do lekarza.

– Tak, tak, dobrze. – Ponownie spróbowałam go ominąć.

– Do gabinetu idzie się tędy. – Pociągnął mnie za ramię.

Nie miałam wyjścia, musiałam iść za nim tym samym korytarzem, którym przyszłam, czyli prosto na strażników. Przez chwilę głupio wierzyłam, że mnie nie zauważą, ale gdy ich minęliśmy, uśmiechnęli się szeroko i ruszyli krok w krok za nami.

Zerknęłam na Valka. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, ale mocniej zacisnął dłoń na moim ramieniu. Czyżby prowadził mnie do odosobnionego miejsca, gdzie wszyscy trzej mnie zabiją? Czy powinnam rzucić się do ucieczki? Ale gdyby Valek chciał mnie zamordować, to mógł po prostu odmówić mi antidotum na Motyli Pył.

Gdy na korytarzu zrobiło się pusto, Valek puścił moje ramię. Stanęłam tuż za jego plecami, on zaś spytał strażników:

– Zabłądziliście?

– Nie, proszę pana – odezwał się Wren. Miał trzydzieści centymetrów wzrostu więcej od Valka, jego dłonie były wielkości mojej głowy. – Chcemy tylko odebrać swojego więźnia. – Usiłował mnie chwycić, lecz Valek odtrącił jego rękę.

– Waszego więźnia? – wycedził głosem zimnym jak stal.

Popatrzyli po sobie z niedowierzaniem. Valek był bezbronny. Choć drugi strażnik był niższy od Wrena, to wagą go przewyższał. Strażnicy uśmiechnęli się złowieszczo, a ja pomyślałam, że pewnie podczas szkolenia nauczyli się tych szyderczych uśmieszków i piorunujących spojrzeń. Kucharz Rand chętnie by postawił miesięczne zarobki na to, że żołnierze Brazella wygrają w tej rywalizacji.

– Tak naprawdę to więźnia generała Brazella, proszę pana. Gdyby więc zechciał pan… – Wren dał mu znak, żeby się odsunął.

– Nazywam się Valek. Przekażcie swojemu pryncypałowi, że nie lubię, kiedy ktoś gania po zamku testera żywności. Życzę sobie, aby zostawić ją w spokoju.

Strażnicy ponownie popatrzyli po sobie, a ja nabrałam podejrzeń, że dysponują tylko jednym mózgiem, którym muszą się dzielić. Następnie spojrzeli na Valka z większym skupieniem i przybrali pozycje do walki.

– Otrzymaliśmy rozkaz sprowadzenia tej dziewczyny do generała. Nie jesteśmy od przekazywania wiadomości. – Wren dobył miecza.

Drugi strażnik również sięgnął po broń. Wren ponownie zażądał, żeby Valek zszedł mu z drogi. Co w takiej sytuacji miał zrobić mój przełożony? A ja? Cóż, przygotowałam się do ucieczki.

Valek błyskawicznie uniósł prawą dłoń i wymierzył dwa szybkie ciosy. Wyglądało to tak, jakby skinął dwa razy nadgarstkiem, salutując obu strażnikom. Zanim zdołali zareagować, znalazł się pomiędzy nimi. Skrócił dystans do tego stopnia, że ich miecze stały się bezużyteczne, przykucnął, położył ręce na podłodze i wykonał szybki obrót, zahaczając strażników nogami. Padli na podłogę, rozległ się szczęk metalu, Wren głośno syknął, jego towarzysz zaklął, a w następnej sekundzie leżeli nieruchomo jak kłody.

Ze zdumieniem patrzyłam, jak Valek z gracją odsuwa się od unieszkodliwionych przeciwników. Wyprostował się, a wtedy usłyszałam, że liczy półgłosem. Gdy dotarł do dziesięciu, pochylił się nad strażnikami i wyciągnął im strzałki z szyi.

– Owszem, nie walczyłem fair, ale jestem spóźniony na lunch – mruknął.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Valek przeskoczył nad żołnierzami, którzy twardo spali na brzuchach, wziął mnie za rękę i uważnie mi się przyjrzał.

– Nie jest tak źle, jak wygląda – ocenił. – Najpierw pójdziemy do komendanta, potem do lekarza.

Szybkim krokiem poprowadził mnie przez korytarze zamkowe, lecz z trudem za nim nadążałam, bo coraz bardziej doskwierał mi ból ręki. Na dodatek wcale nie miałam ochoty stawać przed obliczem komendanta, który porażał zimnym spojrzeniem. Wolałabym najpierw pójść do doktora, a potem zanurzyć się w gorącej kąpieli.

Weszliśmy do przestronnej okrągłej komnaty, stanowiącej centrum dowodzenia. Od podłogi do sufitu wznosiły się wąskie witraże otaczające trzy czwarte pomieszczenia. Przez ten kalejdoskop barw zdało mi się, jakbym trafiła do wirującego bąka.

Oszołomiona niemal się zatoczyłam, lecz stanęłam jak wryta, gdy dostrzegłam usytuowany pośrodku pomieszczenia długi drewniany stół, u którego szczytu zasiadał komendant. Za jego plecami czuwało dwóch strażników. Komendant był wyraźnie poirytowany. Ze zmarszczonymi brwiami patrzył na tacę z nietkniętym posiłkiem. Poza komendantem przy stole siedziało jeszcze trzech generałów, z których dwaj byli zajęci jedzeniem, a trzeci kołysał widelcem w powietrzu. Skierowałam wzrok na jego dłoń. Miał białe jak ściana kostki, co oznaczało, że kipiał wściekłością. Choć się przed tym wzbraniałam, spojrzałam mu w oczy.

Generał Brazell opuścił widelec i zacisnął zęby. Gdyby umiał zabijać spojrzeniem, już bym była martwa. Wziął mnie na cel jak królika przyłapanego w szczerym polu, a ja byłam zbyt przerażona, żeby się poruszyć.

– Valek… – odezwał się komendant Ambrose.

– Tak, wiem, spóźniłem się – oznajmił po prostu. – Doszło do krótkiej wymiany zdań. – Przyciągnął mnie bliżej.

Wyraźnie zaintrygowani dwaj generałowie przestali jeść, a ja z trudem stłumiłam chęć ucieczki z sali. Nigdy nie stykałam się z wyższymi rangą oficerami, więc rozpoznałam ich tylko po barwach na mundurach. Po raz pierwszy opuściłam granice DW-5, gdy zabrano mnie do lochów komendanta, a podczas dziesięciu lat spędzonych w sierocińcu widywałam Brazella i jego rodzinę jedynie przelotnie.

Niestety, gdy skończyłam szesnaście lat, widok Brazella i jego syna Reyada stał się moim koszmarem na jawie. Początkowo pochlebiało mi zainteresowanie mojego dobroczyńcy. Siwe włosy i krótka broda okalały kanciastą, miłą twarz człowieka godnego szacunku. Tęgi i krzepki, stał się dla mnie uosobieniem ojca. Zapewnił mnie, że jestem najinteligentniejszym z jego „adoptowanych” dzieci i dodał, że potrzebuje mojej pomocy przy kilku eksperymentach. Ochoczo zgodziłam się wziąć w nich udział.