Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Skażona magia

Skażona magia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65534-45-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Skażona magia

Setki lat przed wielką Wojną Magów był sobie kraj nieświadomy, że znalazł się na skraju katastrofy…

Młoda i porywcza Barl pragnie sprawdzić granice swojego magicznego potencjału. Jednak z powodu surowo przestrzeganej hierarchii społecznej studiować mogą tylko magowie o wysokim pochodzeniu. Barl rozpaczliwie pragnie się uczyć, a ten zapał pcha ją ku buntowi, przez co dziewczyna popada w konflikt z Radą Magów. Okazuje się, że być może już nigdy nie będzie mogła posługiwać się mocą. Wtedy poznaje Morgana Danfeya, członka Rady. Barl i Morgan uświadamiają sobie, że razem potrafią stworzyć niezwykłe nowe zaklęcia. Lecz pokusa, jaką niesie tak potężna moc, obnaża mroczną stronę duszy maga, który wkrótce rzuci kraj na kolana.

Skażona magia to opowieść rozgrywająca się w tym samym świecie, co wydarzenia przedstawione w bestsellerowej serii Karen Miller „Królotwórca, Królobójca”.

Polecane książki

Ta książka została napisana po to, byśmy zauważali i doceniali te wszystkie rzeczy, zdarzenia i uczucia, które są dobre, miłe i przyjemne, czyli po prostu domijemne. Przydarzają nam się one cały czas, wszędzie i każdemu, ale wciąż nam umykają. Przykłady? PoczątkiNa początku zawsze jesteśmy pełni nad...
„Życie nie jest sielanką” to oficjalne wspomnienia starszego chorążego sztabowego Wojska Polskiego w stanie spoczynku Bogusława Stachowskiego, w których wątki z życiorysu zostały wplecione w szeroki kontekst historyczny. Wśród wielu różnorodnych zagadnień na pierwsze miejsce wybija się ciekawa i...
Przejmująca proza pełna gorzkich refleksji. Poszczególne opowiadania spaja postać głównej bohaterki – Zofii, kobiety w średnim wieku, która spogląda w przeszłość, by spróbować zrozumieć swój los i losy znajomych, przyjaciół czy po prostu sąsiadów z jednej kamienicy. Literatura pisana poetyckim, ...
Sprawozdawczość finansowa jest najbardziej syntetycznym źródłem informacji o sytuacji finansowej i dokonaniach podmiotu. Wielowarstwowość tego źródła wynika bezpośrednio z oddzielenia funkcji własności od funkcji zarządzania, co spowodowało współistnienie wielu stron zainteresowanych informacją fina...
Książka jest efektem kilkuletniej pracy członków i współpracowników warszawskiego Centrum Badań nad Zagładą Żydów. Na tom składają się oryginalne studia poświęcone mniej znanym aspektom dramatu Żydów ukrywających się na wsi w trzeciej, ostatniej fazie Zagłady. Dramat ten rozgrywał się na ziemiach po...
Jak naprawdę łatwo można nauczyć się angielskiego?Jeśli jesteś jedną z tych osób, które właśnie rozpoczęły naukę angielskiego lub są w jej trakcie, to mam dla Ciebie dobrą i złą wiadomość.Zła wiadomość polega na tym, że większość z uczących się angielskiego nigdy nie opanuje go w takim stopniu, żeby...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Karen Miller

KAREN MILLER

SKAŻONA MAGIA

PREQUEL SERII

KRÓLOTWÓRCAKRÓLOBÓJCA

Przełożyła Izabella Mazurek

Wydawnictwo Galeria Książki

Kraków 2017

Tytuł oryginału 

A Blight of Mages

Copyright © Karen Miller 2011

Cover art © David Wyatt

Design by Peter Cotton, LBBG

Map by Karen Miller; styled by Darren Holt, HarperCollins Design Studio

All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Izabella Mazurek, 2017

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2017

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl)

Redakcja

Ewa Wiąckowska, Katarzyna Kolowca-Chmura

Korekta

Barbara Turnau, Teresa Zielińska

Opracowanie okładki i DTP

Stefan Łaskawiec

Opracowanie wersji elektronicznej

Wydanie I, Kraków 2017

ISBN 978-83-65534-45-3

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

biuro@galeriaksiazki.pl

Dla wszystkich czytelników, którzy pokochali serię o magu. 

Dziękuję.

PODZIĘKOWANIA

Stephanie Smith, Glendzie Larke, Mary GT Webber, Markowi Timmony’emu, Elaine i Peterowi Shippom, Ethanowi Ellenbergowi, Gregowi Bridgesowi, Abigail Nathan, zespołowi wydawnictwa Voyager.

Rozdział I

Czasami – zbyt często – Barl miała wrażenie, że tykanie zegarów doprowadzi ją do szału.

Oczywiście nie tykały, gdy je konstruowała. A kiedy już były gotowe, tykały tylko na tyle długo, by udowodnić, że działają idealnie, i ani chwili dłużej. Potem pieczętowano je pomiędzy jednym tyknięciem a drugim i milczały, dopóki nie trafiły do nowego właściciela, a wówczas zamożny klient pracowni mógł z namaszczeniem wprawić w ruch mechanizm swojego obrzydliwie kosztownego zakupu.

Mimo wszystko wciąż słyszała ten przeklęty odgłos.

A może słyszę, jak odmierzają czas, który mi pozostał, jak przemijam i popadam w zapomnienie, w ostateczną, dźwięczącą ciszę.

Przed Barl, na solidnym stole, który był dla niej niemal całym światem, leżał niedokończony mechanizm. Tym razem konstruowała zegar podróżny dla lorda Artura Trainta z Dystryktu Jedenastego, inspektora do spraw magów. W wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat była najmłodszym, najmniej doświadczonym magiem zegarmistrzem w tej pracowni. Zdaniem osób, które uważały się za lepsze od niej, powinna pokornie przyjąć do wiadomości, że została doceniona i spotkał ją zaszczyt.

Tymczasem czuła się urażona.

W krecich wąsach lorda Trainta było więcej artyzmu niż w całym jego próżnym ciele. Gdyby tylko ktoś pomógł mu stworzyć coś ambitniejszego. Gdyby tylko ktoś jej posłuchał, kiedy wyliczała niewykorzystane możliwości w banalnym projekcie inspektora. Ale przecież był wielkim lordem, jednym z ważniejszych członków siedemdziesięciu Rodzin Założycielskich, musiała zatem przełknąć jego brak gustu i przebojowości, ukorzyć się przed jego zwiędłą wyobraźnią, musiała…

– Barl Lindin! Pracujesz czy się wałkonisz?

Miała ochotę odpowiedzieć: „jedno i drugie”. Mistrz Arndel, właściciel pracowni, pedantycznie przestrzegał jednak zasad etykiety i uprzykrzał życie każdemu próżnującemu magowi. Powściągnęła zniecierp­liwienie, przez które tylko narobiłaby sobie kłopotu, i spojrzała na kościstą twarz człowieka pochylającego się nad stołem.

– Mistrzu, zastanawiam się, czy moglibyśmy wrócić do dyskusji na temat projektu zegarka lorda Trainta. Może gdybyśmy…

– Wrócić? – Arndel z niezadowoleniem uniósł wydatną brew. – Magu Lindin, jeżeli jeszcze raz poruszysz tę kwestię, wrócimy do dyskusji na temat tego, czy rzeczywiście nadajesz się do tego zadania. Naszym obowiązkiem jest spełnienie oczekiwań klienta, a nie własnych zachcianek.

– Przepraszam – odparła ozięble. – Sądziłam, że mamy celować ponad te oczekiwania. Skoro można wskazać klientowi lepszy sposób…

– Lepszy? – Arndel uniósł krzaczaste brwi. – Według czyjego osądu, magu Lindin? Sugerujesz, bym przedłożył twoje zdanie ponad osąd lorda Trainta?

Skoro jego lordowska mość nie ma zdania? To tak, oczywiście. Ale tego nie mogła powiedzieć. A przynajmniej nie wprost.

– Sądziłam po prostu, że…

Arndel zmrużył mętnozielone oczy.

– Magu Lindin, jak już mówiłem, nie wystarczy smykałka do magicznych przedmiotów, by mag mógł konstruować zegarki w mojej pracowni. Odnoszę jednak wrażenie, iż moje słowa padają na jałowy grunt.

Barl poczuła rumieniec wypływający na policzki, wiedziała bowiem aż za dobrze, jak inni magowie cieszyli się, gdy mistrz okazywał jej niezadowolenie. Każda nagana od flegmatycznego Arndela była niczym podarek rzucony współpracownikom, którzy oburzali się z powodu tego, kim była: najlepszym magiem, jakiego w życiu widzieli.

– Nie, mistrzu Arndel – powiedziała i opuściła wzrok, by nie widział rozgoryczenia płonącego w jej oczach. – Doskonale je rozumiem.

– Czyżby? – głos Arndela był przesiąknięty sceptycyzmem. – W takim razie najwyższa pora, by to udowodnić. – Uniósł palec w surowy, ostrzegawczy sposób. – Magu Lindin, przyznaję, że jesteś młodą osobą obdarzoną pewnym talentem, lecz nie mądrością czy rozumem, dzięki którym mógłbym pozwolić ci na ignorowanie życzeń stałego klienta. Nakazuję ci sporządzić zegarek zgodnie z wyobrażeniami lorda ­Trainta. Czyżby brakowało ci umiejętności do wypełnienia tego zadania?

Nie, ty głupi nudziarzu, moje umiejętności się tu marnują!

Miała ochotę wykrzyczeć te słowa tak głośno, żeby zerwać dach pracowni. Gdyby jednak krzyknęła, w nagrodę zostałaby stąd wyrzucona. Nie może tego zrobić Remmiemu. Choćby nie wiem jak ograniczona się tu czuła, zbyt wiele dla niej poświęcił, by mogła porzucić tę pracę.

– Magu Lindin? – Arndel wypowiedział jej nazwisko znienacka, jakby huknął pięścią w stół. – Jesteś tu ze mną?

Przez chwilę patrzyła na projekt banalnego zegarka lorda ­Trainta, starając się przybrać minę i ton głosu wyrażające służalcze posłuszeństwo. A później z powrotem podniosła wzrok.

– Przepraszam, mistrzu. Chciałam tylko zaskoczyć lorda Trainta jakimś zachwycającym drobiazgiem.

Gdy Arndel jeszcze mocniej zmarszczył czoło, od strony stojącego obok stołu roboczego rozległo się ciche parsknięcie Ibbithy Rannis.

– Magu Lindin, musisz utemperować niefortunną skłonność do ekstrawagancji. Przedwcześnie rozwinięty mag to mag niebezpieczny. Rozważ moje słowa, zamiast na własną rękę wprowadzać zmiany w zamówieniu klienta.

– Tak, mistrzu – powiedziała, po raz kolejny spuszczając wzrok. Płonęła w niej taka złość, że gdyby chciała, zdołałaby chyba podpalić tego głupca. I miałby za swoje, ale…

Pogódź się z tym, Barl. Musisz się z tym pogodzić.

Arndel kiwnął głową, nie do końca przekonany co do tej potulności. Któryś z magów uniósł dłoń, prosząc go o pomoc. Mistrz rzucił jej ostatnie, krytyczne spojrzenie i odpowiedział na wezwanie, ona zaś została ze swoją wściekłością, starannie ułożonymi na stole elementami i krystaliczną tarczą prozaicznego zegarka, który była zmuszona dokończyć. Lecz świadomość tego, jak mógł i jak powinien wyglądać, wciąż dźwięczała w jej krwi.

Traint to idiota. Arndel zresztą też.

Skoro mistrz był zajęty, Ibbitha przysunęła się na swojej ławie na tyle blisko, by Barl usłyszała jej szept.

– Serio, Barl? Nigdy się nie nauczysz, co?

Oprócz Remmiego tylko z Ibbithą była związana na tyle, by mogła nazwać ją przyjaciółką. Koleżanka po fachu była w miarę utalentowana, choć jej wyobraźni czy ambicji brakowało dynamizmu, a w dodatku była więźniem konwenansów i nie śmiała kwestionować żadnych zasad ani ograniczeń nakładanych przez dorańską Radę Magów, Gildię Rzemieślników czy mistrza Arndela. Jak jakaś matrona. Właśnie taka była Ibbitha. Przyjaciółką z przypadku, nie od serca.

Barl nigdy nie miała szczęścia do przyjaźni.

Zaryzykowała i spojrzała na dziewczynę ukradkiem, mimo obaw przed gniewem pracodawcy.

– Co za bzdura – odpowiedziała szeptem. – Codziennie się uczę.

– Ale czego? – rzekła Ibbitha. – Musisz…

Przeszywające spojrzenia gorliwie pracujących wokoło magów zabiły w Ibbicie zapał do prawienia morałów. Barl wcale nad tym nie ubolewała. Wróciła do pracy, choć właściwie w ogóle nie musiała się zastanawiać nad poszczególnymi zaklęciami i kontrpieczęciami, i dalej konstruowała żałosny zegarek lorda Trainta.

Nudzi mi się. Tak bardzo mi się nudzi. Zasługuję na coś więcej.

Kiedy pracownia opustoszała w czasie przerwy obiadowej, a przyjaciółki siedziały razem na stojącej w słońcu kamiennej ławie, w Ibbicie odżyły zapędy do prawienia kazań.

– Musisz być ostrożniejsza, Barl – powiedziała, muskając usta serwetką. – I nie możesz być zachłanna. Mnie dopiero po niemal dwóch latach pozwolono konstruować zegarki na zamówienie. A tobie? Dostąpiłaś tego zaszczytu zaledwie po siedmiu miesiącach! Nie zadowala cię to?

Polerując śliwkę o zieloną lnianą spódnicę, Barl powiodła wzrokiem po pozostałych magach w ogrodzie, po pudełku z jedzeniem, które stało obok niej na ławce.

– A czy małe dziecko poprzestaje na raczkowaniu? Czy nie próbuje stanąć na nogach, a potem chodzić i biegać?

Ibbitha zmarszczyła perkaty nos.

– Sama jesteś jak małe dziecko, jeśli sądzisz, że działając wbrew zasadom Arndela, dostaniesz to, czego chcesz. Poza tym z projektem lorda Trainta jest wszystko w porządku.

Barl popatrzyła na nią z zastanowieniem.

– Naprawdę tak sądzisz, co?

– Tak – odpowiedziała poirytowana Ibbitha. – Po co miałabym to mówić, gdybym uważała, że jest inaczej?

– Rzeczywiście – rzekła Barl i ugryzła śliwkę. Intensywnie fioletowy sok pociekł jej po podbródku. Po kolejnym gryzie skapnął także na spódnicę. Poruszyła palcami i za pomocą magii usunęła plamę, a potem obgryzła resztę słodkiego miąższu z pestki.

– Nigdy cię nie zrozumiem, Barl. – Ibbitha utkwiła wzrok w koleżance. – Dlaczego nie możesz pogodzić się z obecnym stanem rzeczy? Zważywszy na twoje pochodzenie… – Odwróciła się z zakłopotaniem. Takich kwestii z reguły nie poruszano. Wystarczyło, że pozycja każdego rodu była powszechnie znana i każdy znał swoje miejsce na dorańskiej drabinie społecznej. Plotkowanie na ten temat było bardzo źle widziane. – Cóż. Sama wiesz.

Barl przełknęła gorzki śmiech. O tak, wiedziała. Przecież codziennie tłukła głową w mur wzniesiony z ograniczeń związanych z pochodzeniem i pozycją oraz z tego, co wypadało lub czego nie wypadało robić osobie o jej statusie społecznym.

– W każdym razie – dodała Ibbitha – co jest takiego strasznego w projekcie lorda Trainta?

– Ibbitho… – westchnęła. – Skoro muszę ci tłumaczyć, to i tak nie zrozumiesz.

Na policzki Ibbithy wystąpił rumieniec, a w zielonych oczach pojawił się błysk. Dziewczyna przesadnie wypracowanymi, oszczędnymi ruchami złożyła serwetkę.

– Ach tak.

No i klapa. Przez swoją niecierpliwość znowu narobiła sobie kłopotów. Remmie ciągle ją za to beształ. Odrobina uprzejmości nigdy nie zaszkodzi, Barl. Nikt nie lubi być uważany za głupca, nawet jeśli nim jest. Akurat Ibbitha nie była głupia, była po prostu przyziemna.

Pozostali rzemieślnicy grupkami zbierali się z ogrodu, bo krótka południowa przerwa właśnie dobiegała końca i czekało ich długie popołudnie z zębatkami, witrażami, ceramiką, tkaniem i szkłem.

– Przepraszam, Ibbitho. – Barl w pokojowym geście dotknęła ramienia niby-przyjaciółki. – Nie to miałam na myśli. Chciałam powiedzieć, że…

Ibbitha przygładziła serwetkę, którą ułożyła w opróżnionym pudełku na jedzenie.

– Przestań, Barl. Powiedziałaś dokładnie to, co miałaś na myśli, więc nie obrażaj mnie, udając, że jest inaczej.

– W porządku – odparła, posyłając pestkę w grządki kwiatów okalające ogród. – Powiem tylko, że zegarek lorda będzie wskazywał czas z precyzją i gracją wieprza usiłującego galopować po lodzie. Ten człowiek to prostak, Ibbitho. Nie ma za grosz wyobraźni. Trzeba przyznać, że zna się na mechanizmach, ale kompletnie nie pojmuje piękna i elegancji. – Postanowiła skorzystać z okazji i załagodzić sytuację. – W przeciwieństwie do ciebie na przykład.

Ibbitha była zbyt zdumiona, by usłyszeć komplement.

– Jak możesz w ogóle tak mówić, Barl? Lord Traint ma kuzyna drugiego stopnia, którego żona kandydowała do Rady Magów. Jego kuzyn trzeciego stopnia zaprojektował aż dwie fontanny w Elvado. A dziadek złożył do zatwierdzenia i opatentowania nowe zaklęcie. Co prawda zostało odrzucone, ale złożył. I ty nazywasz go prostakiem?

W Barl aż zawrzało z frustracji, zapieczętowała więc swoje pudełko po jedzeniu, a potem ze zniecierpliwieniem pstryknęła palcami i zaklęciem przeniosła je do domu.

– A co to ma wspólnego z jego zdolnościami? Żadne z tych osiąg­nięć nie jest jego zasługą, Ibbitho.

– Jest inspektorem dystryktu!

– Tylko ze względu na nazwisko. Założę się, że gdyby nazywał się inaczej, nie mógłby nawet dotknąć palcem inspektorskiej pieczęci. Artur Traint to chodzący dowód na to, że rodowe koneksje są cenione wyżej niż talent. Dlaczego tak jest? Dlaczego ty, ja czy którykolwiek inny mag nie mamy równych szans czy innych przywilejów tylko dlatego, że mieliśmy pecha i nie urodziliśmy się jako członkowie Założycielskich Rodzin?

– Oświadczam ci, Barl, że czasem pleciesz wierutne bzdury – odparowała Ibbitha. – Jak możesz twierdzić, że ty czy ja nie mamy równych szans, skoro dzień w dzień możemy tworzyć magiczne dzieła, będące obiektem zazdrości sąsiadów Dorany pozbawionych magicznych mocy? Najmniej wyszukane spośród naszych zegarków wzbudzają podziw wśród mieszkańców Trindeku, Feen i Manemli. Po prostu wszędzie. Nasza pracownia zyskuje rozgłos. A jeśli ci się wydaje, że mistrz Arndel narażałby jej reputację z powodu maga, którego pochodzenie jest zaledwie dopuszczalne, który przeskakuje od jednego zajęcia do drugiego i który nigdynie jest zadowolony, choćby pozyskiwał wszelkie możliwe względy… Cóż, skoro muszę ci tłumaczyć, w jakiej sytuacji się znalazłaś, to chyba i tak nie zrozumiesz.

Ibbitha jeszcze nigdy aż tak jej nie zbeształa, a co gorsza miała rację i właśnie to najbardziej ubodło Barl.

Nie powinna mieć racji. Przecież każde jej słowo potwierdza tylko, że moje spostrzeżenia na temat niesprawiedliwości są słuszne.

Niestety drabinie społecznej magów daleko było do sprawiedliwości. Rządziły na niej określone zasady, reguły postępowania, nakazy i „dopuszczalność”. A ponieważ te zasady zakorzeniły się bardzo dawno i ponieważ pewni wysoko postawieni ludzie dbali o to, by nie zostały wykorzenione, nic się w tej kwestii nie zmieniało.

Dlaczego Ibbitha tego nie dostrzega? Dlaczego potulnie podporządkowuje się temu, na co Rada Magów jej pozwala, a czego zabrania? I to wszystko tylko ze względu na nazwisko? Dlaczego ta garstka ludzi ma decydować o naszym losie?

– Rozumiem to wszystko aż za dobrze, Ibbitho. W moich żyłach płynie nieodpowiednia krew. Ty za to nie rozumiesz, że według mnie krew się nie liczy i nie wiem, dlaczego ktokolwiek zwraca na nią uwagę. Nie rozumiem też, dlaczego moje drzewo genealogiczne – choćby nie wiem jak skarłowaciałe – ma decydować o tym, za jakiego maga jestem uważana.

– Och, Barl. – Ibbitha pokręciła głową z cierpkim współczuciem. – Życie stanie się o wiele łatwiejsze, gdy przestaniesz ze wszystkim walczyć. Jeśli tylko przyjmiesz wszystko takim, jakie jest, jeśli przestaniesz sprzeciwiać się zasadom mistrza Arndela, może pozwoli ci skonstruować niewielki zegar kominkowy, który potem sprzeda w swoim warsztacie. Nie zaprzecza, że masz talent. Nikt nie może temu zaprzeczyć. To twój charakterek wpędza cię w kłopoty i wcale nie bez powodu. Szkoda by było, gdyby upór i duma doprowadzały cię do potknięć na równej drodze.

Droga przed Barl – wyłożona brukiem wybranym przez kogoś innego – wiła się bezsensownie ku przyszłości pełnej szans, których nie wolno jej było wykorzystać. Gdyby jednak postanowiła skoczyć Ibbicie do oczu za przypomnienie jej o tej gorzkiej prawdzie, pewnie pogrzebałaby tę niezbyt zażyłą przyjaźń, a tego nie chciała. Westchnęła zatem i pokiwała głową, by Ibbitha myślała, że jej wykład odniósł skutek.

– Masz rację. Cierpliwość nie jest moją najmocniejszą stroną. A projekt tego podróżnego zegarka wcale nie jest taki zły, jak twierdziłam.

– Oczywiście, że nie! – rzekła Ibbitha i zrobiła krok w stronę ogrodowej furtki. Mistrz Arndel podchodził do spóźnialstwa z ogromną dezaprobatą. – Gust lorda Trainta to kwintesencja eleganckiej i wyrafinowanej prostoty.

O nie, to raczej idealny przykład ograniczonego umysłu, ale nie było sensu mówić tego Ibbicie, na której wysoka pozycja społeczna zawsze robiła wrażenie. Arndel zresztą był pod tym względem taki sam. Artur Traint był lordem, inspektorem dystryktu, i miał pełną kiesę. W obliczu tych pożytecznych atrybutów nikt nie zważał na jego przytępioną wrażliwość.

Z poczuciem porażki Barl wróciła wraz z Ibbithą do warsztatu. Przez całe popołudnie pracowała nad dokończeniem tego, co zaczęła, i jeszcze przed zachodem słońca nijaki zegarek lorda Trainta był gotowy.

Wezwany do sprawdzenia rezultatu jej pracy mistrz Arndel obszedł stół i ze ściągniętymi ustami przyglądał się ukończonemu przedmiotowi. Czując na sobie przenikliwe spojrzenia pozostałych magów, Barl usunęła się na bok, by mógł swobodnie wytknąć jej nieistniejące wady. Żaden z jej towarzyszy nie byłby w stanie skonstruować nawet takiego prostego zegarka w tak krótkim czasie i z taką dokładnością, choć uczyli się rzemiosła od trzech lat, a nawet dłużej, i pochodzili z bardziej znamienitych rodów niż ona.

No i co? Talent jednak ma znaczenie. Nie zawsze najważniejsza jest etykietka z rodowym nazwiskiem.

– Hm – mruknął w końcu mistrz Arndel i przystanął. – Nie dostrzegam w nim żadnych niedoskonałości, magu Lindin. Zaklęcia i kontrpieczęcie gładko się zazębiają, a kryształy wyglądają zadowalająco.

Kryształy wyglądały wspaniale, lecz Arndel nigdy by tego nie przyznał. Nie tylko prezentowały się lepiej niż kryształy wszystkich jego innych pracowników, ale i lepiej niż kryształy stworzone przez niego samego – nie należał jednak do ludzi, którzy szczyciliby się osiągnięciami magów stojących w hierarchii niżej niż on. Pochwały zbierał chętnie. O tak, z pewnością ochoczo ich wysłucha, gdy lord Traint przyjdzie odebrać zegarek. Oczywiście nie powie, że sam skonstruował zamówiony przedmiot. Nie omieszka za to zasugerować, dać do zrozumienia, napomknąć czy wymownym spojrzeniem podsunąć myśl, że bez jego stałego nadzoru zegarek byłby słabiutkiej jakości.

A skoro warsztat należał do niego, Barl nie miała wyboru i musiała mu na to pozwolić. Udała więc, że czuje się doceniona.

– Dziękuję, mistrzu.

Arndel podejrzliwie rzucił na nią okiem, doszukując się w jej słowach nieszczerości lub sarkazmu. Nie wyczuł ich, nie był bowiem tak sprytny, jak mu się wydawało, więc kiwnął głową.

– Potraktuj to jako naukę, magu Lindin. Kiedy ograniczają nas projekty, należy realizować je w sposób zadowalający klienta. Czy moglibyśmy usłyszeć tykanie nowego zegarka lorda Trainta?

Była magiem zegarmistrzem, dlatego to do niej należało zwolnienie tymczasowej pieczęci zegarka, by można było sprawdzić, czy tyka on precyzyjnie i czy odgłos ten jest miły dla ucha. To właśnie w tej – i żadnej innej – kwestii rzemieślnik mógł sobie pozwolić na spełnienie własnych zachcianek. Odgłos tykania zależał wyłącznie od twórcy.

Barl podeszła do stołu. Spojrzała na przedmiot skonstruowany ze zwątpieniem i pogardą dla człowieka, którego pospolity umysł nie zdołał stworzyć niczego bardziej wyszukanego niż kwadratowa kryształowa koperta gdzieniegdzie ozdobiona złotem. Uwięziona w Barl dusza maga załkała.

A mógł być taki piękny. Gdybym tylko miała możliwość, stworzyłabym taki zegarek, że niebiosa przez wiele dni płakałyby z zachwytu.

Szepnęła i zegarek wydał z siebie pierwszy odgłos.

– Bardzo ładnie – rzekł mistrz Arndel z niechęcią, gdy w powietrzu zawisły przyjemne, harmonijne dwu- i trójdźwięki tykającego zegarka.

Barl popatrzyła w dół i choć przybrała skromną minę, aż w niej wrzało. Ładnie? Ładnie? Ty zrzędliwy stary krecie.

– Dziękuję, mistrzu Arndel.

Pstryknęła palcami i zegarek lorda Trainta wygrał dźwięki obwieszczające godzinę. Nawet najbardziej nieprzyjaźnie nastawieni rzemieślnicy uśmiechnęli się, gdy usłyszeli radośnie brzmiące kuranty. Przyglądając się Arndelowi spod osłony rzęs, Barl ujrzała przebiegający przez jego twarz grymas zazdrości, który jednak w mgnieniu oka zniknął.

– Tak, w sam raz – powiedział, jak gdyby podała mu właśnie odpowiednio posolone jajko na twardo. – Cofnij się, magu Lindin.

Zrobiła więc krok w tył i zaczekała, aż Arndel założy główną pieczęć pomiędzy kolejnymi tyknięciami zegarka. Jako mistrz warsztatu miał do tego prawo. Cena zakupu obejmowała przekazanie klientowi runy odpieczętowującej przedmiot. Jeżeli lord Traint zaakceptuje zrealizowane zamówienie – a nie miała wątpliwości, że tak właśnie będzie – Barl dostanie dodatek do tygodniówki.

Ale wzbogaci się na tym nie ona, lecz Arndel, który zyska i pieniądze, i reputację.

A to już czysta kradzież.

Zapiekła ją ta niesprawiedliwość.

Gdy tylko mistrz wyszedł, zabrawszy ze sobą zapieczętowany zegarek lorda Trainta wraz z jego projektem, Barl rozpoczęła pieczołowite sprzątanie stołu.

Najpierw opróżniła tacki z piaskiem. W Doranie nie było złóż drobnego piasku, dlatego alchemia kryształów wymagała sprowadzania go po bardzo wysokich kosztach z Feen, Brantone i Iringi. Kiedy zsypała niezużyty piasek do kamiennych słojów w magazynie, musiała pozbierać niewykorzystane samorodki i wiórki złota oraz złoty pył, bo i pod tym względem Dorana była nędzarzem. W pilnie strzeżonych granicach państwa znajdowała się tylko jedna kopalnia złota, w której w dodatku nie było złóż najlepszego czerwonego kruszcu występującego w innych krajach. Dorana miała mnóstwo srebra i miedzi, ale Barl i tak musiała pozbierać najmniejsze drobinki. Mistrz Arndel traktował wszystkie surowce jak piasek i złoto. Następnie poukładała w odpowiednich szufladach klejnoty – rubiny, szmaragdy i topazy – których nie użyła do stworzenia mechanizmu zegarka. Wreszcie oczyściła stół roboczy za pomocą odpowiedniego zaklęcia. Dzięki temu miała pewność, że żadne wspomnienie zegarka lorda Trainta nie wkradnie się do jej kolejnych prac i nie wpłynie na ich unikalne projekty.

Tymczasem godziny pracy dobiegły końca i pozostali magowie zaczęli opuszczać warsztat. Ibbitha nie dokończyła jeszcze swojego zegarka, dlatego zapieczętowała swój stół roboczy.

– Idziesz, Barl?

Barl już miała przytaknąć, nagle jednak się rozmyśliła. Nie powinnam. To szaleństwo. Jeśli ktoś się dowie, zostanę zwolniona. Ale choć serce aż podskoczyło jej w piersi na tę straszliwą myśl, wiedziała, że zachowa się lekkomyślnie.

– Nie mogę – udała poirytowanie. – Zaklęcie oczyszczające nie zadziałało jak należy. Dokończenie zegarka dla lorda Trainta wyczerpało mnie bardziej, niż mi się wydawało.

– Pięknie ci wyszedł, Barl – powiedziała Ibbitha. Mimo swoich banalnych kazań potrafiła być miła. – Możesz być dumna.

Nie znosiła momentów, w których musiała udawać, że ograniczenia jej nie drażnią.

– Jestem. Miałaś rację, mam szczęście, że mistrz Arndel okazał mi takie zaufanie.

Zwykle niezadowolone oblicze Ibbithy złagodniało, gdy pojawił się na nim wątły uśmiech zadowolenia.

– Cieszę się, że to zrozumiałaś. Pomóc ci i rzucić silniejsze zaklęcie?

– Dam sobie radę. Arno na pewno nie może się już doczekać, żeby wziąć cię w ramiona.

Ibbitha lekko się zarumieniła. Niedawno wyszła za mąż, a zachowywała się tak okropnie przyzwoicie.

– Skoro tak, to do zobaczenia jutro, Barl.

Barl patrzyła, jak za koleżanką zamykają się drzwi, a potem zaczęła udawać, że krząta się nad stołem, gdy tymczasem pozostali trzej magowie opuścili warsztat, pożegnawszy się z nią zdawkowo. Kiedy tylko została sama, odskoczyła od stołu. Doskonale. Teraz mogła się zabawić.

Choć szczerze powiedziawszy, jeśli chciała wykazać się sprytem, powinna zaczekać jeszcze chwilę, by mieć pewność, że mistrz Arndel nie wróci. Dla zabicia czasu przyjrzała się pobieżnie zegarkowi, nad którym pracowała Ibbitha. Miał trafić do najstarszej córki lady Isolte z okazji zaręczyn. Nuda. Co prawda sam projekt był całkiem ładny, ale o Ibbicie nie dało się powiedzieć, że była natchnionym twórcą. Mogłaby zrobić mnóstwo rzeczy, żeby zegarek zamiast przyzwoitegobył wspaniały, a jednak nie zrobiła żadnej. Problem Ibbithy polegał na tym, że nie miała wyobraźni. Nigdy nie wychodziła poza granice projektu i nie brała pod uwagę subtelnych możliwości kryjących się wśród linii szkicu.

Pewnie nawet nie przeszło jej przez myśl, żeby spróbować. Mogłabym stworzyć znakomity zegarek na zaręczyny córki lady Isolte. Gdybym tylko miała możliwość, wyszedłby mi śpiewająco.

Tymczasem zawalano ją zleceniami na zegarki podróżne i przykuwano kajdanami do jałowej wyobraźni klientów takich jak Artur Traint. Jej obecne zajęcia ustawiały ją zaledwie o szczebel wyżej od pozycji, od której zaczęła pracę w warsztacie. Konstruowała tanie, niezbyt wyrafinowane zegarki sprzedawane w Doranie i w sąsiednich krajach.

Arndel to palant. Dlaczego nie doceni mojej wartości? Na pewno wie, że jego reputacja tylko by na tym zyskała.

Mistrza Arndela wciąż nie było słychać. Na pewno była już bezpieczna. Wyszła do magazynu, a serce łomotało jej w piersi. Choć raz stworzy zegarek wart jej talentu.

Ze zdenerwowania po jej plecach spłynęła strużka potu. Barl w pośpiechu wysypała na podłogę składniki potrzebne do stworzenia wymarzonego przedmiotu. Trzy rodzaje rzadkiego piasku – różowy, srebrny i niebieski – klejnoty, z których powstaną obciążniki, oraz złoto, srebro i miedź, z których zamierzała zrobić wahadło i duszę. Nie potrzebowała szkicu zegarka lorda Trainta, wyrył się bowiem już w jej pamięci. Pękaty, bez polotu, funkcjonalny, prosty. A wystarczyło tylko nieco udoskonalić jedno zaklęcie, podrasować drugie, tu i tam odrobinę zmienić dopasowanie elementów. Takie proste. A takie eleganckie. Jakim cudem Traint tego nie zauważył?

Runa za runą, tchnienie za tchnieniem, spod jej pewnych palców wychodził zegarek podróżny, który tak bardzo pragnęła stworzyć. Tym razem nie był to taki powolny proces jak poprzednio, bo już raz przecież konstruowała ten zegarek. Tym razem jednak obudowa z czystego kryształu lśniła żywym, opalizującym blaskiem. Szybko powstawał przed nią smukły, solidny przedmiot – już nie pękaty i czysto praktyczny, lecz będący delikatnym i wytwornym wyrazem nadziei. Takie zegary tworzono dla podróżujących, a ona miała przed sobą czasomierz, który pozwalał w podróży spełniać marzenia i wykorzystywać możliwości. Który odzwierciedlał marzenia podróżnika.

Kiedy skończyła pracę, uklęknęła i odetchnęła ciężko. Była bliska łez. Gdyby tylko mogła pokazać lordowi Traintowi to, na co właśnie patrzyła, a nie tę bezduszną kryształową bryłę, którą Arndel zabrał ze sobą. Była poprawna pod każdym względem, wykonana z ogromną skrupulatnością i zupełnie pozbawiona duszy. Ale ten zegarek…

To właśnie on zasługuje na moje piękne kuranty. To właśnie ten zegarek powinien śpiewać moim głosem.

I właśnie tego zegarka nie mógł zobaczyć żaden mag.

Wyrysowała runę zabezpieczającą, a następnie wypowiedziała surowo brzmiące zaklęcie unicestwiające, po którym z tego odmienionego zegarka zostały tylko piasek, złoto i klejnoty. Gdy go zniszczyła, z jej oczu popłynęło kilka łez. A potem odłożyła wszystkie składniki na miejsce, żeby mistrz Arndel nie zorientował się, że ktoś w nich grzebał.

Niemal wpadła na niego, gdy wychodziła z magazynu.

– Magu Lindin! – odezwał się z zaskoczeniem i niezadowoleniem. – Dlaczego się tu zasiedziałaś? Pozostali magowie już dawno wyszli.

– Wiem, mistrzu Arndel – mruknęła. – Przepraszam. Miałam pewne problemy z uprzątnięciem stołu.

Zmrużył oczy, jak gdyby nie chciał uwierzyć w jej słowa.

– Czyżby? To do ciebie… niepodobne.

– Byłam zmęczona – powiedziała, nawet nie drgnąwszy pod jego podejrzliwym spojrzeniem. – Ale stół jest już czysty. Chciałby pan go sprawdzić?

Przeniósł wzrok na jej opustoszałe miejsce pracy, a potem z powrotem na nią.

– Nie. Takie rzeczy należą do ciebie, magu Lindin. Jeżeli rzucone zaklęcie oczyszczające było niewłaściwe, przy kolejnym zadaniu wyjdzie szydło z worka.

– Czy zostało już dla mnie wybrane kolejne zadanie, mistrzu?

Tym razem zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, a na jego twarzy wyraźnie odmalowało się oburzenie na myśl o jej talencie, na którym przecież się wzbogacał.

– Cóż za zuchwałość. To ja powinienem poruszać takie kwestie, nie ty. Odejdź.

– Do widzenia, mistrzu – powiedziała z ukłonem i wymknęła się z pracowni, nim zdążyłby zdegradować ją na powrót do rangi rzemieślnika zajmującego się zwyczajnymi zegarkami.

Kolejny dzień późnego lata dobiegał końca i zaczynało się ściemniać, ale to nie miało znaczenia. Zawsze mogła wyczarować magiczny ogień, żeby oświetlić drogę. Mogła także – jak każdy mag rzemieślnik – tele­portować się do domu. Tyle że nie przepadała za takimi zaklęciami. Osłabiały ją i przyprawiały o zawroty głowy, choć rzadko się do tego przyznawała. Poza tym nie pozwalały cieszyć się przyjemnymi zapachami unoszącymi się w powietrzu. Warsztat Arndela był położony na trawiastych obrzeżach wioski Batava, gdzie – przynajmniej na razie – mieszkała wraz z Remmiem. Samotne spacery do pracy i z powrotem pomagały jej oczyścić umysł z elementów magii zegarmistrzowskiej i dawały odrobinę cennego czasu na marzenia.

Choć niewiele mi przychodzi z tych marzeń. Nie zmienią tego, co złe w Doranie. Prawa może zmienić tylko Rada Magów, ale tego nie zrobi. Chyba że ktoś ją zmusi.

A na to były nikłe nadzieje. Radę Powszechną zbyt zajmowały sprawy codzienne, pobieranie podatków, egzekwowanie przyziemnych praw oraz relacje z sąsiadami i skomplikowane traktaty handlowe zawierane z innymi krajami. Jej członkowie z największą radością pozostawiali siostrzanej radzie zawiłe prawa dotyczące magów. Czasami Barl odnosiła wrażenie, że jest jedynym magiem na świecie, który przejmuje się tym, czy coś jest słuszne i sprawiedliwe. Wszyscy jej pozostali znajomi byli jak Ibbitha – zadowalali się okruchami, które spadały dla nich z pańskiego stołu Rodzin Założycielskich Dorany.

Nawet Remmie.

Kocham go z całego serca, ale czasami nie mogę uwierzyć, że jesteśmy spokrewnieni.

Przy drogach, którymi szła, rosły usiane kwiatami żywopłoty. Tańczyły nad nimi świetliki lśniące jasno w zapadającym zmroku. Dziś jednak nawet ich niepojęte piękno nie działało na nią kojąco. Wciąż dręczyła ją utrata tamtego zegarka – zegarka, który Arndel powinien był pozwolić jej stworzyć, który praktycznie jej ukradł. Ciężko stawiała stopy na wilgotnej trawie i z każdym krokiem wyobrażała sobie, że rozdeptuje na kawałeczki tandetny zegarek lorda Trainta.

Dobrze, że nikt nigdy się nie dowie, że to ja go skonstruowałam. Niech każdy mag, który spojrzy na zegarek lorda Trainta, sądzi, że to paskudztwo jest dziełem Arndela. Są siebie warci. Na mnie jeszcze przyjdzie czas. Kiedyś cały świat pozna moje imię. Zobaczy, co potrafię stworzyć, i oniemieje z wrażenia.

Zanim dotarła do domu, było już niemal całkiem ciemno. Na niebie zaczęły nieśmiało pojawiać się gwiazdy, a w niezasłoniętych oknach chaty nauczyciela z miejscowej szkoły zapłonęły lampy rozświetlone magicznym ogniem.

– Jesteś! – odezwał się Remmie, odwracając się od zlewu, gdy weszła do kuchni. – Już miałem cię szukać.

Choć była zmęczona i niezadowolona, nie mogła nie uśmiechnąć się do brata, gdy poczuła unoszący się w powietrzu zapach.

– Jestem, jestem, ty stara kwoko.

– Sama jesteś kwoka – powiedział i zwiesił ramiona. Niezbyt lubił takie przekomarzania. – Myślisz, że nie mam co robić, tylko martwić się o twoje bezpieczeństwo?

Była w takim nastroju, że bez najmniejszego trudu by się z nim spięła. Odetchnęła głęboko i po chwili poskromiła mocno bijące serce, drażliwy nastrój i gorzkie myśli. Remmie zawsze był tym łagodniejszym i milszym z nich dwojga. Chłopiec, którego wciąż jeszcze miał w sobie, nie przebolał przedwczesnej straty rodziców, szybko popadał w czarnowidztwo i wyciągał najbardziej pesymistyczne wnioski. Jej rany już dawno się zabliźniły i łatwo o tym zapominała.

– Zostałam dłużej w pracowni. – Starała się mówić łagodnym tonem. – Nie pomyślałam. Przepraszam. Czy tam na piecu widzę gulasz z baraniny?

– Raczej nie zasłużyłaś – powiedział. – Po co zostałaś dłużej? Mam nadzieję, że nie masz żadnych problemów z Arndelem.

Jego słowa trafiły w czuły punkt, ale nie bezpodstawnie. Nie mieli żadnych krewnych prócz siebie, a on przeprowadzał się z nią za każdym razem, gdy przez kompletny brak cierpliwości zadzierała z kolejnym pracodawcą lub porzucała posadę, by szukać nowej. A gdyby zadarła z mistrzem Arndelem lub miała dość pracy w jego warsztacie, brat znów by za nią podążył.

I właśnie dlatego tak bardzo starała się być miła dla Arndela i choć trochę pogodzić się z tym, że dostatecznie jej nie doceniał. Remmie chciał zostać w Batavie. Posada nauczyciela w maleńkiej szkółce dawała mu wiele satysfakcji. Nie słuchał siostry, gdy lamentowała, że się marnuje, ucząc cudze dzieci.

– Mam, ale nie takie, jakie masz na myśli – odparła, osuwając się na jedno z dwóch krzeseł przy niewielkim kuchennym stole. – Moja praca dla Arndela jest warta niemało. Wie, że poniesie stratę, jeśli mnie zwolni.

– To dobrze – powiedział Remmie, odwracając się w jej stronę. Nawet nie próbował ukryć ulgi. – Ale nie jestem ślepy ani głupi i widzę, że coś cię trapi. Co się stało?

Rozdział II

Zawsze wiedział. Nawet gdy z całych sił starała się ukryć uczucia, nawet gdy absolutnie nikt nie podejrzewał, że aż w niej wrzało, bo nie dawała niczego po sobie poznać, Remmie i tak wiedział.

Czasami irytowało ją, że ma brata bliźniaka.

Remmie wpatrywał się w nią, a w jego niebieskich oczach błyszczała ponura, czuła rezygnacja. Barl odwróciła wzrok.

Westchnął.

– Barl…

Teraz jak zwykle powinna zacząć nakrywać do stołu. On lubił gotować, ona nie, więc gotował, ona zaś zajmowała się naczyniami i pomagała w sprzątaniu po posiłkach. Tymczasem zamiast zająć się tym, co do niej należało, siedziała w miejscu, a myśli kotłowały jej się w głowie jak liście w trakcie jesiennej zawieruchy.

Brat odszedł od zlewu, zostawił gotujący się na wolnym ogniu gulasz i usiadł przy stole na swoim krześle.

– Daj spokój, Barl. Przecież wiesz, że i tak to z ciebie wydobędę.

Wzruszyła ramionami.

– To nic takiego.

– Nieprawda. Zawsze coś jest na rzeczy – odparł dobrodusznie. Był taki cierpliwy, nic więc dziwnego, że sprawdzał się w roli nauczyciela. – Znów chodzi o Arndela? Zrobił lub powiedział coś, by utrzeć ci nosa?

– Sama chętnie utarłabym mu nosa – mruknęła. – Jemu i lordowi Traintowi.

Remmie roześmiał się, ale w jego reakcji wyczuła rezygnację.

– Dlaczego? Co tym razem zrobili?

Skoro i tak nie dałby jej spokoju, opowiedziała mu, jak wyznaczono jej zadanie skonstruowania banalnego podróżnego zegarka dla lorda Trainta. Brat jak zawsze słuchał jej uważnie i nie przerywał, a gdy skończyła utyskiwania, rozparł się na krześle, skrzyżował ramiona i spuścił podbródek na pierś.

– Wiesz, jak to jest, Barl. Kto płaci, ten wymaga.

– Może i tak, tylko że wcale nie musiałeś mi o tym przypominać. Akurat ty powinieneś przyznać mi rację i powiedzieć, że ten stary pierdziel Arndel postąpił źle!

– Och, Barl. – Remmie zacisnął palce. – A co za różnica? Ostatecznie Arndel ci płaci, dlatego masz obowiązek spełniać jego polecenia. Wiem, że ci się to nie podoba, ale tak już jest.

Szkoda, że jednak nie nakryła do stołu. Gdyby to zrobiła, mogłaby przynajmniej rzucić w niego łyżką.

– Powinieneś być po mojej stronie.

– I jestem! Przecież wiesz. Zawsze. Nie chcę gderać ani wyjść na kogoś, kto źle ci życzy. Ale nie lubię patrzeć, jak coś cię gryzie.

– Ciebie też by gryzło, gdyby ktoś zmuszał cię do zrobienia takiego prostackiego zegarka. – Zamrugała gwałtownie, żeby powstrzymać łzy, które nagle zapiekły ją w oczy. – Szkoda, że nie widziałeś tego drugiego. Remmie, był po prostu przepiękny.

– Nie wątpię. – Jego oblicze spochmurniało. – Tylko że…

– Tylko że głupio ryzykowałam – powiedziała ze zniecierpliwieniem, okazując skruchę. – Tak. Wiem. Więcej tego nie zrobię. – Skrzywiła się. – Przynajmniej się postaram. Ale, Remmie…

Uśmiechnął się krzywo.

– Ten jeden zegarek musiałaś zrobić, bobyś pękła.

Gdyby jej nie rozumiał, nie miałaby aż takich wyrzutów sumienia. Gdyby ją zbeształ i zaczął pomstować, nie czułaby się tak samolubnie. Gdyby choć jeden jedyny raz stracił cierpliwość i nakrzyczał na nią za arogancję i lekkomyślność, nie czułaby się tak podle. Ale nigdy się tak nie zachował. Po prostu taki nie był.

Spojrzała na niego z marsową miną, poirytowana jego nienaturalną uprzejmością, a on odsunął krzesło.

– Co się stało, to się nie odstanie. Nikt nie ucierpiał. Tym razem. A teraz nakryj do stołu, dobrze? Kolacja gotowa.

Spełniła więc jego prośbę, a on nałożył do dwóch kamionkowych misek tłusty gulasz barani. Posiłku dopełniły świeży, chłodny cydr i chleb grubo posmarowany masłem. Remmie zaczął opowiadać o dzisiejszych wybrykach w szkole i nagle przerwał z rozbawionym wyrazem twarzy.

– Ojej, prawie zapomniałem! Dotarły do mnie rano wieści z Elvado. Rada Magów zatwierdziła cztery nowe zaklęcia i z tej okazji zostaną zaprezentowane publicznie. Mam zabrać tam swoich uczniów. Będziesz?

Barl poczuła ucisk w żołądku i przygryzła wargę. Oburzało ją, że Rada postanowiła uhonorować tych nieznanych magów, i miała ochotę odmówić bratu, ale byłoby to małostkowe. Czuła jednak to, co czuła. Nie było sensu zaprzeczać.

– Jeśli to dzień roboczy, nie będę mogła przyjść – mruknęła, grzebiąc łyżką w talerzu i udając zainteresowanie jedzeniem, żeby Remmie nie zorientował się, co wrze pod przykrywką jej obojętności. – Arndel na pewno by mnie nie puścił.

– Nie będziesz musiała go prosić, bo to dzień wolny – powiedział Remmie radośnie. Albo choć raz udało jej się go nabrać, albo postanowił nie zważać na to, że znowu straciła humor. – Prezentacja odbędzie się w święto Winsun. Ni mniej, ni więcej, tylko na placu przed Salami Wiedzy w Elvado.

Sale Wiedzy. Jakżeby inaczej. To legendarne miejsce, a jego piękno zapiera dech w piersi. To tam przepotężna dorańska Rada Magów ustanowiła rządzące magią zasady, których wszyscy muszą przestrzegać.

Mimo wszystko mogło być gorzej. Mogli zorganizować tę uroczystość w Akademii. Tego chybabym nie zniosła.

– Będą straszne tłumy – powiedziała, starając się nieco ostudzić zapał Remmiego. – Nic nie zobaczymy.

– Ależ zobaczymy. – Nie dawał jej zgasić swojego entuzjazmu. – Bo będziemy z dziećmi. Rada ogłosiła, że dla wszystkich uczniów i ich nauczycieli będą zarezerwowane specjalne miejsca.

Czy jej się wydawało, czy na wszystko miał gotową odpowiedź?

– Elvado jest za daleko, żeby pojechać powozami. Będziemy musieli się teleportować.

– Przed rzuceniem zaklęcia możesz żuć jagody. Pomogą ci na żołądek. – Remmie odsunął opróżnioną miskę, a w jego głosie dało się słyszeć delikatne podenerwowanie. – Chyba że nie będziesz mogła się tam pojawić.

To z pewnością byłoby najprostsze wyjście. Pozwolić Remmiemu zająć się jego stadkiem, by dał jej w spokoju marzyć o pięknych, magicznie stworzonych przedmiotach i o tym, jak pewnego dnia opuści mury warsztatu Arndela. Poza tym wizyta w Elvado byłaby dla niej męczarnią. Miała mnóstwo powodów, by zostać.

– Proszę, Barl – namawiał ją. – Moglibyśmy wrzucić za mamę i tatkę monetę do fontanny na placu. Przecież obiecaliśmy sobie, że pewnego dnia to zrobimy, a nie zrobiliśmy. Niedotrzymanie takiej obietnicy przynosi pecha.

To już była nieuczciwa zagrywka.

– Pewnego dnia to zrobimy – mruknęła. – Ale dlaczego akurat wtedy?

– Przecież to dzień jak każdy inny.

Niewątpliwie. Wpatrzyła się w obrus w żółto-niebieską kratę i przełknęła rozżalone westchnienie. Musi się zgodzić. Jeśli tego nie zrobi, da Remmiemu powód do rozmyślań. Będzie się martwił, zadręczał i tracił czas…

– Dobrze – powiedziała opryskliwie, unosząc wzrok. – Przyjdę, ale tylko dlatego, że będziemy mogli wrzucić tę monetę. No i żeby pośmiać się do rozpuku, gdy będziesz ganiał za zgrają bachorów jak trójnogi pies pasterski. – Ostrzegawczo uniosła palec. – I nawet nie myśl, żeby prosić mnie o pomoc przy nich. Zasmarkane cudze dzieciaki to twój problem.

Remmie uśmiechnął się od ucha do ucha.

– O to się nie martw. Będzie tam też Barton ze swoją klasą. Pomoże mi utrzymać porządek.

– Barton Haye? – Nieco się zasępiła. – Aha.

Jego uśmiech przybrał szelmowski wyraz i Remmie sięgnął po ostatnią posmarowaną kromkę.

– Oczywiście, że tak. Chyba ekscytuje się tym jeszcze bardziej niż dzieci. A jak się dowie, że do nas dołączysz, to już w ogóle oszaleje z radości.

Barl zmarszczyła nos.

– No tak, skoro już przy tym jesteśmy, możesz mu powiedzieć, że spotykam się z magiem z warsztatu.

– Sama mu powiedz – odparował z pełnymi ustami. – Barton to dobry gość. Nie będę opowiadał mu bujd w twoim imieniu.

– Wyświadczyłbyś mu przysługę, Remmie. Ja w ten sposób tylko uraziłabym jego dumę. Poza tym nie chcę kłamać mu w twarz.

– Ale nie widzisz problemu w tym, żebym ja to zrobił? – Skończył jedzenie i zaczął zbierać brudne naczynia. – Osłabiasz mnie, Barl. Naprawdę.

Podała mu miskę i łyżkę, które odłożyła na talerz usiany okruszkami.

– Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Skoro tak go lubisz, dziwię się, że sam tego nie zaproponowałeś.

Remmie z brzękiem włożył naczynia do zlewu.

– Posłuchaj. Wiem, że Barton nie jest w twoim typie, ale…

– A w czyimś jest? – Zaśmiała się. – Nie sądzę. Jest niski, chudy i ma odstające uszy. A kiedy się śmieje…

– Przestań! – rzekł Remmie, odwracając się. – Musisz być taka niemiła? Jakie znaczenie ma wygląd? Barton Haye ma dobre serce, jest łagodny, cierpliwy i ma talent do nauczania. Czy to jego wina, że nie jest taki przystojny, jak byś oczekiwała? Wierz mi, że może być dużo gorzej!

Barl zamrugała zaskoczona.

– Od kiedy to jesteś takim obrońcą Bartona Haye’a? Może sam powinieneś się z nim umówić, skoro to taka świetna partia.

Oczywiście właśnie tego nie powinna była mówić… W zeszłym roku, kiedy Remmie ze względu na nią opuszczał wioskę Granley w Dystrykcie Ósmym, zostawił tam młodą kobietę, która mogła zostać kimś więcej niż tylko siostrą innego nauczyciela z tamtejszej szkoły.

Tym razem poczuła szczerą skruchę i wyciągnęła dłoń.

– Przepraszam. Naprawdę. Palnęłam to bezmyślnie.

– Nie próbuję wyswatać cię z Bartonem – rzekł Remmie łagodnie jak baranek, jak gdyby w ogóle go nie uraziła ani nie przeprosiła. – Tylko odnoszę wrażenie, że tobie nikt się nie podoba. Może gdyby było inaczej… – Wzruszył ramionami. – Ale nie jest. Obyś nie skończyła jako samotna staruszka.

Prawdopodobnie tak będzie. On pewnie obawiał się, że sam także skończy jako samotny staruszek, jeśli zawsze będzie wobec niej lojalny. Nie poruszali tego tematu. Nie wiedziałaby nawet, od czego zacząć. Po tym jednak, co się stało w Granley, nie potrafiła już więcej udawać, że jej decyzje są obojętne jej lojalnemu, anielsko cierpliwemu bratu.

– Nie będę niemiła dla Bartona – powiedziała pokonana. – Nie umówię się z nim, ale nie będziesz musiał się za mnie wstydzić.

Na ustach Remmiego pojawił się uśmiech, ale jego oczy pozostały poważne.

– Trzymam cię za słowo. To mała szkółka, Barl, a on jest moim bliskim kompanem. Nie chciałbym, żeby coś mnie z nim poróżniło.

– Nie poróżni. Obiecuję. Nie bądź na mnie zły, Remmie, proszę.

– Nie jestem – westchnął. Był zbyt miły, żeby się gniewać. – Choć bez wątpienia powinienem być.

Z ulgą poderwała się na nogi.

– Ale kocham cię właśnie za to, że nie jesteś. A teraz opowiedz mi, co jeszcze się dziś u ciebie działo, a ja pozmywam.

Kiedy w kuchni na powrót zapanował porządek, każde z nich zajęło się własnymi sprawami. Remmie ułożył się wygodnie w maleńkim saloniku i zaczął czytać książkę, a Barl zaszyła się w swoim pokoju i wróciła do magicznych zajęć.

W drodze do warsztatu i z powrotem obmyśliła nowy rodzaj przezroczystego kryształu na obudowy zegarków – cieńszy, lżejszy i wytrzymalszy niż kryształy, których kazał używać Arndel. Kryształy te powstawały z wykorzystaniem stworzonych przez niego, pilnie strzeżonych zaklęć, ale jej kryształ przewyższał je wszystkie. A przynajmniej będzie przewyższał, kiedy dopracuje zaklęcia pozwalające go stworzyć. Wymagał zręcznego połączenia przedniej jakości srebrnego piasku z Manemli z pozornie niepasującym do niego, mniej delikatnym czarnym piaskiem z Brantone. Przez niemal pięć miesięcy oszczędzała na wszystkim, żeby stać ją było na odrobinę srebrnego piasku. Do tej pory przerastało ją stworzenie zaklęcia, jednak nie zniechęcała się.

Ale kiedy już idealnie wszystko dopracuje, kiedy wytworzy nieskazitelny kryształ, pokaże go Arndelowi… oczywiście podkreślając przy tym, jak bardzo zainspirowały ją jego zaklęcia. A potem może on zgodzi się na wykorzystanie jej wynalazku w warsztacie. Może nawet zasponsoruje jego opatentowanie w Gildii Rzemieślników i Barl będzie mogła nadać kryształowi własne imię.

Kryształ Lindin.

Nie miało dla niej znaczenia, jak ciężko będzie musiała na to pracować ani jakich drobnych przyjemności będzie musiała sobie odmówić, by zdobyć odpowiednią ilość kosztownego piasku. Nie miało dla niej znaczenia, ile czasu zajmie jej opracowywanie zaklęcia. Czymże był czas? Jedynie kolejnym narzędziem.

Siedząc przy swoim niewielkim warsztaciku, wsypała odrobinę piasku do tygla. W jej krwi jasnym płomieniem zapłonęła nadzieja na sukces.

Zaklęcie to dopiero początek. Zanim skończę, zostanę najlepszym magicznym rzemieślnikiem, jakiego widziała Dorana.

Półtora dnia po ukończeniu zegarka lorda Trainta mistrz Arndel zlecił jej skonstruowanie zegara do pokoju dziecięcego dla niejakiej lady Ancilli Grie. Wyraźnie nie w smak było mu przydzielenie jej tego zadania, ale nie miał wyjścia, gdyż żaden z pozostałych rzemieślników nie dysponował ani czasem, ani dostatecznymi umiejętnościami, a sam mistrz był całkowicie pochłonięty obsługą stałego klienta, którego za nic nie mógł zaniedbać.

– Przypominam, że nie ma mowy o żadnych odstępstwach od projektu – rzekł mistrz Arndel z groźną miną. – Lady Grie to niezwykle uznany i wpływowy mag. Największy we wschodnich dystryktach, zaraz po lordzie Brenie. Zadowolenie jej to nasz najwyższy priorytet.

Podobnie jak niewzbudzanie jej gniewu. Przekonała się o tym ku swemu niezadowoleniu konkurencyjna pracownia z Dystryktu Siódmego w okręgu Valdere, kiedy to tamtejsza mistrzyni popełniła błąd i nie zastosowała się do zaleceń lady Grie.

– Tympanne niemal doprowadziła się przez to do ruiny – rzekł Arndel, z bliska spoglądając Barl prosto w twarz. – Jeśli Ancilla Grie wydaje polecenia, lordowie i damy je wykonują. Protekcja jej i lorda Brena może zadecydować o zyskach tego warsztatu. Jeżeli przez swoje działania narazisz ją na szwank, magu Lindin, pożałujesz dnia, w którym się urodziłaś.

Barl pokiwała głową, niewzruszona jego żarliwym zapałem.

– Lady Grie nie będzie miała powodów do niezadowolenia.

– Oby tak było – odrzekł Arndel zjadliwym tonem, celując w nią palcem. – Bo nie będziesz jedynym Lindinem, który ucierpi z powodu nietaktownego zachowania.

Remmie. Ten stary piernik ma czelność grozić zupełnie niewinnemu Remmiemu? Krew zawrzała w jej żyłach. Ty oślizgła ropucho. Zdusiła w sobie wściekłość i ukłoniła się Arndelowi tak, jak tego oczekiwał – jak uległa podwładna.

– Tak, mistrzu Arndel – wyszeptała. – Rozumiem.

Skonstruowanie zegara zajęło jej niemal sześć dni… i, o dziwo, praca nad nim była przyjemnością. Nowa klientka w niczym nie przypominała Artura Trainta. Projekt lady Grie był czarujący, pełen wymyślnego wdzięku i na tyle ambitny, że oderwał Barl od ponurych myśli o nadchodzącej wyprawie do Elvado.

Jeśli się tam wybiorę, będę czuć się źle. A jeśli się nie wybiorę, Remmie poczuje się źle. Cokolwiek bym zrobiła, ktoś ucierpi.

Tych sześć dni było najprzyjemniejszym okresem w pracy u Arndela, choć dwukrotnie musiała podchodzić do wykonania kryształowej obudowy zegara. Za pierwszym razem źle oceniła kluczowe proporcje pomiędzy niezwykle drobniutkim niebieskim piaskiem z Brantone a cięższym szarym piaskiem z pustyni Istafarn w Trindeku. Chwilę po ich połączeniu kryształ rozpadł się na kawałeczki ziarnistego, bezużytecznego szkła. Barl zaniemówiła i mogła jedynie wpatrywać się w nie, kiwając głową, gdy Arndel rugał ją za marnowanie czasu i zazdrośnie strzeżonych zasobów.

– Przykro mi, mistrzu – powiedziała, gdy zakończył swoją tyradę.

– I bardzo dobrze! Obym nie żałował, że zleciłem ci to zadanie, magu Lindin.

Ależ paskudnie się czuła, gdy popełniała błędy na jego oczach. Gdy nie wychodziło jej coś, co z założenia miało być proste.

– Nie będzie pan żałował, mistrzu. Ma pan na to moje słowo.

Arndel obrzucił ją nieubłaganie piorunującym spojrzeniem.

– Na ukończenie tego zegara zostały ci już tylko cztery dni, magu Lindin. Nie zmarnuj tego czasu.

Porażka na oczach wszystkich podziałała na nią mobilizująco, a towarzyszące jej stłumione parsknięcia innych magów, które aż paliły w uszy, sprawiły, że przy drugiej próbie już nie popełniła błędu. Obudowa połyskiwała jak klejnot Dystryktu Drugiego, jezioro Nartana, a piękno nieskazitelnego kryształu wycisnęło jej łzy z oczu i podbudowało nadszarpniętą pewność siebie.

– Już lepiej – niechętnie przyznał Arndel, sprawdzając jej postępy. – A teraz wracaj do pracy.

Uciekający czas i strach przed porażką tak dręczyły Barl, że skończyła zegar dla lady Grie osiem minut przed północą czwartego dnia po swojej nieszczęsnej porażce.

Była sama w warsztacie, po trzech nocach, które spędziła tam, by ukończyć zadanie na czas, pozwoliła więc sobie na łzy, wpatrując się w piękny zegar do dziecięcego pokoju.

To nie moje urojenia. Jestem do tego stworzona. Do wielkości. Teraz nawet mistrz Arndel nie będzie mógł temu zaprzeczyć.

Następnego ranka, w przeddzień Winsun, lady Grie osobiście przyszła do warsztatu, by usłyszeć pierwsze dźwięki swojego zegara. Za kilka tygodni miała rodzić i wyglądała kwitnąco. Weszła posuwistym krokiem do prywatnej sali demonstracyjnej w warsztacie, wnosząc ze sobą obłok różanych perfum. Arndel podążał za nią jak smród po pierdnięciu.

– Oczywiście jeżeli zegar nie spotka się z pani akceptacją, lady Grie, po prostu zaczniemy od początku – oznajmił ze zbolałym entuzjazmem. – Moim zdaniem jednak przyzna pani, iż…

– Cisza – powiedziała lady Grie, władczo unosząc palec. Jedwabna suknia w barwach wschodzącego słońca zaszeleściła, jakby chciała przypomnieć o jej zamożności i autorytecie. – Męczy mnie takie nieustanne trajkotanie.

Barl była zbyt wyczerpana, żeby się denerwować, więc splotła ciasno dłonie za plecami, przybrała taktownie obojętny wyraz twarzy i patrzyła, jak Ancilla Grie przygląda się swojemu zegarowi. Kobieta obiegała bystrym wzrokiem łuk kryształowej tęczy zegara, jasno błyszczącej każdym kolorem, zatrzymała spojrzenie na niezwykłym chłopcu łowiącym ryby za pomocą wędki zrobionej z patyka i sznurka, a potem na stawie otoczonym falującym sitowiem. Wpatrzyła się w kryształową rybę, która wyskoczyła z wody… W końcu uśmiechnęła się.

– Tak – powiedziała łagodnie. – Wiedziałam, że się nie mylę. Ta głupia Tympanne mówiła, że mój projekt jest niewykonalny, ale wiedziałam, że da się go zrealizować… jeżeli zajmie się tym odpowiedni mag.

Rozdarty między poczuciem triumfu a przekonaniem, że nigdy nie należy krytykować konkurencji, Arndel zmełł coś w ustach.

Lady Grie przeniosła spojrzenie swoich ametystowych oczu na Barl.

– Ty. Młoda kobieto. Dlaczego tak stoisz i udajesz uniżoną sługę? Co masz wspólnego ze stworzeniem mojego zegara?

Barl spojrzała na Arndela. Dobrze wiedziała, że nie powinna odpowiadać bez zezwolenia. Mistrz i tak już wystarczająco jej nie lubił. Gdyby tylko zwietrzył okazję, by się na niej wyładować, na pewno by z niej skorzystał.

– To mag Lindin – rzekł skrzeczącym głosem. – To… to… – Słowa uwięzły mu w gardle. – To ona skonstruowała ten zegar pod moim ścisłym i stałym nadzorem.

– Ona go skonstruowała? – Brwi lady Grie wygięły się, dodatkowo podkreślając jej zdziwienie. – Nie pan, mistrzu Arndel?

Barl zacisnęła palce tak mocno, że niemal je sobie połamała, po czym zrobiła nieśmiało krok naprzód.

– Rzeczywiście to ja zajmowałam się zaklęciami, lady Grie. Ale mistrz Arndel czuwał nad każdą sylabą. Nawet najmniejszy przedmiot nie jest w tym warsztacie tworzony bez jego udziału ani przekazywany klientowi bez jego zezwolenia. Jeżeli zegar ci się podoba, pani, to jemu należą się podziękowania.

Arndel odchrząknął. Minę miał taką, jakby połknął jeża.

– Mag Lindin tworzy przedmioty najwyższej jakości, lady Grie. Nie ma innego maga w tej pracowni, któremu powierzyłbym wykonanie pani zegara.

– Nie wątpię – odparła opryskliwie lady Grie. – Ale dlaczego w ogóle to jej zostało powierzone zlecenie? Za to horrendalne wynagrodzenie to pan powinien skonstruować zegar do mojego pokoju dziecięcego.

– Lady Grie, zrobiłbym to z największą przyjemnością – rzekł Arndel, unosząc podbródek. Niemal popatrzył na nią z góry. – Ale wcześ­niej przyjąłem zlecenie od lorda Brena. Nie chciała pani czekać, ja zaś nie chciałem narażać na niedogodności naszego stałego klienta, który przez ostatnie dwa lata okazał temu warsztatowi wiele względów.

Barl wstrzymała oddech. Nie spodziewała się, że tego starego piernika będzie stać na taką szczerość. Może i nie dało się go lubić, ale przynajmniej za to można by go szanować.

– Czyżby? – Lady Grie nieoczekiwanie się roześmiała. – Dobra odpowiedź, mistrzu. Oczekuję, że w przyszłości będzie pan podobnie bronił także i moich interesów.

Wąskie usta Arndela rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.

– W przyszłości? Ależ oczywiście, lady Grie.

– Nie tak szybko, mistrzu Arndel. Mam pewne warunki. – Lady Grie przygładziła obficie fałdowany przód swojej przepięknej sukni. – Po pierwsze, muszą mi się spodobać dźwięki wydawane przez zegar. A po drugie…

– Tak, lady Grie? – po chwili ponaglił ją Arndel.

Lady Grie zignorowała go i odwróciła się.

– Magu Lindin. Jak zwracają się do ciebie członkowie rodziny?

Barl rozluźniła zaciśnięte palce i pilnowała się, by nie spojrzeć na Arndela.

– Barl, lady Grie.

– Hm. – Lady Grie prychnęła. – Dziwne imię dla dziewczyny, nieprawdaż?

– Być może, ale ja jestem zadowolona.

– A gdybym powiedziała mistrzowi Arndelowi, że w razie spełnienia mojego pierwszego warunku życzę sobie, żebyś tylko i wyłącznie ty realizowała moje zlecenia? Czy wówczas też byłabyś zadowolona?

Barl poczuła, jak jej serce łomocze między żebrami. Zwilżyła usta i zaryzykowała spojrzenie na Arndela. Zrobił się czerwony jak burak i patrzył na nią wytrzeszczonymi oczami.

– Moje odczucia w tej sprawie nie mają znaczenia, pani. Ale jeżeli mistrz Arndel na to przystanie, będzie to dla mnie ogromny zaszczyt.

– Ha! – odezwała się energicznie rozbawiona lady Grie. – Zgrywasz niewiniątko. – Odwróciła się. – A więc, Arndelu?

– Obsługiwanie pani będzie zaszczytem dla tego warsztatu, lady Grie – odparł Arndel. Tylko ktoś, kto dobrze go znał, kto pracował z nim dzień w dzień, był w stanie usłyszeć skwaszoną nutę w jego głosie. – Oczywiście przydzielę pani zlecenia takiemu magowi, z którego pracy będzie pani zadowolona.

– I nie będzie pan nigdy kwestionował moich życzeń?

Arndel ukłonił się.

– Oczywiście, że nie, lady Grie. Ten, kto płaci, stawia warunki.

– A ty, magu Lindin? – stanowczo zapytała lady Grie. – Czy ty też się z tym zgadzasz?

– Zdecydowanie nie – powiedziała i śmiało spojrzała na lady Grie, wytrzymując jej prowokujący wzrok. – Jeżeli uznam, że w pani życzeniu bądź projekcie znajduje się błąd, na pewno o tym powiem. Nie mogłabym przecież nazwać się rzemieślnikiem, gdybym panią okłamała. Takie zachowanie świadczyłoby o wzajemnym braku szacunku.

– Magu Lindin! – Głos Arndela huknął w ciszy. – Masz o sobie zbyt wysokie mniemanie! Błagam, lady Grie, proszę przyjąć moje najszczersze…

Ale lady Grie ponownie się roześmiała.

– Pohamuj swoje zapędy, Arndelu. Błaganie jest takie odpychające. Wygląda na to, że jesteś bardzo zdeterminowana, by osiągnąć sukces, magu Lindin. Podoba mi się to. – Przeniosła wzrok na Arndela. – Miła odmiana po tym, jak wszyscy tylko mi nadskakują.

Barl ostrożnie ukłoniła się kobiecie.

– Nadskakiwanie nie leży w mojej naturze, lady Grie. Mogę jedynie obiecać szczerość i to, że w pracę włożę całe serce.

– A ja z przyjemnością przyjmę tę ofertę – odparła lady Grie. – Jeżeli będę całkowicie zadowolona z mojego zegara. Chcę usłyszeć, jak tyka i wygrywa melodie.

Barl na chwilę wstrzymała oddech. Równo bijące serce przeskoczyło jedno uderzenie. Spędziła niemal jedenaście godzin na dopieszczaniu odgłosów wydawanych przez ten zegar. Jeżeli lady Grie będzie niezadowolona…

Nie będzie. Nie może. Nie wygląda na głupią.

Arndel patrzył gniewnie na Barl, jakby tylko czekał na jej potknięcie. Jeżeli lady Grie będzie niezadowolona, mag Lindin bez wątpienia poniesie za to odpowiedzialność i zostanie na lodzie.

Odetchnęła, szepnęła i pozwoliła zegarowi przemówić. Nastąpiła chwila ciszy… a potem pomieszczenie wypełnił jednostajny, rytmiczny tętent końskich kopyt na ubitej ziemi. Stuk-stuk-stuk-stuk – zegar zaczął żwawo odmierzać czas.

– Ojej! – Lady Grie z zachwytem klasnęła w ręce. – Jakie to pocieszne. A kurant?

Barl stłumiła zadowolenie i wyciszyła tykanie. A potem serce ponownie na moment zamarło jej w piersi i sprawnie wyrysowała w powietrzu runę uruchamiającą kurant.

– Piękne – wyszeptała lady Grie, gdy szczebiot łozówki wybrzmiał i łagodnie umilkł. – To było piękne, magu Lindin.

Zgadza się. Zaklęcie, które odzwierciedliło ten odgłos, było wymagające i niemal do ostatniej chwili była przekonana, że to zadanie ją przerośnie.

– Dziękuję, lady Grie – wyszeptała. Poczucie ulgi w połączeniu z przytłaczającym zmęczeniem, z którym ostatnio walczyła, sprawiły, że w głowie jej zawirowało, a wzrok się zamglił. – Cieszę się, że się pani podoba.

Lady Grie skinęła głową do mistrza.

– Mag Lindin przyniesie ci sławę, Arndelu. Nie mogę się doczekać, co jeszcze dla mnie stworzy. Czy możemy omówić szczegóły współpracy?

Mistrz uniósł brew, ale nawet bez tego Barl wiedziała, że powinna wyjść z pomieszczenia. Jakimś cudem udało jej się ukłonić lady Grie i nie przewrócić się. Ukłoniła się także Arndelowi, bo gdyby tego nie zrobiła, poczułby się znieważony. Potem uciekła do ogrodu, gdzie słońca nie przesłaniała ani jedna chmura, a w ciepłym powietrzu unosił się zapach kwiatów. W samotności poczuła się bezpieczna, skuliła się na przystrzyżonej, słodko pachnącej trawie, przycisnęła dłonie do twarzy i dała upust radości.

Koniec z nudnymi zegarkami podróżnymi. Koniec z realizowaniem pomysłów ludzi bez wyobraźni. Nareszcie… Nareszcie… Mam szansę wykorzystać swój wrodzony magiczny potencjał.

– Barl! – Twarz Remmiego rozjaśniła się niczym lampion. – To wspaniale! Ancilla Grie to najstarsza córka z najważniejszej Założycielskiej Rodziny w tym dystrykcie. Nie ma osoby, której by nie znała. Jeśli zacznie o tobie opowiadać, chwalić się skonstruowanym przez ciebie zegarem, staniesz się legendą w najważniejszych domach wschodniej Dorany. Może twoja sława dotrze nawet do Elvado!

Arndel wysłał ją do domu godzinę wcześniej, co w jego mniemaniu było hojną nagrodą. Rozparła się w zapadniętym fotelu w saloniku i uśmiechnęła szeroko do brata, który przysiadł na parapecie niczym rozradowany trzpiot.

– Po prostu ci ulżyło, że przez następny miesiąc, albo nawet trzy, nie będę chciała się przeprowadzać.

Remmie się zarumienił – wiedziała, że tak będzie.

– Rzeczywiście należę do ludzi, którzy nie przepadają za wędrówkami, ale to nie znaczy, że moja radość jest nieszczera, Barl…

– Przepraszam – powiedziała, unosząc dłonie. – Wiem, że się cieszysz. Ja pewnie też. I masz rację. Jeżeli wszystko dobrze się ułoży, jeżeli lady Grie nie będzie wtrącała się do mojej pracy, to na pewno przestanie mnie nosić. Kiedy już będę szczęśliwa, Remmie, kiedy będę wiedziała, że znalazłam swoje miejsce, nie będę odczuwała potrzeby, by znów się przenosić.

– Teraz tak mówisz – mruknął. – I na pewno jesteś o tym przekonana. Ale drzemie w tobie niespokojny duch, Barl. Tak bardzo pragniesz zobaczyć, co leży za horyzontem, że nie widzisz, co masz przed nosem.

Z zaskoczeniem utkwiła w nim wzrok. Powiedział to niemal zgryźliwie. A to było do niego niepodobne. Zawsze promieniał niczym słońce, ona zaś była jak cień. Czy w takim razie aż tak pomyliła się w ocenie jego emocji? Czyżby całkowicie błędnie odczytała głębię jego uczuć wobec tamtej dziewczyny z Granley?

Najwyraźniej. Nigdy o tym nie mówił, nie wspomniał o niej nawet, od kiedy opuściliśmy tamto miejsce, ale…

Nie przywykła do tego, że mogłaby błędnie odczytać uczucia Remmiego. Zadrżała, zsunęła się z fotela na dywan i przyklęknęła u stóp brata. Jeżeli nie rozegra tego w odpowiedni sposób, jeżeli nie przekona go, że docenia jego miłość i lojalność, to ta sprawa będzie się jątrzyć i w końcu sprawi ból obojgu.

– Poczułbyś się lepiej, gdybym złożyła ci obietnicę, Remmie? Zrobię to. – Położyła skrzyżowane dłonie na sercu. – Przysięgam, że nie będę więcej ciągała cię za sobą po całym kraju.

Remmie niespokojnie zabębnił palcami o parapet.

– Nie powinnaś składać obietnic, których nie możesz… nie potrafisz… dotrzymać.

– Właśnie że jej dotrzymam! – upierała się z oburzeniem. Było jej przykro, że wątpił w jej słowa. – Jak możesz powiedzieć mi coś takiego prosto w twarz?

Jęknął.

– Bo cię znam, Barl. Zawsze chcesz dobrze. Ale coś się stanie, będziesz miała zły humor, lady Grie nie okaże ci należnego szacunku albo zacznie się wtrącać i wypadniesz z warsztatu jak burza, zaklinając się, że nigdy, przenigdy tam nie wrócisz, a potem…

Barl poderwała się z podłogi i położyła dłonie na kolanach roz­emocjonowanego brata.

– Nie, Remmie. Nie zrobię tego. Słyszysz? Przyrzekam, uroczyście przyrzekam na wszystko. Batava jest teraz twoim domem. Nie poproszę, byś z niego odszedł.

Skrzyżował ręce i wpatrywał się przez ramię w majestatycznie zachodzące słońce. W miękkim, różanozłotym blasku jego jasne włosy wyglądały, jakby płonęły. Na twarzy drgnął mu mięsień.

– Wiem, że nie zostaniesz u Arndela na zawsze – odezwał się w końcu ściszonym głosem. – Jesteś ambitna i przerośniesz go. Naprawdę to rozumiem. Ale jeśli wierzysz w to, co mówisz… przynajmniej w tej chwili… jeśli obiecasz, że to, co oferuje lady Grie, wystarczy, żeby na dłuższy czas cię zadowolić, to ci uwierzę. I nie będę udawał, że mnie to nie cieszy.

– Nigdy nie prosiłam, żebyś udawał – powiedziała kąśliwie.

Wzruszył ramionami.

– Owszem, prosiłaś. To zresztą nieistotne. Może nie było to dla mnie łatwe, ale dla ciebie też nie. Naprawdę zdaję sobie z tego sprawę, Barl.

Mimo bliskości i przyjacielskich relacji rzadko całkowicie odsłaniali się przed sobą. Lubiła sobie tłumaczyć, że bliźnięta po prostu nie potrzebują niewygodnych słów, jednak nie do końca tak było i dobrze o tym wiedziała. Brak szczerych rozmów o tym, w jaki sposób wpływa na niego jej niespokojna natura, oszczędzał jej niewygodnych sytuacji.

Niezbyt komfortowo czuła się z tą świadomością.

– Nie jest mi źle w tym warsztacie – powiedziała stanowczym tonem. – Narzekam na Arndela, ale naprawdę zdaję sobie sprawę, jak bardzo mi się poszczęściło, że tam trafiłam. A teraz, gdy mam szansę tworzyć piękne przedmioty dla lady Grie, tym bardziej czuję, że szczęście się do mnie uśmiechnęło. Nie mam powodów, by spoglądać ku horyzontowi, Remmie.

– Muszę zająć się przygotowaniem kolacji – odparł niemal z uśmiechem i zsunął się z parapetu. – Chodź obrać ziemniaki i opowiedz mi zaklęcie po zaklęciu, jak tworzyłaś zegar dla lady Grie. Skoro zawsze znajdujesz jakąś wymówkę, żeby nie przyjść na pogadankę do moich uczniów, będzie musiała wystarczyć im opowieść z drugiej ręki.

– Nie jestem nauczycielką – zaprotestowała z palącym poczuciem winy i dźwignęła się na nogi. – Ani gawędziarzem. Nie chciałbyś chyba, żebym narobiła ci wstydu przed uczniami, prawda?

Remmie roześmiał się.

– Jak na tak arogancką kobietę, mówisz czasem dziwne rzeczy, Barl.

– Arogancką? Arogancką? – Powiodła za nim oburzonym wzrokiem. – Czy arogancka kobieta obierałaby ziemniaki? Nie sądzę!

– Jeszcze żadnego nie obrałaś – powiedział, kierując się do kuchni. – Więc chodź tu i udowodnij, że się mylę!

Był niemożliwy. Ale był jej bratem, kochała go i musiała mu jakoś wynagrodzić utratę tej banalnej dziewczyny z Granley.

– Już idę – powiedziała i wyszła za nim z saloniku.

Rozdział III

Elvado.

Barl rozglądała się wokół, patrząc na to legendarne miasto, i przycisnęła pięść do rozszalałego żołądka.

Powinnam była zjeść więcej jagód. Zwymiotowanie jajecznicy na brukowaną drogę nie spotka się ze zrozumieniem.

– Magu Lindin! Niezbyt dobrze wyglądasz, czy coś się dzieje?

Stłumiła jęk i odpędziła falę mdłości wywołaną zaklęciem teleportacyjnym, po czym odwróciła się do Bartona, uciążliwego przyjaciela brata.

– Nic takiego, magu Haye. Dziękuję.

Malująca się na jego twarzy nadopiekuńczość zniknęła w obliczu jej ożywienia.

– Aha.

Remmie odwrócił wzrok od gromadki swoich wybałuszających oczy, chichoczących i wskazujących palcami uczniów. Było ich całe mnóstwo, podskakiwali niczym kawałki korka w strumieniu. Niesamowite, że pamiętał imiona ich wszystkich.

– Moja siostra niezbyt dobrze znosi teleportację.

– Bardzo mi przykro – odezwał się ponownie Barton Haye z irytującym współczuciem. – Może w takim razie, magu Lindin, spróbowałabyś…

Trzymaj język za zębami, Remmie.

– Jagód. Tak, wiem – odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem. – Dziękuję.

Remmie zacisnął usta. Tym razem jednak nie przejął się jej manierami przy uczniach. Po pierwsze, uczniowie z wybałuszonymi oczami przyglądali się wspaniałym Salom Wiedzy wznoszącym się ponad ich głowami, a po drugie, cóż… Barton sam się o to prosił.

Nic mu nie da ta troskliwość wobec mnie.

Barton odwrócił się.

– Powinniśmy poszukać miejsca, które Rada wyznaczyła dla nas na czas prezentacji.

– Zgadzam się – rzekł Remmie. – Mamy mnóstwo czasu, ale za chwilę na pewno pojawią się tu tłumy. Znajdźmy najlepszy punkt obserwacyjny, zanim damy dzieciom czas na zwiedzanie.

Słysząc te słowa, rozszczebiotana zgraja uczniów zaczęła jeszcze głośniej jazgotać. Barl wycofała się i zostawiła Remmiego i Bartona Haye’a z zadaniem spacyfikowania dzieciaków – przecież sami wzięli sobie ten kłopot na głowę. Kiedy się z tym uporali, a Barton rozpoczął wykład na temat centralnego placu w Elvado, odciągnęła brata kilka kroków na bok.

– Chyba się przejdę, zanim Rada raczy zaszczycić nas swoją obecnością.

Remmie wyglądał, jakby miał ochotę się sprzeciwić, ale zmienił zdanie.

– Jak chcesz. Nie zgub się. Spotkajmy się za niecałą godzinę.

Jak zawsze przy uroczystej okazji, niesamowicie się wystroił. Zamiast – jak co dzień – założyć lniano-wełniane ubranie, przywdział jedwabny strój, a w prawym uchu miał złoty kolczyk z karneolem. Długie włosy zaplótł misternie i wplótł w nie niebieską wstążkę. Wyglądał tak doskonale, że nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Co znowu? – spytał podejrzliwie. – Co ty kombinujesz, Barl?

– Nic! – zaprotestowała i poklepała jego brokatową kamizelkę w ekstrawaganckie szmaragdowo-purpurowe pasy. – Co ty masz w głowie? Zawsze dopatrujesz się jakichś niegodziwości. Po prostu uważam, że mam bardzo eleganckiego brata. I zapewne zaraz pożałuję tego komplementu.

– Szkoda, że nie mogę go odwzajemnić – odparł z szerokim uśmiechem. Zawsze kpił z jej pogniecionych tunik i potarganych włosów. – Mimo wszystko chyba powinienem się cieszyć, że przynajmniej założyłaś pończochy do pary.

Łajdak. Jak mógł powiedzieć coś takiego w obecności Bartona ­Haye’a? Będzie musiała obmyślić jakiś plan zemsty i zrealizować go, kiedy zostaną sami.

– Spotkamy się niebawem, magu Lindin – rzuciła beznamiętnie. – Do zobaczenia, magu Haye.

Barton kiwnął głową w oficjalny sposób.

– Do zobaczenia, magu Lindin.

A więc udało się jakoś go zniechęcić. To dobrze.

Zostawiła Remmiego z jego dzieciakami, odwróciła się tyłem do placu i imponującej fontanny ozdobionej mozaikami przedstawiającymi jednorożce, syreny, delfiny i orły, a potem ruszyła wzdłuż najbliższej spośród szerokich, zatłoczonych arterii, by oddalić się od centrum.

W Elvado było tyle magii, że czuła się jak szarpana z każdej strony lutnia. Dudniło jej w kościach i we krwi, gdy starała się wytyczyć ścieżkę wśród poszturchujących się przechodniów. Tyle hałasu w porównaniu do sennej Batavy i warsztatu, w którym panowała żelazna dyscyplina. Tyle kolorów i takie zamieszanie. Całe mnóstwo wysokich, pięknych budynków, a każda ich barwiona szyba wyglądała pod wpływem światła słonecznego niczym ognisty, żywy klejnot. Złoto, srebro i niebieskoszare kruszce z Brantone i Ranoush, z których wprawne ręce i magia stworzyły połyskujące iglice.

Jesteśmy takim zdolnym i barwnym narodem. Nic dziwnego, że wszyscy spoglądają na nas z zazdrością.

Oczywiście nie był to powód do niepokoju. Byli jedynym ludem magów na świecie, więc nie mieli czego się obawiać. Nawet najlepsi fechmistrze Vharne, słynni jeźdźcy z Iringi czy osławieni skrytobójcy z Feen nie byli w stanie spędzić dorańskim magom snu z powiek. Niech się sprzeczają między sobą. Dorana była bezpieczna i tak miało pozostać już zawsze.

Barl jako utalentowany zegarmistrz bez pomocy zegarów odczuwała stały upływ czasu. Ta zdolność po prostu w niej żyła, usadowiwszy się beztrosko gdzieś w głowie. Dlatego nie obawiała się, że spóźni się i rozgniewa Remmiego, i ruszyła szerokimi ulicami Elvado. To miasto nie było po prostu piękne, ale wręcz wytworne. Powietrze było słodkie od wszechobecnego aromatu świeżych kwiatów, a rozświetlone słonecznym blaskiem ulice zostały zmyślnie zacienione przez drzewa o szerokich gałęziach i koronkowych liściach. W rozsianych wszędzie miniaturowych parkach, po których spacerowała, nad wypielęgnowanymi trawnikami górowały związy uginające się pod ciężarem kwiecia, majestatyczne niczym możnowładcy z Trindeku.

Po drodze mijała zielarnie i pracownie alchemików, sklepy z medykamentami i bibliotekę. Na ulicy Rzemieślniczej zatrzymywała się przed każdą nieskazitelną wystawą, podziwiając piękno gobelinów, tkanin, przedmiotów z drewna oraz instrumenty strunowe z progami oraz z kluczami z kości słoniowej. Dobrze, że w dzień Winsun zezwalano na sprzedaż wyłącznie jedzenia, w przeciwnym bowiem razie opuściłaby Elvado z pustym portfelem i tyloma zakupami, że musiałaby wynająć transport, żeby przywieźć je do domu.

Najdłużej stała przed warsztatem zegarmistrzowskim. Oparła czoło o chłodną, przejrzystą szybę i wpatrywała się w zegarki podróżne, zegary na stoliki nocne, wysoki jak drzewo, ogromny zegar do holu oraz wymyślny zegar ślubny, na którym sztywno tańczyli państwo młodzi. Nad zapieczętowanymi drzwiami pracowni widniały wypisane pozłacanymi literami słowa „Mistrz rzemiosła Markus Stokely”. Nie słyszała, by Arndel kiedykolwiek o nim wspominał. Jego zegary były znośne. Nawet ładne. Ale nie mogły równać się z jej pracami.

Uradowana poszła dalej.

Za ulicą Rzemieślniczą leżała dzielnica tkaczy, gdzie Barl wzdychała nad jedwabiami, aksamitami, złotogłowiami i atłasami, nad paciorkami i guzikami, nad puszystymi futrami przywiezionymi z prymitywnego iringańskiego odludzia i jeszcze odleglejszych terenów. Na placu Piekarzy kupiła słodki placek z wiśniami – maślane ciasto i owocowe nadzienie tworzyły istną symfonię smaków. Piekarz, który je upiekł, był rzemieślnikiem z prawdziwego zdarzenia.

Ruszyła w dalszą drogę, oblizując usta. Gdziekolwiek poszła, na cokolwiek spojrzała, wspaniałości Elvado zapierały jej dech w piersi. Tak, to naprawdę było przepiękne miasto. Ale dopóki Doraną będą rządziły Założycielskie Rodziny, dopóty Barl nie poczuje się tu jak u siebie.

Bez ostrzeżenia zalała ją tak gwałtowna fala rozżalenia, że musiała oprzeć się o żółtą ścianę. Niesprawiedliwość ciężkiego losu zacisnęła jej gardło i zamgliła wzrok. Zabiła wspomnienie placka z wiśniami i przyjemność odczuwaną na myśl o bajecznym zegarze skonstruowanym do pokoju dziecięcego. Czego mogłaby nauczyć się tutaj, w Akademii Magów? Kim mogłaby się stać, gdyby tylko dano jej szansę?

Ale przecież nigdy się nie dowiem. Nie dostanę takiej szansy.

W uszach rozległ się besztający ją głos Remmiego: „Ciesz się tym, co masz, Barl. Pozyskałaś mecenat Ancilli Grie, a to więcej, niż jakikolwiek pospolity mag mógłby sobie wymarzyć”.

I choć miał rację, dla niej to było za mało. Poza tym to, co miała dziś, jutro mogło się zmienić. Kto wie, jak długo lady Grie będzie z niej zadowolona? Jeszcze tydzień temu odziane w jedwabie ramię jaśnie pani udzielało swych łask Tympanne Ranett… a teraz znamienita mistrzyni została odrzucona z pogardą.

Tylko głupiec polega na kaprysach rozpieszczonego maga z Założycielskiej Rodziny. Jedynym magiem, na którym mogę polegać, jestem ja sama.